Ocknął się, dźwignął na łokciach i obrócił wokoło. Czuł nieznośny ból w rozłupanej głowie. Podciągnął kolana usiłując wstać i znów obrócił głowę wokoło. Zewsząd otaczała go wilgotna, zimna ciemność. Zawołał cicho: — Maniek! — odpowiedziała mu ciemność i cisza. Zawołał: — Irys! — zduszonym, zmaltretowanym głosem. Znowu nic, cisza. Dźwignął się wreszcie na nogi, postąpił dwa kroki, potknął się, upadł, jęknął cicho z bólu. Ręce miał pokaleczone ostrą, ceglaną stłuczką aż do krwi. Usiadł na chwilę, czując, że nie może oddychać. Teraz przypomniał sobie. Łapiąc z trudem oddech przypomniał sobie ów piekielny cios w serce, który wydusił z niego świadomość wraz z resztką tchu. Uniósł się z trudem na czworaki i znów zawołał z cicha: — Maniek!.. Irys!.. — i znów cisza. Ogarnął go obłędny strach. Zaczął się gramolić konwulsyjnie, z ogromnym wysiłkiem, posuwając się na czworakach. Nie mógł pojąć, skąd bierze się ten nie do pokonania opór w posuwaniu się naprzód. Dopiero znalazłszy się na szczycie pagórzystego usypiska starego, rozoranego gruzu, pojął, że leżał w głębokim leju. Podniósł rękę do głowy i przesunął nią po włosach, ręka stała się lepka od krwi zmieszanej z ceglanym żwirem. W tej chwili ogromne pole rozebrzmiało okrzykami i zgiełkiem. Od strony Nowotki i Żoliborza pędziły małe auta pełne ludzi, rozległo się wycie syren i klaksony Pogotowia, bura, przedświtowa ciemność rozdarta została ze wszech stron mocnymi snopami światła ręcznych lamp elektrycznych.
Odetchnął głęboko, zbierając siły. Stanął na niepewnych nogach i od razu rzucił się w bok, w ciemność. Raczej wyczuł, niż ujrzał przed sobą niską ścianę drewnianego baraku. Potknął się i przewrócił, zaklął, wstał i z wykrzywioną bólem twarzą brodził pośpiesznie w zwałach starego żelastwa, wśród śrub, mutr, zakrętek od progów torowych, które leżały tu rozsypane wszędzie. Czuł straszliwy ból w kolanie. Po chwili potknął się o leżące ciało: macając na oślep rękami, wyczuł beret na głowie leżącego. Rozpaczliwie drżącymi palcami dobył pudełko zapałek, zapalił jedną i cofnął się ze zgrozą do tyłu: pod beretem zamiast twarzy ujrzał w trzepotliwym płomyku zapałki krwawą maskę. Wtedy przypomniał sobie wszystko. — Masakra. — stęknął ciężko — ale kto? — I rzucił się bezprzytomnie przed siebie, aby dalej od głosów ludzkich i ręcznych reflektorów. Przebiegł kilka kroków i runął jak długi, klekocząc zębami o szyny kolejowe. Okropny ból w prawym łuku brwiowym zamroczył go na chwilę; zimne żelazo szyn przy ustach i przy nosie wróciło mu po paru minutach świadomość. Ryjąc paznokciami wykroty progów kolejowych szarpnął się w górę i przerzucił ciało na drugą stronę toru. Leżał przez parę minut na wznak, dysząc ciężko, wreszcie powstał i poszedł chwiejnie przed siebie, wprost na masyw wielkiej budowy, rysującej się szeroko o kilkanaście kroków dalej. Zwalił się ciężko pod gołym, cuchnącym ostro wilgotną zaprawą wapienną słupem i zapadł w pół sen, a pół omdlenie.
Ocknął się, szczękając zębami z zimna. Czuł się złamany, chory, bezbronny. W wielkim prostokącie pomiędzy murami szarzał brudny, pochmurny świt. Wstał z trudem, oparł się o słup i wyjrzał w kierunku pola: panowała tam martwa cisza. Zwolnionym, niezręcznym gestem otrzepał jesionkę i zeszedł po pomoście na dół. Wśród chaosu placu budowy odnalazł prowizorycznie zamontowany kran. Szum gwałtownego strumienia wody wstrząsnął nim: zawaHal się przez chwilę, noc była zimna, przedświtowy przymrozek kłuł ostro zmordowane ciało. Nagłym ruchem podstawił głowę pod rozpryskujący bicz wody i mył twarz niezdarnymi, pokaleczonymi dłońmi. Ochlapał szeroko wodą utytłaną w ziemi, błocie i cemencie jesionkę, przywracając jej jaki taki wygląd. Lodowata woda przywracała mu jasne decyzje i szczyptę energii. Przedarł się przez dżunglę budowy i wyszedł na ulicę Zamenhofa, na tyły Muranowa. Minął Dzielną, Nowolipki, Nowolipie, i przystanął na Lesznie. Kursowały już pierwsze tramwaje, nieliczne sylwetki śpieszących do pracy ludzi majaczyły w półmroku.
„Ile godzin leżałem w tym cholernym leju?” — zadał sobie pytanie. Krzywy uśmiech rozciągnął mu rozbite wargi. Zrozumiał teraz, co lejowi temu zawdzięcza. Może nawet życie.
Szedł Lesznem, ciesząc się z świtowego półmroku. „Do domu? Nie! Może na dworzec, na jednego haka, żeby otrzeźwieć” — pomyślał z upodobaniem. Nagle obejrzał się z paniczną obawą za siebie. „Co to w ogóle było? Co to było?” Z tyłu ciemniała pusta, spokojna ulica. „Co to było? — kołatało mu w pulsującym strachem mózgu — cała noc w leju!:.. Irys. Maniek. Mutry. Śruby. Maniek. Irys. Gdzie oni są?” Nie mógł zebrać myśli, strach wypełnił go całego, ścisnął w dołku, wprawił w nerwowe drganie powieki. Przyśpieszył kroku, zaczął biec utykając.
Dotarł do Dworca Głównego od strony Twardej. Zaśmiecona hała zapełniała się opuszczającymi podmiejskie pociągi ludźmi. Przeciskał się w stronę sal bufetowych, nie zauważając nawet, z jaką odrazą ludzie usuwają się przed nim z drogi. W sali restauracyjnej na poły siedzieli, na poły leżeli zmięci, zmęczeni podróżni, spali kładąc nieświeże, tłuste twarze na podesłanych ramionach, opartych o nakryte brudnymi, papierowymi serwetami stoły. Podszedł do wielkiego kontuaru w głębi, otoczonego ludźmi pijącymi piwo i wodnistą herbatę. — Gutek! — zawołał cicho do siedzącego w kącie i drzemiącego z wyciągniętymi przed siebie nogami kelnera w nie pranej od półwiecza kurtce. Gutek otworzył wolno oczy i — spojrzawszy skoczył na równe nogi, wymachując mokrą ścierką. Był niski, przysadzisty, o bladej, anemicznej twarzy. — Meto! — zawołał cicho — jak ty wyglądasz! — Nalej mi setę, ale już! — rzekł Meto. Gutek bez słowa nalał wódkę do szklanki od herbaty. Meto wypił, łykając z trudem. — O, rany! — powtórzył Gutek — jak ty wyglądasz? — Meto usiadł przy pierwszym z brzegu stoliku, głowa zwisła mu na dół i po chwili spał tak jak wszyscy tutaj, z twarzą na podłożonych dłoniach. — Szefie — powiedział Gutek do ogromnego bufetowego w poplamionym fartuchu z zakasanymi rękawami — zaraz wracam. — Narzucił płaszcz na kelnerską kurtkę, zapiął się szczelnie, wybiegł z sali i wpadł do biura pocztowego. Zamknął się starannie w kabinie telefonicznej i nakręcił numer. — Aniela? — rzekł po chwili — to ty? Słuchaj, jakby tu teraz złapać Kruszynę? — Pokiwał głową przez chwilę, po czym rzekł: — To niech czeka na mój telefon, dobrze? — Położył słuchawkę i przez moment mocował się z zatrzaśniętymi drzwiami, które nie chciały się otworzyć, aż wreszcie, silnie pchnięte barkiem i ramieniem, odskoczyły gwałtownie. — Oooo! Bardzo przepraszam! — zawołał Gutek, podtrzymując szybko jakiegoś niskiego starszego pana, który stał tak blisko drzwi, że o mało nie upadł, ugodzony nimi w nos i w pierś.
Starszy pan podniósł z podłogi melonik i obcierał go starannie z kurzu rękawem płaszcza. — Nie szkodzi — powiedział i miły uśmiech zagościł na jego żółtej, kościstej twarzy. Wszedł do kabiny, zastanowił się głęboko, sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyszedł. — Proszę pani — rzekł podchodząc do okienka, za którym ziewała nieobecna duchem urzędniczka — w jaki sposób można się dowiedzieć, z którym numerem połączony był przed chwilą ten automat? — Po co to panu? — ziewnęła obojętnie urzędniczka. — Ten pan, co tu był przed chwilą, zgubił coś. — To niech pan zostawi. Jak zauważy, przyjdzie i odbierze. Dostanie z powrotem. — Proszę bardzo — rzekł starszy pan o żółtym, długim nosie nad staromodnym kołnierzykiem z różkami i położył przed urzędniczką ogromny, lśniący, czarno oksydowany browning typu „Hiszpan 09”. — Oooo! — zabulgotało coś w gardle urzędniczki, w samej połowie ziewnięcia. Zerwała się z krzesła. — Na milicję z tym! Do SOK-u! — krzyknęła. Szybko zaczęła plątać druty centralki telefonicznej, wołając z podnieceniem do słuchawki: — Proszę pani! Proszę pani! Tu urząd pocztowy Dworzec Główny, obsługa automatu 713! Z jakim numerem było ostatnie połączenie? Osiem. szesnaście. zero dwa. Dziękuję. — Dziękuję — rzekł starszy pan w meloniku, kończąc notować numer i chowając rewolwer do kieszeni. — Idę na milicję złożyć zameldowanie — i znikł tak szybko, że urzędniczka ziewnęła, jakby wyrwana z głębokiego snu, po czym wstrząsnęła się i zaczęła nerwowo przestawiać wszystko na biurku. Pan w meloniku, postukując parasolem, ruszył w kierunku sali bufetowej, gdzie usiadł w oddalonym kącie, oparłszy podbródek na rączce parasola, jakby drzemiąc. Nic spuszczał oczu z Meta. Gutek zwijał się pośpiesznie, roznosząc nagromadzone w czasie jego nieobecności na kontuarze kufle z piwem i szklanki z herbatą. Za każdym razem, przesuwając się obok Meta, poprawiał ledwie dostrzegalnym ruchem jakiś szczegół w jego bezwładnej postaci, tak że niebawem Meto nie różnił się niczym od dziesiątków śpiących w podobnej pozycji przy sąsiednich stolikach.
O wpół do dziewiątej Gutek pociągnął Meta za ramię. Meto uniósł nieprzytomnie głowę; twarz miał straszną, zapuchniętą, siną; spieczone, spękane usta pokryte były sczerniały krwią, nad zdemolowanym prawym okiem widniał czerwonofioletowy strup, grudki brudnej, skrzepłej krwi tkwiły w zmierzwionych włosach, na górnej szczęce wznosił się bolesny obrzęk po wybitym szyną kolejową zębie. — Wstawaj — rzekł Gutek. — Idź się trochę oporządzić. Tu zaraz może być kontrol, zgarną cię za sam wygląd. Wystarczy. Na co ci te kwiaty. — Meto kiwnął głową potakująco. — Idź do Tkaczyka — dodał Gutek — przynajmniej łachy sobie odświeżysz. — Racja — rzekł z wysiłkiem Meto. — Masz rację.
Wstał, oparł się o stół, ogarnął się płaszczem, nasunął oprychówkę na czoło i ruszył ku wyjściu. W chwilę potem pan w meloniku przebudził się, wstał od stolika i wyszedł.
Meto szedł wolno pod ciemnymi murami ulicy Towarowej Poranek był pochmurny, mglisty, zimny. Skręcił w Srebrną, po czym Żelazną dotarł do Śliskiej. Wszedł do bramy jednej z kamienic: była to ponura, ogromna czynszówka o czarnych ścianach i wąskich, zastawionych żywnością oknach, jeden z tych warszawskich domów, w którym na pierwszy rzut oka widać, że mieszka w nim czterokrotnie więcej ludzi, niż zawiera on pomieszczeń, łącznie ze schodami, piwnicami, suterenami, strychem i tak zwaną górą. Meto minął pierwsze podwórze, studniaste, ciemne, o odrapanych murach, pełnych nikomu niepotrzebnych, żelaznych balkonów, po czym wszedł do oficyny w drugim podwórzu; stały tu wypalone od — drugiego piętra, częściowo odremontowane ściany, mieszkania wisiały nieoczekiwanie i fantastycznie: nad pustym wyimkiem wypalonego skrzydła domu, pomiędzy zerwanymi piętrami, jak drewniane budy z desek z oknami, umocowane gdzieś hen, wysoko między resztkami murów, zawieszone pomiędzy ołowianym niebem a śmietnikiem i trzepakiem podgórza. Meto wszedł na cuchnącą kocim łajnem klatkę schodową: nie było tu schodów, w górę wiodła murarska pochylnia z nabitymi poprzeczkami zamiast stopni. Wdrapał się na pierwsze piętro i zadzwonił do drzwi zdobnych w szklaną tabliczkę z napisem: „Izydor Tkaczyk — Krawiec”.
Pan w meloniku odprowadził go aż do oficyny w drugim podwórzu, zawrócił i poszedł wolno ku Żelaznej. Nie dochodząc do Alei Jerozolimskich ujrzał szybko idącego naprzeciw, drugą stroną ulicy, krzepkiego młodzieńca w kraciastym płaszczu o bardzo szerokich ramionach. Pan w meloniku uśmiechnął się nieznacznie — lecz z radością, jak buchalter, któremu zgadza się bezbłędnie żmudne, skomplikowane podsumowanie.
Meto kiwnął głową chudemu czeladnikowi i wszedł wprost z ciemnego korytarzyka do kuchni. Stał tu wielki, krawiecki stół, dwie maszyny do szycia i tanie, żelazne łóżko; wszędzie leżały skrawki materiałów, podszewek, włosianki, waty, watoliny, żurnale mód, nici, guziki; na brudnej płycie kuchennej stały butelki po wódce, resztki jedzenia, żelazka. Łóżko pełne było gotowych i zaczętych marynarek, spodni, palt, płaszczów, kostiumów damskich, w kącie stał popruty manekin, usiany szpilkami. Na stole wśród stert krawieckich dodatków siedział z podwiniętymi nogami chuderlawy, szpakowaty człowieczyna o pospolitej, zuchwałej twarzy, w podartej kamizelce i koszuli bez kołnierzyka, z fanatycznie błyszczącą spinką pod wystającą grdyką. Właśnie przegryzał nitkę i spojrzał spode łba na wchodzącego Meta, który usiadł ciężko na łóżku, wprost na świeżo wyprasowanych garniturach i jesionkach. — Co ty! — warknął na niego krawiec — zupełny szmergiel? Na świeży towar z brudnym tyłkiem! — Zamknij japę, Tkaczyk — rzekł Meto zmęczonym głosem. — Dla mnie nie ma już dziś groźnych. — Tkaczyk spojrzał na jego twarz i umilkł. Meto wstał z trudem, zdjął jesionkę, rzucił w kąt i zaczął się rozbierać. Ściągnął dwurzędową, lichą marynarkę i spodnie i usiadł z powrotem na łóżku, w bawełnianych kąpielówkach zamiast kalesonów i w czerwonym podartym golfie. Rzucił Tkaczykowi spodnie i marynarkę i rzekł: — Masz. Czyść i prasuj. A potem jesionę. — Co się stało? — spytał Tkaczyk. Meto siedział na łóżku bez ruchu, w kąpielówkach, swetrze i oprychówce nad swą straszną twarzą i nic nie mówił, głowa mu się tylko nieznacznie kiwała. Tkaczyk krzyknął do chudego czeladnika: — Guła! Nie kręć się jak wesz po grzebieniu, cholera na twój łeb! Widzisz spodnie pana Meta? — Rozległ się dzwonek i Gula poszedł otworzyć. Po chwili do kuchni wszedł niewysoki, mocno zbudowany blondyn o szerokiej, różowej twarzy; był bez palta i bez czapki, skurczony, zziębnięty i wyraźnie pod wpływem wódki. Miał na sobie tanią marynarkę, pod nią koszulę, zaś spod rozpiętej koszuli zielenił się deseniowy, lichy pulowerek z taniego trykotu. Wyjął zsiniałe ręce z kieszeni i zaczął się rozbierać. — Zydek — powiedział do Tkaczyka — prasujesz? Nic nie psul, żadna mową, prasujesz i koniec. — Tkaczyk cisnął trzymaną sztukę odzieży o stół. — Ty, śmieciu! — rozdarł się — znaleźli sobie! — Po co to psulenie, Zydek! — przerwał mu wesoło blondyn, ściągając mocno sfatygowane spodnie. — Guła — dodał — masz walutę, idź, kup pół litra na klina. Nic się nie martw, Zydek, zaraz zrobimy pierwsze śniadanie z bawarką. Całą noc kotłowaliśmy się z jakimiś damami w gruzach, człowiek zmęczony i głodny. Zaczęło się od baru „Słodycz”, tam w gaz, a potem to ja już sam nie wiem gdzie. Tylko te spodnie. — Od samego rana kołowrót — warknął Tkaczyk. — Naprzód ten. — wskazał na Meta — upiór w operze. — Meto nie poruszył się. Blondyn pochylił się nad nim z zaciekawieniem. — Mordeczka! — powiedział — Meto! Kochany chłopaku. Uuuuch, co za buziak! Kto cię tak wypolerował? — Meto rzekł: — Odpalantuj się — i znów zapadł w swe tępe milczenie. Blondyn usiadł, w kalesonach i koszuli, obok Meta. Guła narzucił kurtkę i wyszedł z banknotem wręczonym mu przez blondyna. Otworzył drzwi i przepuścił wysokiego faceta, który właśnie miał zadzwonić. — Dzień dobry, panie Mechciński — powiedział i w dwóch susach zbiegł po pochylni, zastępującej schody. Mechciński otworzył drzwi do kuchni. — Sie masz, Zydek — rzekł do Tkaczyka, podając mu rękę — gotowe? — Gotowe! Gotowe — wykrzywiał się Tkaczyk — jak może być gotowe, kiedy od samego rana remonty — wskazał na dwie postacie w kalesonach siedzące na łóżku. Mechciński gwizdnął z podziwu na widok Meta. — Coś pięknego! — rzekł. — Robota wzorcowa. Kto cię tak załatwił? — Meto nie odpowiadał — Od półgodziny siedzi taki dyskretny — mruknął Tkaczyk. — Moryc — powiedział blondyn do Mechcińskiego — dorzuć pięć dych, bo będzie mało. Za skromne śniadanie. — Nie piję — rzekł Mechciński — nie piję wódki. Zydek — spojrzał nieprzychylnie na Tkaczyka. — Tylko bez numerów, dobrze? Dziś jeszcze muszę mieć marynarę. Umówiłem się. — Na mieście mówią, że się strasznie kochasz — rzekł blondyn. Mechciński spojrzał nań krzywo. Zapalił papierosa i rzekł bez uśmiechu: — Zejdź ze mnie, dobrze? — O, rany! — jęknął blondyn łapiąc się za głowę. — Przecież ja muszę do roboty! Jak o śmierci zapomniałem, że ja mam teraz pracę. Nową! — Gdzie? — spytał Mechciński z nagłym zainteresowaniem. — Na Woli, w tych zakładach na Bema. — I tak cię wzięli, z ulicy? Przecież z rok czasu nic nie robiłeś, tylko żeś się obijał koło kina, obok kasy? I tak, bez żadnych referencji? — Mnie nie znasz — uśmiechnął się mętnie blondyn. — Ja jestem tokarz, metalowiec, złota rączka. Jak chcę, to każdą robotę dostanę. A jak nie chcę, to mogą mi skoczyć na warsztat. Dziś już nie pójdę. Najwyżej mnie wyleją. Znajdę inną. Zresztą, nie wyleją, poznali się na mnie. Normy, procenty, te rzeczy, wszystko frajer, wszystko załatwiam, jak chcę. Złote ręce, tak o mnie mówi każdy majster. Ale sam powiedz, Zydek, ty jesteś człowiek pracy, jak ja mogę być przodownik po takiej nocy? No, powiedz? Spodnie na szmelc, głowa do kitu, pragnienie dręczy, człowiek musi wrócić do siebie, no nie? No, powiedz? — Ty pluskwo! — rzekł Tkaczyk.
— Od roku wisisz u mnie na dwieście złotych, a na wódkę masz, co? — Zydek — rzekł melancholijnie blondyn — już ty się nie skarż. Ładne parę moich litrów przepłynęło ci przez nerki. A forsę dostaniesz po pierwszym. — Papierosa! — odezwał się nagle Meto. — Daj który papierosa! — Rozległ się dzwonek. — To Guła — rzekł Tkaczyk — idź. Moryc, otwórz. — Moryc wyszedł i za chwilę wszedł za Robertem Kruszyną.
Kruszyna podał wszystkim rękę i usiadł obok Tkaczyka na stole.
— Co się stało? — spytał Meta.
— Nie wiem — odparł tępo Meto.
— Jest na bani? — spytał Kruszyna Tkaczyka.
— Cholera go wie — wzruszył ramionami Tkaczyk. — Siedzi tak od godziny.
— Daj mu spokój — rzekł Mechciński. — Wylakierował się gdzieś i załatwili go. Przyjdzie do siebie.
— Lakier i miłość. Te rzeczy gubią człowieka — czknął sentymentalnie blondyn.
— Ale kolekcja — rzekł Kruszyna. — Ty masz, Tkaczyk, modele. Dość tego pajacowania! — dodał ostro — śpiewaj. Meto, co i jak? Gdzie Irys? Gdzie Maniek? Gdzie reszta? Wiem, żeście wczoraj rozrabiali na jakichś imieninach na Mokotowie.
— Co to mnie obchodzi — rzekł Meto i spojrzał przytomnie po obecnych. — Dalej bawicie się beze mnie. Ja wysiadam.
Wstał, podszedł do kranu, odkręcił go, pochylił zmasakrowaną twarz i długo pił. Po czym rzekł:
— Obędzie się bez prasowania. Dawaj spodnie, Tkaczyk!
Wyrwał marynarkę z rąk Tkaczyka i naciągnął ją z wysiłkiem. Stał teraz w marynarce i kąpielówkach, niezdecydowany, okropny, śmieszny.
Kruszyna nie wstając ze stołu pchnął go mocno na łóżko. Meto opadł ciężko i przesunął ręką po czole.
— Opowiadaj — rzekł twardo Kruszyna. — Ale wszystko.
Kiedy Meto skończył, odezwał się dzwonek. Mechciński otworzył i wszedł Guła z wódką. — Piecywo do bawarlki — wyseplenił kładąc na kuchni zawinięte w przemoczoną gazetę kwaszone ogórki. Umył szklanki i rozlał wódkę. Tkaczyk rysował jakieś esy — floresy krawieckim woskiem na ścianie. Zapatrzył się przed siebie i rzekł:
— Sami gwardziści. Irys, Meto, Maniek. Siedmiu ludzi. Lejbgwardia.
— To koniec — powiedział niepewnie blondyn. — Ilu ich było? Dwudziestu? Trzydziestu? Żeby was tak rozprowadzić?
— Ilu? — powtórzył Meto. — tych dwóch na początku, szoferak i ten wielki. A potem? Nie wiem. Może dziesięciu, może stu, a może.
— Może jeden. — uśmiechnął się ironicznie Mechciński, zaciągając się trzymanym w zagłębieniu dłoni ogarkiem papierosa.
— Szoferak i ten wielki już leżeli, już byli pod obcasem — rzekł Meto. — Tylko potem. Jak pragnę zdrowia! — uderzył się żarliwie w pierś — ja nie wiem. Nic nie wiem.:: Zainkasowałem raz w bambuch drugi raz w serce, patrz! — rzucił się do kąta i poderwał płaszcz z podłogi — przez taką grubą jesionę. I koniec. Wysiadka! Ja! Rozumiesz?
Wstał w całej okazałości, przeciągnął muskularny korpus.. Wziął szklankę z wódką w drżące palce i pił wolno jak herbatę.
— Robert — powiedział Mechciński do Kruszyny. — Zastanów się, to duża rzecz. Pamiętasz, opowiadałem wam, jakie baty dostałem kiedyś na Wiejskiej, i tę mowę tego lekarza z.Pogotowia na komisariacie. Potem była historia ze Stryciem.
— Z jakim Stryciem? — spytał blondyn.
— Z tym z Czerniakowskiej ulicy. Nie znasz Strycia, Jaśka Strycia?
— A potem ktoś załatwił Leona i Julka Migdała na rogu Widok i Kruczej — rzekł Tkaczyk. — Też numer nie z tej ziemi, gadało się o tym.
— Jeśli nie liczyć tych wszystkich drobnych rozróbek na mieście i pod miastem. Wiesz, tych małych historii z małymi kozaczkami ze swojej dzielnicy.
Kruszyna wziął szklankę i wypił wódkę, zagryzając kawałkiem ogórka. Obtarł usta ciemną, muskularną dłonią.
— No i co z tego? — powiedział obojętnie.
— W tym coś jest — uśmiechnął się nieszczerze Mechciński.
— Fakt — przytwierdził Tkaczyk. — Mówi się o tym, tu na Śliskiej. I na Żelaznej. I na Grzybowskiej.
— I na Pradze. I na Ochocie. I na Woli — rzucił Mechciński, biorąc wódkę w rękę. — Rodacy! — rzekł z troską blondyn. — To moje śniadanie. I pana Tkaczyka. Panowie do tego, jakby to była woda. A to kosztuje. To drogi płyn.
— Ty, Moryc, zostaw — mruknął opryskliwie Kruszyna. — Nie twoja sprawa. Cholera cię gdzieś nosi ostatnio, nigdy cię nie ma, jak trzeba. Kto cię wie, gdzie ty ostatnio kursujesz.
— Moja rzecz — rzekł zimno Mechciński — gdzie kursuję. Wszystko było załatwione, co mi kazano. A co robię po pracy, to moja rzecz. Życie prywatne.
— No, no, młodzieży! Przyszłości narodu — odezwał się szybko Tkaczyk. — Tylko bez takich przekomarzań. Tu się pracuje. Tu się szyje.
Meto wstał ponownie i zaczął naciągać spodnie.
— Jak chcecie — rzekł. — Reszta beze mnie.
— Nie poznaję cię. Meto — rzekł wolno Kruszyna. — Ktoś cię skosił na Inflanckiej jak ostatnią szmatę, a — ty idziesz spokojnie do domu. Może zapiszesz się do ZMP? Tam tylko czekają na ciebie. Dostaniesz robotę jako woźny i mieszkanie na Starówce. Coś nowego. Meto! Słynny kosior z prawobrzeżnej Warszawy, chluba ulicy Brzeskiej. Nie poszukasz tego kogoś?
— I co jeszcze? — rzucił wyzywająco Mechciński — powiedz coś jeszcze, Kruszyna.
— Moryc — powiedział Kruszyna wstając. — Nie masz czegoś na mieście do załatwienia?
— Skończcie ten krzyk — rzekł twardo Meto. — Dość mam waszej głupiej mowy. Słuchaj, Kruszyna: ja wyjeżdżam z Warszawy. Nie poszukam tego kogoś. Nie będę szukał nikogo. Powiedz to, gdzie trzeba, i koniec. Ja chcę mieć spokój. Irys, Maniek i inni, jak chcą się mścić, to niech sobie poszukają tego czy tych tam, którzy ich wykosili. Ja wysiadam. Spokój, rozumiesz, ja chcę mieć spokój!
„Tak mówił ten doktor, którego skopali w Alejach” — pomyślał Robert Kruszyna. Coś zaczęło mu się niejasno wiązać w umyśle. Podszedł do Mechcińskiego.
— Pokaż brodę, Moryc — rzekł.
— Tu nie kino. — mruknął Mechciński.
— Sam mówiłeś wtedy, że ten, który cię skatował, miał kastet czy coś takiego. No nie?
— Chyba miał — rzekł Mechciński, przesuwając ręką po bliźnie.
— Mówiłeś, że ci z Pogotowia opowiadali o takich samych ranach. Julek Migdał i Leon też mieli tak rozprute szczęki.
— To co z tego — rzekł Mechciński. — A Stryć był skopany jak pies. A Meto, sam słyszałeś. A Irys, Maniek i inni — kolejowymi mutrami. Słyszałeś przecież, opowiadał.
— Szkoda — wycedził Kruszyna, oglądając własne paznokcie — że panowie się łamią. Że wysiadają. Bo my wiemy, kto to jest i ilu ich jest. I czego chcą.
— Kłamiesz — rzekł Mechciński. — Gówno wiesz.
Kruszyna odtrącił z trzaskiem kulawe krzesło. Oczy mu zmalały jak dwie czarne główki od szpilek, pociemniał na smagłej, umięśnionej twarzy. Guła skurczył się przy maszynie do szycia, pedałując zawzięcie. Blondyn obojętnie zapalił papierosa. Meto dopinał spodnie.
— Moi mili — wtrącił Tkaczyk, nie ruszając się z miejsca. — Dosyć tych Hałasów, dobrze? Mam potem cały dzień migrenę.
Podrzucał w ręku, jakby bawiąc się, ogromne krawieckie nożyce.
— Moryc — powiedział Kruszyna, podchodząc do Mechcińskiego — nie skacz. Bo możesz się wkrótce rozpłakać. Gorzkimi łzami.
— Kruszyna — rzekł chłodno i bez strachu Mechciński; był wyższy od Kruszyny, lecz szczuplejszy, widać było od razu, że jest dużo słabszy — ja się ciebie nie boję. Zapamiętaj to sobie. I jeszcze ci coś powiem; ja się nie boję tych kozaków, co mnie już raz skotłowali. Ja nie Meto. Bardzo bym chciał któregoś z nich spotkać, marzę o tym. Ale ty, Kruszyna, kłamiesz. Nie wiesz, kto to jest, tak jak ja nie wiem. Meto nie wie i nikt nie wie. Nawet Kudłaty!
W kuchni zapanowała martwa cisza. Pięć par oczu wbiło się w jeden punkt w przestrzeni, jakby rzucone przez Mechcińskiego nazwisko zawisło w powietrzu. Terkotanie maszyny do szycia zamierało powoli pod nogami oniemiałego Guły.
— W porządku — rzekł po chwili z nieoczekiwaną, sztuczną swobodą Kruszyna. — W takim razie nie ma o czym mówić. Meto, postaraj się o przydział kiosku z wodą sodową. Znajdą się inni, co nie tak łatwo rezygnują.
— Robert — powiedział Meto, wkładając jesionkę; zbliżył swą zmasakrowaną twarz do twarzy Kruszyny. — Popatrz na mnie: widziałeś kiedy, żeby mnie milicja zagięła, żebym się złamał przed mentą? Robiliśmy razem w wielu interesach, ale teraz klops, ja wysiadam. Jest do cholery młodych, pod kinami i na dworcach, na zabawach i na plażach. Młodszych ode mnie, takich, co to jeszcze nie wiedzą tego, co ja wiem. Poszukaj sobie kogoś na moje miejsce, a mnie daj spokój, dobra? Bo ja już moje wiem, ja się dowiedziałem dziś w nocy. I to sobie zapamiętaj: ja się nie łamię. Mnie jest po prostu wszystko jedno, co o mnie powiecie.
— Dobra, dobra — oświadczył wspaniałomyślnie Kruszyna. — Wraków nie potrzebuję. A teraz ty, Moryc. Posłuchaj: ciebie lubią w wydziale. Mówią, że jesteś zdolny. Ja tam nie wiem. A to, coś dziś tu powiedział, powtórzę gdzie trzeba. Niech sobie Kudłaty nad tobą pomyśli.
Na dźwięk tego nazwiska wszyscy poczuli lekki skurcz koło serca, zaś Mechcińskiemu dreszcz przeszedł po krzyżu, jakby ze strachu.
— Wiesz, gdzie mnie szukać — rzekł Mechciński ochryple, siląc się na obojętność. — Jak będę potrzebny, zostaw wiadomość. Tego samego dnia będę wieczorem w barze „Słodycz”.
— Robert — szepnął Tkaczyk cicho, wyszedłszy za Kruszyną do ciemnego korytarzyka — powiedz panu Merynosowi, że ja już dopilnuję wszystkiego, jak trzeba. Aha! I to jeszcze, że garnitur już gotów. Ten marengo. Pięknie wyszedł.
— Coś słabo się ze sobą kochacie, ty i pan Kruszyna — rzekł Tkaczyk do Mechcińskiego, wracając do kuchni i siadając po krawiecku w kucki na stole.
— Nie lubię chama — splunął Mechciński do zlewu. — Bokser, złamana jego twarz. Myśli, że wszyscy się go boją.
— Ale kosa — powiedział z aprobatą blondyn. — Ciebie, Moryc, starłby na puder, jakbyś mu podpadł.
— Albo tak, albo nie. — uśmiechnął się krzywo Mechciński. — Ja tam się go nie boję.
— Jak chcecie, to skaczcie — rzekł Meto. — Ja mam wuja pod Olsztynem. Może się tam zaczepię na parę miesięcy przy jakiej robocie.
Podszedł do kuchni, wyjął cztery papierosy z leżącego pudełka i wsadził je do kieszonki marynarki.
— Meto — spytał blondyn poważnie — widziałeś ty kiedy Kudłatego?
— Nie — odparł prosto Meto — nie widziałem i nie chcę go widzieć. I da Bóg, już go nigdy nie zobaczę. Mam dosyć. Wysiadam. To, czego chcę, to mieć od was wszystkich wolną głowę, cholera na wasze parszywe mordy.
— A ty? — spytał blondyn, podchodząc do Mechcińskiego — widziałeś Kudłatego?
— Widziałem — skłamał Meehciński. I znów na dźwięk nazwiska coś go ścisnęło mdląco koło serca. Dostrzegł na sobie podejrzliwy wzrok Tkaczyka i już chciał zawołać, że nie, że nigdy nie widział i że nie chce widzieć. Nigdy! Zupełnie jak Meto. Po czym zagryzł wargi aż do słonego smaku krwi.
— Jakby mnie ktoś szukał na mieście, to powiedzcie, że się utopiłem — rzekł Meto, nastawiając kołnierz i nasuwając oprychówkę na czoło. Wyjął z kieszeni kilka banknotów i przeliczył. — Starczy — mruknął i wyszedł bez słowa pożegnania, nie podawszy nikomu ręki. Nikt nie dał J poznać po sobie, że w ogóle zwrócił na to uwagę.
— Ten Kudłaty — rzekł w zamyśleniu blondyn — musi być kosa. Największa w Warszawie.
— Też człowiek — rzekł cicho Mechciński z bardzo ostrożnym niedowiarstwem.
Tkaczyk spojrzał nań bystro.
— Powiedz mu to, Kudłatemu, jak taki kozak z ciebie — rzucił porywczo. — Oj, Moryc, wysoko skaczesz.
Mechciński milczał, zaciągając się głęboko papierosem. Wymówione przez Tkaczyka nazwisko znów podrzuciło jego sercem jak kopnięcie.
— Nic z tego wszystkiego nie rozumiem — dodał powoli Tkaczyk — ale nie jest dobrze.
Tego roku Warszawa nie miała szczęścia do pogody. Po bardzo mroźnej zimie przyszły zmienne, niosące zaziębienia marcowe aury. Przez kwiecień, wraz ze świętami Wielkiejnocy, trwała pogoda wietrzna, przenikliwa, która zmusiła warszawianki do powrotu w futra i pelisy.
Wiosna warszawska jest wiosną pokrzywdzoną. Morze atramentu wylano dla uświadomienia ludzkości uroków wiosny paryskiej czy wiedeńskiej. Powstała cała literatura muzyczna narzucająca światu nastroje tych wiosen. Ludzie na najróżniejszych równoleżnikach i południkach nauczyli się zachwycać paryską i wiedeńską wiosną, marzyć o nich, tęsknić do nich. Jest to ogromna mistyfikacja, oparta o reklamową potęgę sztuki: poeci, malarze i muzycy Wiednia i Paryża potrafili po prostu tak reklamować i spopularyzować swe wiosny, że uczynili z nich ideał dla reszty świata. Czas najwyższy zdemaskować tę grę! Warszawska wiosna na pewno w niczym nie ustępuje paryskiej czy wiedeńskiej. Gdzież jest bowiem na świecie miasto, w którym pierwsze promienie słońca tak przekornie poczynają sobie z topniejącym śniegiem, takie w nim zapalają tęczowe blaski i tak rycersko zmuszają go do ustąpienia? Gdzież jest na świecie miasto, w którym pierwsze wiosenne ciepło tak leniwie i radośnie przykleja zimową odzież do pleców i tak powołująco zmusza do jej zrzucenia? Gdzież jest na świecie miasto, w którym pachnący świeży wiatr od rzeki tyle w sobie niesie dziwnej melancholii, uciskającej duszę w pełne złota poranki, widoczne w prostokątach wiosennych, błękitnych okien? Gdzież jest na świecie miasto, w którym rozedrgane zmierzchy uliczne przepojone są tak trudną i nigdy nie wyjaśnioną tęsknotą za niewiadomym, za nigdy nie zniszczonym, za czymś, o czym nic nie wiemy, czego bardzo pragniemy i czego nigdy nie dostaniemy ani nie osiągniemy w naszym pojedynczym, własnym życiu.
Chyba nie ma na świecie takiego miasta, tak właśnie jak niepowtarzalne nigdzie indziej są warszawskie wiosenne zapachy, nastroje, uczucia i myśli. I dlatego nie mówcie nam o wiosnach paryskich czy wiedeńskich! Nam, którzy wiemy, czym jest, czym być potrafi warszawska wiosna.
Redaktor Edwin Kolanko rozpiął płaszcz i przekroczył bramę Łazienek. „Najwyższy czas zlikwidować podpinkę — pomyślał — jest już naprawdę ciepło”.
Szedł wolno w dół, omijając resztki topniejącego śniegu. Łazienki, na dobrą sprawę, tonęły w błocie. „Zgubi mnie umiłowanie tradycji” — zrzędził bez złości Kolanko, podciągając nogawki spodni. Tradycją było, że w pierwszą pogodną niedzielę wiosenną Kolanko szedł do Łazienek ha spacer. Skakał wśród tarcz twardniejącego w błocie śniegu, wśród resztek zlodowaciałych po nocnych przymrozkach błotnistych strug, obijał się o nagie, bezlistne buki, wiązy, kasztany i klony, przedzierał się przez moczary biegnących w dół alei aż do samego pałacyku, który rokrocznie witał jak kogoś, komu trzeba wybaczyć kokieteryjny, aż nie — przystojny w jego wieku wdzięk. Tylko że parę lat temu te susy ponad kałużami i przypadanie do pni drzewnych odbywało się jeszcze we dwójkę: obok Kolanki walczyła wtedy nieustępliwie o pierwszy widok wiosennych Łazienek szczupła brunetka o jasnych oczach, wypełniając jego serce czułością dla każdego niezręcznego stąpnięcia w gliniaste trzęsawisko ścieżek. Po paru latach brunetka znikła, zaś pozostała tradycja; i teraz, opierając się o pień ogromnego kasztana. Kolanko poczuł uwierającą przykrość. „Tu, w tym miejscu — pomyślał — całowaliśmy się w czterdziestym dziewiątym, pamiętasz?” Westchnął głęboko, jak człowiek przez chwilę bardzo samotny.
Skacząc w ten sposób dotarł do Pomarańczami, przystanął, zapatrzył się na pomnik księcia Józefa, wdepnął przez nieuwagę w najgorsze błoto, które wypełniło mu lewy półbut, zaklął tym razem brzydko i powędrował dalej, wściekły na roztopy i tradycję. Słońce grzało dojmująco. Kolanko odrzucił szalik i rozejrzał się za ławką. Stała w pobliżu jedna pusta, opodal wysokiego, bezlistnego żywopłotu. „Popatrzymy trochę na księcia Pepi” — pomyślał z upodobaniem Kolanko. Od dzieciństwa mógł godzinami wpatrywać się w postać w starorzymskiej zbroi, w przedziwny gest wyciągniętego na płask miecza, którym Thorwaldsen wyraził heroiczną, lecz wyzbytą koturnowej wielkości i pychy naturę Poniatowskiego. Usiadł, założył wygodnie nogę na nogę i zamyślił się. Z tego stanu wyrwał go dźwięk głosu spoza żywopłotu. „Gdzieś już ten głos słyszałem” — zastanowił się Kolanko, ale uznał przypominanie sobie za bezcelowe. Głos był nosowy, trochę zgrzytliwy, lecz miły, a nawet podszyty pewną wesołością; znajomość tego głosu mogła stanowić zwykłe złudzenie.
— Mój chłopcze — pytał głos — czy nie jest ci za chłodno? Odpowiedź stanowiło jakieś mruknięcie, mogące oznaczać zarówno lekceważenie, jak nieśmiałość.
— Ostatecznie — rzekł głos — jest jeszcze za chłodno bez płaszcza, w samym tylko sweterku.
— Co zrobić — odezwał się drugi głos, bardzo młody, przechodzący wyraźną mutację. — Co zrobić, kiedy w domu piekło. Człowiek nie może spokojnie poczytać. A to przynieś cukru, a to wypij mleko, a to zejdź po gazety, a to co z lekcjami?… Sam pan rozumie, no nie?
— Rozumiem — rzekł pierwszy głos. — A jak się nazywasz? — Głos drugi burknął coś niewyraźnego, z czego Kolanko wyłowił z trudem imię Krzysztof.
— Ślicznie, Krzysiu — ciągnął głos numer jeden. — A ile masz lat?
— Pyta pan — jak przed sądem — zachichotał wzgardliwie głos numer dwa, ale odpowiedział z urazą: — Trzynaście.
— Skąd wiesz, że przed sądem tak pytają? — pierwszy głos zdradzał tendencje do nieustępliwości.
— Phi — rzekł szyderczo drugi głos. — A bo to koledzy nie stawali przed sądem?…
— Pięknie, Krzysiu. Wobec tego powiedz mi, co czytasz?
— A taką jedną knypę. Cholernie ciekawą, mówię panu — podjął z ożywieniem drugi głos. — Nic, tylko się kotłują i jeden jest zawsze dobry. Nie ma na niego sposobu. Nie ma dla niego ważnych: szeryf nie szeryf, bandyci nie bandyci — wszystkich załatwia! — Głos numer dwa zdradzał podniecenie.
Kolanko odwrócił się. Przez bezlistny, nie zazieleniony jeszcze żywopłot widać było zarysy dwóch postaci, siedzących na ławce po drugiej stronie. Wygodniejszej pozycji do słuchania bez spłoszenia rozmówców nie mógł sobie wymarzyć.
— Nie rozumiem — rzekł głos numer jeden. — To ten twój kozak, który tak wszystkich psuje, jest policjantem czy bandytą?
— Widzę, że potrafi pan mówić jak człowiek — ucieszył się głos numer dwa. — Bo w domu mówią, że ja używam żargonu. Co za ludzie! Ale zaraz to panu wytłumaczę: ten przytomniak, to on jest rewolwerowiec. Taki ani bandyta, ani policjant. Jak trzeba, to ładuje w oprychów, a jak mu czasem wypadnie, to w policję. Bo on pruje na własną rękę. A w ogóle, to on stara się nie ładować w ogóle, tylko unieszkodliwiać. Bo on jest w gruncie rzeczy uczciwy i dobry. I nikt mu nie może nic zrobić, bo on jest zawsze szybszy o ułamek sekundy.
— Wspaniale — rzekł pierwszy głos z zapałem. — Szybszy o ułamek sekundy! No, dobrze, ale w kogo on tak kituje i dlaczego?
— Proszę pana — drugi głos zabrzmiał z akcentem wyższości. — To takie proste, niech pan przez chwilę pomyśli: facet kosi każdego, kto na niego naskoczy.
— Ale kto na niego skacze?
— Ano wszyscy.
— Dlaczego?
— To nieważne. Grunt, że naskakują i on się musi bronić. I wtedy, trzask, trzask. załatwia ich po kolei.
Przez chwilę panowało milczenie, jak zawsze, gdy dwie strony nie mogą dojść do porozumienia w sprawie, która obydwu stronom wydaje się łatwa, oczywista, zrozumiała i zasadnicza.
— Krzysiu — rzekł głos numer jeden — jak się nazywa ta książka?
— „Montana”. Może pan czytał?
— Czytałem.
— A jak? Podobała się panu?
— Nie. Myślę, że jest idiotyczna. Nastąpiła pełna zakłopotania cisza.
— No, ja już chyba pójdę. — oświadczył niepewnie głos drugi.
— Zaczekaj, Krzysiu! Pokaż tę książkę.
Rozległ się odgłos kartkowanych stron, po czym głos numer jeden powiedział:
— Posłuchaj: „Idąc trzymał się przezornie filarów. Z jednego sklepu kupiec wypadł na próg i Młokos uskoczył jak kot. Ale nie sięgnął do boku. Dobywał broni jedynie wtedy, gdy przeciwnik uczynił wymowny gest.” Co o tym sądzisz, Krzysiu?
— Świetny facet — rzekł głos numer dwa. — Umie chodzić po ulicy.
— I sądzisz, że całe życie człowiek tak może chodzić po ulicach, trzymając się filarów, jak czający się Indianin drzew w puszczy? No, pomyśl, czy wszyscy ludzie to wrogowie, czyhający jedynie na twoją nieuwagę w tym celu, aby posłać ci kilka gramów ołowiu w żołądek?
— Bo w Warszawie jest nudno — rzekł z pogardą głos numer dwa. — Ale tam wtedy tak trzeba było chodzić.
— Może masz rację. Musisz tylko przyznać, że facet, który tak chodzi po Ulicach, nie ma prawa jeździć na karuzeli ani jeść lodów. Może go zgubić chwila nieuwagi, gdy płaci za jazdę albo bierze lizaka do ręki. Bohaterowie tych książek mają zazwyczaj oczy w łopatkach, obcasach — i na samym szczycie kapelusza. W życiu jest, niestety, trochę inaczej i ogromna większość facetów, którzy strzelają, stara się czynić to wtedy, gdy ten, do którego mierzą, nie ma o tym zielonego pojęcia. Stąd biorą się w życiu prawdziwe trupy. Posłuchaj jeszcze: „Młokos palnął mu w głowę, że osunął się na ziemię jak miękki łachman. Niski wywrócił stolik i padł przysypany gradem skorup. Młokos podniósł filiżankę kawy lewą ręką. W prawej zwisał rewolwer. Pijąc, rzekł do Dżentelmena i Turka.” I co ty na to, Krzysiu? Facet morduje człowieka na każdej stronicy i popija kawę. Uważasz, że to jest w porządku?
— Wielkich rewolwerowców cechuje przede wszystkim zimna krew — bąknął niepewnie drugi głos.
— Krzysiu — rzekł po chwili głos numer jeden, bardzo poważnie, — czy ty wiesz, co to jest prawo?
— Wiem — odparł drugi głos — jest to coś, czego się broni aż do ostatniej kropli krwi przed zbrodniarzami. Czytałem o takim jednym szeryfie i jeszcze jednym detektywie. Ten był na medal.
— Więc powiedz, Krzysiu, czym bardziej chciałbyś być: takim szeryfem albo detektywem czy Młokosem Montaną?
— Montaną — rzekł stanowczo głos numer dwa.
— Dlaczego? Potrafisz to uzasadnić?
— Jasne. Bo Montana na wszystkich się wypina, bo nie ma dla niego groźnych, o wszystkim wie, jest mądry i uczciwy, bo ma zawsze pieniądze, bo tak wspaniale strzela, jeździ konno, bije się, że aż.
— A czy zastanowiłeś się kiedy, skąd Montana ma pieniądze, podczas gdy tyle trudu musisz sobie zadać, żeby wyszarpnąć od matki pięć złotych na kino?…
— Nieważne. Grunt, że ma. On jest na pewno uczciwy. Tak pisze.
— Facet uczciwy pracuje na pieniądze. Gdyby Montana walczył w obronie prawa, toby dostawał za to ewentualnie wynagrodzenie. Ale sam mówisz, że Montana ma prawo gdzieś i robi, co mu się żywnie podoba, gdyż jest silniejszy, zręczniejszy, lepiej strzela od innych. Skoro mu prawo przeszkadza, gwałci je. Bo prawa nie można sobie tak na własną rękę i za każdym razem od nowa modelować, można go tylko przestrzegać, omijać lub gwałcić. Prawo, kochany Krzysiu, opiera się na poszanowaniu i zrozumieniu, że jest czymś pożytecznym i słusznym. Natomiast twój Montana nienawidzi prawa, bo prawo zakazuje mu tych jego numerów, i żadne twoje zapewnienia
0 uczciwości Montany mnie, Krzysiu, nie przekonają. My tutaj w Warszawie nazywany takich facetów.
— Chuliganami. — przerwał szyderczo głos numer dwa. — To pan chciał powiedzieć, no nie? Pomyłka, proszę pana. Każdy z tych gnojów spod CDT-u czy kina „Polonią” mógłby śnić po, nocach co najwyżej, żeby być takim Montaną!
Przez chwilę panowało milczenie. Kolanko siłą woli wstrzymywał się, by nie wyjrzeć sponad żywopłotu.
— A więc posłuchaj, Krzysiu! Cała historia z prawem i jego obrona nic ci nie mówi, jak widzę. Wobec tego uważaj: powiadasz, że Montana to nie chuligan, dlatego że przewyższa siłą, zręcznością i kalibrem swych przygód naszą gwardię spod CDT-u, sprzed kin. Zgoda. Wobec tego nie będziemy go nazywać chuliganem. Nazwiemy go tak, jak nazywano wtenczas podobnych do niego facetów na niezmierzonych obszarach południowo — zachodnich Stanów Zjednoczonych i Meksyku, na bezkresnych i pustych preriach Arizony, Arkansasu, Teksasu, Rio Grandę, w malutkich, zagubionych wśród stepów, drewnianych miasteczkach. Był to czas, gdy prawo nie sięgało tych pustynnych obszarów; urzędnik policji czy władz należał tam do rzadkości, był przedstawicielem strony słabszej, bardzo słabej i bardzo nieporadnej. Otóż społeczeństwo tamtejsze dzieliło się z grubsza na dwie grupy. Pierwsza — byli to farmerzy, kowboje, hodowcy bydła, ranczerzy, kupcy i w ogóle ludzie zamierzający żyć z pracy na tych zdobytych pionierskim trudem terytoriach. Druga — byli to notoryczni przestępcy, zmasowani tam w wielkiej liczbie, którzy zamierzali żyć z gwałtów i rabunków, dokonywanych na farmerach i hodowcach bydła. Z czasem wytworzyła się trzecia grupa, o wiele liczniejsza od zwykłych przestępców, ale mniej liczna od ranczerów i kowbojów. Byli to najrozmaitsi ludzie żerujący na złych instynktach jednych
1 drugich: właściciele szynków i tawern, mali oszuści, farmazoni, aferzyści, złodzieje, szulerzy karciani i pokerzyści zawodowi, kobiety lekkich obyczajów, różne drobne płotki z wielkiego bagna zbrodni; o sile liczebnej tej grupy, o jej prawdziwym obliczu, stanowili jednak ludzie nazwani przez im współczesnych meksykańskim słowem desperados. Któż to byli ci desperados? Widzę, Krzysiu, na twej twarzy, że domyślasz się, a więc może nie mam po co mówić?…
— Niech pan mówi. — rzekł zduszonym głosem Krzyś.
— Tak, masz rację, Krzysiu, widzę to w twoich oczach. Montana to typowy desperado, tylko że nieudolnie przedstawiony przez złego autora. Są lepsze książki o desperados, gdyż stanowią oni zjawisko historyczne. Był okres, gdy rządzili niepodzielnie Teksasem, ogromnym stanem amerykańskim. Któż to byli desperados? Byli to młodzi ludzie ani dobrzy, ani źli, nie zdeklarowani przestępcy, ale też i nie ludzie uczciwi ani spokojni. Byli przede wszystkim żądni wrażeń za wszelką cenę. Kipiały w nich temperamenty, do pracy odnosili się z zupełną pogardą, z równym lekceważeniem traktowali zasady społecznego współżycia między ludźmi. Byli silni, zręczni, wspaniali jeźdźcy i strzelcy. Mieli swoistą, działającą na wyobraźnię modę, ubierali się z fantazją i upodobaniem w czarne koszule i w czarne sombrera, w czarne, obcisłe spodnie i pasy nabijane srebrnymi ozdobami. Życie ludzkie było tanie wtedy w Teksasie, Arizonie i Meksyku; daleko bardziej niż życie ludzkie Ceniło się wtedy kuglarską szybkość w dobywaniu rewolweru i w strzelaniu z biodra. Desperados zapełniali szynki i tawerny, drewniane ulice zachodnich miasteczek drżały pod kopytami ich koni, na odgłos ich pojedynków zatrzaskiwały się panicznie drzwi i okiennice. Byli wśród nich ludzie szlachetni, to prawda, jednak szlachetność taka więcej przynosiła niewinnych, niczym nie zasłużonych śmierci niż dobrą i pożytku. Najgorsze było to, że desperados rośli nieustannie w siłę: młodzież, urzeczona czernią i srebrem ich strojów w równym stopniu jak sławą i wyczynami, garnęła się chętnie w ich szeregi, uciekała z rodzinnych domów we wschodnich stanach na rozległe, dzikie, romantyczne pogranicze, na południowy zachód. Znamy takie rzeczy i z naszej własnej historii, czyż — nie, Krzysiu? No, pomyśl, przecież chyba czytałeś Sienkiewicza?
— Dzikie Pola! — posłyszał Kolanko szept. W wyobraźni ujrzał rozognione, trzynastoletnie oczy. — Zaporoże. Mołojcy.
— Słusznie. Ale tam, w Teksasie, działały jeszcze dodatkowe przyczyny sprawiające, iż liczba desperados rosła nieustannie. Desperados mieli potężnego sprzymierzeńca: była nim owa grupa zdeklarowanych, notorycznych przestępców, zainteresowanych w podtrzymywaniu atmosfery niepewności i awanturnictwa, w ciągłym utrudnianiu życia policji, chcącej ustanowić ład i prawo. Desperados stanowili armię doskonałego rekruta dla regularnych band, byli zapleczem i rezerwuarem zorganizowanych szajek. Co prawda — było to zaplecze płynne i niepewne, z facetami w czarnych sombrerach należało postępować ostrożnie, zawsze gotowi byli strzelać do każdego i nade wszystko przedkładali samotne włóczenie się po preriach, kanionach i szynkach. Niemniej, wierz mi, Krzysiu, ogromna większość owych desperados wolała w końcu zwykły rozbój z bronią w ręku niż chwiejną, niezdecydowaną karierę twego Montany, który Jest postacią papierową i nigdy dobrze nie wie, do kogo strzela i po co.
— I co dalej? — szepnął drugi głos. — Jak to się wszystko skończyło?
— Skończyło się w ten sposób, że w pewnym momencie uczciwi ludzie w Teksasie zeszli się, porozumieli się między sobą i postanowili chwycić za broń, aby ogniem wypalić wrzód bezprawia. Nie mieli łatwego życia ci uczciwi i spokojnie ludzie w Teksasie, zresztą bardzo im się początkowo nie powodziło. W pierwszej fazie walki stworzyli organizację pod nazwą „Strażnicy Teksasu”, zatwierdzoną przez rząd federalny, którą tenże rząd obdarzył doświadczonymi oficerami policji. Ale rząd był daleko, zaś przestępczy władcy Teksasu blisko, i po roku działalności tej organizacji zapanował taki bałagan, że nikt już nie mógł odróżnić, kto jest strażnikiem, kto desperado, a kto koniokradem czy bandytą. Nieustanne strzelaniny i krwawe rozprawy wyniszczyły okrutnie cały kraj i tylko przedsiębiorcy pogrzebowi stali się milionerami. Wtedy to właśnie uczciwi ludzie, doprowadzeni do rozpaczy terrorem łobuzerii, która zagnieździła się wśród „Strażników Teksasu”, rzeczywiście chwycili za broń, a ponieważ byli w przeważającej większości, tedy po pewnym czasie wykosili, jak mówisz, zarówno desperados, jak i „Strażników Teksasu” i w ten sposób zapanował tam względny spokój.
I znów nastało milczenie. Kolanko drgnął jak obudzony. „Wspaniałe! — pomyślał — co za mowa!”
— To — pan jednak sądzi — odezwał się, jakby z głębokiego zamyślenia, głos numer dwa — że ci desperados i nasi kozaczkowie spod kin to to samo?
— Różnica poziomów, Krzysiu, doprawdy. Żyjemy w cywilizowanym i zorganizowanym społeczeństwie, szanującym prawo. Życie ludzkie ma u nas bardzo wysoką cenę. Ale prawo gwałci się na rozmaite sposoby, pogardę dla niego można okazywać bijąc przechodniów na ulicy i poniżając godność ludzi słabszych i spokojnych. Tak, Krzysiu, Warszawa pełna jest w tej chwili naszych rodzimych desperados. Zamiast czarnego sombrera — oprychówka, zamiast czarnej bluzy i takiejże chustki na szyję — sznurowana koszulka — piłkarska lub kolorowy sweter pod koszulą. Zamiast nisko wiszących coltów — cegły, kastety, rurki żelazne.
— A tam, gdzieś z tyłu, za nami. ludzie, którzy potrzebują tych warszawskich desperados?
Kolanko poczuł, że nie wytrzyma, że podniesie się, że powie coś. Złapał się ręką mocno za oparcie ławki. Wiosenne słońce wydało mu się nieznośnie palącym, tak jak nieznośnym było dlań w tej chwili podniecenie brzmiące w trzynastoletnim głosie Krzysia.
— To jest już całkiem inna historia, jak mawiał Kipling — powiedział spokojnie i wymijająco głos numer jeden.
— Proszę pana. — rzekł błagalnie drugi głos — skąd pan to wszystko wie?
— Czytało się coś niecoś, w twoim wieku i później — głos numer jeden zasnuł się zadumą. — Tylko wiesz co, Krzysiu? Myśmy mieli inne książki i innych bohaterów w estymie niż ten twój Montana! — jakaś namiętna pasja zadrżała nagle w głosie numer jeden. — Myśmy podziwiali i zazdrościli Buffalo Billom, Jack Texasom i Sitting Bullom, tym wszystkim dzielnym, niepokonanym i do szaleństwa odważnym kapitanom i szeryfom, którzy samotnie wyruszali naprzeciw gwałtom, zbrodni i bezprawiu twoich desperados, Młokosów Montanów, chuliganów, w obronie słabszych, niewinnych, napadniętych, niesprawiedliwie krzywdzonych. Ci nasi Buffalo Bille też byli zawsze szybsi o ułamek sekundy w strzale z biodra, ale tylko od łotrów, koniokradów, łajdaków i awanturników, nigdy zaś od niewinnych, uczciwych ludzi. Ci szeryfowie i strażnicy prawa byli, być może, mniej barwni, prymitywniejsi i nudniejsi od Młokosów i dżentelmenów — włamywaczy, ale za to byli dobrzy i dlatego.
Głos urwał jak ucięty nożem. Kolanko sprężył się w oczekiwaniu czegoś decydującego.
— Proszę pana. — szepnął głos numer dwa, teraz już bardzo chłopięcy, wręcz dziecinny — i ci Buffalo Bille walczyli z tymi chuliganami, z tymi desperados. Tak jak teraz w Warszawie? O, rany Julek! Proszę pana, proszę pana. To pan.
Głos przeszedł w trwożliwy bełkot. Kolanko skoczył na równe nogi. Po drugiej stronie żywopłotu mały wyrostek w krótkich spodniach, lichym sweterku i za dużych butach odsuwał się w nabożnym przerażeniu od starszego pana w meloniku, z żółtą, kościstą twarzą, siedzącego z podbródkiem idyllicznie opartym o rączkę parasola. Pan w meloniku uniósł głowę, spojrzał na Kolankę i skłonił się lekko. Kolanko poczuł, jakby go ktoś zdzielił pięścią między oczy. Kontrast tej postaci z zasłyszaną rozmową wydał mu się groteskowy, karykaturalny. Odwrócił się szybko i odszedł.
Pan w meloniku uśmiechnął się z zadowoleniem. Tak jakby fakt, że Kolanko słyszał wszystko, stanowił dlań specjalny powód do radości. Po czym rzekł:
— Chodź, Krzysiu, stawiam ci ciacho i lemoniadę. A jak się poznamy bliżej, pożyczę ci różne książki.
Była to jednak deklaracja bezcelowa. Chłopak zerwał się nagle z ławki i zaczął uciekać, rozpryskując wokół gliniaste błoto alejek zbyt dużymi butami.
O, mody warszawskie!
Tak już jest, że żywiołowość mody męskiej przewyższa w Warszawie modę damską. Może stanowi to regułę i gdzie indziej, ale w Warszawie jest tak na pewno. Moda męska ma w tym mieście coś z sił natury bardziej ślepych i bezdusznych niż moda damska. Zdarza się, że model wiatrówki, nowy rodzaj wiązania krawata lub nowy typ popularnego obuwia zdobędzie sobie herb elegancji i wtedy młodzież męska Warszawy zaczyna się upodabniać do ogarniętego pożarem suchego lasu. Moda kobieca ulega w Warszawie pewnej indywidualizacji, niezbyt wymyślnej, to prawda, ale zawsze. Natomiast męska. Instynkt stadny, cechujący warszawiaków w sprawach mody, ma w sobie coś przygnębiającego. Jej spontaniczność równa jest jej bezmyślności. Jeśli panuje moda na szarość, wszyscy są w Warszawie szarzy, jeśli na kolorowość — kolorowi. Przeciętny warszawiak lubi to, co modne, nigdy natomiast nie zastanawia się nad tym, co ładne, nie rozważa swych upodobań, nie posiada własnych skłonności ku temu czy innemu przedmiotowi, takiemu czy innemu krojowi ubrania, tej czy innej barwie. Dlatego właśnie ginie w modnym tłumie. Albowiem ogromnej większości warszawiaków obca jest ta prosta prawda, że elegancja to nie to samo, co kosztowne naśladownictwo bieżącej mody, że elegancja to własne sympatie, uwydatnione w dobrze dobranym do własnej osoby ubraniu.
Ogólnie biorąc — najszerzej pojętą modę warszawską cechuje junackość. Warszawska młodzież męska lubi w ubiorze swym akcentować natychmiastową gotowość do szybkiego — działania. Stąd, na przykład, sznurowane na piersiach piłkarskie koszulki, które noszone pod sztywną, czarną dwurzędówką stanowią szczyt wykwintu w pewnych kręgach towarzyskich stolicy. Podobną nutą sportowej gotowości dźwięczy moda kolorowych dżemprów lub zgoła koszulek gimnastycznych, wyglądających zuchowato spod rozpiętego kołnierzyka zwykłej koszuli pod szyję. Przedwiośnie tego roku stało pod znakiem inwazji płaszczów: były to płaszcze o charakterze półwojskowym, o kroju podobnym do angielskich trenchów — z pagonami na ramionach, mocno ściągnięte paskiem, z rozmaitymi klapeczkami i zapinkami przy kołnierzu. Płaszcze te miały wyrażać żelazną odporność ich posiadaczy na wszelką pogodę, wytrzymałość na wszelkie trudy i zmiany losu, miały być uniformem walczącego z niebezpieczeństwami wielkiego miasta mężczyzny. Płaszcze te, odpowiednio zapięte i na odpowiedniej sylwetce, sprawiały rzeczywiście duże wrażenie. Lecz moda ma to do siebie, że ogarnia wszystkich, bez względu na sylwetki. Było tedy do przewidzenia, że moda ta i tym razem skończy się inflacją pewnych wartości. Warszawa zalana została rzeczonymi płaszczami: robiono je z zielonego drelichu, ze śpiworów, z impregnowanej popeliny, z impregnowanego rypsu, w kolorze khaki, w kolorach wszelakich odcieni trawiastych klombów, sinych metali, mlecznej kawy i kakao. Pojawiły się one na wszystkich: na sportowcach i na matematykach, na młodych tokarzach i starych farmaceutach, na uwodzicielach i statecznych ojcach rodzin, na gibkich postaciach dwudziestolatków i na przysadzistych, starszych panach, zdradzających wieloletni zasób kulinarnych doświadczeń. Te płaszcze — noszone z nonszalancją, swobodą, wdziękiem, elegancją, niedbałością, niezręcznością, bezmyślnie, niechlujnie, krzywo i bez należytego zrozumienia ich piękna — określiły wygląd ulicy warszawskiej w owym przedwiośniu. Te płaszcze, berety i półbuty na białej, porowatej gumie, zwanej gumą „Mikro”.
Jerzy Meteor stał przed lustrem i czesał się.
Prosty i dość jednoznaczny czasownik „czesać się” nie oddaje w pełni skomplikowanej, obfitej w rytualne i hieratyczne gesty czynności, jakiej dokonywał Jerzy Meteor. Lekko pochylony do przodu, w ręczniku narzuconym na chude, długie ramiona, w białej podkoszulce i krótkich kalesonach, Jerzy Meteor miał w tej chwili w sobie coś z kapłana, a coś z wirtuoza. Pełnym namaszczonej precyzji ruchem rozdzielał błyszczące brylantyną, ciemne włosy w nieskazitelny przedział po lewej stronie. Następnie sczesywał rozdzielone włosy z lewej strony do dołu, zaś z prawej — na bok. — Odchylił głowę, przyjrzał się początkom swej misternej konstrukcji, fundamentom, na których miał się wznieść za chwilę kunsztowny gmach fryzury. Odłożył grzebień, wziął słoik z brylantyną i dodał jej nieco na ciemieniu. Ujął z powrotem grzebień, sczesał raz jeszcze w bok prawą stronę i opuścił ręce. Nadchodził moment decydujący o sukcesie, względnie o klęsce. Nagłym, okrągłym ruchem trzymany przez Meteora jak szpada grzebień uniósł naręcze wybrylantynowanych, prostych włosów do góry i spiętrzył je w miękki, prześlicznie sfalowany, naturalnie nawisły nad czołem pukiel. Meteor odskoczył od lustra i spojrzał z triumfem: tak, to było zwycięstwo! Uzyskane przy pomocy jednego jedynego uderzenia! Krótkim pociągnięciem rzadkiej części grzebienia sczesał włos)l z prawej skroni do tyłu: były one długie i zakreślały kunsztowny łuk nad uchem aż do karku, każdy z nich wydawał się być oddzielnie, pieczołowicie ułożony. Wreszcie jednym niezawodnym, półkolistym dotknięciem zatoczył do tyłu włosy z lewej strony, w sposób tworzący z nich lśniącą, jednolitą powierzchnię, lekko nastrzępioną nad karkiem. Zrzucił ręcznik i przyjrzał się: błyszczący, kunsztowny hełm pokrywał głowę Meteora, fryzura tym wspanialsza, że urzekająca swobodną naturalnością, wręcz zapuszczeniem, na widok której przysiąc byłoby można, iż posiadacz jej nie poświęca jej chwili starań, przygładza ją nieomal wyłącznie palcami, po wyjęciu głowy spod strugi zimnej wody.
— Długo tak możesz? — spytał Robert Kruszyna ze znudzeniem w głosie. — Długo — odparł Jerzy Meteor. — Od tego wszystko zależy. Czy dzień się uda, czy nie. — Kruszyna leżał w jesionce i w kapeluszu na rozbebeszonym tapczanie, którego bielizna pościelowa zmieniana była po raz ostatni przed ogłoszeniem Planu Sześcioletniego. W pokoju stało niewiele sprzętów: ongiś biało lakierowana szafa, mocno nadwerężony i wyleniały fotel dobrego pochodzenia, cztery krzesła, zwykły stół, nakryty ceratą, na której rozrzucone były resztki śniadania w zatłuszczonych papierach firmowych „Delikatesów” i rozsypana talia kart. Potężnych rozmiarów fikus stał przy oknie, wychodzącym na stare, ciemne podwórko. Ściany pełne były zacieków i plam różnych odcieni i rozmiarów: nad tapczanem wisiały akty kobiece z francuskich magazynów ilustrowanych i tania reprodukcja „Lekcji śpiewu”. Na secesyjnym postumencie w kącie bielał gipsowy Napoleon, na podłodze pod ścianą spoczywały w bezładnym stosie stare czasopisma, gazety, parę książek. W powietrzu unosiła się woń tytoniu, skarpetek, brylantyny, wody lawendowej i brudnej bielizny — jednym słowem zapach cechujący mieszkanie dbałego o swą najbardziej osobistą powierzchowność młodego, wytwornego mężczyzny.
— Rozumiesz coś z tego, Meteor? — spytał Kruszyna. — Nie — odparł Meteor, bez zbytniego przejęcia. — Zimno dzisiaj? — Zimno jak cholera — rzekł Kruszyna. — Kretynie, pomyśl, z tego może być heca. — rzucił porywczo — a ty, czy zimno. — Jaka heca, Bobuś? Też masz zmartwienia. Kudłaty załatwi. Mówili mu już o tym? — Podobno tak. Merynos mówi, że Kudłaty coś knuje, ale nic nie mówi, jak zawsze. — Z Wilgą rozmawiałeś? — Nie jeszcze. Nie było czasu. Nie ruszam się z biura. — Meteor włożył spodnie i wyjął czystą koszulę z szafy; spodnie były gabardynowe, wąskie, ostro sprasowane na kant, koszula miała kolor opalowocielisty i szeroko rozstawione włoską modą rogi kołnierzyka. Zapiął pieczołowicie kołnierzyk długimi, chudymi palcami o brudnych paznokciach. Wyciągnął z szafy jadowicie zielony, usypany żółtymi trójkącikami krawat, który długo i skrupulatnie wiązał przed lustrem, po czym włożył pasiaste, zielono-żółte skarpetki i drogie zamszowe półbuty na grubej gumie indyjskiej. Wreszcie wyjął z szafy dwurzędową, pięknie stębnowaną na szerokich klapach marynarkę, wciętą, świetnie skrojoną, z takiej samej szarobeżowej gabardyny jak spodnie. Stanął przed lustrem bez ruchu i odetchnął z głęboką satysfakcją: w zwierciadle widział wysokiego, bardzo przystojnego, szczupłego młodzieńca w niezwykle eleganckich szatach. Ciemne włosy, niebieskie oczy, wąska twarz o ładnych rysach i doskonałe odzienie składały się, w jego mniemaniu, na imponującą całość. Nie widział natomiast, że przypomina trochę pięknych jak róże młodzianów z tandetnych pocztówek imieninowych i przemożnie nawiązuje do ideału męskiej urody z witryn zakładów fotograficznych na prowincji, że spojrzenie błękitnych oczu nazbyt jest powłóczyste i nazbyt obliczone na szybkie sukcesy wśród nieśmiałych stenotypistek i naiwnych, zaczynających karierę krawcowych. O tym wszystkim jednak Jerzy Meteor nie wiedział i dlatego był z siebie zadowolony i dumny. Długo szperał wśród kilkunastu leżących na dnie szafy beretów: baskijskich i wojskowych, granatowych, brązowych i czarnych, wreszcie spojrzał raz jeszcze do lustra i zamknął szafę. Postanowił nie niszczyć arcydzieła żadnym nakryciem głowy. — Idziemy, Bobuś — rzekł zdejmując płaszcz z wieszaka na drzwiach. Kruszyna wstał z tapczanu i przetarł narzutą buty z kurzu. — Skąd masz taki płaszcz? — spytał, podchodząc do Meteora. — Dostałem — uśmiechnął się Meteor. — Podoba ci się? — Płaszcz był rzeczywiście szatański: wszyte zręcznie pagony, obustronny karczek, szlic z tyłu, szlufki na pasku — wszystko to znamionowało najwyższą klasę wśród modnych wiosennych płaszczy. — Jak myślisz, dobry będzie na mnie? — spytał Kruszyna z hamowanym pożądaniem w głosie. — Zmierz, Bobuś — rzekł Meteor, podając mu płaszcz, byli jednego wzrostu, ale Kruszyna mógł zawrzeć w sobie dwóch Meteorów. — Jak szyty na ciebie — powiedział — Meteor, przyglądając się z uznaniem Kruszynie. — Jak na ciebie robiony. — Rzeczywiście. — Kruszyna widział w lustrze, że płaszcz leży na nim bez zarzutu. — Ile? — spytał krótko Kruszyna. — Tysiąc sześćset — rzekł Meteor z rezerwą. — Ty świński ryju — rzekł Kruszyna z melancholijnym wyrzutem. — Ode mnie chcesz tysiąc sześćset? — Nie chcesz, to nie — rzekł bez gniewu Meteor. — Właśnie od ciebie, Bobuś, chciałem tysiąc sześćset. Od każdego innego wezmę dwa. — To weź, weź, chamska nogo! — Kruszyna ściągnął z siebie płaszcz i rzucił na krzesło. Meteor, włożył płaszcz i przyjrzał się sobie w lustrze. — Co? — rzekł — zrobiony, nie? — Meteor — rzekł Kruszyna z zjadliwym wyrzutem — nie mam wiosennego płaszcza. Dziś dostaniesz ode mnie po południu patyka za ten łach. Jak ty masz sumienie brać tysiąc sześćset za taki krajowy ciuch? — To nie krajowy, patafianie — rzekł Meteor zimno. — Nie znasz się. To czeski. Czeska popelina. Podwójny. — Kruszyna uniósł połę płaszcza i miął ją kilka chwil w palcach. — Mowa do trawy — rzekł po chwili — to warszawska szmata. Czeski. Też pomysły! — Po czym dodał: — Tysiąc dwieście, dziś na rękę? Stoi? — Nie podoba ci się, nie ma o czym mówić — rzekł Meteor. — Zależy mi na tym, żeby ci wmawiać, że czeski? Nie wierzysz, to nie. — Po czym pochylił się z serdecznością ku Kruszynie: — Bobuś, zrozum, przecież nie mogę ci dać taniej, niż zapłaciłem. Zrozum, drogi chłopcze: tysiąc czterysta to moje ostatnie słowo. Żebym tak zdrów był” że tyle dałem. Nic na tobie nie chcę zarobić, kij mi w oko, jeśli kłamię. — Dobrze — westchnął Kruszyna — zdejmuj go. — Chwileczkę — rzekł Meteor — nie tędy droga, przyjacielu. I tak nie masz waluty przy sobie. Przynieś pieniądze do „Lajkonia”, dostaniesz płaszcz. — Chłopczyku — rzekł z krzywym uśmiechem Kruszyna — chcesz go jeszcze dziś nosić? Mój płaszcz? — Jakbyś zgadł — rzekł zimno Meteor. — Jeszcze nie twój, to po pierwsze: a po drugie, radzę ci, pośpiesz się, bo jak mi się trafi klient z forsą, to melduję ci, spuszczam go z miejsca za dwójkę. I żebyś potem nie miał do mnie żalu. — W porządku — rzekł Kruszyna — za godzinę jestem w „Lajkoniku”. — Chodźmy — rzekł Meteor — bo się spóźnię.
Zeszli drewnianymi schodami, klatką schodową w oficynie, przecięli podwórko, wyszli na Wilczą i skierowali się ku Mokotowskiej. Przechodząc obok małego zakładu fryzjerskiego, Meteor otworzył drzwi i zawołał: — Mefisto! Będę jutro o dziesiątej. Żebyś mi o tej porze trzymał puste krzesło, słyszysz? — Z głębi rozległo się skwapliwe potwierdzenie: — Taaak jeessst, pppanie Meeeteor. — Fryzjer Mefisto się jąkał. — To największy w Warszawie kozak od strzyżenia — rzekł Meteor. — Jąka się, ale tnie jak artysta. — Na rogu Mokotowskiej i Wilczej podali sobie ręce. — Aha — rzekł Kruszyna — zupełnie zapomniałem, po co się do ciebie drapałem. Merynos chce widzieć Zylbersztajna, a tego wszarza nigdy nie można złapać telefonicznie. Nigdy go nie ma w biurze. Merynos powiedział, żebyś go ściągnął, dobra? — „Załatwione — rzekł Meteor.
Kawiarenka była mała, wchodziło się do niej wprost z ulicy; nadawałaby się lepiej na sklepik kolonialny. Na bufecie stał błyszczący niklem ekspres do kawy, z sufitu zwisał ohydny żyrandol przypominający krajobraz powierzchni księżyca; małe stoliki i taborety stłoczono w ciasnej przestrzeni. W Warszawie zwano tę kawiarnię „Lajkonikiem”, aczkolwiek nosiła ona oficjalnie jakąś inną, dość pompatyczną nazwę, której nikt nie znał. Cechująca ją niewygoda sprawiała, iż wszyscy czuli się w niej znakomicie i przytulnie, zaś jej ostentacyjna brzydota czyniła z niej ulubione miejsce spotkań warszawskich malarzy, grafików, architektów, czyli ludzi zajmujących się zawodowo i na co dzień pięknem. Ciasnota, bezpośrednie wpadanie do środka z ulicy i niskie stołeczki, na których siedziało się jak w kuchni u sąsiadów, stwarzały tu niezwykle gadatliwą atmosferę, nic więc dziwnego, że „Lajkonik” był najpotężniejszą w Warszawie kuźnią plotek.
Meteor zajął miejsce przy oknie i zamówił herbatę. O tej porze było tu jeszcze pusto; ciemnowłosa kelnerka chichotała przy bufecie, pochylona ku młodziutkiej blondynce parzącej kawę. Meteor uśmiechnął się z nawyku do blondynki i pogrążył się w „Życiu Warszawy”. Bez zagłębiania się w tekst przerzucił pierwszą i drugą stronę, przeczytał szybko i chciwie wiadomości sportowe, zajrzał do nekrologów, uważnie skontrolował rubrykę sądową szukając znajomych nazwisk, sprawdził notki o wypadkach i kradzieżach, wreszcie utonął w kolumnie ogłoszeń i drobnym kupnie i sprzedaży. Drzwi otworzyły się, do kawiarni wszedł elegancki pan średniego wzrostu, ubrany w puszysty, żółtobrązowy płaszcz z wielbłądziej wełny. Skinął głową, powiesił brązowe borsalino na wieszaku i usiadł obok Meteora.
— Gut Morgen — rzekł Meteor z uprzejmą skwapliwością. — How do you do? ęa va?
— Bonjour — rzekł pan w kamelhaarze łaskawie i z rezerwą, — Merci beaucoup. Und wie geht’s bei Ihnen?
— Pcha się — rzekł Meteor — nie można narzekać. Something in Egypt. U pana w domu? You have gesehen? — podał swemu rozmówcy pierwszą stronę gazety, na której widniała duża trzyszpaltówka o rewolucji gabinetowej w Kairze, o rozruchach i o skomplikowanej sytuacji egipskiego rządu. Pan w płaszczu z wielbłąda wzruszył ramionami.
— Niks zu machen — powiedział obojętnie i dodał łamaną polszczyzną: — Nie moje geschefty.
— Ładna koszula. Coś pour moi — rzekł Meteor, biorąc bez pytania zagranicznego papierosa z położonej na stole paczki. Przyglądał się przez chwilę z zazdrością drogiej, jedwabnej koszuli i barwnej muszce, wyłaniającej się z rozchylonego kołnierza. Szczęśliwy posiadacz tych skarbów zapalił lucky strike’a nie częstując Meteora ogniem.
— Alors, wir sprechen o interesach — rzekł. — Ja mieć mało czas dzisiaj, mister Meteor.
— You have etwas neutk, Herr Jussuf? — spytał bez zapału Meteor, wpatrzony w płaszcz, z wielbłądziej wełny. — Może pan sprzeda ten płaszcz? Verkaufen das, niks?…
— Niech pan nie robić idiota — rzekł opryskliwie Jussuf. — You znowu zaczynać wasze numery? Sie wollen niks sprechen poważnie?
— Panie Jussuf kochany, po co so bose? — zdziwił się Meteor! — Nie znajdzie pan lepszego klienta ode mnie a Varsovie. Już dobrze, już dobrze. No, niech pan powie, co pan ma?
Egipcjanin wskazał ruchem głowy okno. Meteor uniósł lekko firankę i wyjrzał przez szybę: po drugiej stronie wąskiego w tym miejscu przesmyku jezdni stał niski, opływowy samochód oliwkowego koloru. W oczach Meteora zalśnił pożądliwy zachwyt. Kiedy się odwrócił z powrotem do stolika, wydawał się bardziej obojętny niż przedtem.
— „Humher”. Model 1954. Trois mois temu wyszedł z fabryka. Jeden komplet zapasowych części — rzekł płynnie i fachowo Egipcjanin.
— Ile? — spytał Meteor dłubiąc zapałką w uchu.
— Neunzig — rzekł Egipcjanin.
— A za tę koszulę ile? — spytał lekceważąco Meteor.
Twarz Egipcjanina pociemniała. Była to twarz raczej rumiana niż smagła, osadzona w łysawej głowie dobrze odżywionego człowieka, któremu rozkosze życia, a nie troski czy wiek przerzedziły włosy. Twarz ta nie miała cech orientalnych, zaś czarne oczy patrzyły bystro i zimno na Meteora.
— Meteor — rzekł wolno Egipcjanin. — Sie wissen gut, że ja nie sprzedawać ubrań, że ja nie mały handlarz z waszych ciuchów.
— Herr Jussuf — rzekł obojętnie Meteor. — Sie wissen, że ja nie kupuję aut po idiotycznych cenach. Niech pan wraca do Egiptu. Tam teraz rewolucja. Może pan złapie frajerów w zamieszaniu. Bo w spokojnym mieście nie znajdzie pan drętwych na taką cenę.
— Ali right, nie ma o czym mówić — rzekł Egipcjanin i wstał. Zapiął płaszcz, po czym rozpiął go z powrotem i usiadł. Przez chwilę panowało milczenie. Meteor zapalił nowego papierosa z paczki Egipcjanina.
— Und wieviel pan daje, Meteor? — spytał ciekawie Egipcjanin.
— Dreissig — rzekł swobodnie Meteor, puszczając kółka ciężkiego dymu z lucky strike’a.
Egipcjanin wstał bez słowa, przeszedł do — drzwi, zdjął kapelusz z wieszaka i wyszedł, Meteor z leciutkim uśmiechem sięgnął po gazetę. Po chwili drzwi się otwarły i wszedł Jussuf. Odwiesił kapelusz i siadł przy sąsiednim stoliku, tyłem do Meteora. Meteor czytał gazetę. Blondynka z bufetu spojrzała na nich z zainteresowaniem. Drzwi znów się otworzyły i weszło parę osób, odrywając jej uwagę od Egipcjanina i Meteora. Egipcjanin wykonał lekki obrót głową.
— Osiemdziesiąt — powiedział cicho.
— Trzydzieści pięć — rzekł równie cicho Meteor nie odkładając trzymanej przy oczach gazety.
Egipcjanin zawołał kelnerkę i poprosił o dużą kawę. Po chwili pił ją wolno i ze smakiem.
Kątem oka widział lekko drżącą w rękach Meteora, nie czytaną gazetę. Wiedział, jak bacznie jest obserwowany. Zapłacił za kawę, wstał i nie śpiesząc się przygotował do wyjścia.
— Pańskie ostatnie słowo? — spytał półgłosem Meteor unosząc głowę.
Egipcjanin obrócił sę ku niemu.
— Seventy five — rzekł twardo, lecz cicho.
— Au revoir — rzekł z lodowatą uprzejmością Meteor. — Da mi pan znać, jak będzie pan miał coś tańszego.
Egipcjanin podążył ku drzwiom, zdjął z wieszaka kapelusz, po czym wrócił i usiadł przy stoliku Meteora.
— Sie sind ein Schuft, Meteor! — powiedział zduszonym głosem. — Un assassin! Łajdak!
Wściekłym ruchem zmiął swe piękne borsalino, wgniatając kapelusz łokciem w stolik. W tej chwili przypominał już rozjazgotanego sprzedawcę, z ciasnych, cuchnących zaułków portowych Aleksandrii, rysy miał wykrzywione namiętną żądzą handlarskiego krzyku.
— Bandit! — syczał cicho — ja mam dosyć tych afer!.. Ja znajdę sobie innego! Ja z panem niks mehr!..
— Przesadza pan, kochany panie Jussuf — uśmiechnął się wyrozumiale Meteor. — Nie znajdzie pan. Tu, w Warszawie pan nie znajdzie. Dobrze pan o tym wie. Jak pana się woła zdrobniale po egipsku, drogi panie Jussuf? Bo ja tak nie lubię całym imieniem.
— Ile? — charknął Jussuf: stał się purpurowy, oczy nabiegły mu krwią.
— Powiedziałem już panu. Trzydzieści pięć i ani grosza więcej. No, no, mon ami, przecież wie pan, że nie jestem sam, że do sprzedaży takiego wozu musi być zaraz cały łańcuszek. A sama robota? A kosmetyka? Jak piątkę na nim trafię, to będę zadowolony. Mówię z panem jak z bratem.
Egipcjanin nie odpowiedział. Dławił się. Jego oczy tryskały najplugawszymi obelgami Bliskiego Wschodu. Wyglądał teraz jak kupiec z „Tysiąca i jednej nocy”, przeklinający prochy przodków swego wroga i jego potomstwo aż do ostatniego pokolenia włącznie.
— Już dobrze, już dobrze — mitygował go dobrodusznie Meteor. — Wie pan przecież, że nikt poza mną w Warszawie nie potrafi załatwiać tych spraw tak jak trzeba. Że beze mnie jest pan zgubiony. Nic nie może pan zrobić.
To była prawda, ponura prawda. Egipcjanin wiedział o tym i musiał ją przyjąć dzielnie, jak przystało mężczyźnie. Otarł jedwabną chustką spocone czoło i powiedział:
— Kiedy forsa?
— Za tydzień — rzekł Meteor, pochylając się ku niemu przyjaźnie. — Wcześniej nic się nie da zrobić. Jutro pojedziemy przerejestrować wóz. Potem potrzyma go pan parę dni w garażu. Zatelefonuję do pana, kiedy odbiorę klucze od wozu. Tym razem w innym miejscu, dobrze? Nie tam, na Bagateli, gdzie załatwialiśmy tego czarnego hillmanna. Wybierzemy sobie inne miejsce, mam takie, wie pan gdzie? Na Solcu, na tym nowym bulwarze, pod Centralnym Parkiem, prościutko, zacisznie, komisariat niedaleko. Moi ludzie załatwią w kilka chwil wszystko i pojedzie pan złożyć zameldowanie. A nazajutrz — waluta.
— Pańscy ludzie, pańscy ludzie. — powtórzył Egipcjanin. — Teraz mówi się w Warszawie, że już nie wiadomo, kto są czyi ludzie. Jakaś konkurencja działa, co, Meteor? Very smart, bardzo dzielna konkurencja. Ja chciałbym ich spotkać; panie Meteor — dodał marzycielsko. — .Może dają lepsze ceny na zagraniczne auta.
— Czy w Egipcie są wszyscy tacy naiwni jak pan, Jussuf? — spytał wolno Meteor. — Niech pan zapomni o konkurencji! — żachnął się nagle. — My tutaj nie znamy takich numerów! Albo sprzedaje pan nam i zabiera swoją nie najgorszą dolę, albo może się pan wynosić z Warszawy z tymi autami.
— Już dobrze — rzekł Egipcjanin zmęczonym głosem. — Wozu diese Redę? Po co ta mowa?…
Zdawał się być zupełnie zrezygnowany. — „Proszę pana — posłyszał głos z lewej strony — to zdaje się są pańskie papierosy. — Od sąsiedniego stolika, przy którym poprzednio siedział, uśmiecHal się doń przepraszająco jakiś starszy, wątły pan o żółtej, kościstej twarzy z długim nosem, podając mu paczkę „Lucky Strike’ów”. Meteor zamierzał przyjrzeć się baczniej owemu panu, który tak blisko nich siedział, gdy nagle poderwał się od stolika na widok wchodzącej do kawiarni postaci. — Lowa! — zawołał przez salkę — chodź tu! — Facet zaczął przeciskać się między stolikami, aż stanął przy nich. — Zaczekaj — rzekł Meteor — mam do ciebie romans. Panowie się nie znają, prawda? Pan Zylbersztajn. — rzekł, przedstawiając przybyłego Egipcjaninowi. — Idę — rzekł Egipcjanin — ich muss schon gehen. — Jaka szkoda — rzekł ze smutkiem Meteor — ale skoro pan musi. W takim razie do zobaczenia. Dam znać wkrótce. Cheerie — ooo! So long! Ciao! — Uścisnął wylewnie rękę Egipcjanina i pomacHal mu serdecznie dłonią na pożegnanie. Egipcjanin wyszedł. W chwilę potem podniósł się od sąsiedniego stolika starszy pan, nałożyć melonik i wyszedł, postukując parasolem. „Jakaś biurowa glista — pomyślał Meteor, patrząc za nim uważnie — pije kawę na przepustkę, urzędnicza pluskwa. Że też tacy jeszcze chodzą w melonikach!” Uniósł lekko firankę i z satysfakcją patrzył, jak Egipcjanin wsiadł do pięknego oliwkowego wozu i ruszył płynnie i bez szmeru. Natomiast uwagi jego uszedł fakt, że niepozorny pan w meloniku rozpłynął się jakby w powietrzu, gdyż wyszedł z kawiarni, lecz nie widać go było na ulicy. Albowiem tylko bardzo bystre oko mogłoby dojrzeć wątłą, czarną postać, opartą o parasol, wtuloną w kącik pomiędzy wejściem do kawiarni i kiosk z gazetami i notującą skrupulatnie w notesie numer oliwkowego auta.
— Czego chcesz? — spytał Zylbersztajn, siadając przy stoliku. Był to niski brunet o szerokich barach, mocno zbudowany, ze skłonnością do otyłości. Jego młoda, gładka twarz kontrastowała nieco z zarysowującą się wyraźnie korpulentnością postaci. — Nic specjalnego — rzekł Meteor — chciałem ci tylko powiedzieć, że Merynos cię potrzebuje. Już dawno nie byłeś na żadnej naradzie produkcyjnej, ty lekkoduchu! — Zylbersztajn skrzywił się niewyraźnie. — Cholera! — powiedział — dzisiaj umówiłem się z taką jedną. — Szkoda — rzekł zimno Meteor — pan prezes chce cię widzieć właśnie dziś wieczór. — Co zrobić? — zatroskał się Zylbersztajn. — Ty, Meteor — dodał szybko — co to za szum na mieście z tymi rozróbkami? Jednych leją, inni uciekają? Mówi się o tym coraz głośniej. — Nieważne. Załatwi się. Jakieś lokalne gwiazdy próbują szczęścia w śródmieściu. A tobie radzę przyjść, Lowka, mogą być potem przykrości, jak nie przyjdziesz. I w ogóle, co jest? Już nie potrzebujesz pieniędzy? — Ojej — westchnął Zylbersztajn — jak potrzebuję. Jak ja potrzebuję pieniędzy, Jurek, żebyś ty to wiedział? — Czarne oczy Zylbersztajna zasnuły się marzycielstwem i melancholią. — Co mnie jest potrzeba w tym miesiącu, Jurek, ja już mam taką głowę. — pokazał rękami, jaką ma głowę. — Płaszcza nie potrzebujesz? — spytał mimochodem Meteor.
— Co ty mówisz, Jurek, ja nie potrzebuję płaszcza? — zmartwił się jeszcze bardziej Zylbersztajn — ja najbardziej potrzebuję płaszcz. Lada dzień zrobi się ciepło, a ja nie mam w czym chodzić. Co ty masz na sobie? — zainteresował się, dotykając płaszcza Meteora. — Piękna rzecz — powiedział poważnie Meteor — czeskie burberry. Przedwczoraj je dostałem. Jeden kozaczek, siatkarz, przywiózł z Pragi. — Zgadza się — powiedział Zylbersztajn. — Siatkarze grali w zeszłym tygodniu w Pradze. Ale jak ta szmata jest z Pragi, to ja jestem generał-gubernator Kanady. Co to ma kosztować? — Zmierz — rzekł Meteor — co będziemy mówić w ciemno. Jak będzie na ciebie dobry, to pogadamy. — Gdzie ja mam mierzyć? — rzekł z charakterystycznym gestem wznoszonego ku głowie ramienia Zylbersztajn — tu? — Chodź — rzekł Meteor, wstając i przebijając się przez zatłoczoną salkę. — Panno Wandziu, Wiesiu, słuchajcie — rzekł cicho, podchodząc do bufetu — gdyby przyszedł pan Kruszyna, to ja zaraz wracam.
Meteor i Zylbersztajn wyszli z „Lajkonika” i przeszli wąski przesmyk ulicy. Meteor otworzył drzwi miejskiego szaletu. — Tu jest jedna kabina z lustrem — rzekł do Zylbersztajna, płacąc należność babce klozetowej, która spłoszonym wzrokiem przypatrywała się dwóm wchodzącym do jednej toalety mężczyznom. W środku zdjęli płaszcze i Zylbersztajn włożył płaszcz Meteora. — Leży jak ulał. Jak na ciebie szyty — rzekł Meteor. Lustro w kabinie ukazywało swobodnie tors Zylbersztajna, trudno natomiast było dojrzeć w nim fakt, że płaszcz sięgał Zylbersztajnowi do kostek. — To głupstwo — rzekł Meteor, uprzedzając niespokojne wysiłki Zylbersztajna, który za wszelką cenę chciał zobaczyć, jak płaszcz leży w talii — można skrócić. — Co chcesz za tę sutannę? — spytał Zylbersztajn. — Nie będziemy przecież tutaj mówić o interesach — rzekł Meteor, pociągając za rączkę do spuszczania wody. Wyszli i Meteor dał dwa złote babce klozetowej, która pokiwała ze zrozumieniem głową. Taka suma uzasadniała najgorsze przypuszczenia.
— Nie było Kruszyny? — spytał Meteor Wandzię, siadając przy stoliku. — Skąd ja mogę wiedzieć — rzekła obojętnie Wandzia, — Człowiek się nie rozerwie, zewsząd go wołają. A w ogóle, który to jest, ten Kruszyna? — Ile? — spytał Zylbersztajn. — Tysiąc osiemset, Lowa. Dla ciebie. Od innych wziąłbym dwójkę. Ale ponieważ musisz skrócić, dać do krawca, wobec tego patyk i osiem dych. — W ciemnych oczach Zylbersztajna zalśnił, tuż obok melancholii i marzycielstwa, życiodajny sceptycyzm najwyższej klasy. — Jak tu ładnie — powiedział, patrząc w sufit. — Co za przemiła dziurka ten „Lajkonik”. — Meteor rzekł: — Nie chcesz, to nie. Czeska popelina, fason prosto z Pragi, nikt nie ma takiego w Warszawie. — Równy tysiąc na rękę — rzekł Zylbersztajn — właśnie za ten fason. Tylko dlatego, że nikt nie ma takiego w Warszawie. Inaczej nie dostałbyś nawet pięciu stów ode mnie za tę ścierę. Czeska popelina, ty chamie, prosto z Białegostoku, co? U niego od razu czeska. Nie skacz do mnie z taką mową, Jurek, dobrze? Jakby mój ojciec nie prowadził przez czterdzieści lat sklepu z manufakturą. — Sklepiku, chciałeś powiedzieć. — poprawił z wyrozumiałością Meteor. — Do sklepu było jeszcze daleko tej norze na Gęsiej. Tysiąc dwieście dajesz? — W tej chwili zmienił się na twarzy: drzwi otworzyły się i wszedł Robert Kruszyna. — Lowka. — zaczął Meteor niepewnie, ale nie skończył, Kruszyna dobijał już do stolika. Przywitał się z Zylbersztajnem. — Merynos chce cię widzieć — powiedział.
— Wiem o tym — rzekł Zylbersztajn — będę wieczorem. — Tu jest waluta dla ciebie — rzekł Kruszyna do Meteora, uderzając się w kieszeń na piersiach. — Słuchaj, Bobuś — rzekł Meteor — ale płaszcz dostaniesz wieczorem, dobrze? Nie chce mi się teraz wracać do domu po coś innego.
: — Kupiłeś ten płaszcz, Robert? — ucieszył się Zylbersztajn — bardzo ładna sztuka. I tanio. Tysiąc złotych to wcale niedrogo. — Ile? — spytał Kruszyna podejrzliwie. — No, chyba więcej od ciebie nie weźmie twój przyjaciel Meteor — rzekł swobodnie Zylbersztajn. — Ode mnie chciał wyszarpać tysiąc dwieście, ale ty chyba masz ulgową taryfę u swego prastarego druha. — Tabaka jesteś, Lowa — rzekł spokojnie Meteor. — Nigdy bym ci tego płaszcza nie sprzedał, bo jest już sprzedany Bobusiowi. Sondowałem cię tylko, bo jesteś fachowiec. I w ogóle nie ma o czym mówić, załatwimy później, dobrze, Bobuś? O, patrzcie! — zawołał cicho — co za wspaniały nowy towar! — Kruszyna i Zylbersztajn obrócili się ku drzwiom, w których stała niewysoka, smukła blondynka i rozglądała się po kawiarni. Po chwili wyszła. — Znam ją — rzekł obojętnie Kruszyna — to taka od jednego hokeisty. Z nią był wtedy w „Kameralnej” ten. — urwał nagle, po czym dodał szybko: — Nieważne, Meteor, wyskakuj z płaszcza! — Ależ, Bobuś. — zaczął Meteor. — Wyskakuj z płaszcza, mówię ci, bo jak cię zaprawię. — rzekł Kruszyna cicho, lecz groźnie. Zylbersztajn odsunął się wraz ze stołkiem, jakby czyniąc miejsce dla osuwającego się bezwładnie na podłogę ciała Jerzego Meteora. Kruszyna wyjął plik banknotów i odliczył skrupulatnie w załomie jesionki tysiąc złotych. — Dobrze, Bobuś! — westchnął rozdzierająco Meteor — moje garbate szczęście. Tracę przez ciebie kilka stów, ale czego się nie robi dla przyjaciela. Tylko czekaj, aby bez sensacji, żeby nie było niepotrzebnej reklamy. Odwieszę płaszcz na wieszaku, zamówię jeszcze jedną kawę, a ty, wychodząc, weźmiesz z wieszaka płaszcz, dobra?
— Jeśli myślisz, że mi pryśniesz, to zapomnij o tym — rzekł z naciskiem Kruszyna. — Nogi ci powyrywam na ulicy, słyszysz? — Kto by o tym myślał — obruszył się niespokojnie Meteor — ścigać się z takim bykiem, jak ty. Ja jestem delikatne stworzenie. — Zdjął płaszcz, przecisnął się do wieszaka, powiesił go i wrócił do stolika. Po paru minutach Kruszyna wstał, skierował się ku drzwiom i wyszedł, zabierając płaszcz. Meteor posiedział jeszcze z Zylbersztajnem, milcząc z urazą, po czym pożegnał się i wyszedł nie płacąc za kawę ani za herbatę. — Płacić — zawołał Zylbersztajn. — Wszystko razem? — spytała Wandzia podchodząc. Zylbersztajn zaklął bezsilnie.
Meteor skulił się i wsadził ręce w kieszenie: ulicami dął zimny, porywisty wiatr, o wiośnie nie było co marzyć. Ruszył w stronę Brackiej. Na rogu Żurawiej usłyszał za sobą: — Jureczku! — Odwrócił się. Była to Roma Leopard w miękkim, ciemnopopielatym futerku. — Co ty tak do figury? — spytała. — Do telefonu — burknął Meteor — na chwilę wyskoczyłem z „Lajkonika”.
— Czy jest tam Lowa? — Siedzi. Chyba jeszcze siedzi. — Rozumiesz, umówiłam się z nim i jestem cholernie spóźniona. A trzeba jeszcze omówić wieczór. Lowa zaprosił mnie dziś na większe szaleństwo. — Ostatnio z Lową, co? — uśmiechnął się zjadliwie Meteor. — On też ma swoje zalety, no nie? Zawsze parę złotych z niego wyrwiesz. Tylko że na dziś wieczór możesz sobie kupić bilet do teatrzyku marionetek „Baj”. Lowa jest zajęty. — To się okaże — rzekła Roma, Opierając wyzywająco dłoń w rękawiczce na smukłym biodrze. — Na pewno się okaże — mruknął Meteor. — Słyszałem, że macie jakieś kłopoty — rzekła z ciekawością Roma — ale nie — wiem dobrze, o co chodzi. A ty, Jureczku, nałóż coś na siebie i nie chodź tak, bo się przeziębisz — dodała ciepło. Od dawna miała nieuleczalną słabość do Meteora, którego uważała za ideał męskiej urody i wdzięku.
Meteor wszedł do urzędu pocztowego na Żurawiej, zamknął się w kabinie telefonicznej i nakręcił numer. — Halo — odezwał się obojętny męski głos. — Aluś — rzekł Meteor — tu ja. Dobrze, że cię zastałem. Słuchaj, czy ty jeszcze reflektujesz na taki wiosenny płaszcz, o jakim ci mówiłem? — Jak najbardziej — rzekł głos w słuchawce. — Aluchna, posłuchaj, przyślij po mnie auto, ale zaraz, i jeszcze dziś będziesz miał płaszcz z czeskiej popeliny. Ja jestem na poczcie, na rogu Żurawiej i Brackiej. — Odchrzań się, Meteor, dobrze? — rzekł głos w słuchawce — przywieziesz płaszcz, to możemy porozmawiać. Nie mam wolnych wozów. — Po czym słuchawka została spokojnie odłożona. Meteor szybko nakręcił powtórnie ten sam numer. — Słucham? — rozbrzmiał w słuchawce inny, młody i śpiewny głos. — Inżyniera Wilgę. — rzekł Meteor. — Inżynier Wilga do telefonu! Już dochodzi — zaciągnął kresowym akcentem młody głos, — Aluś — rzekł Meteor chłodno, gdy w słuchawce rozległ się ponownie głos obojętny i męski — proszę cię o odrobinę uprzejmości, dobrze, bo możesz gorzko żałować. — Czego chcesz? — spytał z rezerwą Aluś. — Jest „Humber”, model 1954, z kompletem zapasowych części. — Gdzie? Kto? — ożywił się głos w słuchawce? — To moja rzecz — rzekł twardo Meteor. — Za duży jesteś ostatnio ryzykant, panie inżynierze, żebyś mógł wszystko wiedzieć. — Ile? — Cztery i pół. — Drogo. — Trudno. Pomówimy z kimś innym. — Czekaj, Jurek, kiedy przyjedziesz? — Przyślij wóz po mnie. — Wierz mi, jak Boga kocham, ani jednego wozu na chodzie w garażu. Trzy rozmontowane, reszta w kursie. Puknij się w głowę, Meteor, chodzą przecież taksówki w Warszawie. Nie stać cię? — Już dobrze. Dziś masz być u Merynosa. Wiesz o tym? — Wiem. Co z płaszczem? — Tysiąc osiemset. Możesz mieć wieczorem. — Przywieź. Pogadamy. Humber wzięty. Cztery i pół nie dostaniesz, ale zgodzimy się, do wójta nie pójdziemy.
— Tymczasem, Aluchna, całuję cię w łysą pałę. — Ty, Jurek, co takie krzyki na mieście, że Irys zabity, że Maniek dogorywa, że Meto walczy ze śmiercią? Co się stało? Cała Grzybowska i Żelazna z przecznicami huczą od plotek. — Nic takiego. Wszystko nieprawda. Jakaś drobna rozróbka z dużą reklamą. Pogadamy o tym później. Do widzenia!
Wyszedł z kabiny. — Co tak długo? — obruszyła się jakaś starsza pani — tu rozmównica publiczna. — Meteor już wiązał na języku jakiś bukiecik dla starszej pani, gdy nagle spostrzegł w kolejce do telefonu smukłą, niewysoką blondynkę, która zaglądała do „Lajkonika”. Spod zgrabnego czarnego beretu patrzyły nań szare, chłodne oczy. „Ekstraklasa! Supermodel!” — pomyślał Meteor z zachwytem, obejmując blondynkę powłóczyście zuchwałym spojrzeniem. Szare oczy odwróciły się obojętnie. „To są kobiety! — westchnął w duchu — prawdziwe gwiazdy, jak z «Vogue». A nie takie imitacje, jak Roma Leopard. Ten płaszcz!” — jęknął z zazdrością. Rzeczywiście — blondynka miała na sobie autentyczne, choć znoszone, mocno ściągnięte paskiem burberry. „Przygadać ją teraz czy nie? — zastanawiał się przez chwilę Meteor, po czym zrezygnował z jakiejkolwiek akcji. — To nie są warunki” — pomyślał i wyszedł. Wokoło nie było taksówki ani na lekarstwo. Stał kilka minut na krawędzi trotuaru, drżąc z zimna; wreszcie zatrzymała się przy nim jakaś jadąca wolno urzędowa pobieda. — Dokąd? — spytał szybko szofer, wychylając się. — Na Saską Kępę — rzekł Meteor, ujmując klamkę. — Nie — rzekł szofer — za daleko. Lecę na Ochotę. — Meteor puścił klamkę i zaklął. „Rozchoruję się przez tego.” — pomyślał o Kruszynie przy pomocy wyrazu odzierającego Bobusia z reszty godności. Ruszył w stronę Alei Jerozolimskich i wstąpił do pierwszej z brzegu spółdzielni. — Butelkę piwa — rzekł, wyjmując pieniądze. — Wypije pan na miejscu czy na wynos? — spytała ekspedientka.
— Biorę ze sobą — rzekł Meteor. — W takim razie pięć złotych zastaw — powiedziała ekspedientka. — Aleja zaraz przyniosę — zezłościł się Meteor. Żal mu było pięciu złotych. Zapłacił i wyszedł z butelką jasnego w ręku. Szedł szybko Bracką, rozglądając się za taksówką. — Sie masz, Jurek — rzekł idący naprzeciw, doskonale ubrany brunet. — Sie masz — rzekł bez entuzjazmu Meteor. — Co ty tak letnio? Już do figury? — Skoczyłem na chwilę. Po piwo. — rzekł Meteor, wskazując butelkę i szybko się pożegnał. Na rogu Alei złapał taksówkę.
Płacąc na końcu Saskiej Kępy od strony Gocławka, zastanowił się przez chwilę, czy nie zatrzymać taksówki na powrotny kurą. „Za drogo!” — myślał ze zgryzotą. Przeszedł szybko odcinek dzielący go od drucianej siatki, za którą ciągnęły się długie, murowane baraki: ulice miały tu tylko jezdnie z kocich łbów, trotuary i wytyczone lokalizacje pod przyszłe zabudowania; od Wału Miedzeszyńskiego wiało lodowate wietrzysko. Meteor pchnął drzwi ze szklaną tablicą, na której niebieskie litery głosiły: „Spółdzielnia Pracy RADOŚĆ — Konfekcja — Odzież”.
Pomieszczenie, w którym się znalazł, miało ściany z desek, oblepione nieprzeciętną ilością plakatów, mobilizujących wszystkie możliwe cnoty społeczne w człowieku. Płomienne wezwania do unikania alkoholu sąsiadowały tu z barwnymi informacjami o ilości wydobytej surówki w trzech południowych powiatach Górnego Śląska. Pod plakatami siedziało kilka osób, najwyraźniej znudzonych i rozdrażnionych długotrwałym czekaniem; za drewnianą, wysoką barierą stał tęgi mężczyzna o twarzy nacechowanej wzgardliwą goryczą, jaka zazwyczaj maluje się w połowie dnia roboczego na obliczach ludzi w pełni świadomych tego, ilu wspaniałych rzeczy można by w życiu dokonać, gdyby nie niczym nie usprawiedliwiona konieczność zarobkowania przy pomocy zwykłej pracy. Meteor pewnym krokiem minął ten drewniany westybul i otworzył drzwi prowadzące w głąb baraku. — Pan dokąd? — osadził go w miejscu głos tęgiego mężczyzny; był to głos niski, chrapliwy, pełen wzgardy, dobywający się spod rozmokłego w wódce, dwudziestego ósmego żebra. — Do dyrektora Chaciaka — rzekł z opryskliwą wyższością Meteor. — Zaraz, zaraz, obywatelu — rzekł tęgi mężczyzna. — Tak nie wolno. Trzeba czekać. Widzi pan, wszyscy czekają. — Dyrektor Chaciak czeka na mnie — rzekł zimno Meteor. — Zresztą, daj pan. — cofnął się do bariery, ujął bez pytania słuchawkę wewnętrznego telefonu i nakręcił numer. — Munio — rzekł po chwili — skocz no tu na portiernię. Jakieś nowe zwyczaje, wejść do was nie można?… — Po — minucie drzwi odskoczyły i do portierni wleciał malutki brunet o rozbieganych oczkach i jedwabistym angielskim wąsiku pod maleńkim noskiem z metrem krawieckim przewieszonym przez kark. — W porządku, panie Roman, ten pan do mnie. — rzekł do tęgiego mężczyzny i wciągnął Meteora w ciemny korytarz baraku, nie zważając na tlącą się w spojrzeniu czekających nienawiść. Naprzeciw szła jakaś postać. — Panie Edmundzie — rzekła postać, zrównawszy się z nimi — co z tą partią wiatrówek dla MHD? — Będą gotowe, będą gotowe — rzekł szybko Munio. — Panowie się nie znają, prawda? Dyrektor Chaciak, pan inżynier Meteor. — .dzo mi przyjemnie — mruknął dyrektor Chaciak podając Meteorowi rękę; w świetle uchylonych drzwi widać było gładko wygoloną młodą i sprytną twarz o zadartym nosie i ostentacyjnie szpakowate, troskliwie pielęgnowane włosy dyrektora Chaciaka. — Znamy się z widzenia — rzekł ze skwapliwą grzecznością Meteor i dodał z porozumiewawczym uśmiechem: — Z „Kameralnej”, z „Bristolu”, co, dyrektorze? — Możliwe — rzekł z rezerwą Chaciak. — Wiadomo, Warszawa. — Perkaty nos, młoda twarz i trochę teatralna siwizna nadawały jego obliczu wyraz specyficznego cwaniactwa, dobrze ukrytego pod ostentacyjną statecznością. — Panie dyrektorze — rzekł Munio — inżynier Meteor zabiega o partię płaszczy według modelu dla ludzi swego zakładu pracy. Nie dałoby się zrobić z tego nowego przydziału białostockiego rypsu? — Nic teraz nie mogę powiedzieć — rzekł wymijająco Chaciak. — Proszę złożyć formalne zamówienie. I tak jesteśmy przeciążeni pracą i mamy więcej przyjętych zamówień niż materiałów. Niech pan zatelefonuje w tych dniach, inżynierze. — Z chęcią — rzekł Meteor, uśmiechając się. — Pan dyrektor bywa w mieście, spotkamy się, pogadamy przy kawie. Na pewno dojdziemy do porozumienia. — Oczywiście. Z przyjemnością — rzekł dyrektor Chaciak. — Panie Edmundzie, te wiatrówki. — Po czym pożegnał się i wszedł w najbliższe drzwi. „Za drogi gips — pomyślał Meteor — nie warto. Taki Chaciak tyle zaśpiewa za drobne ułatwienia, że nie warto się w to pchać”. — Muniek — rzekł Meteor — masz gotowy ten czwarty? — Zwariowałeś? — zachłysnął się cicho Munio. — Żebyś wiedział, co ja miałem przez ciebie. Rada Zakładowa na mnie naskoczyła, że rozłamuję harmonogramy dla pojedynczych zamówień, że robię na prywatny szczot! — Muniek — rzekł cicho Meteor, z groźbą w głosie — nie rób ze mnie barana, dobrze? Czekam pół godziny na ten już raz mierzony, który miał być gotów na dziś. Nie chcę nic wiedzieć o żadnych radach zakładowych i harmonogramach, słyszysz? Tu jest stówa dla ciebie i do roboty. — Munio mruknął coś niewyraźnie, po czym rzekł: — Zaczekaj w ekspedycji.
— Meteor wszedł do jednego z pokojów: siedziała w nim starsza, otyła pani. — Całuję rączki, pani Grudkowa — rzekł Meteor. — Pan znów po płaszcz? — spytała z ironicznym, lecz wyrozumiałym uśmiechem pani Grudkowa. — Tak jest — rzekł swobodnie Meteor — pakiecik do pani dotarł? Ten, który posłałem przez Munia? — Tak — ucięła krótko Grudkowa — niech pan siada. — Po czym wróciła do swej pracy, zaś Meteor dobył gazety z kieszeni i pogrążył się w tekście przemówienia ministra rolnictwa o problemach kontraktacji trzody chlewnej. Po godzinie wszedł Munio z płaszczem koloru kawy z mlekiem. Pomógł Meteorowi włożyć go; Meteor przyglądał się uważnie swemu odbiciu w długim lustrze na ścianie. — Leży jak poemat — rzekła Grudkowa. — Na panu, inżynierze, wszystko tak leży — rzekł Munio z podziwem. — Ma się tę figurę — rzekł skromnie Meteor. Grudkowa wypisała kwit na sześćset osiemdziesiąt złotych, Meteor wyjął czerwone banknoty, odliczył siedem, zapłacił, wziął dwadzieścia złotych reszty. — To pańskie — rzekł nieśmiało Munio, podając Meteorowi wyrwaną z zagranicznego żuntala stronicę z modelami płaszczy deszczowych. Meteor spojrzał na niego ze zdziwieniem. Pożegnał szarmancko panią Grudkową i wyszli na korytarz. — Wysiadka? — spytał drwiąco Meteor — nie robisz więcej? — Nie — rzekł Munio — boję się, żeby mnie nie załatwili. Ta Rada Zakładowa. I w ogóle. zła atmosfera na mieście. Słyszałeś o tych rozróbkach? Dorzuciłbyś stówę, Meteor. I tak ładne parę tysięcy na mnie utłukłeś. — Dorzucę ci — rzekł Meteor, cedząc słowa — cholerę w bok. Jak się namyślisz, daj mi znać. Zawsze możemy zaczynać od nowa. Żeby taki kozak, jak ty, Muniek, łamał się na jakiejś radzie zakładowej.
I wyszedł, nie podając Muniowi ręki. W portierni czekający jęknęli z zazdrości na widok nowego płaszcza. Tęgi mężczyzna rzekł: — Do widzenia panu. — W jego przemokłym spirytusem głosie był niechętny szacunek.
Ulica nazywała się Wielka — kiedyś, kiedy istniała. Obecnie stała tu poszarpana przez wojnę i połatana remontami duża kamienica. Ostatnia i przeznaczona do rozbiórki. Jej tłem był kremowy masyw ogromnego wieżowca. Wokół rozciągała się zryta wykopami i sfałdowana wzgórzami materiałów budowlanych przestrzeń największego placu w Europie. Placu, który się rodził w duszącym pyle, tumanach kurzu, w warkocie koparek, betoniarek, spychaczy.
Po ulicy Wielkiej pozostała jezdnia i krawężniki trotuarów, też skazane na zagładę. W gruncie rzeczy ulica Wielka, nawet w dobie swego rozkwitu, nie miała w sobie nic z wielkości. Stanowiła zaplecze ulicy Marszałkowskiej. Mieściły się przy niej drugorzędne jadłodajnie i kawiarnie pełne zakamarków, stołów bilardowych, bukmacherów i ściszonych rozmów na tematy wyścigowych afer.
Na rogu Świętokrzyskiej stał wysoki, żylasty mężczyzna około pięćdziesiątki, o opalonej, porytej zmarszczkami twarzy i przyglądał się wrącej wkoło pracy. Krzepka, ekonomska siła biła z tej postaci, szedł od niej jakby zapach łąk, siana, stodół i końskiego potu. — Dzień dobry panu, panie Życzliwy — rzekł Jerzy Meteor podchodząc. — Aaa, co za spotkanie — powiedział grzecznie Życzliwy. — Dzień dobry panu, panie Meteor. — Meteor pochylił się i otrzepał chusteczką kurz z zamszowych butów. — Chodzić nie można po tym mieście — poskarżył się. — Kamieniołomy robią ze stolicy. — Ale kawał pola. — rzekł Życzliwy, zakreślając krąg ręką. — „Polonię” widać jak na dłoni i róg Poznańskiej. — Brud, smród, Hałas i tyle — sarknął Meteor — potrzebne komu takie duże domy? Mnie by wystarczyła willa. — To fakt — przyświadczył Życzliwy. — Giną wspomnienia, to najgorsze. Wie pan, co było przed wojną w tej kamienicy? — wskazał na czarną resztkę domu przy Wielkiej. — Domyślam się — rzekł Meteor. — Chodziliśmy tam zawsze nad ranem — westchnął sentymentalnie Życzliwy — dla oficerów ułanów były specjalne zniżki. — Po co ta mowa — rzekł Meteor — pan był przecież wachmistrzem. — Ale miałem już skierowanie do centrum wyszkolenia kawalerii, jako specjalnie uzdolniony — rzekł bez urazy Życzliwy. — Wojna przeszkodziła. W każdym razie tu, na Wielkiej, liczyłem się jako oficer.
— Pan w którą stronę? — spytał Meteor. — Do was — rzekł Życzliwy. — Chcę się zobaczyć z panem prezesem Merynosem. — Meteor spojrzał nań bystro, lecz nie rzekł nic.
Odwrócili się i weszli w ulicę Bagno biegnącą ukośnie od rogu Świętokrzyskiej i Wielkiej ku północnemu zachodowi. Po obydwu stronach stały tu niskie, dwupiętrowe rudery: odarte z tynku ściany nadawały ulicy nieporównany, warszawski koloryt.
Wlot ulicy Bagno zdawał się być wlotem w inny świat — świat przeciwstawny gigantycznemu wieżowcowi i rozległej przestrzeni placu. Naprzeciw potężnym buldożerom, dźwigom i koparkom występowały tu maleńkie, ciasne sklepiki, pełne drobnego żelastwa: podków, nitów, haceli, hufnali, patelń, wyżymaczek, rusztów kuchennych, brytfanek, obcęgów, śrub, zakrętek, narzędzi stolarskich, gwoździ; malutkie warsztaty zduńskie, zastawione piecami i kaflami; stłoczone w suterenach zakłady ślusarskie i hydrauliczne, zarzucone stosami armatur kanalizacyjnych, rur, umywalni, niklowanych kranów i pryszniców. W oknach sklepików wisiały pilniki, scyzoryki, kłódki, zamki, sprężyny, szufle, łopaty, wędzidła, tysiące kluczy. Z warsztatów dochodziły odgłosy robót kowalskich lub syk spawania i lutowania.
Życzliwy i Meteor przystawali przy malutkich wystawach, wchodzili do sklepów, rzucali pytania i powitania. Wymieniali szybkie uwagi, wszystko ich interesowało. W ten sposób doszli do placu Grzybowskiego, na którym wznosił się wielki, połatany remontami kościół. Po lewej stronie kościoła zwalone fasady domów odsłaniały długie, czarne podwórka, których wysokie ściany upstrzone były wietrzącą się w oknach i na balkonach pościelą. Pomiędzy wylotem ulicy Bagno, na placu na wprost ulicy Próżnej, ciągnął się betonowy parkan wokół skweru z szaletem. Stały tu rzędy aut, przemieszane z dorożkami konnymi i rowerowymi rykszami do przewozu towarów: na rykszach leżały rozwalone postacie w brudnych cyklistówkach, jedzące kiełbasę z zatłuszczonych papierów i przechylające butelki jasnego piwa do gardeł. Takie same postacie w obszarpanych swetrach, podartych wiatrówkach, a częstokroć w samych mimo zimna koszulach siedziały leniwie na krawężnikach skweru, opierając podbródki o podciągnięte kolana, paląc niedopałki, troskliwie chowane w zagłębieniach dłoni, drzemiąc lub rozprawiając przy pomocy namiętnych przekleństw o nędznych zarobkach przygodnych tragarzy i o drożyźnie alkoholu. Życzliwy i Meteor skręcili w Próżną: ulica ta, krótka i dość wąska, zachowała ze zniszczeń kilka kamienic w całości. Były to secesyjne, czarnoszare, siedmiopiętrowe czynszówki, pełne balustrad i gzymsów, teraz odrapane, świecące nagą cegłą i obtłuczonym tynkiem, przygnębiające spękanym szychem wykładanych ongiś kolorowymi kafelkami bram. Niemniej ulica Próżna wyglądała czyściej i zamożniej niż ulica Bagno; były tu większe sklepy prywatne i spółdzielnie usługowe, zajmujące się handlem częściami samochodowymi, naprawą maszyn do pisania, sprzedażą opon i wulkanizacją dętek. Życzliwy i Meteor minęli przecznicę Próżnej, ulicę Zielną, i weszli do jednej z bram, zastawionej ciasno świeżymi, drewnianymi skrzynkami i kartonowymi pudłami, po czym skręcili w klatkę schodową od frontu. Wśród licznych szyldów i wywieszek po obu stronach bramy rzucała się szczególnie w oczy duża, emaliowana tablica, obwieszczająca czerwonymi literami na zielonkawym tle:
Spółdzielnia Pracy
WORECZEK
Wyroby galanteryjne
z mas plastycznych
— Wysoko do was — uśmiechnął się niechętnie Życzliwy. — Wysoko — przytwierdził Meteor. — Dlatego rzadko chodzę do biura. — Moglibyście uruchomić tę windę — rzekł Życzliwy, wskazując na zabity deskami prostokąt w ścianie klatki schodowej. — Nic panu nie będzie, panie Życzliwy, jak się pan przeleci sześć pięter. Przy pańskim zdrowiu.
Zatrzymali się na czwartym piętrze dla złapania oddechu: po obu stronach schodów ciągnęły się ciemne korytarze rozczłonkowanych na wypalonych piętrach mieszkań. Zalatywało zapachem topionej słoniny i gotowanej kapusty spoza lichych, dyktowych drzwi w gołym murze. Wyżej nie było mieszkań, natomiast wypalone ściany usiane były lasem desek, grubych belek, podstemplowujących piętro następne; istny labirynt oszalowań, ciasnych przejść i zakamarków. Następne, szóste piętro nosiło ślady starannego, nie liczącego się z kosztami remontu: drzwi po lewej stronie wiodły do niewielkiej fabryczki, skąd dochodził stukot małokalibrowych maszyn, widać było przez te drzwi długie stoły, pokryte płachtami różnokolorowego plastyku, ścinkami dywetyny, futrówki, różnych podszewek, wokół stołów uwijali się ludzie w roboczych kitlach. Na wprost schodów widniał zabity deskami otwór windy; na drzwiach po prawej stronie wisiała tabliczka z napisem: „Spółdzielnia Pracy WORECZEK — Dyrekcja”. Meteor otworzył te drzwi i przepuścił Życzliwego przodem; ciągnął się przed nimi bielony korytarz, czysto utrzymany i zakończony otwartą łazienką, w której stała gazowa kuchenka. Z łazienki wyszła barczysta kobieta około czterdziestki, w brudnym fartuchu. Jej duża twarz o grubych rysach zdawała się być uszyta z twardego juchtu, niebieskie oczy patrzyły bezczelnie, usta miała pociągnięte grubo szminką, zaś policzki obficie przysypane różem. — Dyrektor, psia jego mać — rzekła cicho na widok wchodzącego Meteora — o której, smrodzie, do roboty przychodzisz? — Aniela — powiedział ze złością, choć równie cicho Meteor — jak nie zamkniesz swojej parszywej japy, to nie dostaniesz pensji w tym miesiącu. — Za miękkie masz ręce, gówniarzu — rzekła Aniela — żeby mnie pensję Wypłacać. Pan do kogo? — spytała głośno i opryskliwie zwracając się do Życzliwego. — Jest prezes? — spytał. Meteor. — Jest — powiedziała Aniela, po czym znów ściszyła głos, mówiąc tylko do Meteora: — Czeka na ciebie. Wstawi ci bańki, zobaczysz.
Meteor otworzył drzwi z napisem „Prezes” i wszedł sam do pokoju. Za biurkiem siedział Filip Merynos, czytając gazetę, przy oknie leżał w fotelu Kruszyna, trzymając wyciągnięte nogi na kaloryferze. Pokój był dość dziwny: duży, wielokątny, zdawał się mieć o wiele więcej niż cztery ściany, zaś trudno było zorientować się w ićh dokładnej ilości. Pełno w nich było schowków, plakardów, drzwi od wmontowanych szaf. Na podłodze leżał kosztowny, puszysty dywan, tłumiący odgłos kroków. Sprzęty były liche, standardowe, jedną ze ścian zajmowała etażerka z księgami handlowymi, skoroszytami, teczkami biurowymi. Za Merynosem stała mahoniowa biblioteczka o trudno widocznej za kolorowymi szybami zawartości. W jednym kącie stała kasa pancerna, w drugim stolik, na którym leżały modele saszetek — kosmetyczek, torebek damskich z nylonu, paski i inne drobiazgi z plastyku.
Na widok wchodzącego Meteora Kruszyna poderwał się z fotela. — Co ty masz na sobie? — warknął. — Ładny? — spytał Meteor kokieteryjnie. — Kupiłem nowy płaszcz. — Znów czeski? — w głosie Kruszyny zadrżała pasja. — Słuchaj, Bobuś. — zaczął Meteor, lecz urwał w pół zdania.
— Gdzie ty się podziewasz? — spytał spokojnie Merynos, jakby nie słysząc poprzedniego dialogu. — Cały dzień cię nie widać.
— Przyprowadziłem panu Życzliwego — rzekł z uśmiechem Meteor. — Pomyślałem sobie, że może go pan będzie potrzebował. Dawno go u nas nie było.
— Wiesz, co się stało? — spytał Merynos, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa Meteora.
— Ano, wiem. Bobuś mi mówił.
— I co ty na to?
— Ja? — uśmiechnął się przymilnie Meteor. — Nic. Nie mój wydział. Wydział Bobusia. U mnie wszystko funkcjonuje idealnie. Namotałem dziś nowy wóz. „Humber”, model 1954. Za czterdzieści pięć. Wilga się nawet nie przestraszył. Od razu panu mówię cenę, panie prezesie, żeby Aluś nie zechciał sobie oderwać kilku nadprogramowych tysięcy. Albo jest u nas siatka płac, albo jej nie ma. Nie można, żeby każdy kołował na własną rękę, no nie?
— Już ścichnij — rzucił wrogo Kruszyna. — Skowronek się znalazł. Zadowolony, jakby mu w kieszeń nasiusiali.
Merynos wstał z fotela i chodził w milczeniu po pokoju. Im dłużej milczał, tym bardziej Meteor czuł się jak uczniak w klasie przed wszechwładnym wychowawcą. Merynos zbliżył się do niego, stanął przed nim i nagle Meteor cofnął się w przerażeniu do tyłu: — warz Merynosa zaczęła drgać w ataku bezprzytomnej wściekłości. Złapał Meteora za klapy i przyciągnął gwałtownie do siebie.
— Meteor! — strzyknął mu gorącym oddechem prosto w oczy — uprzedzam cię, dość tych kursów na prawo i lewo, dość malutkich interesików z płaszczami, dość brudnych skoków na różnicę ceny pomiędzy peryferiami a śródmieściem! Słyszysz? Twoim psim obowiązkiem jest warować tu, przy mnie, i robić, co ci każę! Za to ci płacę. Rozumiesz? My tu nie jesteśmy sami, wiesz o tym tak samo dobrze, jak i ja! Nam patrzą na ręce, na twoje ręce, szczeniaku, bo ty tu jesteś za dyrektora! Zapamiętaj to sobie, bo inaczej. najprzód na parę tygodni do szpitala, a potem na długie lata do pierdla!
Meteor spuścił oczy w pokorze. Twarz Merynosa wygładziła się, rozbiegane źrenice przestały latać nieprzytomnie. Po chwili rzekł głosem spokojnym, pewnym:
— Ten ostatni numer daje do myślenia. W zasadzie wymordowano nam gwardię. Trupów wprawdzie nie ma, ale chłopcy zakotwiczeni są na długie tygodnie w szpitalu. A, cholera wie, co powiedzą po wyjściu. Ta dziwaczna historia z Metem?
— Meto się złamał — mruknął Kruszyna. — Zdarza się.
— Meto się złamał. — powtórzył z namysłem Merynos. — Meto. największy specjalista od worka, jakiego znała Warszawa.
— Różnie bywa — rzekł nieśmiało Meteor. — Może jakaś depresja psychiczna? Najlepsi czasem.
— W każdym razie sprawa jest poważna — rzekł Merynos.
— Więc jaki wniosek, panie prezesie? — spytał z gorliwym przejęciem Meteor.
Merynos wrócił na środek pokoju. — Wniosek może być tylko jeden — rzekł wolno. Kruszyna podniósł się z fotela, Meteor, przysiadł na krześle z zaciekawienia. — Wniosek jedyny. — powtórzył Merynos.
— Panie prezesie. — zaczął Kruszyna.
— Więc co robić? — spytał z nagłym niepokojem Meteor. Merynos uśmiechnął się. Jego piękna, ciemna twarz skrzywiła się w grymasie okrucieństwa, czarne oczy rozbiegły się złośliwie.
— Spróbujemy — rzekł — na rozmaite sposoby.
Znów rozpoczął swą wędrówkę po dywanie. Po czym nagle stanął i spojrzał przenikliwie na Kruszynę.
— Panowie się przyzwyczaili do monopolu — rzekł drwiąco. — Ja rozumiem, to było wygodne. Ale o monopole trzeba walczyć. Tu chodzi o duże rzeczy, panowie, o warszawską wyłączność, o to, że my nie możemy mieć konkurencji. Możemy mieć sprzymierzeńców, możemy pertraktować z każdym silnym, ale na konkurencję nie ma miejsca w Warszawie. Dla nikogo.
Zapadła cisza. Przerwał ją Kruszyna.
— No, dobrze — rzekł cicho. — A te wszystkie numery z Migdałem Leonem, Morycem Mechcińskim, z małymi kozaczkami ze swojej dzielnicy?
Merynos usiadł za biurkiem, kładąc ręce na blacie. Wyglądał teraz jak dobry szef, przełożony, do którego można i należy mieć bezgraniczne zaufanie.
— Moi drodzy chłopcy — rzekł miodowym głosem — kochani przyjaciele, wiecie wszak dobrze, wielu ludzi przeszło przez nasze ręce w ciągu ostatniego roku. Wiecie, że na poszczególnych odcinkach naszej pracy wre nadal walka o rzeczy małe, o drobne zyski i korzyści, ma miejsce zwykła, codzienna szarpanina o parę złotych, toczą się lokalne rozgrywki o pierwszeństwo, o władzę przed kinem „Ochota”, o tereny łowieckie w resztce ruin na Czerniakowie, o rezerwaty do pracy wokół Dworca Głównego. Wiecie, że trwa bezlitosna walka na każdym kroku, dokonują się osobiste porachunki za jedno słowo, za wyrządzony numer, za wkroczenie w nie swoje kompetencje. Znacie to wszystko i wiecie, że te dzielnicowe spory są nam na rękę, że ta codzienna kotłowanina to podwalina całego interesu. Oczywiście — nie możemy wiedzieć wszystkiego dokładnie: dziesiątki, a nawet setki facetów, którzy się przy nas kręcą, noszą w sobie możliwości przeróżnych niespodzianek, są to chłopcy żywi, przytomni, z ikrą, z biglem, któremuś się zechce czegoś więcej, niż dostaje, uważa, że ma dość silne ręce i nogi, żeby sobie utorować kopniakami drogę wzwyż, żeby się o to coś postarać, i zaczyna skakać, zamach uje się na karierę, sięga po sławę i zarobki.
Merynos zapalił papierosa. Meteor i Kruszyna słuchali z nabożeństwem.
— Ja tam — kontynuował Merynos — nie wierzę w to, co mówił Stryć, Migdał, Leon, w te cuda i nadzwyczajności. Stryć mógł dostać po mordzie od większego kozaka niż on, takiego, który miał oko na ślizgawkę i wiedział, co na niej można zarobić. Ten drugi wziął sobie kilku do doli i rozgonił hoftę Strycia. Migdał i Leon są z wydziału, w którym robi ładne kilkadziesiąt osób, na pewno mieli zatargi, porachunki, ktoś złapał odpowiedni moment i załatwił ich. Proste, nie? A oni, jak to nasze chłopaki, potem — mowa: że kastety, że pierścionki, że zjawy, że cuda, że sami nie wiedzą, co i jak się stało. Z Mechcińskim. — Merynos zawaHal się na chwilę — z Morycem jest inna sprawa. To zdolny gówniarz. I nie zapominaj, Kruszyna, że Mechciński inaczej mówi o tym wszystkim niż tamci, że ma zadrę, że szuka, że skacze. Sam mi tak powiedziałeś, no nie?
— Tak — przyznał niechętnie Kruszyna. — Moryc jest twardy.
— Moryc ma ambicje — rzekł Merynos. — I dużo wie. I jest mi teraz bardzo potrzebny. Zresztą. Kudłaty chce z nim mówić. To jest coś.
Znów zapadła cisza, po czym Merynos ciągnął dalej;
— Pozostaje więc tylko ta ostatnia rozróbka. A to, jak wam powiedziałem, jest sprawa poważna. Znaczyłoby, że ci tam, którzy podskakują, uderzyli centralnie, w sam środek.
— Panie prezesie — rzekł nieśmiało Kruszyna — ale Meto mówił, że to oni sami rozrobili. Zaczęło się w autobusie, od jakiegoś łacha i tego szoferaka.
— Słusznie — przyznał Merynos. — Ale okazuje się, że byli gdzieś faceci, czekający tylko na taką okazję, żeby skotłować gwardię. Chodzili za nimi, szukali okazji. I znaleźli. Początek mógł być całkiem niewinny, zwykłe autobusowe igraszki.
— Czyli że to może być niewąska hofta — uśmiechnął się nieszczerze Meteor, jakby dusząc w sobie coś, co „mogło być tylko strachem. — Ale kto to może być? Ostatecznie zna się ludzi z branży w tym mieście.
— Błąd — rzekł spokojnie Merynos. — Warszawa jest duża. Wszystkich nie znasz. A nowe talenty rosną. Co ty możesz wiedzieć, jakie asy startują każdego roku na Siekierkach czy na Grochowie? Taki kosior po kilku pierwszych zwycięstwach odniesionych ręką i nogą zaczyna myśleć, kombinować, już mu nie wystarcza chwały ani zarobku na swojej krzywej, brudnej ulicy i pcha się do śródmieścia.
— Więc co teraz? — spytał bezradnie Kruszyna.
Merynos uśmiechnął się łaskawie. Wparł się wygodnie w fotel, zapalił powoli papierosa i rzekł:
— Żadnych obaw na razie, moi mili. My nie z tych, którymi może wstrząsnąć taka sprawa. Ale nasza potęga to nasza ostrożność. Nasza wyższość polega na organizacji i nie tacy, jak ci tam, nie są w stanie jej naruszyć. Kudłaty to przede wszystkim głowa.
Uczynił typowy warszawski gest określający wymownie, przy pomocy lekkiego uderzenia nasadą dłoni w czoło, jak wielkie znaczenie w życiu ma kartezjańska zasada „Myślę, więc jestem”, upowszechniona w Warszawie przy pomocy dewizy: „Czaszka pracuje”. Po czym wstał i podszedł do Meteora.
— I dlatego trzeba działać. Meto był dobry do bicia, ale wiemy, że filozof z niego żaden. Trzeba pogadać z Irysem. Jak to zrobisz. Meteor, to mnie nie obchodzi, dość na tym, że ja chcę dziś jeszcze mieć dokładne wiadomości od Irysa, co i jak. Robert — zwrócił się do Kruszyny — w ciągu trzech dni chcę widzieć nową gwardię! Twoja sprawą, jak do tego dojdziesz: masz w Warszawie kina, Cedet, szkoły — idealny zasób rekruta. Zwiększamy kontyngent do piętnastu ludzi, silnych, odważnych, gotowych na wszystko. Poproszę Kudłatego, ażeby podwyższył pensje. Za trzy dni mam mieć nazwiska i dokładne dane o każdym z nich. I to jeszcze: na najbliższy okres nienaganny styl życia, słyszycie? Meteor, jesteś codziennie o ósmej w biurze, zrozumiałeś? Żadnych hulek w „Kameralnej”, żadnych orgii na mieście. Dla załatwienia spraw samochodowych będziesz brał ode mnie przepustki na miasto.
— Dobrze — rzekł z grymasem, lecz potulnie Meteor. — Dyscyplina pracy. Trudno.
— Teraz każdy do siebie. Już!
Otworzył polsterowane skórą drzwi i wypuścił Meteora i Kruszynę. — Pan do mnie? — uśmiechnął się do siedzącego na korytarzu Życzliwego. — Proszę bardzo.
Życzliwy wszedł do gabinetu. Merynos zasiadł za biurkiem i rzekł:
— Słucham pana.
— Nie wiem, czy pan prezes mnie sobie przypomina — zaczął nieśmiało, zacinając się Życzliwy. — Bo pan Meteor i pan Kruszyna to mnie dobrze znają. Załatwialiśmy wtedy przerzut większej partii owocu do Warszawy.
— Wiem, wiem — rzekł uprzejmie Merynos. Patrzył badawczo, choć obojętnie, w ogorzałą, zaczepną twarz.
— To dobrze, panie prezesie, że pan sobie przypomina, bo ja do pana w sprawie konfidencj onalnej.
— Słucham pana.
— Widzi pan, panie prezesie. jak by tu zacząć? Ja jestem ze spółdzielni;Mazowiecka Poziomka”. Spółdzielnia ogrodnicza.
— Piękna nazwa — rzekł z uznaniem Merynos.
— Otóż my. to znaczy, nie wszyscy, ale ludzie energiczni i znający się na interesach, chcielibyśmy nawiązać kontakt z panem prezesem. My wiemy, znamy, rozumiemy, że jak pan prezes zaopiekuje się taką nową placówką gospodarczą, to placówka ta może osiągnąć pełny rozkwit.
— Nie rozumiem — rzekł Merynos bez uśmiechu.
— Panie prezesie — Życzliwy uśmiechnął się z wysiłkiem i ściszył głos — co ja mam panu mówić, pan dobrze wie, jak to jest w handlu owocami, zwłaszcza w sezonie. Owoc się szybko psuje, trzeba go dostarczać na czas, MHD i Centrale Ogrodnicze to wielkie maszynerie. Mała siuchta tu, mała siuchta tam, można żyć. Bardzo przytomni ludzie pracują w tej branży w sezonie, wystarczy popatrzeć na buziaki przy wózkach.
— I co z tego? — spytał zimno Merynos.
— Widzi pan, panie prezesie, myśmy poszli po rozum do głowy w naszej „Mazowieckiej Poziomce” i doszliśmy do wniosku, że trzeba nam pomocy i ochrony. Bo to czasem jedzie transport, przyczepią się jacyś, dużo ich jest, i zanim człowiek się obejrzy, już musi im taki ładny transporcik sprzedać za nędzne parę groszy. Inaczej zniszczą, skopią, owoc stłamszą na miazgę. I komu się tu poskarżyć?
— Nie zna pan adresu żadnego komisariatu milicji? — Merynos bawił się obojętnie srebrnym ołówkiem — tu jest książka telefoniczna. Niech pan sobie poszuka.
— Nie znam. I nie chcę znać! — Życzliwy uczynił gest odrazy, z jakim diabeł odnosi się do święconej wody. Po czym — uśmiechnął się przymilnie. — Co to znaczy milicja wobec opieki pana prezesa?… No, niech pan sam powie, czy ja mogę rozmawiać z milicją, kiedy taki transport jedzie najczęściej na podrobione zlecenie i na fałszywą pieczątkę? — Życzliwy grał na całego, twarz skrzywiła mu się z wysiłku przekonywania. — A jak pan prezes się nami zaopiekuje — podniósł głos z nagłą, wylewną serdecznością, to się i lepsze pieczątki na pewno znajdą, i lepsze zlecenia, na lepszych, firmowych blankietach. Na pewno!
Przez chwilę panowało napięte milczenie; Życzliwy obtarł chustką pot z czoła.
— Nieporozumienie, panie Życzliwy — rzekł Merynos. — Ktoś tu pana nieszczęśliwie napuszcza. Pańskie afery z panami Meteorem i Kruszyną są mi nie znane, zaś pana, niech pan sobie to dobrze przypomni, znam tylko i wyłącznie z Anina, z pańskiego ogrodnictwa, w którym zakupywałem kiedyś rzodkiewki i szczypiorek, przejeżdżając tamtędy na majówkę.
— Taaaak? — wybełkotał zupełnie zbluffowany Życzliwy. Nie przypominał sobie wysokiej postaci Merynosa na tle swoich inspektów, ale siła wzroku jego rozmówcy tak była potężna, że w tej chwili nie mógłby już przysiąc, czy sprzedawał mu kiedyś wiosenne nowalijki, czy nie.
— Ja nic nie mam wspólnego z takimi aferami, panie Życzliwy — ciągnął surowo Merynos. — O ile zaś nie wie pan przypadkiem, z kim pan mówi, to panu przypomnę: siedzi pan naprzeciwko prezesa spółdzielni „Woreczek”.
— Oczywiście, panie Merynos. Rzecz jasna, panie prezesie. O tym wiedzą wszyscy w Warszawie, na — pewno wiedzą o tym. Ale.
— Nie ma żadnych ale — uciął ostro Merynos, po czym łaskawy uśmiech rozjaśnił mu oblicze i dodał: — Ponieważ jednak jest pan człowiekiem dzielnym, męstwo i uczciwa przedsiębiorczość biją z pana oblicza, — przeto mogę udzielić panu dobrej rady. Po prostu, jak spółdzielca spółdzielcy.
— Słucham, panie prezesie, słucham.
— Wszyscy wiedzą w Warszawie, że o tych właśnie sprawach decyduje tylko i wyłącznie obywatel Kudłaty. Niech się pan z nim porozumie, panie Życzliwy.
Na twarzy Życzliwego odbiło się przerażenie. Wstał, usiadł z powrotem, przetarł chustką całą twarz.
— Ale. jak to zrobić? Obywatela Kudłatego nikt na oczy nie widział. Tylko. w Warszawie mówi się. — wybąkał, siląc się na chytrość — że pan prezes ma możliwości. mógłby się. ale. — dodał pośpiesznie — tak mówią nieliczni. Bardzo nieliczni, jak by tu powiedzieć. najlepiej zorientowani. Zresztą, to może być brzydka plotka. Ja już sam nie wiem. — zakończył bezradnie.
— Pomyłka — rzekł z uprzejmym spokojem Merynos. — O obywatelu Kudłatym wiem tyle co pan. O wielu ludziach w Warszawie mówi się, że go widzieli, o panu też tak się mówi w kołach ogrodniczych. Tymczasem sam pan wie, że to jest nieprawda. Według pana wyrażenia nie widziałem go na oczy.
Zaczynało go nudzić niezdarne cwaniactwo Życzliwego. „W dzisiejszej sytuacji trzeba się wstrzymać od rozszerzania przedsiębiorstwa. Ostrożnie z nowymi akcjami.” Już zamierzał zakończyć rozmowę, gdy nagle olśniła go pewna myśl.
— Kochany panie Życzliwy — rzekł naraz z zachęcającym uśmiechem. — Czy spółdzielnia „Mazpwiecka Poziomka” mogłaby urządzić pewną imprezę? Powiedzmy. wiosenny kiermasz nowalijek ogrodniczych, nowe okazy główek sałaty i szpinaku, wyhodowanych przez podwarszawskich ogrodników? W związku z początkiem sezonu?
Życzliwy jakby otrząsnął się z bezwładu, coś zagrało jak pobudka w jego oczach.
— Z pomocą pana prezesa wszystko byłoby możliwe. Nawet na Koszykach. Wspaniała myśl! Początek sezonu pod znakiem „Mazowieckiej Poziomki”!
Merynos milczał bawiąc się srebrnym ołówkiem. Poczęstował Życzliwego papierosem. Życzliwy uniósł się z krzesła, podając mu ognia.
— Myślę, że to jest do zrobienia — rzekł Merynos z namysłem. — Urządza się takie pokazy probiercze ciastek, peklowanej golonki czy pasztecików, czemu tedy nie spróbować z rzodkiewkami. A jak pan myśli, panie Życzliwy — rzucił nagle — czy zimowymi jabłkami można by ciężko poturbować kilkunastu ludzi? Nie mówiąc już o takiej amunicji, jak zeszłoroczne dynie?
Życzliwy zakrztusił się papierosem. W tej chwili nawet niedorozwinięty baran miałby z nim szansę we współzawodnictwie o bystry wyraz twarzy.
— Bo ja myślę, że można — rzekł Merynos twardo i wstał. — Dobrze, panie Życzliwy, zastanowię się nad pańską sprawą. Być może, że będę mógł panu pomóc. Jak spółdzielca spółdzielcy. A tymczasem — do widzenia.
Uśmiechnął się łaskawie i podał Życzliwemu rękę. Życzliwy ukłonił się nisko i kilkakrotnie i wyszedł. Merynos zadzwonił, weszła Aniela. — Aniela — rzekł Merynos — zawołaj mi Kruszynę.
— Przyszedł inżynier — powiedziała Aniela. — Doskonale — rzekł Merynos. — Poproś do mnie pana Wilgę również. — Już się robi, panie prezesie — rzekła służbiście Aniela.
Przeszła ciemny korytarz i weszła do małego, zadymionego pokoiku. Za biurkiem siedział tu Meteor, na biurku Kruszyna, zaś przy oknie stał szczupły, pochylony mężczyzna około pięćdziesiątki; nieśmiałe, blade promyki kwietniowego słońca grały mu na dużej, okolonej resztką bezbarwnych włosów łysinie. — Rozumiesz, Aluś, co za kitowa sprawa. — kończył opowiadać Meteor. Twarz Wilgi nie wyrażała nic szczególnego, ani emocji, ani zaciekawienia, zupełnie jakby nie słucHal Meteora. — Inżynier — rzekła Aniela — zabieraj swą nagą czaszkę ze słońca i szoruj do pana prezesa! Żebyś porażenia nie dostał przy tej goliźnie. I ty, grójecki buhaju! — rzuciła w stronę Kruszyny. — Aniela — rzekł inżynier Albert Wilga — zamontuję ci kiedyś hamulce na szczękach. Podziękujesz mi za to. Bo jak nie, to cię w końcu twój niewyparzony pysk do trumny sprowadzi. — Wyblakłe, jasnoniebieskie oczy Wilgi i jego obwisła, długa, beznamiętna twarz tchnęły zimną pogardą. Należał do typu przedwojennych możnowładców, dyrektorów fabryk lub banków, ludzi z tak zwanego dobrego towarzystwa, lecz niewyraźnego pochodzenia. Przed takimi jak on stały ongiś rzędy Aniel na baczność, zaś ludzie tego typu nie tracą pewnej godności nawet w rolach najczarniejszych charakterów, nazbyt często przez nich grywanych na scenie życia. Ale Aniela uszyta była ze szczególnie impregnowanego materiału. — Już dobrze, już dobrze — powiedziała swobodnie — obraża się. Nie widzieli go? Jakbym od dwudziestu lat nie znała, co on za zbytnik. — Aniela była bardzo niebezpieczna: jej dwudziestoletni staż we wszystkich niemal hotelach warszawskich, zakończony jeszcze przed wojną takim szczytem kariery, jak stanowisko nocnej numerowej w hotelu „Rosja” przy ulicy Smoczej, dawał jej wgląd w najciemniejsze zakamarki życia różnych ludzi w Warszawie; zaś jej mistrzostwo w jaskrawości sformułowań, wsparte tym doświadczeniem, czyniło z niej potęgę suwerenną i niemal wszechmocną.
— Bobuś — rzekł Meteor, nakładając płaszcz — powiedz prezesowi, że idę załatwić zlecenie.
— No i jak z tym płaszczem? — spytał Wilga. — Nic — rzekł Meteor — sałata. Na razie zawieszam wyprzedaż. Ten jest ostatni z serii. Jak nadejdą nowe, to dam ci znać. Aluś. — Boję się, że czeskich już nie będzie — rzekł Kruszyna z uśmiechem nie pozbawionym goryczy.
— Witam pana inżyniera — rzekł Merynos, podając rękę Wildze. — Co słychać? — Nic specjalnego — rzekł Wilga z rezerwą. — Doszły mnie skargi na pana inżyniera — rzekł Merynos ze złośliwym uśmiechem. — Ciekawe — rzekł Wilga chłodno. — Na takiego lojalnego człowieka jak ja? — Otóż to — rzekł Merynos — chodzi o jakieś nie zaksięgowane transakcje samochodowe, które nie przeszły przez naszą buchalterię.. A przecież spółdzielnia „Woreczek” ma wydział transportowy, przypominam to panu, panie inżynierze. — Wykluczone — rzekł Wilga ze spokojem — takich transakcji nie było. — Ale mogłyby być, o mały włos. — uśmiechnął się łaskawie Merynos. — To duże szczęście, że nie było, inżynierze, bo ja bardzo nie lubię sprzeczek. — Rozumiem doskonale pana prezesa — nieruchoma twarz Wilgi była zupełnie bez wyrazu — ja też ich nie lubię. Ta cechująca nas obu antypatia jest fundamentem naszej współpracy. — Świetnie — rzekł Merynos — wobec tego proszę pana, inżynierze, o mobilizację środków transportowych. Posłuchaj, Robert — zwrócił się do Kruszyny — co się u nas dzieje w wydziale witamin? — Jeszcze nie sezon — rzekł Kruszyna, siadając na poręczy fotela. — A o co panu prezesowi chodzi? — Uważaj, Robert, powiesz chłopcom z wydziału witamin, że sezon się zaczął. Jest taka spółdzielnia ogrodnicza, nazywa się „Mazowiecka Poziomka”. A więc od dzisiaj transporty tej spółdzielni są dla nich trefne, słyszałeś? — Jasne — rzekł Kruszyna — trefne i koniec. Nie ma o czym mówić. — Znasz Życzliwego, tego, co tu był dziś u mnie? — Znam. Stary łobuz. Kombinator. Wszystkim mówi, że był oficerem szwoleżerów przed wojną i że jest hodowcą amatorem. — To ten. On jest właśnie z „Mazowieckiej Poziomki”. — No, no! — pokiwał głową Kruszyna — znaczy się, że jest szmalec w tej instytucji. Życzliwy nic nie zrobi bez kozackiego rajwochu. — Znaczy się, że wcale nie jesteś taki drętwy, za jakiego cię ma Meteor — uśmiechnął się Merynos do Kruszyny. — A więc skomunikujesz się z tym Życzliwym, zainkasujesz forsę za opiekę i dasz ją do zaksięgowania na wydział transportu, do Wilgi. Wydział witamin nie ma konta, to dlatego. Zamarkujesz na przewóz większych partii owocu. To raz — Merynos pochylił głowę, zapalając papierosa — a dwa. zorganizujesz z Życzliwym kiermasz nowalijek wiosennych. — Co? — zaniepokoił się Kruszyna — kiermasz? — Słyszałeś przecież, mówię wyraźnie. — Trudno — rzekł Kruszyna, kładąc papierosa między wargi. — Niech będzie kiermasz.
Drzwi się uchyliły i ukazała się w nich wymalowana twarz Anieli. — Panie prezesie — rzekła Aniela. — Przyszedł ten niski brunet, sportowiec, jak on tam? Mówi, że musi się z panem widzieć.
— Zylbersztajn? — rzucił Merynos. — O, to, to — rzekła Aniela. — Dobrze, za chwilę — powiedział Merynos i dodał w stronę swych rozmówców: — Tymczasem, panowie! Robert, de roboty. — Potrzebuje pan wozu, panie prezesie? — spytał bez ugrzecznienia, jakby z obowiązku, Wilga. — Owszem — rzekł Merynos z łaskawym uśmiechem. — „Humber”, model 1954. — Załatwimy — rzekł Wilga i po raz pierwszy blady uśmiech przewinął się przez jego wąskie, bezkrwiste wargi. — Panie prezesie — rzekł Kruszyna, marszcząc czoło w wytężonym namyśle.
— Ja chciałbym jeszcze wrócić do tego, cośmy mówili przedtem. Gdyby pan prezes już wiedział, kto i jak, to proszę tylko powiedzieć, dobrze? Gwardia, nie gwardia, ja sam załatwię. Jest jeszcze paru malców w Warszawie, na których mogę liczyć, a jak nie, to ja sam, jak pragnę zdrowia, tak tym plujom dosunę, że się trupem zwiną. — głos Kruszyny nabrał chrypliwej żarliwości, muskularną dłonią łomotał się w wypukłą pierś jak w gong. — Ja, panie prezesie, byłem ostatnio za kierownika u pana prezesa, to mam wypoczęte ręce i nogi, niech pan tylko puści, a koszę, żeby ich dycha nawet na mnie naskoczyła! — Już dobrze, już dobrze, Robert. — uśmiechnął się z łaskawością Merynos, głos jego nabrał miodowej słodyczy. — Tobie nie wypada, chłopcze, od tego są ludzie, ty masz kwalifikacje, jesteś urodzonym przywódcą. Ale lubię cię za to. Właśnie za to. — Twarz Wilgi nie wyrażała nic, wyglądał w tej chwili jak widz teatralny, śmiertelnie znudzony przedstawieniem.
— Jak się masz, Lowa — rzekł serdecznie Merynos, gdy Kruszyna i Wilga, po przywitaniu się z Zylbersztajnem, wyszli z pokoju. — W ogóle się nie pokazujesz — dorzucił z przyjaznym wyrzutem — co się z tobą dzieje?
— Praca, kochany prezesie — uśmiechnął się Zylbersztajn, rozpinając płaszcz i siadając wygodnie w fotelu. — Kadra działaczy sportowych jest szczupła w naszej ojczyźnie, każdemu z nas wali się kupa roboty na głowę. A co się trzeba naużerać z ludźmi, panie Merynos, żeby pan wiedział. Tu mu daj diety, tu mu załatw zwolnienie, tam siuchty, tu intrygi, tego nie wolno, a to trzeba. Ten sport to tylko na oko wygląda taki złoty interes. Już ja bym się z każdym zamienił, byleby mieć spokojną głowę. Za te parę złotych to człowiek więcej się namartwi, niż to jest warte.
Merynos otworzył mahoniową biblioteczkę i spoza kolorowych szybek wyjął butelkę wermutu i dwa kieliszki.
— Miałeś przecież być u mnie wieczorem, co cię teraz przygnało? — spytał Merynos, nalewając wermut.
— Dwie rzeczy. Po pierwsze, wieczorem nie mogę.
— Oj, Lowa, Lowa. Zgubią cię kobiety.
— Niech będzie, że zgubią. To pan myśli, że ja. — Zylbersztajn za — kołysał głową, melancholia znikła z jego oczu bez reszty. — Za kogo pan mnie ma, panie prezesie? Ja do pana przyszedłem z tym drugim. Ja mam dla pana wiadomość.
Merynos wypił spokojnie wermut. Nie spojrzał na Zylbersztajna i rzekł:
— Co za wiadomość?
— Taką wiadomość, która kosztuje.
Merynos bez słowa otworzył szufladę i wyjął pięćsetzłotowy banknot, który położył na biurku. W oczach Zylbersztajna pojawiła się znów bezbrzeżna, mądra melancholia.
— Po co te żarty? — rzekł z cichym wyrzutem. — Co się pan ze mną drażni, panie prezesie.
Merynos wyjął dwa banknoty stuzłotowe i położył je bez słowa na pięćsetce Zylbersztajn pokiwał odmownie głową.
— Ile? — spytał Merynos oschle.
Zylbersztajn podniósł do góry prawą dłoń, z której sterczały dwa palce.
— Nie — rzekł Merynos. — Ja wiem, że Roma Leopard to kosztowna kobieta, ale za moje pieniądze to ty nie będziesz Casanovą, Zylbersztajn.
Zylbersztajn wstał z fotela, i zbliżył się do biurka.
— Panie prezesie — powiedział serdecznie — pan mnie przecież zna nie od dzisiaj. Czy ja nie jestem porządny człowiek? Mój ojciec był porządny człowiek i mój dziadek był porządny człowiek, i ja jestem porządny człowiek, chociaż okolicznościowo pracuję w innej branży niż oni. Ja panu powiem tę wiadomość bez pieniędzy, a jak pan prezes uzna, że nie jest warta dwójki, to pan prezes mi w ogóle nic nie da, dobrze? To niech pan słucha: za miesiąc jest mecz piłkarski Polska-Węgry.
Oczy Merynosa zabłysły, jakby były z świeżo łupanego węgla.
— Tu? W Warszawie?
— Tu. Na warszawskim stadionie. Sparringowy mecz przed spotkaniem z Anglikami w Budapeszcie.
Merynos otworzył szufladę, schował dwa banknoty stuzłotowe, wyjął trzy pięćsetki i położył bez słowa na pierwszej pięćsetce. Po czym nalał dwa kieliszki wermutu.
— To jeszcze nie wszystko, panie prezesie — rzekł Zylbersztajn biorąc kieliszek do ręki — bo jeszcze to, że pan jest czwartą osobą w Polsce, która o tym wie. Pierwszą jest przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej, drugą — szef biura zagranicznego tej instytucji, trzecią ja, Zylbersztajn, a czwartą — pan prezes Merynos. I to jeszcze chcę panu i powiedzieć, że ten łańcuszek niewiele się zmieni przez najbliższe trzy tygodnie, gdyż nawet prasa i zawodnicy dowiedzą się o tym meczu na tydzień przed nim. Żeby uniknąć kantów biletowych. — twarz Zylbersztajna była samą niewinnością, gdy dopijał wermut. Przełknął i dodał: — Co? Ładny numer? i czas na wszystko. Na blankieciki, na piecząteczki, i na zamówionka, na ustawienie wszystkiego w Przedsiębiorstwie Imprez Sportowych. Zresztą. co ja mam panu mówić?…
Merynos nie odpowiedział. Podszedł do okna i patrzał długo na widniejącą w dali budowę największego placu w Europie. Kiedy odwrócił się, twarz miał rozluźnioną, jakby smutną.
— Zylbersztajn — rzekł niedbale — to jest duża rzecz. Tak duża, że może zmienić moje plany w najbliższym czasie. Żeby ci pokazać, jaka to duża rzecz, to powiem ci, że nie dostaniesz za nią żadnego wynagrodzenia. Żadnej ustalonej kwoty. Biorę cię na procent od tego interesu, słyszysz?
Zylbersztajn spoważniał. Procent od takiego interesu to była rzeczywiście duża rzecz.
— Ale — ciągnął Merynos — jeśli okaże się, że to był niewypał, to wtedy, Zylbersztajn, zmień się w jaskółkę, radzę ci. Inaczej ja zmienię cię w garstkę prochu.
Takie niepohamowane okrucieństwo zadrgało w głosie wymawiającego te słowa Merynosa, gdy położył zaciśniętą pięść na banknotach, że Zylbersztajnowi koszula przylepiła się do kręgosłupa, a każdy numer kołnierzyka wydałby mu się w tej chwili za ciasny. Lecz Zylbersztajn był ongiś, w swej pierwszej młodości, cenionym pięściarzem wagi piórkowej, znał tedy na wylot technikę zwodów i uników.
— Panie prezesie — rzekł, ukrywając starannie podniecenie — czy ja pana kiedyś oszukałem? Nie, prawda? A czy trafił pan na mnie ładne parę złotych? Tak, prawda? Ten mecz został zakontraktowany, a co może być jutro, tego nie wie ani pan prezes, ani ja, ani sam prezydent Rady Państwa, ani Pan Bóg. Przecież wiemy, jak jest w życiu, no nie? Jutro mogą umrzeć nagłą i niespodziewaną śmiercią wszyscy piłkarze w Polsce i na Węgrzech i wtedy meczu nie będzie, bo za miesiąc nie będzie miał kto grać. Nie jest tak? Ale ja dam panu prezesowi dowód, co dla mnie znaczy ten mecz: jak pan prezes chce mnie wziąć na procent do sitwy, to ja rzucam inne zamówienia i zaczynam przygotowywać tylko ten mecz. To może być największe uderzenie!
— Już dobrze, już dobrze — uśmiechnął się łaskawie Merynos, wręczając mu cztery pięćsetki.
— Bierz blit i przyjemnej zabawy. Roma ma świetne nogi. Tylko nie pokłóć się o nią z Kruszyną. I w ogóle, nie ładujcie w nią za dużo waluty. Po co Meteor ma mieć za wasze pieniądze kupowane krawaty.
Zylbersztajn wciągnął głowę w uniesione ramiona gestem, który miał znaczyć jego zupełną obojętność wobec tych spraw. Pożegnał się jednak szybko, jakby pragnąc uniknąć dalszych rozważań na ten temat.
I wyszedł.
Merynos wparł się wygodnie w fotel, wyciągnął nogi i przymknął oczy. Poczuł naraz ogromne zmęczenie, aż do bólu w plecach. Właściwie — myślał powoli, leniwie — nadszedł moment, którego sję zawsze obawiałem. Ale czy obawiałem się? Byłem nań zawsze przygotowany, wiedziałem, że nadejść musi, wiedziałem też, jak postąpię, gdy nadejdzie”. Milicja, prawo, sprawiedliwość — to byli wrogowie, którym się nie ustępowało, albowiem sens życia Filipa Merynosa zawierał się w walce z tymi potęgami. W pełnej gwałtu i piekielnej chytrości walce, która na przestrzeni ostatnich pięciu lat przynosiła mu same sukcesy. Tej walki Filip Merynos nie bał się, pożądał jej, szukał.
Ale Filip Merynos był człowiekiem mądrym i mądrość ta stanowiła prawdziwe źródło jego zwycięstwa. Nie tygrysia drapieżność i odwaga, nie bezgraniczne okrucieństwo, nie niezłomna, stalowa wola, nie lwia siła fizyczna, lecz rządząca tymi przymiotami mądrość była podwaliną jego potęgi. Filip Merynos już dawno doszedł do wniosku, że najwięksi gwałciciele prawa i nie koronowani władcy złych w ludziach instynktów przegrywają swą ostatnią partię nie z uzbrojonymi i silniejszymi od nich reprezentantami ładu i porządku, lecz giną jako ofiary własnego środowiska, tych szalonych, dzikich sił, jakie sami rozpętali wokół siebie i w duszach ludzkich. Wiedział, że jeśli nawet uzbrojona ręka sprawiedliwości sięga po głowę wielkiego wroga społecznego ładu, to ręką tą najczęściej powoduje intryga, podstęp, nieostrożność lub nowa, nieugięta wola, żądna zajęcia należnego miejsca nawet za cenę podłości i zdrady. Przez lata swych zwycięstw nie zapomniał ani na chwilę, że przyjdzie dzień, w którym ktoś żądny tego, co on zdobył, przyjdzie, by mu wydrzeć wszystko — potęgę, sławę i pieniądze. Nie bał się tego dnia, lecz wolałby go uniknąć, nie bał się swego następcy, lecz wiedział, że z nim przegra. Budował swą potęgę przez pięć lat z prawdziwym rozmachem i potęga ta była jeszcze nie naruszona. Ale oto przyszedł dzień i w odmętach warszawskiego rynsztoka pojawiły się niewyraźne kontury sterujących ku niemu cielsk nowych, młodych rekinów, które poczuły świeżą krew i ruszyły na żer. Mógłby im stawić czoła — rzecz jasna — nic jeszcze nie było przesądzone i Filip Merynos zdolny był jeszcze do uderzeń, od których musiałby zginąć najgroźniejszy nawet drapieżnik. Nie bał się wszak nikogo, nie bał się nawet klęski, ale wiedział, że najbardziej jadowite kobry i pytony mniej są niebezpieczne, gdy są syte, i wiedza o tym stanowiła początki klęski. Zaś Filip Merynos był syty. „Właściwie — pomyślał — czy muszę przyjąć walkę? Czy nie mogę wycofać się, dokonać życia jako prezes galanteryjnej spółdzielni, przychodzący codziennie na ósmą do biura, szanowany członek Zrzeszenia Prywatnego Handlu i Usług, Czerwonego Krzyża i Ligi Przyjaciół Żołnierza?” Uśmiechnął się gorzko na myśl, że pięć lat temu coś takiego nawet by mu nie przyszło do głowy. Pięć lat temu zaciąłby zęby i usiadłby od obmyślania planu zniszczenia przeciwnika, planu, który zrealizowany zostałby za wszelką cenę: za cenę skrytobójczych ciosów noża w plecy, za cenę chrypliwych wrzasków dobijanych cegłami ludzi, za cenę kalectw, krwi i śmierci. I naraz, nieoczekiwanie, ujrzał w myślach swą postać, ni stąd, ni zowąd, na tle ogrodnictwa Franciszka Życzliwego, w którym nigdy nie był, na tle rozsłonecznionych w wiosennym błękicie, pełnych kwiatów i warzyw inspektów, których nigdy nie widział, na tle majowej zieleni podwarszawskiego letniska, na tle małej willi wśród drzew mazowieckich, suchych wrzosowisk. Ale nie był tam sam: przy nim stała Olimpia Szuwar, piękna, dorodna, ukochana, pożądana ciałem i duszą, jak ożywczy napój w skwar lipcowego, ponurego popołudnia, „Tak — pomyślał Filip Merynos — wtedy tak!”
— i pod przymkniętymi powiekami tłoczyły mu się niewyraźne, szybkie wyobrażenia krzepkich, zdrowych dzieciaków, dostatnio ubranych, dla których on, Filip Merynos, siedząc na leżaku w szelkach i domowych pantoflach obiera pomarańcze lub które z tkliwą, ojcowską szorstkością uczy jeździć na dziecinnym rowerze, pod pełnym czułej ironii spojrzeniem rozkwitłej w macierzyńskim dobrobycie Olimpii. „Taak — pomyślał Filip Merynos — wtedy wycofałbym się. Dla czegoś takiego stoczyłbym nawet ostatnią walkę. Walkę, na przykład, o ten mecz, po którym starczyłoby nam na długo pieniędzy na podmiejskie wille, drogie wyjazdy w góry i nad jeziora, na pomarańcze, rowery dziecięce i długoletnią, królewską piękność mojej żony. Mojej żony?” Zaskoczyło go naraz wyraźne nazwanie po imieniu tego, o czym wzbraniał się myśleć od dwóch dręczących tygodni, od czasu owej historii w „Kameralnej”, za jaką każda inna odpokutowałaby gorzko i boleśnie. Każda inna, lecz nie Olimpia Szuwar. W tej chwili zadźwięczał telefon. Filip Merynos ocknął się i sięgnął ręką po słuchawkę.
— Halo? — powiedział i nagle wszystko przegrupowało się w jego oczach i sercu, jak kolorowe szkiełka w dziecinnym kalejdoskopie.
— Dobry wieczór, Filipie — rzekł dźwięczny, niski głos Olimpii Szuwar.
— Czego chcesz? — spytał brutalnie, nie witając się; słyszał swój własny głos jakby z bezmiernego oddalenia.
— Chciałabym pomówić z tobą o łączących nas interesach — rzekła spokojnie Olimpia.
Merynos milczał; ni stąd, ni zowąd zadźwięczały mu w duszy słowa starego, warszawskiego tanga: „Pamiętam twoje oczy dzikie, z rozkoszy nieprzytomne, rozwarte i ogromne, tak jakby to było dziś”…
— Słucham cię? — powiedział wreszcie, lecz tylko najwytrawniejszy znawca dusz ludzkich mógłby odnaleźć w jego głosie miłość i mękę sponiewieranej, piekielnej dumy.
— Jestem gotowa zapłacić ci każdą żądaną sumę — rzekła dobitnie i rzeczowo Olimpia — za informacje o tym, co się stało z doktorem Witoldem Halskim i gdzie się on w tej chwili znajduje?
„Jak cudownym wynalazkiem jest telefon — myślała przy tym gorączkowo — że pozwala ukryć łzy, napływające do oczu”.
Filip Merynos wolno i bez słowa odłożył słuchawkę. Nigdy w życiu nie było mu tak straszliwie żal samego siebie, jak w tej właśnie chwili.
Drzwi uchyliły się nieśmiało i weszła Aniela ze szklanką herbaty w ręku. — Jeszcze nic ciepłego pan dzisiaj nie pił — rzekła łagodnie, stawiając przed nim herbatę między kieliszkami i butelką wermutu. Merynos nie odpowiedział, siedział bez ruchu, patrząc przed siebie. Aniela poruszała się jakby odmieniona: gesty jej wobec Merynosa nabierały jakiejś płochliwej ostrożności i łagodności. — Znów kłopoty, panie prezesie? — spytała cicho i miękko. Merynos nie odpowiedział. — Najwyższy czas, żeby pan prezes wyjecHal gdzieś na urlop — zrzędziła dobrotliwie. — A w ogóle. ożeniłby się pan prezes, żeby raz już był dom, żona i obiady jak się należy, a nie to wieczne włóczenie się po knajpach! — Aniela — rzekł spokojnie Merynos — zamknij mordę, dobrze? Nie twój parszywy interes, co ja powinienem. — Aniela zamilkła bez urazy. Raz jeszcze spojrzała na Merynosa i we wzroku tym było przywiązanie, miłość, obawa i bezmierny szacunek. Takim wzrokiem Aniela spoglądała na jednego tylko człowieka na świecie i człowiekiem tym był właśnie Filip Merynos.
Aniela wyszła i Merynos wstał. Zdjął z wieszaka stary, znoszony płaszcz, skórzany, taki, jakie noszą szoferzy, i otulił się nim szczelnie, jakby mu było zimno. Owinął szyję grubym, wełnianym szalem i postawił kołnierz. Po czym opuścił biuro, schodząc powoli schodami w dół.
W bramie spotkał Meteora. Meteor był wyraźnie zdenerwowany.
— Rozmawiałem z Irysem — rzekł.
— No i co? — spytał obojętnie Merynos.
— Twarzy nie widziałem. Cała w bandażach. Ledwie słyszałem, co mówił. „Wie pan, panie prezesie, może dlatego nie mogę dotąd uwierzyć w to, co powiedział. Cholera wie, może się jednak przesłyszałem. Ja już sam nic nie rozumiem, leżałem niemal na łóżku obok Irysa, kiedy mówił, tak mi się to wydawało nieprawdopodobne. Ale powtórzył mi to chyba z dziesięć razy.
— Co?
— Irys upiera się, że tak ich załatwił jeden facet.
— A Meto? Według niego byli jeszcze dwaj: ten szofer i jeszcze jakiś. jakiś atleta.
— Irys mówi, że tych dwóch oporządzili na samym początku, ale wszystko zaczęło się dopiero, gdy ci dwaj już leżeli. I upiera się, że rozgonił ich jeden jedyny człowiek. Że te rany i to wszystko jest robotą tego jednego. Irys jakby o niczym innym nie mógł mówić, wciąż wracał do tego samego i powtarzał: „Jeden jedyny, uważasz, on był jeden, a nas siedmiu. On jeden”.
Rozumie pan coś z tego, panie prezesie?
Merynos oparł się ramieniem o ścianę bramy. Zastanawiał się intensywnie, trąc dłonią podbródek.
— Był kiedyś w Warszawie człowiek — rzekł po długim namyśle, jakby w zadumie — który potrafiłby takiego numeru dokonać. I jeszcze większych rzeczy. Ale ten człowiek. — zawaHal się chwilę — ten człowiek nie żyje.
W półmroku bramy spłynęła ku niemu tamta straszliwa, bezgłośna scena pod krzywymi, czarnymi płotami podmiejskiej ulicy, gdy trzymane dziesięciu muskularnymi ramionami, niespożyte ciało osuwało się pod ciosami żelaznych rurek gazowych, gdy zwijało się bez jęku u jego, Merynosa, stóp, gdy on, Merynos, kopał je z bezprzytomną zapamiętałością w oczy, w szyję, w podbrzusze, rozgniatał na miazgę żebra ciężkimi, śmiertelnymi uderzeniami, całą mocą swych zwierzęco silnych nóg. „Nie, nie! — pomyślał z nagłym strachem — to niemożliwe! Przecież już nie oddycHal, sprawdzaliśmy. Przecież było o tym w gazecie.”
— Ten człowiek nie żyje. — powtórzył z tak ogromną ulgą, że Meteor spojrzał nań zdziwiony.
— I co teraz, panie prezesie?
— W porządku — rzekł Merynos zupełnie opanowanym głosem — jesteś wolny. Ja idę do Kudłatego. Słuchaj, Jurek — dodał po chwili z łaskawym uśmiechem — przygotuj się na duże rzeczy w bliskim czasie. Potem pojedziesz na długi, bardzo miły i kosztowny wypoczynek.
— Może pan na mnie liczyć — rzekł z oddaniem Meteor. W tej chwili nawet wierzył, że gotów jest do wszelkich dla Merynosa poświęceń i wysiłków powodowany zwykłą lojalnością i przywiązaniem. Po paru minutach jednak pomyślał, że wcale mu tak znowu nie zależy na dużych rzeczach ani kosztownych urlopach i że on, Meteor, daleko bardziej lubi rzeczy małe, lecz pewne i wyzbyte niepotrzebnego ryzyka. Westchnął z cicha i z rezygnacją, gdyż niestety nie on w tych sprawach decydował.
Wyszli z bramy i Meteor ruszył w stronę Marszałkowskiej. Merynos przeszedł Próżną, skręcił w ulicę Bagno i wszedł do jednej z odrapanych, niskich bram o rozprutych, łatanych drewnianymi poręczami klatkach schodowych. Za bramą ciągnęły się odarte z tynku, dwupiętrowe ściany nieregularnych podwórek, pełne załomów, starych, pokrytych spękaną papą dachów spiętrzonych brzydkimi, prowizorycznymi dobudówkami. W głębi szarzała potężna, wypalona baszta Cedegrenu, dawnej centrali telefonów: odsłonięte przez pożary i bomby wiązania i kondygnacje czerniały wśród popielatej cegły. Na bruku podwórek walało się stare żelastwo, zardzewiałe, połamane łóżka, resztki kabli, wspomnienia po samochodowych karoseriach. Merynos minął pierwsze podwórze i zatrzymał się przed budą ze starych, ciemnych desek, doczepioną do brudnego, plugawego muru: z muru, o kilka kroków dalej, wychylały się na wpół urwane drzwi z napisem „Wygódka”. Otworzył kłódkę wiszącą na wejściu do budy ze starych desek: nad kłódką widniała tabliczka z napisem: „Spółdzielnia WORECZEK — Magazyny”, po czym zszedł wąskimi schodami głęboko w dół. Na dole otworzył drugą kłódkę zabezpieczającą sztabę ciężkich, żelaznych drzwi w piwnicznej ścianie, które otworzył z klucza po zdjęciu sztaby. Zamknął za sobą żelazne drzwi i macał ręką w ciemnościach, póki nie trafił na kontakt. Zabłysła słaba żarówka i niejasno oświetliła niską, obszerną piwnicę, pełną skrzynek, pudeł, pociętych i związanych w wielkie naręcza deszczułek. Piwnica ciągnęła się załomami zatłoczonymi mnóstwem najróżniejszych przedmiotów: części rozmontowanych maszyn, opon samochodowych, stert makulatury, starego drutu, setek pustych, zakurzonych butelek. Wszystko to czyniło wrażenie zupełnego rozgardiaszu i przeszkody nie do przebycia, mimo to Merynos lawirował pewnie wśród tej dżungli sobie znanymi ścieżkami. Dobił wreszcie do ściany równo zastawionej aż po samo sklepienie drewnianymi skrzynkami i bez wysiłku pchnął framugową listwę stojaka, na którym stały skrzynki: cała ściana, wraz z półkami, uchyliła się lekko, zamontowana na obrotowej osi. Merynos przekręcił pobliski kontakt, ciemność ogarnęła piwnicę. Przez szparę w uchylonej ścianie wszedł do mdło oświetlonego, głębokiego wnętrza. Dochodził stamtąd niewyraźny, gniewny bełkot.
Nie rozumiem — rzekł otyły kapitan milicji do Dziarskiego, z trudem ukrywając zainteresowanie. — W zasadzie nie rozumiem, co wy macie wspólnego z tym wszystkim, poruczniku.
Dziarski usiadł swobodnie na biurku, co wywołało grymas zgorszenia na twarzy kapitana. Pokój, w którym znajdowali się, obudowany był od góry do dołu i ze wszystkich stron metalowymi kasetami kartotek.
— Obywatelu kapitanie — uśmiechnął się Dziarski — wszystko wyjaśnię wam we właściwym czasie.
Zażywny kapitan wstał z wyraźną niechęcią i otworzył jedną z kaset, z której wyjął plik dokumentów, kart ewidencyjnych, poświadczeń zameldowania i wręczył Dziarskiemu. Nawet najżarliwszy apostoł braterstwa między ludźmi z trudem dopatrzyłby się, choć odrobiny życzliwości w geście i spojrzeniu, którym kapitan obdarzył przy tym swego kolegę.
Dziarski wertował przez chwilę z uwagą papiery, po czym rzekł:
— Tu wszystko jest w porządku. Pan Jussuf Ali Chassar, rodem z Aleksandrii, stałe miejsce zamieszkania Kair, ulica Sharia el Mannakh 17, był nienagannie zameldowany we wszystkich polskich hotelach, w jakich się zatrzymywał, oraz w mieszkaniach, które zamieszkiwał. Mnie natomiast ciekawi, co pan Jussuf Ali Chassar robi? Na jakiej zasadzie przebywa w Polsce? Proszę spojrzeć, kapitanie, rubryka „zawód” wypełniana jest przez pana Chassara w sposób rozmaity: raz określa on siebie jako dyplomatę, innym razem jako członka misji handlowej, jeszcze innym — jako reprezentanta firm eksportowych.
— Zwróćcie się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych — rzekł kapitan całkiem już opryskliwie — tam wam wyjaśnią.
— Drogi kapitanie — Dziarski uśmiechnął się z cierpliwością — po co? Sami dojdziemy do wszystkiego. Jesteście tak wytrawnym znawcą tych zagadnień, że przy waszej pomocy uniknę biurokratycznej pisaniny.
— Oczywiście — rzekł z pobłażliwą wyższością kapitan — nie ma w tym żadnych nadzwyczajności. Nie mogę tylko zrozumieć — dodał niemal porywczo — na co wam to wszystko potrzebne? Służba porządkowa mało ma wspólnego z ewidencją cudzoziemców, jak wiadomo.
— Jasne — zgodził się ze słodyczą Dziarski — aż do chwili, póki cudzoziemcy nie zwracają się o pomoc do służby porządkowej.
— To nieprawidłowo — rzucił kłótliwie kapitan — to wbrew regulaminowi. Nie wolno tak. Ewidencja to ewidencja, a służba porządkowa to służba porządkowa i każdy powinien się trzymać swego.
— Słusznie — przyznał Dziarski. — Niemniej tak się stało i trzeba zobaczyć, co się za tym kryje.
Kapitan spojrzał na Dziarskiego niezmiernie odpychająco, lecz podszedł do jakiegoś regału, z którego wysunął nową kasetę. Pogrzebał w niej nie wyjmując papierów do wglądu i mówił:
— Jussuf Ali Chassar przybył do Polski jako dyplomata, attache handlowy. Po roku wyjecHal i wrócił jako członek egipskiej misji handlowej. Gdy misja zakończyła swe prace, został w Warszawie jako prywatny przedstawiciel szeregu francuskich, syryjskich i egipskich przedsiębiorstw importowo — eksportowych i jako taki posiada obecnie wizę pobytową.
— Świetnie — rzekł Dziarski. — Zaś utrzymuje się ze sprzedaży samochodów, prawda?
— O tym nic nie wiemy — rzekł ostrożnie kapitan. Na twarzy jego malowała się nieufność, widać było, że posądza Dziarskiego o skłonność do głupich dowcipów.
— O tym wie służba porządkowa — rzekł Dziarski zapalając papierosa. — Pan Chassar dokonał niedawno szóstej transakcji sprzedaży wozu: sześć ślicznych, nowiutkich aut brytyjskich marek przerejestrowano z jego nazwiska na inne. Te znakomite wozy miały, rzecz jasna, malutkie defekty, jak na przykład wybite szyby, przedziurawione opony lub wgniecione błotniki, które to uszkodzenia były dziełem rąk warszawskich chuliganów. Pan Chassar lubi piękne, nieskazitelne, błyszczące samochody i dlatego chyba pozbył się sześciu aut po kolei, kupując coraz to nowe od członków korpusu dyplomatycznego, akredytowanego w Warszawie. Przy okazji każdej sprzedaży morrisa czy hillmanna pan Chassar, jakby pragnąc się pocieszyć po niepowetowanej stracie, nabywał natychmiast w „Desie” różne dzieła sztuki, ale takie tylko, które nie podlegają zakazowi wywozu.
— Nie rozumiem — bąknął kapitan, który niejasno zaczynał odczuwać przewagę Dziarskiego.
— Drogi kapitanie — rzekł Dziarski, zaciągając się głęboko dymem — pan Chassar wykazał głębokie poczucie praworządności, meldując sześciokrotnie, w sześciu różnych warszawskich komisariatach, o drobnych gwałtach, dokonanych na jego autach przez rozwydrzonych wyrostków. Ślepa żądza zniszczeń, właściwa warszawskim chuliganom, nie była mu, jak widać, nie znana, rzekłbym — pomagała mu kupować, a potem sprzedawać bez specjalnych podejrzeń z najróżniejszych stron swe minimalnie zdewastowane auta. Pan Chassar jest estetą, któremu nieznośną jest myśl prowadzenia auta o nieporządnej karoserii czy zdrapanym lakierze. Taka cecha charakteru przydaje się bardzo przy załatwianiu drobnych formalności w Wydziale Komunikacji Drogowej, czyż nie? W ten oto sposób służba porządkowa stworzyła sobie barwny obraz życia pana Jussufa Ali Chassar w Warszawie.
— Myślę jednak — rzekł kapitan słabo — że prerogatywy służby porządkowej nie idą tak daleko. Aż do takich inwigilacji.
— Słusznie — rzekł z uznaniem Dziarski. — Pozostawiam tedy waszej pieczy, kapitanie, pana Jussufa Ali Chassara, który mnie już nie interesuje. Obecnie interesują mnie wyłącznie jego klienci, a może raczej… kontrahenci.
Zeskoczył z biurka i powiedział: — Dziękuję, kapitanie, tymczasem. — i wyszedł. — Służba porządkowa — mruknął z odrazą kapitan — nie lubię bezpośredniości, z jaką ci posterunkowi wtrącają się w nie swoje, zbyt dla nich delikatne sprawy.
Po czym postawił ledwie widoczny, dyskretny znaczek na karcie ewidencyjnej Jussufa Ali Chassara, obywatela egipskiego.
Dziarski szedł wysokim, ciemnym korytarzem, usianym jasnymi prostokątami matowoszklanych drzwi, spoza których kładły się plamy dziennego światła na czerwony chodnik. Korytarz przecinał szeroką klatkę schodową o długich kondygnacjach półpięter. Dziarski otworzył kluczem drzwi do swego gabinetu, usiadł za biurkiem i podniósł słuchawkę telefonu. — Sierżancie Maciejak — rzekł — czy wezwany stawił się? — Tak jest — rzekł starszy sierżant Maciejak — czeka. — Proszę wprowadzić — rzekł Dziarski i odłożył słuchawkę podnosząc jednocześnie drugą, w którą powiedział: — Klusińśki? Facet wyjdzie ode mnie za pół godziny. — Rozległo się pukanie, Dziarski zawołał: — Proszę. — Drzwi się otworzyły i wszedł Eugeniusz Śmigło. Był w mundurze MPA, lewą rękę miał na temblaku, zaś twarz ozdobioną potężnymi krzyżami leukoplastu. — Dzień dobry — rzekł Śmigło — otrzymałem wezwanie. — Dzień dobry — rzekł uprzejmie, lecz bez uśmiechu Dziarski — zgadza się. Proszę, niech pan siada. — Geniek usiadł i zapadła cisza.
— Panie Śmigło — odezwał się po pewnym czasie Dziarski — od tego, co mi pan powie, zależy, czy zostanie pan aresztowany, czy nie.
Ten pełen treści początek nie uczynił na Śmigle większego wrażenia.
— To zawsze tak — oświadczył pogodnie — gdy ma się z wami do czynienia. Czy mogę zapalić papierosa?
— Oczywiście — rzekł Dziarski — na razie nie jest pan aresztowany i może pan robić, co się panu żywnie podoba. Nawet powiedzieć mi prawdę.
To mówiąc, wyjął paczkę „Wczasowych”, poczęstował Śmigłe i podał mu zapaloną zapałkę.
— Powiedziałem wszystko w pierwszym zeznaniu w komisariacie — rzekł Śmigło — i nic więcej nie mam do dodania. Napadli mnie, broniłem się, pobili mnie, schroniłem się do budki dróżnika i to wszystko.
Dziarski przerzucał stronice leżącego przed nim maszynopisu.
— A co się działo w autobusie linii 100 przed przyjazdem do zajezdni?
— Były awantury. Grupa łobuzów, jak to się mówi, rozrabiała. To wszystko.
— Ci sami, którzy potem pana napadli?
— Nie wiem. Możliwe. Było ciemno, a tych z autobusu nie przypominam sobie.
— Skoro był pan już atakowany w autobusie, dlaczego tedy nie zwrócił się pan o pomoc do uzbrojonego strażnika trzymającego wartę przed zajezdnią.
— Skąd ja mogłem wiedzieć, że na mnie czekają?
— Kto to był ów człowiek ogromnego wzrostu, który pojecHal z panem do zajezdni?
Geniek Śmigło zaciągnął się głęboko papierosem; trzymanym do wewnątrz dłoni, i strącił małym palcem popiół do popielniczki.
— Nie wiem — powiedział spokojnie.
Dziarski spojrzał na Śmigłe. I milczał. Po parli minutach milczenia Geniek poruszył się na krześle, jakby mu było niewygodnie, i rzekł:
— Nie wiem. Doprawdy nie wiem. — w głosie jego zadźwięczała ledwie uchwytna nutka ostrożności.
Dziarski milczał.
— To było tak — zaczął ponownie Śmigło: — tego wielkiego faceta skotłowali w pierwszej bójce w autobusie, po czym ja oświadczyłem, że lecę do zajezdni. Facet poprosił, żeby go podrzucić do wiaduktu, za Nowotki. No to ja powiedziałem, że dobrze, ale potem on powiedział, że jak mi jest ciężko prowadzić, to on zejdzie już w zajezdni i potem podejdzie ten kawałek. I tak zrobiliśmy. A jak tylko wyszliśmy za bramę, to pożegnaliśmy się, jeszcze na Inflanckiej, on poszedł w lewo, a ja przez pole i tam na mnie naskoczyli. I to chciałem panu powiedzieć — w głosie Genka zabrzmiała odzyskana pewność siebie — że nie ma co wierzyć w zeznania tego konduktora, bo on od razu, jak się w wozie zaczęło, umarł ze strachu i nic nie wie, co się działo.
— Czyli. — rzekł wreszcie Dziarski — twierdzi pan, że w baraku dróżnika znalazł się pan sam i był pan przez cały czas sam, aż do przybycia Pogotowia?
— Sam — potwierdził skwapliwie Geniek, unosząc zdrową rękę i demonstrując wskazujący palec — samiuteńki jak ten paluszek.
— Z tego wynika, że to pan sam pobił i poranił sześciu znanych warszawskich nożowników, z których jeden do dziś dnia walczy ze śmiercią, zaś jeden, nazwiskiem Metody Gwóźdź, ogarnięty paniką uciekł z Warszawy.
— Ja — rzekł skromnie Geniek.
— Wobec tego zmusza mnie pan, abym zatrzymał pana aż do rozprawy za chuligaństwo — oświadczył spokojnie Dziarski.
Geniek pochylił się dość poufale ku Dziarskiemu.
— Proszę pana, widzi pan, cały gips polega na czymś innym. To oni sami się tak oporządzili. Było cholernie ciemno. Ja znam teren. Jak złapali za żelazo, za mutry i zakrętki, to ja zacząłem kluczyć po wądołach, wśród cegły, a oni ładowali jak z procy, na oślep. Jak jeden drugiego zaprawił taką mutrą w michę, to go położył na miejscu. Głowa pracuje, rozumie pan? — uśmiechnął się, ukazując zdrowe, białe zęby pod pięknym wąsikiem. Dziarski uśmiechnął się również.
— Panie Śmigło — powiedział — załóżmy, że ja uwierzyłem w te bajeczki starej niani, które mi pan tu opowiada. Zgoda. Ale chcę panu zadać jedno pytanie: dobrze pan wie, że ci załatwieni przez pana faceci wyjdą kiedyś ze szpitala, a poza tym mają oddanych i bardzo drażliwych na punkcie honoru kolegów; toteż zzy nie odczuwa pan rodzaju niewygodnej przykrości, zwanej potocznie lękiem, że już niebawem wdowa po panu i dwie małe sierotki przespacerują się w nieutulonym żalu za pańską trumną?
Geniek spojrzał wesoło na Dziarskiego.
— Nie — rzekł beztrosko — mam dobrą opiekę. Ostatecznie, skoro nasza kochana milicja zainteresowała się moją osobą, jak widać, to nie dopuści ona, by stało się coś złego spokojnemu obywatelowi, aby działa mi się jakaś krzywda. Bardzo się cieszę, że pan o tym wspomniał, znaczy to, że mogę liczyć na panów.
— Bezwarunkowo — rzekł z powagą Dziarski — może pan na nas liczyć, spokojny obywatelu.
Po czym wstał. — Dziękuję panu, panie Śmigło, to wszystko. Aha, na jak długo ma pan zwolnienie lekarskie? — Na cztery tygodnie — rzekł z westchnieniem zadowolenia Geniek — nie można się skarżyć. Lekarze znaleźli coś szarpanego i tłuczonego w tym obojczyku. Jakiś uraz czy coś takiego. — Życzę rychłego wyzdrowienia — rzekł Dziarski — przepustkę ostemplują panu w sekretariacie. — Śmigło wyszedł, zaś Dziarski ujął słuchawkę i nakręcił numer telefonu wewnętrznego. — Klusiński — powiedział — już. Nazwisko Śmigło, imię Eugeniusz, mundur MPA, ręka na temblaku. Zameldujcie się wieczorem.
Geniek zszedł na dół i odebrał dokumenty w biurze przepustek. Przy okienku trącił niechcący jakiegoś faceta w cyklistówce, gumowych butach i granatowym, brezentowym płaszczu, po czym powiedział grzecznie: — Przepraszam. — Facet burknął coś, pochłonięty najwidoczniej swymi sprawami; wyglądał jak technik budowlany, bardzo śpieszący się do roboty, od której oderwano go niepotrzebnie. Geniek wyszedł z gmachu Komendy Stołecznej MO — na ulicy było chłodno, lecz przyjemnie i świeżo. Na rogu Leszna zauważył owego faceta w granatowym brezencie, wyglądającego jakby się śpieszył bardziej niż kiedykolwiek. Geniek spojrzał na zegarek i wolnym krokiem przeszedł długi plac obramowany dostojną architekturą z czasów Królestwa Kongresowego. Minął Ogród Saski i dotarł do rogu Królewskiej i Marszałkowskiej. Tam stał już facet w granatowym brezencie, zaaferowany i śpieszący się rozpaczliwie, czekający niecierpliwie na środki lokomocji, które jak na złość nie nadchodziły. „Nie ma co — pomyślał Geniek z satysfakcją — opiekują się, nie można powiedzieć”. Skinął ręką motorniczemu przejeżdżającego z łoskotem tramwaju; motorniczy zwolnił, Geniek wskoczył na przedni pomost i przywitał się z motorniczym. W chwilę potem na stopniu przedniego pomostu zawisł facet w granatowym brezencie. Motorniczy przyhamował i wychylił się ze swego miejsca. — No, już — powiedział bez gniewu — gub się pan. Nie widział kto, przodem będzie wchodził. — Facet w brezentowym płaszczu rzucił twardo: — Służbowy — nie zamierzając ustąpić. — Dobrze, dobrze — rzekł motorniczy — służbowy nie służbowy, zjeżdżaj pan. Wejście tyłem. Wszyscy jesteśmy służbowi.
— Facet nie odpowiedział, nie okazywał żadnej legitymacji, lecz nie schodził ze stopnia. Motorniczy zatrzymał tramwaj. — Schodzi pan czy nie? — podniósł głos — bo zawołam milicjanta! — To jest wejście tylko dla matek z dziećmi — rzekł z łagodną perswazją Geniek — a pan. ani już dziecko, ani jeszcze matka. — Na pomoście rozległy się chichoty, facet w granatowym płaszczu zszedł ze stopnia, skoczył ku tylnemu wejściu, wsiadł i zaczął gwałtownie przepychać się do przodu. Przed Alejami Jerozolimskimi Geniek szepnął coś do ucha motorniczemu, ten zwolnił. Geniek zszedł spokojnie na jezdnię i tramwaj ruszył dalej. Gdy go mijał, Geniek uśmiechnął się do faceta w granatowym płaszczu, szamoczącego się rozpaczliwie w nieprzytomnym, warszawskim tramwajowym ścisku i unoszonego ku odległemu przystankowi.
Porucznik Dziarski wkładał palto, gdy ktoś nieśmiało zapukał; drzwi się otworzyły i wszedł facet w granatowym, brezentowym płaszczu. Dziarski spojrzał nań pytająco. — Mieliście się przecież meldować wieczorem, Klusiński, nie?… — Klusiński stał w postawie pełnej skruchy, mnąc cyklistówkę w rękach, twarz jego wyrażała prawdziwą rozpacz, trochę zniekształconą wrodzonym zezem i nosem w kształcie karłowatego ziemniaka, które to elementy utrudniały twarzy tej wyrażanie tragiczniejszych uczuć. — No, no — pokiwał bez złości głową Dziarski — takiego asa jak wy załatwić odmownie to sztuka. Wykołował was? Cóż zrobić — dodał po chwili — zmarnowaliście doskonałą okazję, albowiem nie ulega wątpliwości, że Śmigło prosto stąd poszedł złożyć raport, zaś nie mam żadnych powodów, aby go po raz drugi tu wezwać. Ale nie martwcie się, Klusiński, każdemu się to może zdarzyć. — klepnął Klusińskiego po ramieniu i wyszedł z pokoju.
Geniek Śmigło czekał w sieni ogromnej piekarni, tonąc w zachwycie. „Co za zapachy! — myślał rozanielony — dzieci tu trzeba prowadzić zamiast do parku”. Drzwi sieni otwarły się i wszedł Fryderyk Kompot — różowy, umączony, w białym fartuchu i wysokim, piekarskim czepcu, który go czynił jeszcze bardziej ogromnym; wyglądał jak dobry kucharz Rondelino na dworze króla olbrzymów z bajki dla dzieci. Jedynie krzyżyki leukoplastu na jego księżycowym obliczu i brązowosiny fonar pod lewym okiem wskazywały na to, że ta baśniowa postać miała niedawno konkretną styczność z realnym życiem.
— Eugeniuszu! — zawołał z pewną emfazą Fryderyk Kompot — jakże się cieszę, że jesteś! — To mówiąc, otworzył najbliższe drzwi i wciągnął Genka do wielkiego pomieszczenia. Stały tu ogromne stoły, pokryte blachami do wypieku ciastek, na blachach leżało rozrobione ciasto, gotowe torty i najprzeróżniejsze ciastkowe ingrediencje, których przeznaczenie znane jest tylko czarnoksiężnikom w białych czepcach. — I jak tam było? — spytał niecierpliwie Kompot. — Wszystko według planu — rzekł Geniek — mówiłem tak, jak żeśmy ustalili. Kiedy mamy zjawić się w umówionym miejscu? — Nie wcześniej niż w przyszłym tygodniu — rzekł Kompot z żalem.
— Wiesz, Fredek — powiedział z przejęciem Śmigło — ja teraz jakbym wszedł w nowe życie, od czasu tej nocy. Jakbym złapał, jakby tu powiedzieć, coś najważniejszego za sam ogon. — Eugeniuszu! — zawołał Fryderyk Kompot z ogniem — wyrażasz moje najskrytsze myśli, chociaż czynisz to dość obcesowo. Dotąd — ciągnął, popadając w zadumę — byłem li tylko poetą, stwarzałem wdzięczne poematy i ballady, sonety i stanze. — Poetą? — zdziwił się Śmigło — myślałem, że pracujesz jako cukiernik — Eugeniuszu! — rzekł z cichym wyrzutem Kompot — czyż nie pojmujesz, że można tworzyć liryczne pączki, ptysie — ballady, eklerki — poematy, ptifurki — fraszki, rurki z kremem jak sonety, trzynastozgłoskowe keksy i śmietankowe babeczki o poetycznej naturze miłosnych stanz? — To mówiąc uniósł w swej ogromnej dłoni małe, ślicznie lukrowane ciasteczko, które jakby zmieniło się czarodziejsko w istne dzieło sztuki pod delikatnym, pełnym czułości dotknięciem palców Fryderyka Kompota. Geniek poczuł się znów jak za czasów swej najwcześniejszej młodości na pierwszej w życiu gwiazdce, wobec roziskrzonej, baśniowej choinki. — A teraz — w głosie Kompota zadudnił spiż — od czasu tamtej nocy poczułem nowe powołanie, jakiś wielki głos wzywa mnie nieustannie słowami: „Fryderyku, wstań, pójdź za tym człowiekiem i walcz!” — Racja — rzekł poważnie Geniek — ten facet jakby kopnął nogą najlepszy rozrusznik we mnie. Jak sobie pomyślę o tym, co mówił wtedy, to wydaje mi się, że te jego słowa były tak ważne, jak gaźnik w silniku. — To porównanie nie wydaje mi się najszczęśliwsze — rzekł z odcieniem rezerwy Kompot. — Ja marzę o spotkaniu tego człowieka ponownie. O ujrzeniu jego twarzy, rozumiesz? — dodał marzycielsko. — Baaa! — rzekł Śmigło — czy rozumiem? Od kilku nocy wiercę się bezsennie na tapczanie i wzdycham. Aż Halina mnie już podejrzewa, że się zakocHalem, i piekli się przy posiłkach. Tymczasem ja kombinuję, jak by tu spotkać tego faceta znowu. Zobaczyć jego twarz.
Niski, czarny citroen przyhamował bezszelestnie przed bramą szpitala na Oczki. Z auta wyszedł porucznik Dziarski i rzekł do szofera: — Zaczekajcie. — Po czym wszedł w bramę, wyciągając rękę z legitymacją ku okienku portiera.
Na piętrze głównego gmachu Dziarski chodził chwil parę tam i z powrotem po szerokich, wykładanych czarno — białymi kaflami korytarzach. Nie lubił mdlącego zapachu środków dezynfekcyjnych i zużytych bandaży, nie lubił ciszy szpitalnej, pełnej westchnień — niedosłyszalnych dla ludzi stąd, tak natomiast wyraźnych dla człowieka ze świata zdrowych. W szarobiałej perspektywie korytarza zamajaczyła wreszcie biała, niewielka postać, ku której Dziarski skierował się, oddychając z ulgą. — Dobry wieczór, siostro — rzekł zbliżywszy się. Niska, pyzata pielęgniarka uśmiechnęła się na jego widok: jej porcelanowoniebieskie jak u lalki oczy i różowa, świeża pulchność twarzy kontrastowały z surową sztywnością białego, wykrochmalonego czepka z czarnym lampasem. — Dobry wieczór — powiedziała. — Coś nowego? — spytał Dziarski. — Owszem — rzekła pielęgniarka — do Wacława Fromczuka przyszedł jakiś pan. — Aha — rzekł Dziarski — do Irysa. — Możliwe — uśmiechnęła się pielęgniarka ze zrozumieniem. — Ten pan powiedział, że nazywa się dyrektor Chaciak i jest dyrektorem spółdzielni konfekcyjnej „Radość” na Saskiej Kępie, Twierdził, że jest przełożonym Fromczuka, który u niego pracuje. Oczywiście, dopuściłam go do rannego, według pańskich instrukcji, poruczniku. Rozmawiał z nim długo. — Jak wyglądał ten dyrektor Chaciak? — spytał z zainteresowaniem Dziarski. — Po bikiniarsku — rzekła pielęgniarka. — Wysoki, młody, ubrany z krzykliwą elegancją. Wąskie spodnie, buty na słoninie, te kołnierzyki, wie już pan jakie, i taki modny teraz płaszcz. — Jeszcze coś bliższego — indagował Dziarski. — Jak by go pani opisała? Powiedzmy, czy przystojny? — Kwestia gustu — uśmiechnęła się pielęgniarka — mnie się nie podoba. Jak by tu powiedzieć: raczej ładny. Trochę taki z opakowania od mydła czy kremu do golenia. — Rozumiem — rzekł Dziarski — dziękuję. Dyrektor Chaciak. — po czym dodał: — Nadal tak samo, proszę siostry. Każdego wpuszczać, kto chce rozmawiać z tymi facetami. Żadnych trudności prócz dowiadywania się o nazwiska, które i tak będą fałszywe. Jak oni się czują? — Ten najgorzej poszkodowany wyjdzie jakoś z tego, może tylko bez oka. Ale niebezpieczeństwa śmierci nie ma. — Dziękuję i do widzenia — rzekł Dziarski, podając rękę pielęgniarce. Poczuł się naraz w doskonałym humorze, ale przywołał się natychmiast do porządku, gdy 1 tylko zrozumiał, iż cieszy się z faktu, że Eugeniuszowi Śmigle nie grozi f oskarżenie o zabójstwo.
Na klatce schodowej przystanął, by zapalić papierosa. Gdy uniósł głowę, ujrzał przed sobą redaktora Edwina Kolankę.
— Cieszę się, że pana widzę — rzekł Dziarski. — Doprawdy? — zdziwił się Kolanko — to coś nowego w naszych stosunkach. Pan tu służbowo? — Jak najbardziej — rzekł Dziarski. — Jak i pan, czyż nie? O tej porze nie wpuszcza się wszak odwiedzających. — Tak i nie — rzekł Kolanko — może mnie pan zatrzymać za nadużycie, posłużyłem się bowiem nieprawnie legitymacją prasową, aby odwiedzić mego przyjaciela, doktora Halskiego. — Doktor Halski już nie pracuje w Pogotowiu? — spytał Dziarski. Kolanko spojrzał nań badawczo. — Pan zna doktora Halskiego, poruczniku? — Osobiście nie — rzekł wymijająco Dziarski. — Wiem tylko, że jest to jeden z najlepszych lekarzy Pogotowia. — Doktor Halski — rzekł wolno Kolanko — został ciężko pobity przed paru dniami na ulicy. W Alejach Jerozolimskich. Leży tutaj, nie odzyskawszy przytomności. Lekarze skonstatowali naruszenie podstawy czaszki i wstrząs mózgu. Istnieje obawa o jego życie.
— Przez chwilę milczeli, po czym Dziarski rzekł w zamyśleniu: — Doktor Halski był zwolennikiem dość fantastycznej teorii na temat ostatnich aktów chuligaństwa w Warszawie. Jakieś pełne romantycznej wyobraźni, barwne opowieści o nowym Zorro, tępicielu zła i gwałtu, tajemniczym postrachu warszawskiej łobuzerii. Powinienem był domyślić się, że panowie się znają — dodał, patrząc znów bystro i przenikliwie na Kolankę. — Tak — rzekł Kolanko — znamy się bardzo dobrze. — Jedno mnie dziwi — rzekł Dziarski — to mianowicie, że nic nie wiedziałem o wypadku doktora Halskiego. — I mnie to dziwi — uśmiechnął się z ironią Kolanko. — Czy ma pan chwilę czasu? — spytał Dziarski. — Dla pana zawsze — rzekł Kolanko.
Zeszli do kancelarii. Dziarski wylegitymował się i zażądał akt przyjęcia Witolda Halskiego do szpitala. Starszawy, szczupły urzędnik w szarym fartuchu powiedział: — Miałem właśnie dyżur, pamiętam dokładnie, panie poruczniku. Witolda Halskiego nie przywiozło Pogotowie, lecz zwykła taksówka. Był z nim wtedy jakiś pan, który załatwił wszystkie formalności. — Jak wyglądał ten pan? — spytał szybko Dziarski, tknięty nagłym przeczuciem. — Niski, starszy pan w meloniku i z parasolem — rzekł urzędnik — miał żółtą, kościstą twarz i staromodny kołnierzyk. Pamiętam go dobrze, albowiem zdziwiłem się, że tacy oryginałowie chodzą jeszcze po świecie. — Pański znajomy — rzekł Dziarski do Kolanki. Kolanko zdawał się być mocno zafrapowany relacją urzędnika. — Byłem przekonany, że go przywiozło Pogotowie — rzekł cicho Kolanko — co za niedopatrzenie. — Nie, nie — rzekł urzędnik. — Właśnie że nie Pogotowie, jak ostatnio tych zmasakrowanych sześciu. I dlatego pan porucznik nie miał Halskiego w raporcie Pogotowia. — Jakich sześciu? — spytał Kolanko — nic o nich nie wiem. — Jesteśmy kwit — rzekł Dziarski — ja nie wiedziałem o Halskim, pan nie wie o tych sześciu. Pan mi opowiedział o Halskim, ja panu opowiem o tych sześciu. Możemy iść. Do widzenia — skinął głową urzędnikowi w kancelarii.
Wyszli na ulicę. Dziarski zbliżył się do auta. — Przespacerujemy się może? — spytał Kolanko.
— Chętnie — rzekł Dziarski i odesłał auto.
Szli ulicą Nowogrodzką ku śródmieściu, pod niskimi lampami, wśród nagich jeszcze drzew, otuleni mgłą wilgotnego wieczoru snującą się pomiędzy czarnymi murami. — Słucham pana — rzekł Kolanko. Kiedy Dziarski skończył opowiadać, Kolanko rzekł:
— O ile pana zdążyłem poznać, opowiedział mi pan to wszystko nie ze względu na grę fair i konieczność rewanżu. Ma pan w tym jakiś cel.
— Słusznie — rzekł Dziarski — chcę, aby pan o tym napisał. Na twarzy Kolanki odbiło się zdumienie.
— Po prostu — kontynuował Dziarski — uznałem, że nadszedł czas na poinformowanie opinii publicznej.
Kolanko milczał dłuższą chwilę, po czym spytał:
— O czym?
Dziarski nie odpowiedział. Zapadło ciężkie milczenie.
— Poruczniku — przerwał je Kolanko. — Czy wie pan, kto to byli desperados?
Uśmiech Dziarskiego, gdy spojrzał na swego rozmówcę, służył wyłącznie do pokrycia zdumienia.
— Wiem — odparł wolno i niechętnie. — Za młodych lat czytało się coś niecoś z takich lektur.
— Czy sądzi pan, że w Warszawie są obecnie desperados?
— Są — rzekł po namyśle Dziarski — oczywiście. Ci w oprychówkach, w kolorowych dżemprach pod koszulami.
— Otóż zapewne wie pan, jak walczono w swoim czasie w Teksasie z plagą desperados. Spokojna ludność, doprowadzona do ostateczności, schwyciła za broń, aby.
— Kochany redaktorze — przerwał mu Dziarski z uśmiechem — to nie dla nas. Nie żyjemy w Teksasie, lecz w normalnym, cywilizowanym społeczeństwie. A zresztą powiem panu coś jako fachowiec. — przystanął i ujął Kolankę za ramię. — Widzi pan, takie wspólne akcje przeciw złu w obyczajach mają słabą stronę. W chwili gdy wybucha gniew ludzi spokojnych, gdy chwytają oni wspólnie za broń w celu poskromienia, gwałtu i bezprawia, wtedy są niepokonani. Ale potem rozchodzą się do domów i chcą żyć w spokoju. Inaczej jest z drugą stroną. Gwałciciele porządku zawsze są gotowi do zbrodni, przestępstw i przemocy, w tym tkwi ich siła i przewaga nad ludźmi spokojnymi, którzy tylko chwilowo są gotowi do walki. Toteż mądrzy przestępcy, gdy narasta przeciw nim burza, przysiadają cichutko w trawie i czekają, aż burza przeminie. Po czym wychodzą z powrotem na łów, żądni — zemsty, i ofiarami ich padają ci sami ludzie, którzy przedtem, w gromadzie, byli dla nich niepokonani. Dlatego jedynie my, milicja, zdolni jesteśmy do konsekwentnej walki z pańskimi desperados.
— Uhm! — mruknął Kolanko bez przekonania. — Albo człowiek ciągle gotowy do walki z bezprawiem i gwałtem. Po prostu widzący w tej walce swój cel życia.
— Możliwe — rzekł Dziarski z zagadkowym uśmiechem. — Niemniej dla mnie człowiek taki jest przestępcą.
— Duży postęp od czasu naszej ostatniej rozmowy w „Bristolu” — ironizował Kolanko. — Już się pan nie upiera przy przestępczych porachunkach.
— Nie — rzekł poważnie Dziarski. — Nie upieram się, ale nie znaczy to, że przyjąłem pańską romantyczną, sensacyjną teorię. Są rzeczy, o których pan nic nie wie, redaktorze Kolanko.
— Zgoda — rzekł Kolanko — i dlatego nie opublikuję ani słowa na ten temat. Zaczekamy, poruczniku, mnie się nie śpieszy.
— Mnie w zasadzie też nie — rzekł pogodnie Dziarski. — Boję się tylko, że może nadejść dzień, w którym obydwaj zaczniemy się okropnie śpieszyć.
Przez chwilę szli w milczeniu.
— Co pan sądzi o tym, facecie w meloniku i z parasolem? — spytał nagle Dziarski.
Serce Kolanki zabiło niespokojnie. „Skąd on wie, że właśnie o tym myślę?” — przemknęło mu przez głowę. Po czym rzekł wolno i ostrożnie:
— W wielkich miastach istnieje specjalna kategoria ludzi, których wszędzie można spotkać, którzy wszędzie są, którzy rzucają się w oczy sprawiając wrażenie niezwykłe. Ale bliżej poznani okazują się starszymi radcami Centrali Handlu Pierzem. Myślę, że ten pan należy do tego typu ludzi.
— Możliwe — rzekł Dziarski z zagadkowym uśmiechem, który już raz zaniepokoił Kolankę.
— Może ma pan rację. Może to i lepiej, że pan nic nie napisze o tej ostatniej masakrze.
„Sądzę, że dzisiejszy wieczór posunął mnie nieco naprzód — pomyślał Dziarski z zadowoleniem. — Oddałbym ponadto dwie miesięczne pensje, by dowiedzieć się, co łączy starego pana w meloniku z Eugeniuszem Śmigło?” — I nagle zawrócił na pięcie.
— Redaktorze — rzekł stanowczo. — Muszę zobaczyć doktora Halskiego.
Kolanko jakby się ocknął z zamyślenia.
— Powiedziałem panu przecież, że jest jeszcze ciągle nieprzytomny. Byłem tam przed półgodziną. Rozmawiałem z lekarzem, który się nim opiekuje.
— To nic — mruknął Dziarski. — Jak pan chce. Ja wracam.
I ruszył w stronę szpitala.
— Idę z panem — rzekł Kolanko, doganiając go.
Szybko przebyli Nowogrodzką i weszli na teren szpitala. Przed drzwiami separatki, w której leżał Halski, spotkali niskiego, tęgiego lekarza w białym kitlu. — Doskonale, że pana spotykamy, panie doktorze — rzekł Kolanko. — To jest pan porucznik Dziarski z Komendy Stołecznej MO — przedstawił Dziarskiego — który pragnie zobaczyć doktora Halskiego. Czy można? — Co tam jest do oglądania? — wzruszył ramionami lekarz. — Ciężki wypadek. — Czy można? — Dziarski powtórzył pytanie Kolanki. Brzmiało to uprzejmie, lecz nie bez dozy pewnej urzędowości. — Oczywiście — rzekł dość niechętnie lekarz. — Skoro jest pan służbowo, panie poruczniku. — Służbowo — rzekł sztywno Dziarski.
Lekarz otworzył ostrożnie drzwi wąskiego, długiego pokoju, surowo pomalowanego na kolor sinoniebieski. W głębi stało łóżko szpitalne z wykresem gorączki nad głową, obok biała szafka nocna i dwa krzesła. W pokoju panował półmrok. Dziarski, Kolanko i niski lekarz zbliżyli się do łóżka. Z każdym krokiem w stronę coraz wyraźniejszego kształtu ludzkiego, leżącego pod kocami na łóżku, twarze ich wydłużały się ze zdumienia, słychać było podniecony oddech niskiego, tęgiego lekarza. Doktor Witold Halski miał otwarte oczy i patrzał na nich jasno i przytomnie spośród grubych bandaży.
Lekarz przypadł do ręki chorego i uchwycił puls. Po czym nacisnął guzik dzwonka w ścianie, rzekł do Dziarskiego i Kolanki: — Idę przygotować zastrzyki — i wyszedł pośpiesznie z pokoju. Bezkrwiste wargi Halskiego poruszyły się z trudem, w jego oczach zatliła się jakaś prośba. Dziarski i Kolanko pochylili się nad łóżkiem. Wtedy usłyszeli szept: — Pamiętam, przypominam sobie, redaktorze. — po krzyżu Kolanki przebiegł dreszcz, gdy uświadomił sobie, że Halski zwraca się do niego. — Najprzód mnie pobili. ale jak. a potem. — coś na kształt uśmiechu, jakby ogromny wysiłek okazania zadowolenia odbił się w ściągniętych brwiach Halskiego —.potem widziałem te oczy. świetliste, jarzące się oczy. on mnie tu przywiózł. — Blade powieki spadły na zmęczone spojrzenie, urywając kontakt ze światem, biały wycinek twarzy zlewał się teraz zupełnie z bielą otaczających ją opatrunków. — Uff — westchnął zachrypłe Kolanko — żeby mu to tylko nie zaszkodziło. — Drzwi otworzyły się szybko i cicho i do pokoju wjecHal szklany stolik na kółkach, pełen stalowych pudeł z zastrzykami, retort i skomplikowanych aparatów medycznych; za niskim lekarzem weszły pośpiesznie dwie pielęgniarki. — Bardzo panów przepraszam — rzeki niski lekarz ostro i nerwowo — ale proszę opuścić pokój. Trudno, panie poruczniku — rzekł, jakby uprzedzając opór ze strony Dziarskiego — ale w tej chwili ja tu decyduję! — Dziarski spojrzał nań z sympatią i wyszedł wraz z Kolanka bez słowa. Po chwili wyszedł niski lekarz.. — Chciałem tylko panom powiedzieć, że nie jest źle. Myślę, że kryzys minął. Sądzę, że teraz pójdzie wszystko ku lepszemu; uśmiechnął się z nieoczekiwaną serdecznością i dodał: — Do widzenia! — Po czym wszedł szybko z powrotem do separatki Halskiego.
Na schodach zapalili papierosy, nic nie mówiąc. Nic nie mówili przez całą drogę aż do bramy szpitala. Dopiero za bramą Dziarski zaczął się śmiać. Początkowo cicho, jakby chichocząc, po czym coraz głośniej, wreszcie śmiał się na całe gardło, jakby ogarnięty najszczerszą wesołością, płynącą z kinowego ekranu, na którym dwóch komików przewraca się na skórkach od owoców i maże sobie nosy ciastkami z kremem. Kolanko spoglądał na niego ze zdumieniem, które zmieniało się z każdą chwilą w ostrą niechęć.
— Pogromca desperados! — zaśmiewał się Dziarski. — Poskromiciel bandy Irysa! Postrach warszawskich, chuliganów! Starszy radca w Centrali Handlu Pierzem! Jarzące się, przeraźliwe oczy! Lwia grzywa! Człowiek błyskawica! Nieuchwytny Zorro! Niepokonany bohater miliona krwawych rozpraw! Zorro w meloniku i z parasolem. Redaktorze, trzymajcie mnie.
I nagle przestał się śmiać, tak jakby olśniewająca myśl znalazła niespodziewanie drogę do jego świadomości.
— Panie redaktorze — rzekł — aresztujemy niebawem tego człowieka.
Kolanko oparł się plecami o mur i zsunął kapelusz z czoła na tył głowy. W ustach żuł resztki tytoniu z odrzuconego przed chwilą papierosa.
— Przysiągłbym — powiedział wolno — że facet, który tak pana śmieszy, ma czarne oczy.
Po czym zagadkowy uśmiech przewinął się po jego twarzy i dodał.
— A zresztą. mogę się mylić. Może pan ma rację, poruczniku, ze chce pan tego człowieka jak najszybciej aresztować. Radzę się nawet panu pośpieszyć!