Część siódma

1

Różanopalca jutrzenka uchyliła powoli zasłonę nocy znad Warszawy i wraz wyjecHaly na puste ulice jej rydwany — pękate, żółtobrązowe polewaczki. JecHaly wolno, parskając i szumiąc, zostawały za nimi zagony mokrego, spienionego asfaltu jak tłusta, czarnoziemna gleba, na której już niebawem wzejdzie dzień wielkiego miasta, zakwitną ulicznym ruchem wielkomiejskie godziny. Miękka, opałowa jasność kładła się na śpiące okna i pachnące świtem mury.

W bramie pojawił się dozorca: przeciągnął się, ziewnął, otulający go mimo maja kożuch rozchylił się, ukazując długie, białe kalesony. Na pustej ulicy zjawiła się ciemna jak przecinek sylwetka: młody tramwajarz szedł rozkołysanym krokiem, gwiżdżąc z cicha; z jednej kieszeni sterczało mu opakowane w gazetę śniadanie, w drugiej parzyła mu biodro butelka jak wspomnienie o nocy i o młodej żonie, która teraz, wśród rozkopanej pościeli, nie może zasnąć, rozmyślając pełna wdzięczności o tym, czy aby będzie mu smakować chleb ze śliwkowymi powidłami. Zza rogu wyszło czterech starszych robotników w cajgowych, podpiętych pod szyję kurtkach i starych kaszkietach: pod pachami nieśli małe, zniszczone teczki skórzane, z których wystawały szyjki butelek z herbatą. Szli miarowo, rozmawiając cicho i poważnie. Coraz więcej postaci wynurzało się z otwieranych bram, wesoło dzwoniący tramwaj przetoczył się po szynach, pojazdy rozpoczynały swą całodzienną, zgiełkliwą gonitwę. Wreszcie — około ósmej — śpieszący się niechętnie tłum urzędników wypełnił ulicę.

Pan Juliusz Kalodont otwierał swój kiosk, przeżuwając w duchu nocne zdarzenia: myśl o nich wprawiała go w radosne oszołomienie. Poza tym był niewyspany i niepokoił się, czy aby czcigodna Helena Lipińska poda Marcie i Halskiemu godne jego, Kalodonta, gościnności śniadanie. Ledwie usiadł na krzesełku i począł porządkować własne zadowolenie, gdy za witryną kiosku rozległ się miły, nosowy głos, oznajmiający uprzejmie: — Dzień dobry — Kalodont podskoczył jak na gwoździu. — Panie! — zawołał — i pan tu jest! Tylko mi pana brakowało. — Szybko wyskoczył z kiosku i schwycił pana w meloniku za połę czarnej, alpagowej marynarki. — Nie puszczę pana — oświadczył stanowczo — dopóki.

— Nie mam zamiaru uciekać — przerwał mu z uśmiechem pan w meloniku. — Odwrotnie, pragnę z panem porozmawiać. Przede wszystkim proszę przyjąć ode mnie gorące powinszowania za wczorajszy sukces.

— Jaki sukces? — naburmuszył się Kalodont. Pan w meloniku uśmiechnął się filuternie. — Za sukces na gościnnych występach przy ulicy Krochmalnej — rzekł uprzejmie.

— Panie. — zaczął Kalodont i nie wiedział, co ma dalej powiedzieć: ten mały, czarny człowieczek paraliżował go swoją wiedzą z góry o wszystkim, zabijał w nim koncept, tupet, a nawet naturalną swobodę.

— Panie Juliuszu — rzekł poważnie pan w meloniku — proszę mnie posłuchać: teraz nie czas na wyjaśnienia, ale już niebawem nagadamy się do syta. Natomiast poproszę. o. tubki.

— Tubki? — powtórzył zbluffowany Kalodont — ja. Jak to? Nie wiem, czy mam je panu dać.

— Panie Juliuszu — powtórzył z ciepłą perswazją pan w meloniku — to bardzo ważne. Dla was.

Kalodont chrząknął groźnie i już miał zasypać swego rozmówcę mnóstwem krzyżowych pytań, gdy pan w meloniku sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd dobył długą, białą, opieczętowaną kopertę.

— Panie Juliuszu — zaczął tonem tak uroczystym, że Kalodont zamilkł, jakby powstrzymany niewidzialną, lecz delikatną dłonią, uniemożliwiającą mu wprawienie w ruch języka — oto depozyt, który składam w pana czcigodne ręce. Jest pan jedynym człowiekiem w Warszawie, któremu mogę go powierzyć, albowiem ufam pańskiej lojalności, ufam w pańską uczciwość i niezłomność, w pańską niezawodną moc dotrzymywania przyrzeczeń. Kierując się taką samą wiarą i taką samą ufnością królowa Anna Austriaczka złożyła niegdyś swój los w ręce pana d’Artagnan i jego przyjaciół i, jak wiemy, nie zawiodła się na nich — w tym miejscu Kalodont sprężył się w poczuciu wdzięczności i dumy za to porównanie. — Otóż, drogi panie Juliuszu — ciągnął pan w meloniku — w wypadku gdybym do niedzielnego wieczoru, do godziny wpół do dziesiątej, nie zgłosił się po odbiór tego dokumentu — głos pana w meloniku zadrżał dramatycznie — w takim wypadku nakładam na pana, Juliuszu Kalodont, obowiązek rozpieczętowania tej koperty w obecności dwojga osób. Osobami tymi mają być: porucznik MicHal Dziarski i człowiek o białych oczach, zwany ZŁYM!

— Coooo? — wybełkotał Kalodont, ogłuszony nadmiarem rewelacyjnych zleceń.

— Ci dwaj panowie, tylko ci dwaj panowie, i nieodzownie obydwaj ci panowie razem mają być obecni, ramię przy ramieniu, przy otwarciu tej koperty! Wiem, Juliuszu Kalodont, że nie ma takiej siły, która byłaby w stanie przeszkodzić panu w spełnieniu mojej ostatniej. być może. woli.

— Nie ma — szepnął Kalodont wzruszony, stał przed panem w meloniku w postawie pełnej wzniosłości i ściskał z uniesieniem jego prawicę. Czuł, że ten niewielki człowieczek bliski mu jest jak brat, którego nie widziało się przez lata całe i o którym nie wie się nic prócz tego, jak wygląda.

— Ale dlaczego ostatniej? — przeraził się nagle — jak to?

— Nigdy nic nie wiadomo — rzekł z głęboką mądrością pan w meloniku — zwłaszcza gdy wyruszamy w bój o słuszną sprawę. O spokój w tym mieście.

W chwilę potem spieszący się wokół przechodnie mogliby dostrzec, jak starzec w maciejówce, o rumianej, sarmackiej twarzy i sumiastych wąsach, wręczał niskiemu panu w meloniku dwie tubki pasty do zębów marki „Kalodont”. Mogliby, rzecz jasna, gdyby nie spieszyli się tak bardzo i tak niechętnie, jak to jest zwyczajem urzędników w pobliżu godziny ósmej. Ponieważ zaś zwyczaje są najżywotniejszą tkanką naszego istnienia, a pasta do zębów stanowi zaledwie pospolity jego składnik, przeto nikt, oczywiście, nie zwrócił najmniejszej uwagi ani na tubki, ani na dwóch zajętych nimi starszych panów.

2

— I co teraz? — rzekł przeraźliwie cicho Zylbersztajn. Stał przed biurkiem Merynosa, blady i spocony, uszy płonęły mu purpurą, palił łapczywie papierosa.

Merynos wparł się mocniej w fotel, kuląc ramiona, jakby mu było zimno. Twarz miał poszarzałą, znać na niej było nie przespaną noc, pod oczami torbiasto zarysowały się zmęczone powieki. Kruszyna stał przy oknie, gryząc paznokcie. Jurek — stęknął z cicha — co będzie z Jurkiem? Żeby tylko nie wykitował. Ten lekarz w nocy kiwał nad nim głową.

— I co teraz?… — powtórzył Zylbersztajn histerycznie. — I co teraz, panie prezesie? I co teraz?

Merynos milczał. Patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie, błądził spojrzeniem po Lowie, po pokoju, po przeciwległej ścianie i polsterowanych drzwiach. — Jurek — zawodził z cicha Kruszyna — czy wytrzyma? Jureczek! Cholera! — mówił bez podnoszenia głosu i bez wpadania w gniew — jak ja tego sukinsyna, tego łobuza namacam, to albo on, albo ja. Jureczek nie przeżyje. On słaby!

— I co teraz? — powtórzył wolno Zylbersztajn, rozciągając sylaby; nagle wrzasnął: — Co pan? Merynos! Panie prezesie! — przechylił się przez biurko, złapał mocną, owłosioną łapą bark Merynosa i potrząsnął nim silnie. Merynos ujął w przegubie jego rękę jak w żelazne cęgi i nie spojrzawszy nawet na Zylbersztajna rąbnął nią z całej siły o biurko. Zylbersztajn zbladł jeszcze bardziej, lecz nawet nie syknął.

— Zamknij japę — rzekł spokojnie Merynos, głosem opanowanym, równym — nie widzisz, że myślę? I ty — zwrócił się do Kruszyny — zamknij się, bucu! Twój Jureczek zarobił sobie na baty. Niech no tylko wyleczy się, to Kudłaty z nim porozmawia. Wtedy dopiero pojedzie do szpitala albo od razu do parku sztywnych. Tylko że te porachunki, to na później.

Kruszyna umilkł. — Kudłaty! — wrzasnął Zylbersztajn — idź pan do niego, panie prezesie! Niech coś zrobi, niech coś zadziała! Przecież tak nie może być! Nie może zginąć taki piękny interes, taka okazja! Takie pieniądze!

— Zylbersztajn — rzekł wolno Merynos — zamknij pysk.

— Co ja mam zamknąć! Dlaczego ja mam zamknąć — głos Zylbersztajna drgał już wściekłością, nieprzytomną awanturą. — Kto tu najgorzej się obsunął? Ja czy pan? Czy może obywatel Kudłaty? Ja mogę już pakować ręcznik i szczotkę do zębów. Tego Wcześniaka będą mieli jutro, a mnie za dwa dni. — głos mu się załamał w nagłej panice, która zaraz ustąpiła znów wściekłości: przechylił się przez biurko i wymachiwał wyprostowanym, drżącym palcem wskazującym przed nosem prezesa Filipa Merynosa. — Ale nie ze mną takie numery! Wszyscy pojedziecie ze mną do buraczków, do łopatek, do taczek! — Złapał się za głowę w przystępie nagłej rezygnacji: — Dokąd ja mam uciekać? — zawodził — gdzie można zniknąć? Dajcie jakąś metę. Dajcie mi moje pieniądze! — rozdarł się wielkim krzykiem, przypominając sobie w końcu najważniejszy motyw swej rozpaczy.

— Ty wszarzu — powiedział Merynos z niedobrym uśmiechem — twoje pieniądze? A ileś już trafił na boku? Na tym tysiącu biletów, coś mi je sprzedał po trzydziestaku? Wspólnik, morda twoja twarz! — Merynos uniósł się wolno z fotela, przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy, pochylił się złowieszczo i powoli obszedł biurko. — No, powiedz, ty. Na ileś mnie na tym rąbnął? Ile już masz odłożonych na boku, o czym nikt z nas tu nie wie, kiju parszywy! Przyzwoity człowieku!

Zylbersztajn cofnął się krok do tyłu, potknął się i upadł na stolik. Merynos — podszedł do niego, pochylił się nad nim, nie spiesząc się ujął go za klapy marynarki i podciągnął w górę z niebywałą siłą: Lowa, choć niewysoki, ale tęgi i masywny, zdawał się być w tych potężnych, mięsistych dłoniach opakowanym ciężarem, unoszonym przez niezawodny dźwig. Po czym postawił Lowę na nogi, puścił uchwyt i nagłym, mocnym zamachem otwartej dłoni uderzył go dwukrotnie, z obu stron, w twarz. Zylbersztajn zatoczył się z hukiem na szafę, księgi handlowe zachybotały gwałtownie na regałach, jego blada twarz stała się kredowobiała z wyraźnymi, czerwonymi śladami palców na policzkach i z grubymi kroplami potu na czole pod zmierzwionymi włosami. — Zapłacisz mi ty za to, ty. — syknął Zylbersztajn z nienaturalną powolnością i w tej samej chwili Merynos skoczył ku niemu. Na jego twarzy, jak wypisany wyrok ostateczny, pulsowały cętki nieprzytomnej pasji. Jak potężny, skalny blok wpadł między nich Kruszyna. — Panie prezesie! — szeptał drżącymi wargami — niech się pan uspokoi, błagam pana, panie prezesie! Lowa! Ty nie bądź taki kozak! Słyszysz? Panie prezesie! Lowa, wynoś się stąd! — Usiłował wypchnąć Lowę spod szafy do drzwi i wyrzucić z pokoju, ale Zylbersztajn miotał się, łapiąc konwulsyjnie za sprzęty.

Merynos znieruchomiał, przeciągnął językiem po zaschłych wargach, obciągnął na sobie marynarkę i poprawił włosy. — Puść go — rzekł ostro do Kruszyny — niech tu zostanie. — Odszedł ku oknu, oparł się o parapet i zapalił papierosa. — Zylbersztajn — rzekł patrząc w okno, tonem twardym, lecz — spokojnym — nie na teraz te dąsy. Mamy jeden dzień czasu i tego dnia nie można zmarnować na sprzeczki. Potem porozmawiamy i uregulujemy nasze żale. Teraz pojedziesz do Wilgi i zorientujesz się, jak tam wygląda. W razie poruty nie rusz nic i wracaj. Jak mieszkanie jest nie spalone, to powiedz Paciukowi, że Wilga wyjecHal na parę dni za interesami i żeby cię wpuścił na górę. W stołowym stoi sekretera: wyłam dolną szufladę, wyjmij żelazną kasetkę i przywieź tutaj. W tej kasetce jest twój tysiąc biletów. Ty, Robert — zwrócił się po chwilowym namyśle do Kruszyny — sprowadź mi tu tego twojego Szaję, ale już. No, chłopcy — rzucił jakby — przyjaźniej — za pół godziny macie być obydwaj tutaj na górze. — W Kruszynę wstąpiło trochę optymizmu, Zylbersztajn poprawił zmaltretowany krawat i choć w postawie jego było mnóstwo urazy, zdawał się jednak uspokajać nieco. — Ja idę do Kudłatego — rzekł Merynos. Słowa te podniosły Zylbersztajna i Kruszynę mocno na duchu. — Ty, Lowa — dodał Merynos życzliwie — uważaj, dobra? Jakbyś się zorientował, że ktoś tam stoi na cynku, to w ogóle nie wchodź. — Dobra — rzekł Lowa tonem przebaczenia — i niech pan koniecznie idzie do Kudłatego, panie prezesie! On coś poradzi, pomoże. — Na pewno — rzekł Merynos.

Kruszyna i Zylbersztajn wyszli, zaś Merynos usiadł za biurkiem, skreślił parę słów, włożył w kopertę, zapieczętował i zawołał: — Aniela! — Weszła Aniela. Merynos rzekł: — Zdejmuj fartuch. Zaniesiesz to do pani Szuwar, do sklepu. I nie ruszysz się bez odpowiedzi, słyszysz? — Dobra — powiedziała Aniela. Zdjęła fartuch, spod którego ukazała się batystowa bluzka z nieprzeciętną ilością mereżkowych plis i falbanek, wytarła w fartuch ręce, wzięła list i wyszła. Filip Merynos wyjął z oszklonej biblioteczki butelkę koniaku, wypił dwa kieliszki, jeden po drugim, po czym ułożył się wygodnie w fotelu, przymykając oczy. Wyglądało na to, że ucina sobie krótką pokrzepiającą drzemkę w przerwie między zajęciami. Były to jednak pozory. Mózg prezesa Filipa Merynosa nie przestawał ani na chwilę pracować ciężko i wytrwale wśród ohydnych przekleństw i straszliwych marzeń o zemście.


Olimpia Szuwar, uniosła głowę znad zagranicznego żurnalu mód. — To ja — rzekła — słucham panią. — Przed nią stała barczysta, mocno zbudowana kobieta średniego wzrostu, około czterdziestki: jej duża twarz o grubych rysach zdawała się być uszyta z grubego juchtu, niebieskie oczy patrzyły bezczelnie i czujnie, wargi miała pociągnięte grubo szminką, a policzki obficie przysypane różem. — Pani jest pani Szuwar? — powtórzyła Aniela, jakby chcąc się dobrze upewnić. — Tak, to ja — uśmiechnęła się Olimpia i wstała — czym mogę służyć? — Stała teraz za ladą jak uśmiechnięta sprzedawczyni, w postawie swobodnej, lecz uprzejmej. Aniela wpatrywała się w nią nadal, dostatecznie długo, by Olimpia poczuła niepokój. „Czego może chcieć ta.” — pomyślała Olimpia dość rzeczowo; nie mogła pojąć, co zawiera się w badawczym wzroku tej kobiety, aczkolwiek czuła wyraźnie męczącą presję czegoś. — Pani jest bardzo piękna kobita — rzekła nieoczekiwanie przybyła, po czym otworzyła metalowy zamek starej, czarnej, mocno zniszczonej torby i wyjęła z niej list w nie zaadresowanej kopercie. — To do pani — powiedziała Aniela — od prezesa Merynosa.

Olimpia spoważniała i wzięła list. ZawaHała się chwilę, ale zaraz odpieczętowała go i przeczytała. Aniela nie ruszyła się z miejsca.

— Dobrze — powiedziała Olimpia, wkładając arkusik z powrotem do koperty — dziękuję.

— Nie — powiedziała Aniela — ma być odpowiedź. Olimpia usiadła i uśmiechnęła się. Jej bławatne oczy zagrały tysiącem lśnień i odcieni: była w tej chwili naprawdę urocza. — Odpowiem — rzekła wolno — proszę się nie niepokoić, odpowiem.

— Proszę pani — rzekła Aniela — ja chcę z panią pogadać. Olimpia ukryła odruch zniecierpliwienia. „O czym ta może ze mną mówić?” — skrzywiła się w duchu niechętnie. Twarz jej przybrała wyraz grzeczny, lecz odpychający, — Słucham panią — rzekła sztywno.

Aniela przysunęła sobie bezceremonialnie zgrabny fotelik do lady, wyjęła z torby paczkę „Żeglarzy” i poczęstowała Olimpie — Dziękuję. — wymówiła się Olimpia. Aniela najpierw zapaliła żeglarza, a następnie wsadziła papierosa w szklaną lufkę.

— Co tam jest, w tym liście? — spytała Aniela swobodnie, lecz stanowczo.

Na twarzy Olimpii odbiło się oburzenie i zdumienie.

— Tylko bez tych min — rzekła twardo Aniela. — Niech pani odpowiada.

Oburzenie, zdumienie, rezerwa j godność zawodziły wobec tej strasznej kobiety. Olimpia poczuła się naraz bezradnie, pragnęła uniknąć ostrej wymiany zdań, chociaż nie wiedziała dobrze, dlaczego: należała wszak do kobiet, które dają sobie radę w każdych warunkach i potrafią zawsze wymusić dla siebie szacunek. — Prezes Merynos chce się ze mną zobaczyć — rzekła Olimpia cicho, z nieoczekiwaną uległością — prosi mnie o spotkanie.

— Radzę się pani z nim spotkać — rzzekła Aniela zimno. — Co pani wyrabia za hece z tym chłopem? — dodała od razu napastliwie.

— Jakie hece? z jakim chłopem? — bąknęła Olimpia zaskoczona. Czuła, że się gwałtownie rumieni.

— Ano z panem prezesem Merynosem — ciągnęła Aniela równym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. — Mnie pani nie będzie opowiadać. Ja też kobita i swoje w życiu przerzuciłam. Czego ty, babo, szukasz? — krzyknęła naraz przechylając się ku Olimpii — złapałaś kawał mężczyzny, że się w brzuchu gorąco robi na jego widok, chłop jak róża, jak malowanie! I to człowiek! drugiego takiego szukaj w Warszawie, a nie znajdziesz, rękę ma taką, że jak coś weźmie, to już nie puści, to będzie jego! Ludzie boją się go, szanują, prawdziwy hrabia, jak pragnę porodzić, jak trzeba, to zabije, a jak trzeba, to miodem wysmaruje. A pani? — spojrzała na Olimpie wzrokiem, w którym była niechęć, drwina i jeszcze coś, pod ciężarem czego Olimpia czuła się najgorzej.

— Proszę pani. — zaczęła niepewnie Olimpia.

— Proszę pani! proszę pani! — przedrzeźniała zjadliwie Aniela — ja tam nieuczona, prosta kobita, ale trochę numerów w życiu widziałam i wiem, co jest co warte. Takiemu chłopu, jak pan prezes Merynos, tobym wszystkie brudy co dzień prała, śpiewała przy tym i jeszcze się cieszyła, jakby mnie nogą posyłał po wódkę. Jeszcze bym parę złotych z drogi przyniosła. Czy pani wie — Aniela rąbnęła szeroką, męską ręką w ladę, aż podskoczyły ładnie ułożone saszetki z nylonu — że od czasu, jakżeście się ze sobą pożarli, wtedy w marcu, to prezes nawet na żadną dziwkę nie spojrzał? Na żadną, słyszy pani, palcem nawet nie tknął, nie istniał dla niego ten towar, chociaż gdyby tylko podniósł paznokieć, to mógłby mieć dziesiątki i to najlepszych w Warszawie. A on tylko panią. tylko o pani, cały czas. Ale on twardy, mężczyzna z honorem, wpierw by pani w ziemię wrosła, niż on by do pani przyleciał prosić. Przez tyle czasu, rany Julek, tyle czasu bez. — tu Aniela określiła z godną podziwu prostotą, bez czego obywał się tak długo prezes Merynos, wywołując szkarłatną barwę wstydu na czole i policzkach Olimpii. — Ale ja wiem — szeptała gorączkowo Aniela — ja wszystko wiem i wszystko widzę, bo.

Urwała nagle i wbiła w Olimpie swe małe, głęboko osadzone, — niebieskie oczy. Natrętny ucisk tych oczu stał się dla Olimpii nie do wytrzymania i nagle Olimpia pojęła wszystko: w oczach tych płonęła dzika, dręcząca zazdrość, beznadziejną, niszcząca serce zawiść. „Mogła być kiedyś pociągająca ta dziwka — pomyślała Olimpia mściwie, obraźliwie — mężczyźni lubią takie piękności z wielkomiejskich rynsztoków, takie wychowane na gotowanej kapuście heroiny z rogu”.

— Rozumiem — rzekła Olimpia pewnym głosem: powracała jej naturalna, narzucająca dystans pewność siebie. — Rozumiem — powtórzyła — pani jest Aniela. Pan Merynos mówił mi o pani, że się pani nim tak troskliwie opiekuje.

— Mówił? — stropiła się Aniela tą przemianą w Olimpii — tylko. sama pani rozumie. To, co my tu gadamy, to między nami, dobra? — upewniła się z troską — między nami kobitami, nasze babskie sprawy, no nie? Bo prezes nie lubi takich hopsztosów, jakby się dowiedział, że wstawiłam pani taką gadkę, to taką by mi bałabuchę zasunął, żebym przez tydzień ze szpitala nie wyszła.

— Mówił mi o pani — podjęła z okrutną obojętnością Olimpia. — Nie mówił mi tylko, że była pani jego kochanką.

Aniela wstała powoli i rozgniotła papierosa o popielniczkę z taką siłą, że szklana lufka pękła z łamliwym, cichym trzaskiem. Jej oczy płonęły. — A byłam — powiedziała spokojnym, jasnym głosem — raz jeden, jedyny. Dwanaście lat temu. To co, że byłam? Nie pani zasrany interes, czy byłam, czy nie. — Odetchnęła głęboko, jakiś namiętny, schrypły dźwięk pojawił się w jej głosie. — Pani to chyba o tym nie wie — ciągnęła cicho — że mnie wtedy nazywali „Królową Siekierek”. A pan prezes Merynos. no, mniejsza o to, o pana prezesa, ale ze mną to nie było tak łatwo. Własnego męża omal pogrzebaczem na śmierć nie zatłukłam. Ale były jakieś — imieniny, jakieś hulki, jakieś wódki i potem pan prezes miał to, co chciał. Zaraz potem mi parę fonarów nawtykał i też nie mam o to do niego żalu. A teraz jestem u niego za służącą, ot co — ostatnie słowa wypowiedziane zostały z tak nienawistną napastliwością, że Olimpia cofnęła się przerażona do tyłu.

— Niech się pani nie boi — rzekła z pogardą Aniela, wycierając umazany krwią, popiołem i okruchami szkła palec o tył spódnicy — ja to bym pani najchętniej zniekształciła tym wazonem tę piękną buzię, ale tego nie zrobię — złapała Olimpie za rękę i wyszeptała żarliwie: — Niech go pani zabierze! Niech go pani sobie weźmie! Tak będzie lepiej dla niego.

Olimpia patrzyła zafascynowana w twarz z grubej skóry, pokrytą szminką i różem. „Musiała być kiedyś naprawdę ładna — pomyślała wspaniałomyślnie — kozacko ładna”.

— Nie boję się pani — rzekła Olimpia — a na dowód.

Nie skończyła, lecz ujęła słuchawkę stojącego na jednej z półek telefonu i nakręciła numer. W słuchawce rozległo się męskie głębokie: „Halo?”

— Filipie — powiedziała Olimpia — otrzymałam właśnie twój list. Chętnie się z tobą spotkam. Może byś wpadł teraz do mnie? — Owszem — rzekł spokojnie Merynos; cały pokój wirował mu w oczach — będę za dziesięć minut! — Olimpia odłożyła słuchawkę. — Oto odpowiedź — powiedziała do Anieli. — Pan Merynos zaraz tu będzie.

— Załatwione — rzekła sztywno Aniela — w porządku. Odwróciła się szybko i wyszła bez słowa pożegnania. W ten sposób kryła łzy, które zalśniły w kątach jej bezczelnych oczu. Uprzytomniła sobie bowiem, że już wkrótce przestanie być nawet służącą dla prezesa Filipa Merynosa.


Filip Merynos zbiegł po schodach jak sztubak, zarzucając tułowiem na półpiętrach wokół poręczy, podskakując i gwiżdżąc. Nie pamiętał w tej chwili o niczym.

W siedem minut potem wchodził do sklepu. Olimpia siedziała na niskim stołeczku nad rozłożonym „Vogue” i udawała zatopioną w lekturze i ilustracjach. Merynos zamknął za sobą drzwi, Olimpia uniosła głowę i wpatrywali się przez chwilę w siebie intensywnie, z napięciem, bez słowa. Widzieli się po raz pierwszy od dwóch miesięcy.

— Dzień dobry — rzekła Olimpia wstając. Podeszła do drzwi wejściowych i zamknęła je na klucz. — Porozmawiamy na górze, dobrze? — uśmiechnęła się nieśmiało. — Jak chcesz — rzekł sztywno Merynos. Czuł wzruszenie i był na siebie wściekły.

Na górze Merynos usiadł w głębokim, skórzanym fotelu i zapalił papierosa. Olimpia przysiadła na brzeżku tapczanu, opierając łokcie o umieszczoną na kolanach wzorzystą poduszkę.

— Słucham cię? — rzekła poważnie.

— Chciałem ci zadać dwa pytania — rzekł Merynos lekko schrypłym głosem.

— Jakie jest pierwsze?

— Czy chcesz wyjść za mnie pojutrze za mąż?

— A drugie?

— Czy możesz mi pożyczyć do jutrzejszego wieczoru pięćdziesiąt tysięcy złotych?

Olimpia zatrzepotała rzęsami. Serce biło jej gwałtownie. — Czy mogę ci z kolei zadać dwa pytania? — powiedziała cicho.

— Proszę cię — rzekł równie cicho Merynos.

— Dlaczego chcesz, abym wyszła za ciebie za mąż po tym wszystkim?

— Bo cię kocham.

— Po co ci są potrzebne te pieniądze?

— Bowiem mogę przy ich pomocy zdobyć jutro około miliona złotych.

— W jaki sposób?

Merynos zaciągnął się głęboko papierosem. — Na to pytanie będę ci mógł odpowiedzieć wtedy dopiero, gdy ty odpowiesz na pierwsze z mych pytań — rzekł jeszcze ciszej i bardzo zawzięcie.

Olimpia ukryła twarz w dłoniach. Skronie jej pulsowały oszałamiająco, czuła dziką emocję pobieranych w ciągu sekund decyzji. Uniosła powoli piękną głowę i ogarnęła Merynosa najwspanialszym ze swych bławatnych spojrzeń. W oczach jej była uległość.

— Zostanę twoją żoną — powiedziała wyraźnie — możesz mi nic nie mówić. Domyślam się wszystkiego.

Filip Merynos wstał z fotela i krążył po dużym pokoju jak ciemny tygrys, naładowany zwierzęcą radością. Nieubłagana drapieżność biła z każdego jego ruchu. Zbliżył się do tapczanu i usiadł obok Olimpii.

— Olimpio — rzekł tłumiąc siłę głosu — nie domyślasz się niczego. Ale posłuchaj. Zawsze marzyłem o tym, że będziesz moją żoną w jednej z tych luksusowych willi, w Śródborowie lub w Konstancinie, i że nasze dzieci będą dziećmi prezesa Filipa Merynosa, szanowanego działacza gospodarczego, przedsiębiorcy i obywatela. Te marzenia się nie ziszczą. Pojutrze wyjeżdżamy za granicę. Ściślej mówiąc uciekamy. Czy zgadzasz się na to?

Olimpia nic nie odpowiedziała. Gryzła nerwowo chusteczkę, jakby na chwilę przed wybuchem płaczu.

— Te pieniądze — rzekł Merynos, jak gdyby nie dostrzegał milczenia Olimpii — potrzebne mi są na dziś, na dzień, na parę godzin zaledwie. Ja jestem bogatym człowiekiem, Olimpio — obrócił się gwałtownie ku Olimpii i chwycił ją za ręce — bardzo bogatym człowiekiem. Mam duży majątek w obcych walutach i kosztownościach, który uda się razem z nami tam, za granicę. Śmieszna suma pięćdziesięciu tysięcy złotych potrzebna mi jest od razu, teraz, dl — a zdobycia owych setek tysięcy, które pokryją koszta naszego przejazdu. — Zniżył głos do poufnego szeptu:

— Mam w Szczecinie pewnego człowieka, który nam wszystko załatwi. Facet na wysokim stanowisku. W środę będziemy w Kopenhadze. Zrozum, te parę groszy, te pięćdziesiąt tysięcy, to dlatego, żeby nie bawić się już dziś w podejmowanie z konta spółdzielni „Woreczek”, w patyczkowanie się z przelewami. I nie chcę już niczego rozmieniać, nie chcę ruszać waluty ani biżuterii, rozumiesz?

— Pojmuję cię doskonale — uśmiechnęła się słabo Olimpia. — Przecież wiesz, że ja się znam na tych rzeczach. I chociaż nie domyślam się niczego, jak mówisz. to ufam ci. O niczym nie chcę wiedzieć i nic mnie nie obchodzi — dodała mocnym głosem, w którym dźwięczało porozumienie i lojalność.

Zdecydowanym ruchem wystała, podeszła do małego sekretarzyka i wysunęła dolną szufladę. Pchnęła lekko ściankę szuflady i odsłoniła jej podwójne dno: na dole leżały równo ułożone paczki pięćsetzłotowych banknotów.

— Bierz, ile potrzebujesz — rzekła Olimpia.

Merynos wstał, zbliżył się do wyprostowanej Olimpii i ujął ją delikatnie za ramiona. Pochylił się i z ogromną tkliwością pocałował ją w usta. „On mnie naprawdę kocha — pomyślała Olimpia. — Obok prawdziwej miłości nie wolno przejść obojętnie. To zbyt cenna rzecz”. Jak odrzucona od pestki łupina mignęła jej przed oczyma twarz Witolda Halskiego. Westchnęła z ulgą, jaką daje pewność o dokonaniu właściwego wyboru, ogarnęła ją słodycz słusznych postanowień. Przytuliła się z oddaniem do Merynosa.

— Między nami — rzekł Merynos, odsuwając ją leciutko od siebie — nie domyślasz się nawet, że ja nie nazywam się Filip Merynos.

— Nieważne — wionęła Olimpia, z ustami tuż przy ustach Merynosa — żyjemy w takiej epoce. Cóż zrobić?

— W jakiej epoce?

— W epoce, w której o nazwisku męża dowiadujemy się częstokroć dopiero przy ołtarzu. I też nie zawsze o prawdziwym. I nikt nie ma o to do nikogo pretensji.


Filip Merynos odetchnął głęboko, postawiwszy nogę na ostatnim stopniu sześciu pięter schodów. „Te schody — pomyślał — są jednak męczące”. I po raz pierwszy doznał leciutkiego zadowolenia, że już w poniedziałek zerwie z tymi schodami na zawsze.

Nie wszedł do gabinetu, lecz poszedł czystym, bielonym korytarzem aż do końca i stanął w otwartych drzwiach łazienki. Na gazowej kuchence grzał się czajnik z herbatą, obok na pustej skrzynce siedziała Aniela bez fartucha, czytając gazetę i paląc papierosa. Uniosła oczy, spojrzała w twarz Merynosa i od razu wiedziała wszystko.

— Aniela — rzekł Merynos — są już wszyscy?

— Są — powiedziała Aniela nie wstając — u Kruszyny.

— Słuchaj — powiedział Merynos wyjmując portfel z tylnej kieszeni spodni — każ Kruszynie i Lowie przyjść do mnie. Tu masz pięćset złotych. Pójdziesz do „Lotu” na Hożą, wiesz, gdzie to jest? — Wiem — rzekła krótko Aniela.

— Kupisz tam dwa bilety na poniedziałkowy ranny samolot do Szczecina. Ale. żeby nie wiem co, słyszysz? Nie pokazuj mi się bez biletów, zrozumiałaś?

— Jasne — rzekła lekceważąco Aniela.

— Masz jeszcze dwieście — rzekł Merynos, dodając dwa czerwone banknoty do pięćsetki — zblatuj portiera, kasjerkę, kogo chcesz, ale bilety muszą być.

— Dobra — rzekła krótko i niechętnie Aniela.

— Sama rozumiesz — Merynos uśmiechnął się nieszczerze — że należy mi się trochę wypoczynku po tej szarpaninie, no nie? Choćby tydzień urlopu, prawda?

— Miodowy tydzień, co? — rzuciła z odpychającą drwiną Aniela.

— Chociażby — mruknął Merynos, ciemniejąc na twarzy — a ty mi, Aniela, nie szuraj, bo jeszcze przed wyjazdem mogę ci wzrok odebrać. Po cholerę masz widzieć świat na sino, prawda?

Odwrócił się i poszedł do swojego gabinetu. Aniela wyciągnęła przed siebie szerokie, twarde dłonie. Przymknęła oczy i wyobraziła sobie, że tuż obok stoi Olimpia Szuwar, że ona, Aniela, zamyka wolno, lecz szczelnie drzwi od łazienki, a następnie długo i ze smakiem dusi piękną kobietę, tłamsi z drewnianą mocą jej białą, wyniosłą szyję, łamie kark i pogardliwym kopnięciem odrzuca w kąt miękką, wstrętną kukłę. Teraz, kiedy Filip Merynos osiągnął to, czego pragnął, jedynym jej uczuciem była nienawiść, a jedynym marzeniem nieszczęsny los tych dwojga. Otworzyła oczy, splunęła ciężko na środek łazienki i włożyła pieniądze do zniszczonej torby z metalowym zamkiem. Po czym zawołała Kruszynę i wyszła na schody.

Na trzecim półpiętrze minęła wstępującego wolno w górę niskiego pana w meloniku i z parasolem w ręku. „A ten karaluch do kogo?” — pomyślała czujnie, lecz kategoryczny ton Merynosa, jakim nakazał jej załatwić bilety, nie pozwolił jej na, dalszą ciekawość. „Skąd ja znam tę postać? — zastanowił się pan w meloniku, ogarniając Anielę nieuchwytnym, lecz badawczym spojrzeniem. — Aha! już mam. Toż to dawna «Królowa Siekierek». No, no, zaczyna się nieźle”.


Kruszyna i Zylbersztajn weszli do gabinetu. Merynos siedział za biurkiem. — Masz bilety, Lowa? — spytał Merynos. — Mam — rzekł Lowa: wyjął z kieszeni pakiet i rzucił na biurko. — No i jak tam jest? — spytał Merynos. — Spokojnie — rzekł Zylbersztajn. — Paciuk funkcjonuje, warsztaty na chodzie. Powiedziałem, co mi pan prezes kazał. Aha. znaleźli jeszcze skatowanego do nieprzytomności Kitwaszewskiego w kantorze, ale Kitwaszewski twierdzi, że upił się w trupa i sam tak się ustawił o sprzęty. — A kto go tak obsmyczył? — spytał Merynos. — Ja — mruknął niechętnie Kruszyna — zupełnie zapomniałem o tym panu prezesowi powiedzieć. Wyprowadził mnie, skubany, z równowagi tym wszystkim i dałem się ponieść nerwom. — Nie ma o czym mówić — rzekł bez uśmiechu Merynos. Wstał, wyszedł zza biurka i stanął na środku pokoju.

— Chłopcy — rzekł ciepło — zostaliśmy we trójkę. Trudno, nie ma rady. Ale ten numer z meczem nie może nam wylecieć z palców, prawda?

— Prawda — rzekł, słabo Zylbersztajn — tylko że na tym tysiącu sztuk — wskazał na leżący na biurku pakiet — majątku nie zrobimy.

— Jasne — rzekł Merynos poważnie — nie o to chodzi. Chodzi przede wszystkim o to, że zostaliśmy we trójkę. To jest ważne.

— Nie rozumiem? — rzekł niezbyt bystro Kruszyna.

— Ja rozumiem — rzekł z twardym uśmiechem Lowa — większa dola na każdego, to ma pan prezes na myśli, prawda?

— Tak — rzekł z namaszczeniem Merynos — cały kusz, cały rajwoch dzielimy na trzy równe części.

— Co mi z tego — uśmiechnął się z melancholią Zylbersztajn — kiedy w domu czeka już na mnie chyba dwóch smutnych panów. Ten Wcześniak na pewno już powiedział wszystko i po nitce do kłębka trafiono bez pudła do pana Zylbersztajna. — Otarł rękawem blade, spocone czoło; był nie ogolony, cerę miał zielonkawą, wyglądał jak po ciężkiej chorobie.

— Lowa — uśmiechnął się krzywo Merynos — dziwnie się o ciebie nie boję i dziwnie jestem spokojny, że dasz sobie radę. Zwłaszcza jak dostaniesz jutro wieczorem do ręki ze dwieście tysięcy złotych.

— Nie widzę jeszcze tych dwustu tysięcy — rzekł z szyderczym grymasem Zylbersztajn.

— Tak jest, panie prezesie — rzekł z szacunkiem, lecz dość tępo Kruszyna; taka tępota bywa najczęściej nazywana zdrowym rozsądkiem — ja też ich nie widzę. Gdzie jest ten rajwoch? Jak go złapać?

Merynos podszedł do biurka, rozpieczętował pakiet, wyjął zeń jeden bilet i położył go, pieczołowicie wygładzając, na blacie: wąski, różowo — brązowy pasek sztywnego papieru leżał równiutko, jak cenny dokument, na politurowanym fornirze. Następnie Merynos otworzył szufladę i wyjął plik pięćsetzłotowych banknotów w bankowej banderoli z grubym nadrukiem: „100”, który złożył przesadnie ostrożnym ruchem obok biletu. Lowa i Kruszyna wpatrywali się przez minutę w milczeniu w te upozowane elementy nie znanej im jeszcze kombinacji.

— Robert — rzekł wolno Merynos, spoglądając na zegarek — teraz jest godzina dwunasta. Pojedziesz na Pragę, na Stalową, do tego zecera, który nam załatwił zleceniowe blankiety. Pamiętasz który?

— Pamiętam — rzekł Kruszyna — nazywa się Cepurski.

— Tak — rzekł Merynos — niech będzie Cepurski. Powiesz temu Cepurskiemu bardzo prosto: „Panie Cepurski kochany, pan jesteś człowiek inteligentny, wie pan, co to dziś znaczy parę złotych, prawda?” Potem dasz mu ten bilet i powiesz: „Tu masz pan wzór”, po czym pokażesz mu z daleka tę forsę i powiesz: „A tu pan widzisz dwadzieścia tysięcy złotych w żywej gotówce, tak? Otóż jak mi pan nastuka do jutra rana trzydzieści tysięcy takich biletów, to te dwadzieścia patyków należeć będzie do pana”. Wtedy ten Cepurski zacznie, że to nie takie proste, że za późno żeś się; — wybrał, że za mało czasu na montaż całej afery, że klisze, że znak wodny, że papier, że podróbka. Wtedy ty mu powiesz: „Cepurski, oszukałem pana. Ja mam w ręku nie dwadzieścia, ale czterdzieści kawałków. To jest pańska forsa. A jak pan to załatwisz z drukarnią, znakiem wodnym i z kliszami, to pana głowa. Masz pan na to szesnaście godzin czasu. Ponad trzy tysiące złotych, za godzinę, dobra norma płacy w drukarstwie, co? No, jak? Chce pan?” Gwarantuję wam, chłopcy, że zechce.

— Tylko — bąknął Zylbersztajn — nie rozumiem, po co nam taka — kupa biletów? Trzydzieści tysięcy?

— To proste — Merynos poklepał Lowę serdecznie po pochylonych ze zmartwienia plecach.

— Po pierwsze, bo będziemy je sprzedawali o wiele taniej. My uczciwi kupcy, lewe bilety na pewno są u nas tańsze niż prawdziwe.

— Ale tam się zrobi bajzel na stadionie! — cmoknął z przerażonym zachwytem Kruszyna — blisko dwa razy tyle sprzedanych biletów! O, rany! Co za burdel!

— Zupełnie słusznie — uśmiechnął się Merynos — i o to właśnie chodzi. Ale trzeba przyjąć, że choćby nie wiem jak ten Cepurski te bilety sknocił, to przez pierwsze kordony zawsze na nie puszczą. Obciach może być dopiero przy bramach stadionu, a to już nas nie dotyczy. Nie bierzemy gwarancji za to, czy nasi klienci dostaną się na trybuny, czy nie.

Plecy Zylbersztajna prostowały się wolno. — Co pan jest, to pan jest, panie prezesie. — rzekł z zuchwałym podziwem — ale na pewno pan nie jest gapa.

— No widzisz — uśmiechnął się Merynos — jakoś to będzie.

— Ale jak my rozprowadzimy taką masę biletów? — zatroskał się na nowo Zylbersztajn.

— O tym się zaraz przekonasz — rzekł Merynos, zapalając papierosa. — Robert, gdzie masz tego Szaję?

— Czeka u mnie w pokoju zerwał się Kruszyna — przyprowadzić? Merynos skinął twierdząco głowę. Kruszyna otworzył polsterowane drzwi na oścież. Nie zwrócił przy tym najmniejszej uwagi na fakt, że drzwi były nie domknięte, tym bardziej przeto nie mógł zauważyć małej, czarnej postaci, która bezszelestnie uskoczyła w bok, w cień otwieranego na zewnątrz, grubo obitego skórą i wojłokiem skrzydła. Po chwili powrócił z Szają: Szaja wszedł za Kruszyną i ujmując klamkę, aby zamknąć drzwi za sobą, poczuł leciutki, ledwie uchwytny opór; był jednak dostatecznie podniecony swą prezentacją, jako też wspaniałymi, polsterowanymi drzwiami, by niezupełne zatrzaśnięcie się ich klamki przypisać czemu innemu poza własnym, niezręcznym pośpiechem.

— Więc to jest Szaja — rzekł Merynos po chwili badawczego egzaminowania Szai przenikliwym spojrzeniem.

Szaja ukłonił się grzecznie. — Szajewski, do usług — zaseplenił nieznacznie i skłonił się raz jeszcze. Stał teraz na środku pokoju pomiędzy rozwalonym w fotelu Zylbersztajnem a opartym o biurko Kruszyną: Filip Merynos obchodził go z wolna dookoła z rękami w kieszeniach spodni, mierząc go taksującym spojrzeniem jak premiowanego konia. Szaja poczuł się jeszcze bardziej stremowany niż przed wejściem.

— Słuchaj, Szaja — rzekł bez żadnych ceremonii Merynos. — Wiem, że nie jesteś drewniak, lecz wręcz przeciwnie, nadajesz się do wszystkiego. Chcesz trafić sto tysięcy złotych?

Ostatnie słowa wypowiedział szybko, obserwując bacznie spod oka twarz Szai. Był pewien, że wymieniona niebotyczna suma sprawi oszałamiające wrażenie na tym pospolitym, warszawskim łotrzyku w kratkowanej koszuli i drelichowych spodniach. Pomylił się jednak. Twarz Szai, młoda i zniszczona, nie wyrażała nic poza ostrożnym zainteresowaniem, szczęki trzymał mocno zwarte, dzięki czemu przy ustach występowało brutalne zgrubienie, narastające w cyniczny, zawzięty grymas. „Oooo! — pomyślał Merynos z pełnym uznania znawstwem — ten to as! Klasa sama dla siebie! Zapewniona kariera w przyszłości, o ile nie zgnije w pierdlu. Twardy, zimny łobuz, który poderżnie gardło własnemu ojcu i bratu, jeśli zajdzie potrzeba. Kudy Morycowi do niego! Moryc był tylko zdolnym narwańcem, a ten to. duża postać”.

Szaja zaczekał, aż Merynos pochylił głowę nad zapalonym papierosem i wtedy dopiero przełknął ślinę? Wymieniona suma rzeczywiście przyprawiła go o sekundę zawrotu głowy, zaś facet proponujący ją nie wyglądał na rzucającego słowa na wiatr. — Szefie — rzekł Szaja z ledwo uchwytną, roztopioną w uniżoności poufałością — ja biedny chłopak. Dla mnie każdy grosz to duża rzecz, ale jak większa dola, to mocniejszy numer, prawda? — Mówiąc starał się nie odsłaniać bezzębnych dziąseł, jego zmięta twarz marszczyła się w ujmującym uśmiechu, głęboko osadzone, jasne, zimne i bezczelne oczy starały się spoglądać możliwie najprościej i najuczciwiej w oczy rozmówcy, manifestując jakoś natrętnie tę swoją uczciwość i prostotę.

— Prawda — rzekł twardo Merynos. — Nie masz co się targować ani mnie sondować. Masz rację, numer będzie mocny i ty go odstawisz. Będziesz o wszystkim wiedział, jak facet na kierowniczym stanowisku.

Po nie ogolonych policzkach Szai przeleciały wypieki zmieszania. „Ten to duży kozak — pomyślał z szacunkiem o Merynosie — to nie Kruszyna ani ci inni. Oho, ten to naczelnik, od razu widać. Kto to może być? Może sam.” Jego zmięte, zniszczone policzki nabrały rudo — czerwonej barwy z emocji, uszy mu zapłonęły, nos pokrył się potem. Coś zmieniło się ledwie dostrzegalnie w jego postawie: znikł ostatni cień poufałości, została sama, całkowita uniżoność.

— A więc polecenie od obywatela Kudłatego, panowie — zwrócił się Merynos do wszystkich, cofając się za biurko i opierając stopę o siedzenie fotela, zaś plecy o bibliotekę — ty, Kruszyna, załatwisz, co ci powiedziałem, a następnie stawiasz w trybie nagłym cały wydział biletowy na nogi. A ty, Szaja. — zatrzymał się chwilę, uśmiechnął się lekko i wyjął papierosa z paczki ukrytej w kieszeni — ty, Szaja, ogłosisz wielką mobilizację nąjprzytomniejszych i najrówniejszych w Warszawie kozaków.

Zylbersztajn i Kruszyna wpatrzyli się w Merynosa pytającym wzrokiem, Szaja uśmiechnął się bezzębnie, głupio, a przy tym jakoś piekielnie chytrze. Zdawał się chwytać w locie nie wypowiedziane jeszcze myśli tego potężnego, ciemnego mężczyzny. — Po co taki szum? — spytał z niepokojem Zylbersztajn.

— Właśnie — rzekł niepewnie Kruszyna — po co ten młyn? Wydział biletowy wystarczy, no nie?

— Nie — rzekł Merynos zapalając papierosa — na jutro nie wystarczy. Jutro musi startować co najmniej dwustu albo i więcej kozaków, którzy zapewnią ludziom z wydziału biletowego szybką, przytomną robotę. Jutro trzeba będzie pracować w locie i właśnie dlatego musimy wflitować pomiędzy kordony największych rozrabiaków na lewych biletach. Zmobilizujesz najlepszych ludzi, Szaja, na dziś, na dziesiątą wieczór i zbierzesz ich w ruinach tego gmachu PKO na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Tam zrobimy odprawę. Ja przyjdę.

— Pan prezes? — zawołał z najwyższym zdumieniem Kruszyna.

— Tak, ja — rzekł lodowato Merynos — tym razem ja. W tych ruinach jest na dole, w podziemiach, ogromna hała. Tam ich zbierzesz, Szaja. Rozumiesz, o co mi chodzi? — zwrócił wzrok na Szaję.

— Obojętnie wszystko — rzekł Szaja — kapuję maksymalnie i bez pudła, panie prezesie. Mobilizacja, największe kosiory z całej Warszawy do ruin na Świętokrzyską, każdy z nich zainkasuje po bilecie na jutrzejszy mecz, należy się domyślać, nie?

— Jakbyś zgadł — rzekł Merynos i pomyślał: „Szkoda, że tego rzezimieszka tak późno spotkałem. Byłby moim następcą — uśmiechnął się w duchu gorzko i odważnie — a może i lepiej, że się zjawił dopiero teraz. Tacy jak on przecinają żyły swym śpiącym wodzom i organizują na nich niezawodne zasadzki w zmowie ze stróżami prawa”.

— Robert — rzekł wskazując na Szaję — daj mu jakiś wóz od Wilgi. Żeby nie jeździł tramwajami. Ty, Lowa, pojedź się trochę przespać. Do mnie do chaty, rzecz jasna — uśmiechnął się złośliwie na widok przerażenia Zylbersztajna. — Te tysiąc sztuk weź ze sobą — dodał wskazując na pakiet z prawdziwymi biletami — sprzedajemy je jutro co najmniej po dwieście złotych za jeden. W zalewie fałszywych biletów te dobre będą na wagę złota — uśmiechnął się jak chłopiec z brzydkiego, lecz udanego kawału. — Zobaczycie, nasi ludzie będą sami ostrzegać przed fałszywymi biletami. Ubaw będziemy mieli jutro nie z tej ziemi. Robert, to, co zrobi Cepurski, też przywieziesz do mnie, na Kępę, a potem.

Urwał niezbyt nagle, przeciągając pierwszą sylabę, i wzrok jego utkwiony w drzwiach zaostrzył się, nadając całej twarzy wyraz czujny i groźny. Wszyscy odwrócili głowy w kierunku spojrzenia Merynosa i ujrzeli wolniutko otwierające się drzwi. Drzwi uchylały się coraz szerzej i szerzej, aż wreszcie na progu stanęła niewysoka, wątła postać w czarnej alpagowej marynarce, w meloniku i z parasolem w ręku. Postać ta uchyliła grzecznie melonika, odsłaniając błyszczącą łysinę nad żółtą, kościstą twarzą, uśmiechniętą z zakłopotaniem właściwym niepozornym petentom.

— Czy można? — spytała postać bardzo nieśmiało i bardzo uprzejmie.

— Pan do kogo? — głos Merynosa zadźwięczał metalicznie w zupełnej ciszy: w głosie tym ukryty był starannie ten sam niepokój, który wgryzł się w serca wszystkich obecnych. W świadomości każdego zarysowały się natychmiast dręczące pytania: jak on się tu dostał? dlaczego nie słyszeliśmy szczęku naciskanej klamki? co on słyszał? Kto to jest?

— Ja? — zawaHal się nowo przybyły — do spółdzielni „Woreczek”.

— Dyrektora nie ma — wyrwało się Zylbersztajnowi — chory.

— Czego pan szuka? — spytał obcesowo Merynos — czego pan chce? Pan w meloniku zdawał się być zaskoczony tym pytaniem. Zresztą był nim w istocie. Nie mógł przecież powiedzieć, że chce oddać wszystkich obecnych w ręce milicji. Szukał gorączkowo w pamięci analogicznej sceny z przebogatego zasobu przeczytanej w życiu literatury kryminalnej i nie znajdował niczego, co by pasowało do aktualnej sytuacji.

— Panie prezesie! — krzyknął nagle Kruszyna — to przecież ten pan, który uratował panu życie na tym kiermaszu.

Merynos milczał chwilę. — Aach, to ten pan — uśmiechnął się krzywo — i zapewne przyszedł mnie pan odwiedzić, co?

— O, to właśnie — rzekł łagodnie pan z parasolem — gnębił mnie bardzo brak nowin o pańskim zdrowiu.

Merynos poczuł niewytłumaczalny, lecz wyraźny lęk. — Czy mógłbym poznać pańskie nazwisko? — spytał poważnie i grzecznie — bardzo bym pragnął odwdzięczyć się panu za okazaną mi wtedy pomoc.

— Oczywiście — rzekł pogodnie przybyły. Zapadła cisza, naładowana niezrozumiałym napięciem: Kruszyna, Zylbersztajn, Szaja poczuli się, sami nie wiedzieć dlaczego, jak widzowie na szarpiącym nerwy spektaklu. — Moje nazwisko — rzekł pan w meloniku — brzmi Drobniak. Jonasz Drobniak. Jak pan widzi, panie prezesie, imię noszę w pewnym sensie symboliczne. — Słowom tym towarzyszył uśmiech tak dziwny, że sercem Filipa Merynosa targnęło nieokreślone, jeszcze dziwniejsze przerażenie: lęk taki zjawia się rzadko, albowiem pozwala nam przeczuć nieznane nieszczęścia, jakie przynosi ze sobą niewytłumaczalne krzyżowanie się ludzkich dróg, losów, przeznaczeń.

— Kochany panie Drobniak — rzekł Merynos — z chęcią umówię się z panem na kawę w przyszłym tygodniu i postaram się przynieść panu jakąś miłą pamiątkę w dowód wdzięczności za okazaną mi pomoc. — Mówiąc te grzeczne, przyzwoite słowa Merynos czuł, że się uspokaja. „Co za przywidzenia — pomyślał — idiotyczne lęki. Po prostu miły, poczciwy staruszek. Nic nie wie, nic nie słyszał”. — A teraz. — kończył z przyjaznym uśmiechem — jestem, jak pan widzi, bardzo zajęty. Praca, drogi przyjacielu. A więc może pan powie, czego pan sobie życzy dzisiaj, kochany panie Drobniak?

Jonasz Drobniak uśmiechnął się, jakby przepraszając, na prawo i lewo, zamrugał powiekami i skłonił się lekko Merynosowi oraz reszcie obecnych. Po czym sięgnął powolnym ruchem pod marynarkę, jakby do kieszeni, w której zazwyczaj nosi się dowód osobisty w celofanowej oprawce.

— Życzę sobie przede wszystkim — rzekł nosowym, lekko wzruszonym głosem — abyście, panowie, podnieśli ręce do góry i odwrócili się spokojnie do ściany.

To mówiąc wydobył spod pachy ogromny, lśniący, czarno oksydowany browning typu „Hiszpan 9”, którego lufą omiótł pokój, nie pomijając nikogo z obecnych, gestem znamionującym dużą wprawę w posługiwaniu się tym przedmiotem. Jednocześnie usunął się o jeden krok w bok, by nie stać na tle drzwi, co znamionowało z kolei dużą przytomność umysłu, jako że nigdy nie jesteśmy w stanie dobrze wiedzieć, co czai się za każdymi drzwiami.

Efekt tych słów i gestów był, co tu dużo mówić, silny. Szaja pierwszy poderwał obie ręce w górę, jego jasne oczy rozbiegły się rozpaczliwie na wszystkie strony, zniszczona twarz pokryła się bladością, widać było jednak, że nie przestaje na sekundę kombinować, jakby tu zmienić swe położenie. Zylbersztajn oniemiał, otworzył szeroko usta, czoło zalśniło mu obfitym potem, wzniósł ręce do góry jakby w przeogromnym zdumieniu. Najwolniej wznosił ręce Filip Merynos: twarz mu pociemniała, kark nabrzmiał, oczy nabiegły złowrogo krwią, widać było, że nie myśli nawet o kapitulacji. Jego też najbaczniej obmacywał wzrok Jonasza Drobniaka, który z poczciwego spojrzenia biurowego safanduły przeistoczył się naraz w spojrzenie bystre, ciemne i wszystkowidzące.

Rewelacją stało się natomiast zachowanie się Roberta Kruszyny. Kruszyna nie podniósł rąk do góry. Uczynił dwa niezbyt pośpieszne kroki i stanął tuż przy Jonaszu Drobniaku w ten sposób, że lufa rewolweru oparła się o jego. Kruszyny, brzuch: następnie wisząc nad Drobniakiem masywem swej niezwykle barczystej postaci, rozcapierzył prawą dłoń, ujął nią bez trudu całą twarz Jonasza Drobniaka, rzekł bez specjalnej urazy, raczej z pobłażliwą drwiną: — Ty. pluskwo! — i wypchnął niezbyt nawet silnie ramię przed siebie. Jonasz Drobniak poleciał jak wyrzucony z katapulty w róg pokoju, gdzie efektownie upadł, przewracając krzesło; padając przymknął w panice oczy i na twarzy jego odbił się wyraz krańcowej trwogi. Po chwili jakby uspokojony, leżąc malowniczo w kącie uniósł ostrożnie powieki, rozejrzał się ze zdumieniem wokoło i wyrzekł zagadkowe słowa: — Jeszcze tu jesteśmy? — jakby nie wierząc w ten zwykły fakt oraz pomacał się ostrożnie po kieszeniach. Uspokoiwszy się rzekł z wyrzutem, nie ruszając się z podłogi:

— To nieprawidłowo, panie Kruszyna. Tak się nie robi. Mam do pana żal za brak respektu dla stylu. Jak ktoś mówi: „Ręce do góry”, to trzeba je grzecznie podnieść. Tak jak, w książkach i na filmach.

Merynosowi zdumienie odebrało mowę, nie wiedział, czy ma śmiać się, czy bać się ciągle tkwiącego w prawym ręku Drobniaka rewolweru. Dylemat rozwiązał znów Kruszyna. Uczynił parę kroków w kierunku leżącego Drobniaka i nagłym kopnięciem wgniótł mu dłoń w podłogę. Grymas bólu przeleciał przez żółtą, poszarzałą nagle twarz leżącego, rewolwer wysunął się z poranionych palców. Wtedy Szaja i Zylbersztajn rzucili się w kąt i lawina uderzeń i kopnięć zwaliła się na Jonasza Drobniaka. Kruszyna schylił się, podniósł rewolwer i podał Merynosowi. — Zostawcie go! — krzyknął Merynos i po chwili Jonasz Drobniak dźwignął się ciężko, półprzytomnie na kolana, unosząc okrwawioną, zsiniałą i opuchłą twarz. Szaja trzymał go ciągle za klapy rozdartej marynarki. — Co z nim zrobić, szefie? — spytał sepleniąc złowieszczo; oczy zbiegły mu się w jakieś krzywe szparki, z których ziało zwierzęce okrucieństwo.

Merynos bawił się rewolwerem. — Na razie nic — mruknął — schowamy go dobrze. A jutro przekażemy go obywatelowi Kudłatemu. Ten z nim porozmawia.

— Panie prezesie! — zawołał rozpaczliwie Kruszyna, łapiąc się oburącz za głowę — ten facet ocalił panu życie, a pan go chce jutro oddać Kudłatemu? Tak nie można.

— Właśnie dlatego, że ocalił — uśmiechnął się z wysiłkiem Merynos — oddamy go jutro, a nie dziś. To jest jego premia.

— Przecież unieszkodliwiliśmy go — jęczał płaczliwie Kruszyna — dostał baty. Ma nauczkę. To wystarczy. Takie bańki to dosyć!

Jonasz Drobniak stanął na rozdygotanych kolanach i oparł się ciężko o ścianę. Jego obrzękłe krwawosinymi skrzepami usta zadrgały. — Panowie — powiedział z trudem — jeśli nie wypuścicie mnie stąd do jutra, przyjdzie tu po mnie ZŁY. Jutro ZŁY otworzy kopertę z dokładnym adresem i opisem miejsca, w którym w tej chwili jestem.

Ręka Szai odruchowo puściła klapę rozdartej marynarki. Zylbersztajn skrzywił się nieomal komicznie. Twarz Merynosa pokryła się cętkami furii. Wyszedł powolnym, strasznym ruchem zza biurka, zbliżył się do Drobniaka i uniósł go za ubranie w górę.

— Taaak — miął słowa w pobladłych wargach — to taaaak? No, to bądź spokojny, ty sukinsynu. Twój ZŁY jutro już po nikogo nie przyjdzie. Przestanie przychodzić. Tym razem. na zawsze! — Odwrócił nagłym ruchem głowę i krzyknął do Kruszyny: — Robert! Otwieraj! — Kruszyna przyskoczył do jednej ze ścian, przekręcił klucz w biało lakierowanych drzwiach i otworzył je: był to rodzaj plakardu czy szafy ściennej — nie była ona głęboka, lecz zamiast podłogi czerniał na dnie jakiś otwór. Jednym szarpnięciem Merynos wrzucił Drobniaka do szafy, przekręcił klucz i schował go do kieszeni. Spoza lakierowanych drzwi dochodziło jeszcze przez chwilę głuche dudnienie spadającego w dół ciała.

— Ten lokal jest już chyba spalony, panie prezesie? — spytał zająkliwie Zylbersztajn, wskazując palcem podłogę.

— Co ci przychodzi do głowy, Lowa? — uśmiechnął się swobodnie Merynos; schował rewolwer Drobniaka do szuflady biurka i rzekł z dawną łaskawością i wzbudzającym zaufanie opanowaniem: — Spółdzielnia „Woreczek” pracuje najnormalniej pod słońcem.

I znów, raz jeszcze, wszyscy poczuli się uspokojeni taką niezachwianą pewnością siebie — gwarantką wszelkich niemal sukcesów.

3

Kto jemu każe się tak bić?

Konduktor w pociągu podmiejskim, gdy mu ktoś nie okaże biletu i jeszcze przejawia skłonności do awantury, macha ręką z rezygnacją: niech się dyrekcja kolei bije i użera z chuliganem. Milicjant nie bije się, tylko spisuje protokół, zatrzymuje, prowadzi co najwyżej do komisariatu. Z drugiej strony my, kozacy, kosiory — lejemy się, bo chcemy, bo walczymy w ten sposób o władzę nad spokojnymi pacanami. Zaczepiony i napadnięty bije się czasami, bo musi.

Ale ten ZŁY? Nikt go nie napada, to on spada nie wiadomo skąd, rzuca się, bije, leje, walczy z takim fanatyzmem, jakby z tego żył, jakby na tym zarabiał, jakby go ktoś obraził, zelżył, obrabował. Dlaczego on to robi?

Ta tajemnica żarliwego działania budziła zabobonny lęk w sercach, dla których nie było tajemnic grzechu. Człowiek bije się, gdyż: albo ma na to ochotę, albo coś na tym zarabia, chociaż przejazd tramwajem na gapę, albo musi narzucić swoją wolę bitemu, albo czuje się dotknięty na honorze. To przecież takie proste i o te tylko rzeczy biją się ludzie w Warszawie, tak się koszą, leją, naparzają, kotłują, kopcą, wpylają, kitują, spuszczają sobie baty, wstawiają sobie bańki. Tylko z tych powodów i w takich wypadkach gotuje im się ślepa, bestialska wściekłość pod czaszkami, tylko wtedy gotowi są pruć, ranić, łamać, okaleczać, zabijać. Inaczej nie ruszą nawet palcem, gdy w ich oczach ktoś pastwi się nad bezbronną ofiarą. A ON? Dlaczego on się wtrąca? I dlaczego, kiedy się wtrąca, robi to tak jak oni — nie z bezduszną, formalną, obojętną ostrożnością stróża publicznego ładu, tylko właśnie tak jak oni — aż do samego końca, aż do krwawej miazgi na twarzy chwilowego przeciwnika. Oni wiedzą, dlaczego miażdżą, ale on, ten ZŁY? Dlaczego ON to robi? Co go to wszystko obchodzi? Nie znajdowali odpowiedzi na to pytanie, kryło się w nim coś dla nich niewytłumaczalnego, a przez to niezwykle groźnego. Coś, co budziło zabobonny lęk.


Dwóch młodych chłopców zatrzymuje się przed gmachem szkoły. — To tu? — pyta jeden z nich. — Tu — odpowiada drugi. Ubrani są niemal jednakowo: obydwaj noszą wąskie, drelichowe spodnie khaki, czarne pulowery o podkasanych rękawach, z których wystają szczupłe, lecz muskularne przedramiona. Jeden jest blondyn, a drugi brunet, łączy ich jednaki, zuchwały, pogardliwy wyraz chudych twarzy i jednaka fryzura: krótko, pozornie niedbale przycięte na środku głowy włosy.

— Idź pierwszy, Jacek — mówi brunet. Jacek spluwa i pcha drzwi mocną, kościstą ręką, której przegub opięty jest skórzaną opaską, taką jakiej używają cyrkowi akrobaci. Za drzwiami są schody, z niewielkiego hallu biegną szerokie korytarze pełne drzwi, zdobnych w numery klas. Rozlega się dzwonek i w chwilę potem tłum chłopców i dziewcząt w różnym wieku wybiega na korytarze. Podchodzi woźna w czarnym fartuchu. — Panowie sobie życzą? — pyta. — Chciałbym się widzieć z Krystyną Bujnikówną z X klasy — mówi brunet grzecznym tonem. — Jestem jej bratem ciotecznym. Mam dla niej polecenie z domu. — Woźna patrzy nieufnie, lecz rusza w głąb jasnego korytarza i wchodzi do jednej z klas. Po chwili w perspektywie korytarza ukazuje się sylwetka dziewczęca i zbliża się szybko ku młodzieńcom w czarnych swetrach. — Jacek! — woła cicho śliczna szatynka na widok blondyna i niepokój błąka się na jej świeżej twarzy, lśni w czyściutkich oczach — co ty tu robisz? Teraz! O tej porze? — Twarz Jacka krzywi się z młodzieńczą fanfaronadą. — Ubieraj się, Krystyna — mówi Jacek — idziemy do kina. Mamy bilety na poranek do „Palladium”. Idziesz z nami. — Jak to? — broni się z obawą Krystyna — mam lekcje do drugiej. Koniec tuż — tuż, a ze mną nie najlepiej. Nie mogę robić takich numerów.

— Może to i racja — próbuje brunet. — Chodź, Jacek, zostaw ją, sprzedamy trzeci bilet i po kłopocie. — Nie wtrącaj się — mówi Jacek — Kryśka jest równa. Wie, że jak ja mówię, że idziemy, to idziemy. — Czekaj — usiłuje zyskać na czasie Krysia — pójdę do wychowawczyni, może mnie zwolni? Zaraz coś wymyślę. — Świetna myśl — mówi brunet — najlepiej łagodnie. Spróbuj, Krystyna. Byle spokojnie — dodaje, rozglądając się niepewnie wokoło. Krysia podchodzi do stojącej w głębi korytarza młodej nauczycielki o gładko ściągniętych do tyłu włosach: jej luźna sukienka i zaokrąglona z przodu sylwetka wskazują na zaawansowany poważny stan. Krysia przedkłada jej coś, lecz nauczycielka kiwa odmownie, choć z uśmiechem głową. Krysia wraca do czekających i mówi: — Nic z tego. — Jacek wsadza między zęby papierosa i oświadcza: — No, to szlus, Krystyna. Koniec z nami. Cześć. Moja dziewczyna nie może mi robić takich numerów. Jak ja mówię, żeby iść, to się zabiera łachy i idzie, a nie lata do nauczycielek. — Po czym rzucą krótko w stronę bruneta: — Chodź! — Brunet wzrusza bezradnie ramionami i wychodzi za Jackiem, który nie spogląda nawet na stojącą w wypiekach i łzach Krystynę. Na ulicy brunet mówi: — Załatwiłem ci, co mogłem, prawda, Jacek? Ten numer z bratem ciotecznym był na medal, nie? Od razu uwierzyła. — Prawda — mówi Jacek — nie twoja wina. A zresztą ja lachę kładę na to wszystko — dodaje ze znudzeniem, pakując obie ręce w kieszenie. — Trzeba się gdzieś urwać, przerzucić, gdzieś za granicę, tam gdzie wolno tańczyć, jak się chce, gdzie ci nie mówią, żeś łobuz, chuligan, bikiniarz, gdzie ci wszystko wolno. Dosyć mam tego jęczenia matki i głupich mów ojca. Urwę się, zobaczysz, tylko jeszcze tak im się wszystkim zapiszę, że mnie tu popamiętają. Zwłaszcza ta Krystyna. Jej się zdaje, że ja bez niej żyć nie mogę, a sama się łamie na takiej drobnostce. Że ja tylko z nią mogę! — Brunet chrząka, jakby chcąc powiedzieć, że może to i racja, ale nie mówi nic. — Nie idę do kina — oświadcza nagie Jacek, urywając w pół zdania, które miało brzmieć dalej: „bez Krystyny.” — idź sam, a dwa bilety sprzedaj. — Brunet wyciąga rękę. — No, to cześć — mówi, żegnając się jakby z ulgą. — Czołem — odpowiada Jacek i idzie wolnym, spacerowym krokiem przed siebie.

Idzie szeroką ulicą, po czym skręca w przecznicę i wstępuje do brudnawego baru. Zamawia piwo i wypija na stojąco, następnie zamawia dużą wódkę i wychyla ją ze smakiem. Po chwili prosi o jeszcze jedną, płaci i wychodzi. Idzie wolno, okrąża kilka bloków, przemierza parę ulic i znów znajduje się przed szkołą. Drzwi są otwarte, grupki dzieci opuszczają gmach. Jacek przystaje i czeka: wie dobrze w tej chwili, że czeka na Krystynę, i nie usiłuje nawet tego w sobie samym zaprzeczyć. W drzwiach staje jasnowłosa nauczycielka o zaokrąglonej postaci w luźnej sukni, po czym rusza na ulicę. Jacek znajduje się jednym skokiem przy niej. Staje przed nią i spogląda prosto w jej jasne, stanowcze oczy, patrzące chłodno, lecz bez niepokoju w jego chudą, złą, ładną twarz.

— Ty cholero! — syczy przez — zęby Jacek — żebyś wiedziała, że nie można psuć innym przyjemności! — Po czym uderza ją mocno w twarz. Uderzenie rzuca nauczycielkę do tyłu: przez sekundę chwieje się na nogach, potyka się o coś i pada. Białe plamy nieprzytomnej furii wirują w oczach Jacka: nagłym pchnięciem nogi kopie wypukły brzuch leżącej kobiety. Słyszy straszny jęk, widzi mnóstwo bladych, przerażonych twarzy dziecięcych i młodzieńczych wokoło, a wśród nich białą, stężałą jak wobec krwawego ulicznego wypadku, zniekształconą trwogą twarz Krystyny. Wtedy czuje wstrętne zadowolenie i zaczyna uciekać. „Masz, masz — myśli o Krystynie. — Zobacz, jak ja potrafię! Dla mnie nie ma obciachu, wszystko zrobię”. Biegnie lekko, pełen rozkoszy na myśl o uwielbieniu, jakie mu się za to wszystko od Krystyny należy. Nie obawia się pogoni. Gdy przebiega którąś z kolei jezdnię, hamuje nagle, tuż przy nim, rozklekotana skoda, upstrzona plamami zdartego, zielonego lakieru. Z wozu wychyla się bezzębnie uśmiechnięta twarz Szai. — Śpieszysz się, Jacek — rzuca wesoło Szaja — ładuj się do środka, to cię podrzucę. — Jacek wskakuje do auta. — Ty, uważaj — pochyla się ku niemu Szaja — coś pięknego szykuje się na dziś wieczór i na jutro. Mam dla ciebie bilet na mecz! — Klawo — rozjaśnia się Jacek — cieszę się, nie masz pojęcia. — Zupełnie zapomina, co stało się dziesięć minut temu. — Musisz mi tylko ściągnąć za trzydziestu przytomnych z twojego Mokotowa — mówi Szaja — wszyscy dostaną bilety. — Bądź spokojny — odpowiada Jacek — załatwię. Nareszcie jakaś zabawa — uśmiecha się błogo — bo już tak było nudno.

Kapelusze, pulowery, skarpetki, damska bielizna, uroczo ułożone szaliki i krawaty, kamizelki upozowane na niklowanych prętach, oszklone szafy pełne sukien, płaszczy i garniturów, ciągnące się długimi rzędami wzdłuż niskich hal. Opasłe słupy, obłożone lśniącą imitacją kamienia, odbijają jarzeniowe światło. Szaja lawiruje wprawnie w gęstym tłumie kupujących. Nic nie uchodzi jego bystrym, rozbieganym źrenicom. Wzdłuż frontowej ściany gmachu ciągnie się potężne pasmo ujętego w stalowe wiązania szkła. Staje przy tej szklistej płaszczyźnie i spogląda na wibrujące w dole Aleje Jerozolimskie. Jest sobotnie popołudnie, ulica pulsuje mrówczą żywotnością. Rozkopane posesje z narożnika Brackiej spoczywają w chaosie uprzątanych gruzów i zwożonego pod budowy materiału. Zewsząd, z Kruczej i z głębi Brackiej, rosną nowe domy.

Szaja wciska się w gruby wąż tłoczących się do ruchomych schodów ludzi: jedzie wolno w górę, gryząc nerwowo w nieustannym namyśle spękane wargi: tu i ówdzie odłupana warstwa dykty ukazuje czarne od smarów korbowody i przekładnie w mechanizmie ruchomych schodów. Na górze — nieustająca defilada przesuwających się jak w szybko jadącej kamerze dywanów, artykułów sportowych, firanek, elektroluksów, żyrandoli, ręczników, obuwia. Szaja zbiega po dwa stopnie w dół, na dolne piętra. Ze wszech stron najeżdżają kolorowe opakowania mydeł, kosmetyków, past do zębów, wirują nazwy: proszek „Uroda”, krem „Halina”, szkło, szklanki, spodki, tace, kubki, fajans, porcelana. Takie tempo ślizgania się wzrokiem po bogactwie rzeczywistości oszałamia, otępia — ale nie Szaję. Szaja ani na chwilę nie traci orientacji, pływa z błyskawiczną szybkością wzrokiem i świadomością po rzeczach i układach rzeczy, nie przestając — rejestrować najdrobniejszych faktów, nie zaniedbując wyciągania wniosków. Wysuwa nagle palec przed siebie: „Są!” Na ciągnących się poziomo wzdłuż frontowej ściany rurach centralnego ogrzewania siedzi pięciu młodych facetów w kraciastych koszulach, z widocznymi spod nich koszulkami gimnastycznymi: włosy mają lśniące i odczesane w nawisły pukiel na czoło, twarze znudzone. — Co jest? — mówi Szaja podchodząc. — Nudno — mówi jeden z młodzieńców. — Izio proponuje, żeby zdjąć tę gaśnicę — mówi drugi, wskazując wiszącą obok czerwoną gaśnicę pianową — i żeby popędzić trochę klientów z Cedetu. Straszny zgrywus z tego Izia, co? — Ciekawe — mówi Izio, dłubiąc w nosie — ile by się wylało z takiego baku? W takiej gaśnicy to płynu jak w gliniance. — Żeby to była wódka, to nikt by mnie nie utrzymał — wzdycha ciężko czwarty z młodzieńców — wszyscy tacy goli, że trzeba będzie chyba zacząć pracować. — Spokojnie, chłopcy, spokojnie — uśmiecha się bezzębnie Szaja — tylko bez paniki. Dobry wujaszek przyszedł. Jeszcze dzisiaj wam wskoczy parę złotych, a jutro każdy ma ode mnie bilet na mecz. — Twarze znudzonych młodzieńców spinają się radosną emocją. Szaja pochyla się, wszyscy zbijają się w ciasną kupkę, w środku której słychać sepleniący głos Szai.

Po chwili Szaja zmierza ku wyjściu. Lustro z kwadratowych tafelek oddziela dwie ubikacje: damską i męską. Szaja przygląda się sobie przez chwilę, zbliża twarz do lustra i wyciska brudnymi paznokciami sporą białawą krostę z podbródka. W lustrzanej tafelce odbijają się postacie dwóch facetów w popelinowych wiatrówkach, siedzących na przeciwległej balustradzie. — Na co czekacie, kozaki? — pyta Szaja, odwracając się i podchodząc. — Na Bożenę i na Dankę — mówi jeden z siedzących, czesząc szarym od łupieżu grzebieniem jasne włosy. — Chcecie załapać parę złotych i bilet na jutro? — uśmiecha się Szaja. — Maaasz. — mówi z marzycielskim niedowierzaniem — czeszący się — po co te drętwe pytania? — Z damskiej toalety wychodzą dwie młodziutkie, bardzo uszminkowane dziewczyny w jaskrawych spódnicach. Szaja informuje szybko i krótko, po czym kończy: — Dziś, o dziesiątej! — Siksy — mówi do dziewczyn ten, który się czesał — dzisiaj nic z miłości. Jazda do domu. Jutro również, towarzyszki, nie funkcjonujemy, ponimajecie? Interesy. Bolo i ja dostaliśmy robotę — kończy, wskazując na siedzącego obok kolegę. — Przecież przyrzekłeś, że pójdziemy dzisiaj do kina! — mówi zaczepnym tonem jedna z dziewczyn. — Bożena, zamknij japę, dobrze? — odzywa się milczący dotąd Bolo — i słuchaj, co do ciebie mówi twój pan i władca. I spływaj stąd, ale już, w podskokach! — Chodź, Danka — mówi Bożena, wzruszając ramionami — nie oni jedni w Warszawie. Inteligentni dobiegacze, nędzny ich los, nawet na kino nie mają. Znajdą się tacy, co mają. — Na kino i na krem w barze owocowym — dodaje z rzeczowym utęsknieniem Danka. — Samą miłością nie możną żyć, tym bardziej że nawet nie ma gdzie. Łatki, cały czas czekają na wiosnę. — Czyni pogardliwy ruch podbródkiem, wskazując obydwu zalotników. — Skończ, Danka, tę mowę! — syczy wściekle Bolo — bo ci tu, przy ludziach, przypalantuję w machę! — Szaja przykłada palce do czoła gestem lekceważącego pożegnania, dając tym do zrozumienia, że nie chce się mieszać do sprzeczek rodzinnych, po czym rusza na schody. Po paru chwilach mijają go szybko obydwie dziewczyny. — Panno Bożeno, panno Danko — woła cicho Szaja — może się tak umówimy na krem na jutro, co? Panie zasługują na luksus, taka uroda domaga się oprawy. — Dziewczyny patrzą trochę zdezorientowane. Na dole Szaja podchodzi do zaparkowanej koło CDT-u rozklekotanej skody. — Dokąd podwieźć panie? — pyta szarmancko. Dziewczęta wsiadają do auta bez chwili wahania. — Na spacerek — mówi Bożena, po czym pochyla się do ucha Danki i szepcze: — To rozumiem, facet elegancki, inteligentny, z samochodem. Na pewno jakiś artysta.


Zasnute chmurami, wiosenne niebo przeciera się tu i ówdzie nad Ochotą, tu i ówdzie przeświecają okna gorącego, majowego błękitu. Powietrze jest ciepłe, suche, duszące. Wyleniały trawnik pomiędzy budowami, zdeptany i poszarzały, przedstawia obraz rezygnacji: zielone kiełki świeżej trawy wschodzą tu daremnie, giną natychmiast i bezgłośnie jak pchane w odmęt przegranej bitwy straceńcze, milczące pułki. Na trawniku chłopcy grają w szmaciankę; siedzą stare kobiety, cerujące skarpetki swych zięciów i pilnujące przetaczających się na śmiesznych, półtorarocznych nóżkach wnuków w brudnych majtkach, z nadgryzioną i wytarzaną w kurzu maślaną bułką w rączce; leżą rozciągnięte na wznak postacie murarzy o twarzach nakrytych czapkami lub gazetami, wypoczywających przed powrotem do domu po niewinnej, sobotniej ćwiartce wódki. W najdalszym rogu szerokiej płaszczyzny trawnika grupka szesnastoletnich wyrostków gra w gazdę. Jest to gra równie hazardowa, jak nieskomplikowana: rysuje się na ziemi długą linię, na linii niewielki, wąski prostokącik, następnie gracze ustawiają się o dziesięć kroków przed linią i rzucają w jej kierunku złotówkowymi monetami. Wszystkie złotówki zagarnia ten, kto rzuci najbliżej linii, jeśli moneta przekroczy linię, rzut uznany jest za spalony i gracz traci stawkę, jeśli zaś ktoś trafi w prostokącik — wtedy inkasuje dodatkowo po pięć złotych od wszystkich zawodników.

Gra toczy się przy akompaniamencie wyzwisk, krzykliwości i przechwałek. — Uważaj, Wacek, jak was teraz zrobię na klawo! Renia mi nawet nie drgnie! — Ty, gram z tobą na mańkuta! O rubla na boku. — Kozak, myśli, że jelenia złapał! Tylko bez tych zmyłek! Mańkut to ty jesteś od urodzenia. — Chłopaki! Jaki rzut! Sama linia! Ale was obsłużyłem! — Złotówki lecą w powietrze, wyrzucane niezawodnie wytrenowanymi dłońmi, zataczają wymierzone, pewne łuki, szybko są — podnoszone, podawane, znikają w kieszeniach zwycięzców, przetaczają się przy zmianach banknotów na bilon z ręki do ręki, z kieszeni do kieszeni.

Nie opodal przewraca się z baku na bok leżący na zakurzonej trawie rosły robotnik budowlany. Wypił parę kieliszków po zejściu z budowy i chce się przespać, zanim pójdzie do domu, żeby żona nie piekliła się, że przychodzi na gazie. Wymówkę ma doskonałą, powie, że musiał zostać na zebraniu, ale chce się przespać za wszelką cenę, by zabić snem ślady alkoholu w oddechu i w głosie. Rozpiął koszulę na włochatej piersi, nakrył twarz „Expressem”, lecz sen nie przychodzi. Drażnią go ostre, krzykliwe głosy grających. Zamiast snu wpada mu na rozpostartą gazetę za daleko wyrzucona złotówka. Unosi się, siada, strąca gazetę, podrzuca złotówkę na wielkiej, otwartej dłoni. — Panie, rzuć pan monetę — woła jeden z grających. — Nie możecie uważać, taka wasza mama — mówi sennie robotnik — aby ludziom przeszkadzać. Hałasy i Hałasy! — Dziadziu — woła drugi — oddaj rubla, bo nie twój. I w ogóle, won stąd, stary śmieciu, bo cię czymś dmuchnę. Co tu? Letnia sypialnia Warszawy czy jak? — Robotnik trzeźwieje, wstaje i rusza ku grupce wyrostków. Jest wyższy ponad głowę od najwyższego z nich, widać od razu, że uczyniłby miazgę z każdego w pojedynczym starciu. Chłopaki cofają się, lecz w postawie ich nie ma strachu, przeciwnie — jest jakaś groźna wesołość, jakieś okrutne zadowolenie: w gromadzie nie boją się nikogo, a w tej chwili wiedzą już dobrze, że znaleźli łatwą ofiarę nieoczekiwanej zabawy. Rozbijają tylko swą grupkę, rozluźniają krąg, otaczają nadciągającego mężczyznę rozrzuconym półkolem. — Kolego — mówi jeden z nich szyderczo. — Popłyń spokojnie do domu. Póki możesz o własnych siłach, dobrze? Po co mamy nawrzucać ci parę kamieni i mieć potem przykrości? Po co masz zdrowie tracić? Ty, kiju w oko kopany, morda twoja twarz! — W tych pozornie uspokajających słowach jest zaczepka, prowokacja, wyzwanie, milion obelg i morze obrazy. Robotnika ogarnia furia: wódka, zmęczenie i uraza przyćmiewają mu wzrok. Zwalnia kroku, nie jest to jednak wahanie czy przestrach, lecz chwila wyboru przed wściekłym atakiem. Potężnym skokiem rzuca się do przodu, celując całym ciałem w najwyższego z przeciwników. Oczywiście — trafia w próżnię. Jednocześnie pierwszy, niewielki kamień trafia go w tył głowy. Robotnik zatrzymuje się na rozkołysanych nogach, maca ręką głowę, przenosi palce do oczu. Na palcach jest krew. — Ty bucu drętwy! — woła jakiś chłopak z szerokiego kręgu, schylając się wolno po kamień i nie spuszczając jednocześnie robotnika z oka — no, chodź! Chodź tu! Dlaczego nie idziesz? — Złamał się, skubany. — śmieje się inny. — Ma dosyć. — Wszyscy wokoło się śmieją, straszliwie, szyderczo, zwycięsko. Ze wszystkich stron zaczynają naraz padać kamienie, ale rzucane lekko, z nieznośnie lekceważącą pobłażliwością, jak na pośmiewisko padają u stóp robotnika, nie uderzając weń. Robotnik odwraca się, kładzie ręce do kieszeni i odchodzi. Oczy ma zaszklone bezsilną pasją, w gardle dławi go gorycz pognębionej słuszności, stłamszonej przez bezkarną przemoc. — Tatusiu — padają za nim głosy — zmień w domu gacie! — Mały kamień trafia go lekko w pośladek jak poniżający kopniak. Schodząc z trawnika mija stojącą na wyboistej jezdni, odrapaną z lakieru skodę. Drzwiczki skody otwierają się, Szaja wychodzi z auta i idzie naprzeciw tyralierze chłopaków z kamieniami.

— W wątłej sylwetce Szai jest coś, co sprawia, że napięta cięciwa tyraliery mięknie, łamie się i rozpada, w postawach chłopców zjawia się wahanie i niepewność. — Dość tych igraszek! — woła wesoło Szaja. Po chwili wokół Szai narasta zbita bezładnie gromadka, tłocząca się i popychająca, aby lepiej słyszeć: najmniejszy i najsłabszy pęta się rozpaczliwie wokół gromadki, obiegając ją ze wszystkich stron i usiłując dostać się do środka — wszyscy go odpychają, kopią i nikt nie słucha jego skomleń. Szaja mówi coś szybko i gromadka rozpryskuje się na wszystkie strony z krzykiem dzikiej radości. — Wacek! — drze się któryś w biegu — wskocz zaraz po mnie! Pruję tylko do domu, żeby coś przedtem wtrząchnąć! Pojedziemy razem.


Godziny przedwieczorne są ciepłe i parne. W świeżych, wiosennych krzakach i łęgach Czerniakowskiego Portu pachnie majową wilgocią. W zielonych grotach o niskich, liściastych sklepieniach, w gorących gniazdach z czystego, miękkiego piasku i suchych traw leżą rozwalone postacie w kąpielówkach, z głowami opartymi o łona dziewcząt. Słychać powolne organki, snujące z leniwą chrapliwością melodię tanga „Czy pamiętasz tę letnią przygodę”. Siedząca na piasku dziewczyna w podkasanej wysoko spódnicy i samym tylko biustonoszu nalewa z cichym bulgotem wódkę do blaszanego kubka. — Masz, Karol, napij się — mówi z czułością — do jednego z leżących. Karol unosi się — na łokciu i pije, łykając powoli, po czym sięga po papierosa. Dziewczyna w różowym biustonoszu zapala mu usłużnie zapałkę. Karol przypala i mówi zamiast podziękowania: — Odpalantuj się, Frania, dobrze? Spać mi się chce.

Baldachim z krzewów rozchyla się i w górze ukazuje się bezzębny uśmiech Szai. — No, rebiata — mówi Szaja — dość tych sielanek! Jest robota! I to jaka! — Leniwie rozwalone postacie w kąpielówkach ożywają, unoszą się w górę, siadają, słuchają. Karol wstaje, przeciąga się: ma krótkie, potężne nogi o grubych łydkach i szeroką, muskularną pierś z nieładnie zagojoną, szkarłatną blizną nad wątrobą. — Bądź spokojny, Szaja — mówi Karol — jestem tam z chłopakami o dziesiątej. — Twarz Szai znika, słychać za chwilę warkot zapuszczanego motoru. Karol schodzi na kamienisty brzeg i skacze w spokojną, zastałą, mętną wodę łachy, wprawiając w poruszenie tęczowe plamy brudu na jej powierzchni. Frania narzuca bluzkę na wypełniony obfitymi piersiami biustonosz i zapina spódnicę. Czyni to niechętnie, lecz wie, iż są sprawy w życiu mężczyzny, mające pierwszeństwo przed miłością i wódką. I że od tego nie ma apelacji, zaś próba przeciwstawienia się lub nawet zwykły objaw niezadowolenia z jej strony może skończyć się utratą zęba lub siną obwódką pod okiem.


Z drewnianych kuchennych schodów, zakurzonych, o starych, wgiętych stopniach, cuchnących kocimi odchodami, wchodzi się przez wyjęte z zawiasów drzwi do ciemnego korytarza rozczłonkowanego na pojedyncze pokoje, ongiś dużego mieszkania. Jest tu ciemno. Suchotnicza żarówka wyłania jedynie co znaczniejsze przeszkody, jak przewróconą balię, blaszaną wanienkę dla niemowląt, jakieś rury, resztki wyrzuconych sprzętów, skrzynie na węgiel, wyżymaczkę, drabinę i dziecięcy wózek. Szaja naciska lekko klamkę ostatnich drzwi w głębi korytarza i przystaje na progu. Dość duży pokój oświetlony jest zwisającą nisko nad okrągłym stołem lampą i tonie w zawiesistych kłębach papierosowego dymu. Sprzęty znikają poza niebieskawoszarym oparem, znad stołu w bezpośrednim snopie światła lampy sterczą korpusy siedzących i pochylonych do przodu mężczyzn, oflankowanych z tyłu i z góry przez licznych obserwatorów. Wszyscy palą bez przerwy. Pomiędzy pochylonymi mężczyznami rozciąga się na stole zielonkawy wojskowy koc, na którym leżą zwitki banknotów i garście bilonu oraz rozrzucone bezładnie, co chwila zbierane w talię, tasowane i rozdawane karty.

Nikt nie zauważa Szai, który podchodzi cicho do stołu. Szaja staje nad odwróconym doń plecami, chudym młodzieńcem o spoconej, pryszczatej twarzy i wyraźnie drżących, żółtobrązowych od nikotyny brudnych palcach. — Przykryłem — mówi pryszczaty. — Nie wygłupiaj się. Kipa — mówi ostro siedzący naprzeciw chłopak o muskularnej szyi, bardzo czarnych włosach i małych, czarnych oczach w smagłej, wesołej twarzy — już zaczynasz swoje numery? Otwarcie w ciemno i znów dubla, i jeszcze go raz? Co, lecisz na duś? Myślisz, że z gardła wyrwiesz, jak ci nie idzie karta? — Czekolada — syczy pryszczaty przypalając łańcuszkowo dygocącymi palcami nowego papierosa od kończącego się niedopałka — jestem ci coś winien? Masz coś u mnie? Nie, prawda? To zamknij japę i graj, a jak nie chcesz grać, to ładuj do kieszeni te parę groszy, coś dziś złapał, i pryskaj. Bez ciebie też się potoczy. A ja gram za swoje pieniądze i wolno mi tak grać, jak mi się podoba, rozumiesz? — Zły skurcz krzywi wargi ciemnego chłopaka. — Nie skacz do mnie z taką mową, Kipa, dobrze? Bo zarobisz w oko, chamie parszywy! Na załapanego z tobą nie siadam, nie przyszedłem ci tu wyrywać tych twoich śmierdzących, szulerskich pieniąchów. — No już, Czekoladka — śmieje się pojednawczo opasły mężczyzna w średnim wieku o świecącej, nalanej twarzy, siedzący na trzecim ręku. — Nie masz racji. Kipa gra za swoją forsę i jego prawo grać, jak chce. Ja wiem, że ty, Czekolada, nie lecisz na te parę złotych, a Kipa leci, bo jest profesjonał i wie, że dziś musi grać na chama. Bo szuflady tu sobie nie zmontuje — śmieje się szeroko, z odcieniem groźby opasły, łyskający złowrogo okiem na chude, giętkie ręce pryszczatego. — Za przytomni ludzie siedzą! — Wszyscy wokoło śmieją się. Kipa też się uśmiecha możliwie najszczerzej, palce latają mu wokół papierosa. — To jasne — mówi Czekolada z ostentacyjną pogardą — z zawodowcem tak już jest. Albo on mnie popruje, albo ja jego. Ale do końca. A szuflady tu nam nie ustawi. Popamiętaj to sobie, Kipuszka — dodaje ze złym uśmiechem w stronę pryszczatego. Pryszczaty wzrusza ramionami. — No, dawaj obrazki — mówi opasły do trzymającego talię czwartego partnera — trochę zawalczymy. — Za ile otworzyłeś, Kipuch? — śmieje się Czekolada. — Za dwadzieścia — mówi zimno Kipa. — Dla mnie czterdzieści — uśmiecha się Czekolada. — Osiemdziesiąt — rzuca miękko Kipa, odsłaniając zepsute, czarne zęby w zadowolonym uśmiechu. Wszyscy milkną, kibice pochylają się nad grającymi. — Kozacka pula — szepcze ktoś z tyłu.

Przed podniesieniem rozdanych pięciu kart Kipa odwraca się i spogląda w górę. Widzi Szaję, kiwa niechętnie głową, ale nie kryje kart przy sobie. Rozsuwa je leciutko, nieznacznie; są to: ósemka pik, król kier, as karo, dziesiątka trefl, król trefl. Po czym zsuwa karty i kładzie je schludnie przed sobą. — Wchodzisz — mówi do opasłego. — Jestem — mówi opasły i rzuca pieniądze na środek stołu. Następna ręka odpada. Czekolada patrzy długo w karty, kładzie je na stole, zapala papierosa i mówi: — Sto sześćdziesiąt w widno. — Kipa odrzuca bez zmrużenia oka.

— I trzysta dla mnie. — Opasły wzdycha ciężko i ociera pot z czoła. — Osiem dych zniszczyłem — mówi cicho i odrzuca karty. — Dobrze — mówi Czekolada — jestem. — Ile? — pyta Czekoladę zmieniający karty. — Zdrów — mówi Czekolada. — Dwie — mówi szybko Kipa: wyrzuca dziesiątkę i ósemkę, zatrzymuje asa z dwoma królami. — Chwalisz się — mówi Kipa do Czekolady. Czekolada namyśla się długo. — Dwadzieścia — mówi wreszcie. — I sto pięćdziesiąt — mówi zimno i sztywno Kipa, nie oglądając zmienionych kart. — Te idiotyczne blefy! — zgrzyta wściekle Czekolada — żebym tak skonał, że on nie ma nawet trójki, ten śmieciarz! Dałem! — wrzeszczy wreszcie, rozrzucając na stole swoje karty — w których są trzy damy i dwie dziewiątki. — Damskiego fula widziałem! — Kipa uśmiecha się nieludzko, zawzięcie, z okrucieństwem opanowanych obsesją samobójców; kładzie drżące, brudne palce na rozrzuconych kartach Czekolady i mówi spokojnie: — Na razie jesteś dobry. Ale spokojnie. Filuję. — Brudne, zażółcone, drżące palce ujmują rogi kart, przesuwają się delikatnie, z czułością, pieszczotliwie po ich powierzchni jak po skórze najdroższej, uwielbianej aż do zatracenia kochanki. Wolno, wolniutko odsłania się król kier za królem treflowym, a dalej spiczasta kreska asa karo. Lekko, leciutko naciskając powierzchnię karty Kipa odsłania swój zakup: Szaja powstrzymuje mimo woli oddech. Za asem karo ciemnieje jakaś wypukła kreseczka: jeszcze chwila i odsłania się as pikowy.

Szaja słyszy łomot własnego serca. Kipa zaciąga się aż do pępka dymem z papierosa i muska ostatnią kartę; cały stół, wiszący wokoło ludzie, opar tytoniu — wszystko martwieje w przestrzeni. Spoza asa pikowego wyłania się najpierw przeczucie, tak podniecające, że opanowany, zimny Szaja ledwie może ustać w miejscu. Nagle jakby powiew sprężonej emocji bije w twarz Szai: nagłym ruchem Kipa wyrzuca karty na stół. — Oczko wyżej — mówi walcząc z drżeniem głosu — ful królewski. — Na końcu wachlarzyka pięciu kart leży na stole brodaty król karo. — Dawaj pieniądze. Czekolada! — krzyczy już teraz Kipa: na twarzy ma nieziemskie uniesienie, nie zależy mu wcale na pieniądzach, upaja go szczęście zwycięskiego hazardu. Wokół słychać rozkrzyczany tumult. — Powinien był czekać do trójki! — Musiał zaczepić! — On nie miał trójki, ten stary łotr! — Dlaczego Kipuch nie czekał do zdrowia?

— Panowie! — rozlega się naraz mocny, choć sepleniący głos i jakaś ręka bije w sam środek stołu, nakrywając pulę — to była duża gra! Ale ja mam dla was większą! — Sie masz, Szaja! — rozlegają się głosy — jakżeś tu wlazł? — Szaja mówi parę minut i wszyscy podrywają się na nogi. Kipa i Czekolada chowają zgodnie pieniądze do kieszeni i naciągają zerwane pośpiesznie z poręczy krzesła marynarki. — Niech cię cholera weźmie — szepcze Kipa do Szai na ucho — podrywasz mi jeleni, ty chamie! — Nie bój nie — uśmiecha się bez — zębnie Szaja — wrócą jutro, tylko z większym sarmakiem. Załapią trochę sary na mieście i wrócą. Zdążysz ich jeszcze obsłużyć.


Mieszkanie rozbrzmiewa muzyką. W największym pokoju dywan zwinięty jest z podłogi i odrzucony pod ścianę. Obok radia stoi prowizorycznie podłączony adapter. Na tapczanie leżą dwa półmiski pełne kanapek z serem, z jajkiem i z kiełbasą. Na stole stoją dwie butelki z najtańszą wódką. Całą przestrzeń wypełniają tańczące pary i muzyka. — Właściwie wszyscy tańczą, z wyjątkiem dwóch czy trzech chłopców, którzy nieustannie piją wódkę.

Dziewczęta są młode i bardzo ładne: smukłe, wiotkie, w bardzo kolorowych spódnicach, bluzkach, sweterkach, ze sterczącymi na boki rogami zręcznie uwiązanych na szyjach, krótkich chustek. Fryzury dziewcząt cechuje wystudiowany, kunsztowny chaos lub równie misterna, skomplikowana prostota: końskie ogony podwiązane z tyłu aksamitkami, krótko, krzywo strzyżone czuprynki, odgarnięte do tyłu, nieregularne kosmyczki, strzechy starannie rozrzuconych, sterczących na czubku głowy pasemek lub długa, spadająca gładko z czoła przez oko aż do ramienia zasłona z gładko przyczesanych włosów. Pod nimi świeże twarze, szczupłe i wąskie, o krótkich noskach, brak szminki, ostentacyjna obojętność, przemądrzały, pozornie dojrzały uśmiech. Chłopcy trzymają ręce w kieszeniach drelichowych spodni, obuci są przeważnie w trampki lub mokasyny, włosy mają krótkie i nieregularnie przycięte, jakby po niedawnym pobycie w domu poprawczym: jest to najmodniejsze wśród chłopców uczesanie według modelu głowy aktora, grającego przed kilku laty główną rolę w sztuce „Tramwaj zwany pożądaniem”.

Adapter wyłącza automatycznie przegraną płytę, muzyka kończy się, chłopcy odchodzą od swych partnerek bez słowa podzięki, wszyscy zbiegają się przy stosie płyt. — Benny Goodman: „Kalama-zoo” — sylabizuje entuzjastyczny głos, wymawiając po polsku. — W dechę! Zobaczycie, jak tu posuwa ten perkusista, Gene Krupa, czy jak tam on? Jak bije, o rany! — Daj lepiej tego Harry Jamesa — dopomina się inny głos. — Ja chcę „Chattanooga” — prosi głos dziewczęcy. — Skończ, Leszek, z tą rozrywkową szmirą do tańca i daj coś z prawdziwego jazzu — mówi do tasującego płyty chłopak w ogromnych, oprawnych w gruby nylon okularach i w granatowym swetrze. — A co chcesz, Grzegorz? — pyta Leszek z odcieniem szacunku w głosie.

— Masz — mówi Leszek, podając Grzegorzowi płytę — to ci odpowiada? — Na twarzy Grzegorza pojawia się wyraz rozmodlenia. — Louis Armstrong — czyta — „West End Blues”. Cudo! — Nastawia płytę, z głośnika rozlega się pełna nostalgii melodia, prowadzona przez potężną, czystą w tonie trąbkę, a potem przez chrapliwe nucenie, gardłowy, niski śpiew bez słów. Grzegorz słucha w upojeniu, reszta towarzystwa z zainteresowaniem, lecz bez zbytniego zapału.

— Za mało biglu — mówi jeden — z chłopców. Grzegorz odwraca się z pogardą. Znów padają nazwy tańców i orkiestr. — Count Basie. „One O’clock Jump.” — czyta z trudem jeden z chłopców i puszcza płytę. Rozlega się muzyka z takim biglem, że wszystkim zaczynają chodzić mrówki po plecach: ośmiotaktowy, podrywający rytm w ciągle narastających gradacjach zdaje się podnosić ciała z ziemi, kraść je prawom ciążenia, ekstatyczna, murzyńska frenezja bije z czarnego dysku płyty, kadencje wewnętrznego napięcia wznoszą się jak pulsowanie krwi w skroniach, gejzery wybuchających z przedziwną precyzją dźwięków trąbek, puzonów, saksofonów, instrumentów perkusyjnych uderzają z taką siłą, że muzyka ta opanowuje bez reszty, wypełnia sobą uczucia i doznania jak wzruszenie miłosne, zapamiętanie alkoholowe lub wszechwładna radość sportowego zwycięstwa. Wokół radia wszyscy tańczą, młode twarze chłopców i dziewcząt spięte są nieoczekiwaną powagą, uważnie skupione, co kontrastuje ze zwinną ruchliwością ich nóg, z wesołym błazeństwem ruchów tego stylu tańca, wyrażającego radość pokolenia. — Ale pląsy — cieszy się obserwujący z zachwytem tańczących Leszek. — Dobre! — woła pogodzony i uśmiechnięty Grzegorz — dobry jazz wciela tęsknoty naszej generacji za odrobiną ekscentryczności i zręczności, za poczuciem humoru i leniwym wdziękiem — dodaje nie bez napuszonego upodobania dla własnych słów. — Ten Count Basie to kanona — przyznaje Leszek, podrygując w rytm muzyki. — Ci Murzyni! Tylko oni tak potrafią!

Muzyka kończy się i jednocześnie rozlega się dzwonek przy drzwiach. — Magda. — zwraca się pytająco Leszek do jednej z dziewcząt — rodzice? Już? — Okrągłe, czarne oczy Magdy są chłodne i spokojne. — Niemożliwe — mówi Magda. — Wykluczone. Nie przyjdą przed dwunastą. Idź, Leszek, otwórz. — Leszek podchodzi do drzwi i za chwilę na progu dużego pokoju staje Szaja. — Halo — uśmiecha się bezzębnie — skacze się, jak widzę, co? — Zewsząd witają go przyjazne okrzyki: — Cześć, Szaja! Chodź tu, dostaniesz kielicha. Posłuchaj, jaki tu mamy nabój muzyki. — Cacy, cacy — mówi Szaja — ja do was z propozycją. Mam dla was taką polkę, że kij położycie na swinga. — Wyłuszcza ostrożnie, lecz nader atrakcyjnie sprawę, biorąc pod uwagę obecność obcych dziewcząt. — Ja idę — mówi jeden z chłopców, z tych, którzy nie tańczyli, lecz pili cały czas wódkę; twarz ma spoconą, czerwoną, rozmazaną alkoholem. Za nim paru innych sięga po rozrzucone na tapczanie marynarki i wiatrówki, większość jednak nie rusza się spod ścian. — A ty nie idziesz, Kazik? — pyta obojętnie Szaja — a ty, Leszek? — Nie, Szaja — odpowiada trochę wstydliwie, lecz stanowczo Leszek — dostałem te płyty tylko na dziś wieczór. Może jutro doskoczę na mecz, ale dziś. nie mogę. Wiesz, jak ja to lubię. — Jak chcecie.

— Szaja wzrusza ramionami — no, boys — dodaje w stronę zwerbowanych — idziemy!

Na schodach spoza zamkniętych już drzwi dobiega ich jeszcze kaskada żywiołowej, murzyńskiej radości, bijąca z fortepianowego boogie-woogie. Jeden z zwerbowanych zatrzymuje się na chwilę, jakby mu czegoś było żal, jak ktoś postawiony wobec arcytrudnego wyboru. — No, chodź już, Staszek — woła Szaja. Staszek czyni pełen dezorientacji gest w stronę drzwi, jakby chciał wrócić, po czym macha z rezygnacją ręką i zbiega za Szają po schodach.


Ogromna, odrapana kamienica w śródmieściu należy do remanentów przeszłości pod każdym względem: pochodzi z początków stulecia, nosi na sobie ślady ciężkich obrażeń z powstania i remontów z pierwszych lat po wojnie. Brudne, pełne kamiennych resztek świetności frontowe schody upstrzone są szyldami i wywieszkami małych, cHalupniczych przedsiębiorstw. Wysokie, zrujnowane drzwi prowadzą na każdym piętrze do ciemnych, ponurych mieszkań. Takie drzwi otwiera Szai jakaś ledwie widoczna w zagraconym korytarzu przygarbiona postać o niechlujnych włosach i zgrzytliwym głosie złej, starej baby. — Czy jest pan Poraj-Zbęski? — pyta Szaja. — Cholera go wie, tego podleca — trzeszczy wściekle stara kobieta — na drugi raz dzwoń pan trzy razy! Nie będę otwierać za tego łobuza.

Szaja naciska bez pukania klamkę drzwi po prawej stronie, spoza których dochodzą przytłumione, liczne głosy. Za drzwiami jest mały, niski i ciemny przedpokoik, zbudowany domowym sposobem z gołych cegieł: pali się tu maszynka gazowa, na której, wśród zatrzęsienia śmieci, starych skorup po jajkach i zeschłej skórki po kiełbasie, grzeje się nie myty od wieków imbryk z kawą. Szaja pcha nogą drugie drzwi i wchodzi pewnie do wysokiego, słabo oświetlonego i odrapanego z tapet pokoju. Jest to pokój nieznośnie, męcząco brudny i pretensjonalny; w rogu zbudowany jest niezręcznie, jakby przez zwykłego zduna, tani okap, pozujący na stylowy kominek z wielkopańskich siedzib: stoją na nim szczerbate i poutrącane kandelabry i piękny ongiś, teraz poobijany, upstrzony przez muchy empirowy zegar o na pół odartym z emalii cyferblacie. Obok kominka widnieje zbity tandetnie z desek pokrytych ceratą mały, domowy bar, pełen stojących tu od lat, zakurzonych, lepkich butelek po drogich, zagranicznych trunkach; pod ścianami stoją dwa wyleniałe, rozprute, lecz bardzo szerokie tapczany, na środku niski stół, wokół stołu ogromne, porozdzierane, pełne kłębów wyłażącego włosia i wystających, krzywych sprężyn fotele. Na tapczanach wala się nie schowana, niechlujna, zmięta bielizna pościelowa, na stole stoją litrowe butelki z wódką wśród rozrzuconych ogórków, resztek szynki w papierze i odgiętych puszek ze skumbrią, byczkami i filetami śledziowymi, w kandelabrach płoną świece, na barze świeci się nocna lampka, nad jednym z tapczanów wisi kuta w srebrze tarcza z herbem Poraj, ryngraf z orłem i turecki kindżał. Wokół stołu pełno ludzi: młodzi mężczyźni, dziewczęta, chłopcy piją wódkę dużymi stopkami wśród przekrzykujących się głosów, pisków. Okna są szczelnie zamknięte, panuje tu duszne gorąco, przesycone wonią tanich perfum, większość mężczyzn paraduje w samych spodniach i koszulkach gimnastycznych, niektórzy świecą zupełnie gołą, spoconą piersią, dziewczęta mają porozpinane bluzki, jedna z nich pochyla się nad muskularnym młodzieńcem, siedząc na poręczy fotela w samej tylko milanezowoniebieskiej kombinacji i w staniku. Niektóre z dziewcząt zapięte są jednak szczelnie w swych sukienkach, spoglądają spłoszonym wzrokiem wokoło, piją niechętnie i mało, uśmiechają się sztucznie, nie reagują na nastrój wybuchowej, choć tępej wesołości.

— Ny? — mówi Szaja, podchodząc do niskiego bruneta w wyjętej ze spodni koszuli, majstrującego coś przy radio — jak idzie? — A. Szaja — uśmiecha się brunet — nieszczególnie. Miecio Usypiacz sprowadził trochę świeżego towaru z baru owocowego, ale są, jak widzisz, protesty. Trzeba będzie każdą z oddzielna targować na chatę. Ptaszyny nie chcą pląsać, balecik nie wychodzi, zmarnowana sobota. — Nie jest tak źle — uśmiecha się bezzębnie Szaja, wskazując na rozebraną dziewczynę. — A ta — mówi obojętnie brunet — ta jest z pierwszej transzy. Sam Hrabia ją sprowadzał. Dostały dużą narkozę, coś chyba z pół litra czerwonej na łeb. To, jak widzisz, działa. A w ogóle Hrabia jest bez pudla. Wiesz. Szaja, jak on te dziewczyny mota? „U mnie w domu. — taką mowę im wstawia, rozumiesz — usiądziemy przy kominku. Stara broń na ścianach, świece, nastrój, mały, podręczny bar”. Siksa leci jak w dym na ten bar i na ten kominek, wyobraża sobie nie wiem co, coś dużego, a tu. — brunet zatacza ręką wokoło — rzygać się chce! — Co ci się nie podoba? — rozlega się pięknie modulowany głos za brunetem i przed Szają staje wysoki, szczupły mężczyzna o młodej, lecz zdartej twarzy, z której — wystaje ogromny, fascynująco wypukły nos; po obu stronach nosa lśnią małe, rozbiegane, inteligentne oczka. — Sie masz. Hrabia — mówi Szaja. — Serwus. Szaja — mówi Hrabia, zapinając sztywnym, wytwornym gestem tandetną, niemiłosiernie brudną i wyświeconą marynarkę i poprawiając pretensjonalnym, pseudowykwintnym ruchem brzydki, wytłuszczony i wystrzępiony krawat. — Co, balecisko ci nie wychodzi? — śmieje się Szaja. — Swoje zrobiłem — wzrusza ramionami Hrabia — ptaszyny im dałem, wódkę przynieśli, lokal jest, a że nie potrafią, patafiany, dziewczyn rozbierać, to już nie moja wina. Cizie same im z majtek nie wyskoczą. Zresztą. — Hrabia uśmiecha się — ja jestem ustawiony na noc. — Odwraca się, przyciąga ramieniem młodego, ślicznego chłopca o świeżej cerze i nie domytych rękach, zupełnie pijanego, który klęczał dotąd przy odsłoniętym udzie siedzącej na poręczy, półrozebranej dziewczyny; chłopak ma błędne oczy, zaślinione mdłościami usta, spieczone wargi. — Dudusiu — mówi czule Hrabia — nie pij tyle, proszę cię. — i całuje go namiętnie w kark i w usta.

— Dosyć tego! — woła Szaja i jednym skokiem staje na tapczanie. — Chłopaki! — krzyczy i wszyscy odwracają się ku niemu. Szaja mówi i po chwili niemal wszyscy mężczyźni wstają, naciągają koszule, dopinają spodnie, kładą marynarki. Muskularny facet pochyla się nad rozebraną dziewczyną, rozwaloną teraz, w szerokim, płytkim fotelu. — Zaraz wracam — mówi i dodaje, grożąc jej palcem; — a ty nie waż mi się ubierać. Bo zarobisz w ryło i będzie płacz.


Na MDM-ie idzie szeroką ławą dziesięciu wyrostków w kolorowych koszulkach, tarasując cały chodnik. Na skraju chodnika przystaje zielona, odrapana skoda i Szaja wyskakuje na trotuar.

— Hofta! — krzyczy: falanga wyrostków łamie się i otacza go natychmiast. Szaja mówi coś szybko, następnie wyjmuje sto złotych i daje jednemu z nich. — A to na kolację, żebyście nie byli głodni — mówi, wskakując z powrotem do auta i rusza z miejsca. — Co kupujemy? — pyta trzymający banknot. — Gołdę! — krzyczy któryś. — Nie! — woła inny — idziemy coś zjeść! — Racja — rozlegają się głosy i po chwili, pchając się jeden przez drugiego, wtłaczają się do baru mlecznego, rozłamując kolejkę do kasy, krzyczą, wymyślają, wzbudzając zażenowanie wśród gości i przerażenie na twarzach dziewcząt z obsługi. Tuż przy kasie stoi rosły żołnierz z Marynarki Wojennej. Jeden z wyrostków usiłuje wepchnąć się przed niego. Marynarzowi nabrzmiewa żyła na smagłej szyi sterczącej krzepko z otwartego kołnierza munduru. Jednym szarpnięciem silnej dłoni wyrywa wyrostka sprzed kasy i ciska go na przeciwległą ścianę. — Żebyś się nauczył porządku, szczeniaku — mówi spokojnie marynarz. Chłopaki milkną, uspokajają się, kupią się w grupkę, szepczą coś między sobą i wychodzą z baru mlecznego. — Jak nam nie pozwalają jeść — mruczy z urazą trzymający forsę — to idź. Felek, kup dwa razy po pół! — Felek bierze banknot, w dwóch skokach przesadza jezdnię, wpada do sklepu spółdzielczego obok kina „Polonia” i po chwili wraca z wódką. Chłopcy wchodzą w cień prześwitowej bramy obok baru mlecznego; dwa mocne uderzenia nasadą dłoni w dno butelki, korki lecą w powietrze i szyjki półlitrówek szybko przechylają się do ust. Po chwili butelki wędrują w kąt, słychać brzęk tłuczonego szkła. Z baru mlecznego wychodzi młody marynarz. Dziesięć kocich postaci otacza go błyskawicznie na środku ludnej, centralnej arterii miasta, w pełni wielkomiejskich świateł wczesnego wieczoru; w kilka sekund później rosły marynarz leży na bruku, na nim siedzi jeden z wyrostków i kuje pięściami w twarz, reszta chłopaków pokrywa szczelną, zajadłą kopaniną rozciągnięty korpus w mundurze. Głowa marynarza bije za każdym uderzeniem głucho o bruk, otwarte oczy mętnieją. Po kilku sekundach falanga wyrostków rozpryskuje się z wrzaskiem na strony. — Dobry trening przed jutrem — dyszy ciężko ten, który bił, biegnąc obok tego, który trzymał pieniądze.

Teren jest ogrodzony drewnianymi opłotkami z nie heblowanych żerdzi, zbitych w małe romby. Wprost z ulicy prowadzi brama: tandetnie wystrugane z desek i pomalowane na biało dwa słupki mają imitować kolumny, nad słupkami piętrzy się jakieś zwieńczenie z przyciętych na kształt prymitywnej zorzy patyków. Pomiędzy słupami rozciągnięty jest czerwony transparent z napisem „Przodownicy pracy dumą narodu!”, o dość sfatygowanym po licznych deszczach i słotach wyglądzie. Za bramą ciągną się rzędy nowych, pachnących świeżym drzewem i farbą baraków. Z położonego w głębi baraku dobiegają dźwięki orkiestry tanecznej.

Przed bramą w świetle rzadkich lamp ulicznych stoi grupka młodzieńców. — Stasiek, idziemy? — mówi niski, barczysty chłopak w kanciastej marynarce. — Idziemy — mówi równie krępy pękaty i kanciasty Stasiek — jak nas wpuszczą. — Muszą wpuścić — mówi trzeci — zabawa ludowa, a my lud. A jak nie, to na siłę. Na szum. — Tańczyć to mi się nie chce — krzywi się wahająco Stasiek. — Kto idzie tańczyć? — mówi z lekceważeniem trzeci. — Idzie się na zgrywę. Na krawaty. — Na krawaty! — ożywia się Stasiek — w deseczkę! Idziemy.

Przekraczają bramę; nad omurowanym cegłą wejściem do centralnego baraku świeci się w gołym murze żarówka. Poniżej tkwi tablica z napisem: „Świetlica Hotelu Robotniczego Zjednoczenia Budowlanego ZBW-7”. Mijają czytelnię o stolikach zarzuconych czasopismami, broszurami i szachownicami. W korytarzach i w czytelni kręci się mnóstwo ludzi ubranych odświętnie, lecz prosto, rozochocone pary droczą się głośno. Trzech młodzieńców przystaje na progu głównej sali: jest tu duszno i kolorowo, na suficie krzyżują się sznury, z których zwisają strzępy różnobarwnej bibuły, marszczona, jaskrawa krepa spowija żarówki, girlandy i łańcuchy z glansowanego papieru zdobią okna, w kątach wiszą oplecione serpentynami lampiony. Na małym podium gra orkiestra, złożona z twardo grzmiącej perkusji, z leniwego pianina, nad którym kiwa się znudzony pianista, z rozlewnego akordeonu i niezmordowanego saksofonu. Właśnie grają tango „Jak smutno mi bez ciebie.”, zaś skończywszy rżną od razu i zapamiętale „Czerwony autobus” i zaraz potem „Wesoły pociąg”. Twarze tańczących mężczyzn i kobiet lśnią potem i żywiołową radością, dziewczęta są mocno i tandetnie szminkowane, czym psują jedynie naturalny urok swych jędrnych policzków, większość mężczyzn ma oblicza kwadratowe o grubych, perkatych nosach, nacechowane specyficznym wyrazem chłopskiej, zaczepnej przebiegłości, która właśnie przeradza się w wielkomiejskie cwaniactwo. Ubrani są w tanie garnitury z domów towarowych, noszą za szerokie, niezgrabne spodnie i zbyt duże, błyszcząco wyczyszczone buty. Ponieważ zabawa jest bezalkoholowa, przeto u każdego z panów łatwo można dostrzec podejrzane spęcznienie marynarki na piersiach lub w okolicy tylnej kieszeni spodni.

— Trzeba się zaprawić — mówi Stasiek. Cała trójka rusza w stronę stołu na stojakach, pokrytego papierowymi serwetkami, na którym stoją talerze z baleronem, serem, salcesonem i śledziem. Bateria butelek z bułgarskimi i krajowymi winami oraz flaszki owocowego wermutu otaczają ze wszech stron jedzenie. — Niech pani leje — mówi Stasiek do starszej kobiety w białym fartuchu, wskazując na butelkę z czerwonym winem. Bufetowa sięga po kieliszki. — Nie — krzywi się drugi z młodzieńców i wskazuje palcem na szklanki od herbaty. Bufetowa uśmiecha się i nalewa wino do szklanek, młodzieńcy odpijają połowę, po czym jeden z nich wyjmuje z kieszeni butelkę wódki, odbija bez żenady korek i dolewa wódkę do wina. — Obywatelu — mówi ostro bufetowa — tu wódki nie wolno! — Właśnie dlatego — mówi spokojnie — pękaty chłopak — trzeba ją szybko wypić, zniszczyć i wont z nią. — Powoli opróżnia butelkę i rzuca ostentacyjnie do oddalonego o parę kroków kosza do śmieci: z kosza dochodzi brzęk szkła, widocznie przyjmuje on podobną przesyłkę nie po raz pierwszy tego wieczoru. Młodzieńcy wychylają szybko szklanki z różowym płynem, po czym przecierają załzawione oczy: nieudolnie zmieszany alkohol ma piorunujący wpływ na świadomość. — Krawaty! — woła Stasiek i wyjmuje z kieszeni czarny, wąski, podłużny przedmiot. — Kolego — zatrzymuje przechodzącego obok, obcego faceta — co chcecie za ten krawat? — Szybkim gestem wyciąga facetowi krawat z marynarki. Facet ma rozbawioną, czerwoną twarz, która poważnieje, ściąga się natychmiast w wyraz obrazy i zakłopotania. — Obywatelu — zaczyna facet — jak tak można! — Czarny przedmiocik trzepocze w ręku Staśka, odsłaniając stalowe ostrze brzytwy — jeden krótki gest i obcięty krawat wędruje do jego kieszeni. Dwaj flankujący Staśka młodzieńcy wybuchają śmiechem. Facet blednie. — Kazecki numer! — zachłystuje się jeden z nich. — Pamiętasz ten fajerwerk z drzewem w parku Skaryszewskim? — woła drugi. — To był numer! — Bufetowa krzyczy: — Niech pan idzie po porządkowych! — Blady facet jest kompletnie oszołomiony, opiera się ciężko o bufet, nie może wydobyć z siebie głosu. Trzej młodzieńcy wbijają się w tłum: są już teraz mocno zamroczeni alkoholem, który z sekundy na sekundę przyćmiewa im świadomość i odbiera kontrolę ruchów. — Stasiek — krzyczy jeden z nich — tam! — wskazuje ręką przed siebie na krzepkiego młodego robotnika w tanim, wzorzystym, rzucającym się w oczy krawacie, zdobnym w krzycząco jaskrawe kwadraty, elipsy, palmy, liście i kwiaty. Stasiek rusza bez chwili wahania we wskazanym kierunku. — Ty — mówi do młodego robotnika — daj ten krawat! — Młody robotnik jest lekko podchmielony, wesoły, nie bierze zaczepki na serio. — Coś ty, kołowaty? — śmieje się i odpycha lekko Staśka dłońmi wielkimi jak bochny. Stasiek napiera bliżej, chwyta za krawat, ostrzem brzytwy przecina powietrze. Cięcie wymierzone w krawat, lecz skrzywiony przez alkoholowe zamroczenie gest mija się z celem i brzytwa tnie na ukos młodą, spoconą twarz robotnika, wrzyna się głęboko w czoło, oczy, w ciało na szczękach. Na ułamek sekundy zawisa cisza, widać biegnące szybko po rozpłatanej twarzy nieszczęście i gęsta maź krwi chlusta wokoło. W tej samej sekundzie trzej barczyści młodzieńcy bledną i trzeźwieją. Z siłą ogarniętych szałem bawołów wbijają się w potworne zamieszanie, przewracają jakieś dziewczyny, pędzą barakowym korytarzem, wypadają ze świetlicy wprost na źle oświetloną ulicę. I biegną przed siebie, dysząc ciężko, pędzą nieustępliwie, jak najdalej, nie wiadomo dokąd. Na jednej z przecznic zastawia ich zielona, odrapana, rozklekotana skoda, zza szyby wysuwa się bezzębny uśmiech Szai. — Stasiek! — woła Szaja i biegnący zatrzymuje się nieprzytomnie, dysząc ze świstem. — W złym kierunku prujecie! — woła Szaja — tam! — wskazuje palcem kierunek — róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej! O dziesiątej! — Po czym bez słowa odjeżdża. Trzej młodzieńcy poprawiają na sobie ubrania, ocierają pot z twarzy i ruszają szybkim krokiem we wskazanym przez Szaję kierunku. Po chwili przechodzą w bieg, w coraz szybszy bieg. Sami nie wiedzą, dlaczego biegną, bo przecież czasu mają jeszcze sporo, a nikt ich nie goni.


W „Paradisie” zabawa osiąga punkt kulminacyjny. Szaja stoi na okrągłym balkonie i spogląda w krater parkietu: pod nim kłębią się pary w zapamiętałej rumbie, wstrząsając głowami, o twarzach rozdartych pijackim śmiechem lub ściętych namiastkowym, dancingowym erotyzmem.

— Rumba negra. Ruuumba ncegra! — drze się perkusista szalejącej orkiestry, która temperamentem pokrywa nieumiejętność grania; perkusista dostał przed chwilą pięćdziesiąt złotych od pijanego szofera i daje mu w zamian za to surogat kubańsko-antylskich rytmów, wywijając kulistymi karaibskimi grzechotkami. Obok Szai jakiś kompletnie pijany facet w rozdartej marynarce leje z góry jasne piwo na tańczących. Nikt na to nie zwraca najmniejszej uwagi, z wyjątkiem jakiejś opętanej rumbą dziewczyny, która zadziera w zapamiętaniu co chwila głowę do góry i wrzeszczy do lejącego: — Prysznic! Prysznic! Proszę o oranżadę!

Szaja schodzi wąskimi schodami wśród luster: na dole w ciasnym barze, na tle kolorowych etykietek miętowego likieru, win i słodkich wódek, narasta awantura. Nikt nic nie wie, o co chodzi, ale wszyscy są pewni, że zaraz się zacznie, w powietrzu wisi nieuchronna konieczność bicia się. Podstarzała barmanka o farbowanych henną włosach i krwawo umalowanych wargach rozgląda się z niepokojem wokoło. Szaja szepcze coś na ucho najbliżej stojącemu chłopakowi, ten kiwa głową i rusza w głąb sali; pochyla się nad jakaś lożą, skąd dochodzą przepite głosy kobiece. Z loży podnoszą się dwaj mężczyźni i naciągają marynarki. Szaja przystaje przed stolikiem zastawionym licznymi butelkami po wódce i mnóstwem flaszek z wodą sodową: mówi coś i trzej mocno pijani faceci podnoszą się chwiejnie, lecz natychmiast jeden z nich woła głośno i bełkotliwie: — Rachunek! Panie ober! Ale już, bo mi się bardzo spieszy! — Szaja wraca do baru i coś cicho mówi siedzącemu na krzesełku chłopakowi o byczym karku: chłopak siedzi z uniesionymi w górę barkami wokół pochylonej głowy i stanowi jedną z sił napędowych gotującej się rozróbki. Po słowach Szai spluwa obficie na podłogę, wstaje, rzuca pieniądze na kontuar i wychodzi. Na salę wchodzi właśnie towarzystwo złożone z trzech ładnych, wyzywających dziewczyn i dwóch niskich, krzepkich blondynów w samodziałowych marynarkach. Szaja łapie jednego z blondynów za rękaw i odciąga na bok. Blondyn przygryza wargi w namyśle, gładzi oburącz włosy i mówi do swego towarzysza: — Lutek, idziemy — po czym dodaje w stronę dziewcząt: — No, Hahisia, tymczasem… Panujcie się, siostry, dalej same. Dziś wieczór my z Lutkiem urywamy się. Nie ma rady. — Zawracają na pięcie i idą ku schodom, dziewczęta pozostają same, oniemiałe ze zdumienia i ze złości. Szaja raz leszcze omiata spojrzeniem salę i wychodzi. Hebanowowłosa barmanka oddycha z ulgą: jej długoletnie doświadczenie i wyrobiony instynkt mówią jej, że awantura jakoś wypłynęła z baru; nie wie tylko, co to wszystko ma znaczyć, i bardzo ją ta niewiedza męczy.

Jadąc wolno obdartą skodą w stronę Alei Jerozolimskich Szaja mija grupki mężczyzn, podążających w tę samą stronę. „Wygruziło się ładne parę sztuk” — myśli z satysfakcją i zapala papierosa jak po ciężkiej pracy.


— Będą! — krzyknął Kruszyna, podbiegając do hamującego humbera i pakując głowę w okienko — będą, panie prezesie! Cepurski obiecał! Aleśmy się naharowali, zanim znaleźliśmy wszystko do tych biletów! Pół dnia się z nim kołowałem. A jak się stawiał!

— Siadaj — rzekł Merynos, otwierając drzwiczki — jedziemy.

Kruszyna wsiadł, odetchnął ciężko i zapalił papierosa. W ulicznych światłach wieczoru twarz lśniła mu potem. Był nie ogolony, krawat miał rozluźniony przy zmiętym, nieświeżym kołnierzyku przepoconej koszuli, sine cienie zmęczenia ciemniały mu w oczodołach i wokół złamanego nosa. Ostatnie dwa dni odbiły się — ciężko na wyglądzie Roberta Kruszyny. Merynos przypatrywał mu się chwilę spod oka. — Musisz trochę odpocząć, Bobuś — rzekł serdecznie. Fala ciepła rozlała się w piersi Kruszyny: te słowa przyjaznej troskliwości były mu najlepszą nagrodą za oddanie i wierność. „Czy aby wytrzyma? — myślał zimno Merynos — naprawdę potrzebny jest dopiero na jutro”.

Oliwkowy humber zahamował obok nowego gmachu PKO na Sienkiewicza. Kruszyna wysiadł, za nim Merynos, zamykając starannie auto. Przeszli Marszałkowską na skraju największego placu w Europie do rogu Moniuszki: wokół rozciągała się ogromna przestrzeń pełna sygnałów ostrzegawczych, niebieskich i czerwonych, oraz jaskrawych lamp w głębi, przy których nocne zmiany układały asfaltową nawierzchnię wokół wielkiego wieżowca, odbijającego niebieskawo światła wieczoru swą kremową okładziną. Ulica Moniuszki była krótka, zabita parkanami z desek wokół ostatnich ruin, przeznaczonych do rozbiórki: ogromne siedziby banków, instytucji oszczędnościowych i towarzystw ubezpieczeniowych, czarne, wysokie, masywne, wznosiły tu swoje wypalone ściany za przesadnie ciężkimi kolumnadami. Lada dzień miały zniknąć, i ustępując planowej odbudowie, jak resztki symbolów finansowej potęgi z przedwczoraj. Był to jeden z ostatnich rezerwatów mroku i cienia wśród wielkomiejskiej, rozświetlonej płaszczyzny największego placu w Europie.

Merynos kopnął krzywo wiszącą furtkę i wszedł w chaos rozgruzowanego terenu. Przechylił przegub z zegarkiem ku smudze światła, dochodzącej z ulicy: było dziesięć po dziesiątej. — Tu pusto — zaniepokoił się Kruszyna — czyżby Szaja nawalił? — Na pewno wchodzili od tamtej strony — mruknął spokojnie Merynos. Wskazał palcem na skłębioną masę żelbetonowego gmachu

0 rozdartych ścianach: wielkie, puste betonowe kondygnacje, wsparte cementowymi słupami, przeświecały granatowym niebem na wysokich piętrach, potężne, zardzewiałe szyny żelazne stropów, stalowe belki i gmatwanina prętów zbrojeniowych wiązań mieszały się w niesamowitych układach zniszczenia. Merynos ruszył szybko przez gruzowisko w stronę ruin, minął nastrzępioną oberwanymi stropami przestrzeń, która ongiś była wielkim westybulem, i odnalazł szerokie, spękane, zaśmiecone cegłami schody, prowadzące w dół, do podziemia. Z dołu dochodziła głucha, zbita wrzawa licznych głosów. Merynos zwolnił kroku, zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko i odrzucił świeżo zapalonego papierosa w bok. Po czym zszedł schodami na dół.

Ogromna hała przedstawiała obraz kompletnej dewastacji; niegdyś marmurowe ściany złupane były w proch lub spękane i wgięte, zwalony sufit rozwierał się nad głowami w wyrwy, z których zwisały obrywy muru porosłe kosodrzewiną zbrojeniowych prętów lub sterczały dziwacznie powyginane wiązania żelazne, w podłodze ziały głębokie, obszerne leje, odsłaniające jeszcze niższe kondygnacje, pełne spalonego szmelcu urządzeń hydraulicznych. W lejach, wyrwach, dziurach, na załomach ściennych, na żelaznych belkach i szynach, w szczelinach muru, na usypiskach cegieł i kupach szmelcowego żelastwa, na porosłych dziką trawą zwałach gruzów, wśród zardzewiałych zbrojeń, w spękanych stropach i na spalonych balustradach siedzieli ludzie. Kto dał im dziesiątki świeczek, jakie trzymali w dłoniach — czy pomyślał o tych świeczkach Szaja, czy znalazły się one na zasadzie owej spontanicznej, praktycznej wynalazczości — tego Merynos nie wiedział. Dość, że migotliwe płomyki świeczek kładły tysiące ulotnych cieni i blasków na chude i grube, kanciaste i nalane, lśniące ciepłem majowego wieczoru twarze, na ciemne i jasne, błyszczące brylantyną włosy, rysowały kontury oprychówek i beretów na głowach, zapalały ogniki w bezczelnych, zuchwałych, ciemnych i jasnych oczach, wydobywały zarysy długich i krótkich, mocnych, zagiętych i perkatych nosów, odbijały się w białych, zdrowych, drapieżnych zębach, nieciły srebrzyste błyski w podawanych szybko z ręki do ręki butelkach wódki, wzmacniały żarzenie się dziesiątków papierosowych punktów, tlących się w półmrocznej przestrzeni jak czerwonawe, świętojańskie robaczki. Filip Merynos poczuł nowy przypływ optymizmu. — Szefie — posłyszał tuż obok głos Szai — możemy zaczynać? — Odsunął Szaję ramieniem i wystąpił na sam środek hali. Jego barczysta, ogromna sylwetka bez twarzy werżnęła się jak gruby, czarny wykrzyknik we wrzawę stłumionych głosów i wrzawa zaczęła rozpływać się w ciszy. Merynos stał nieruchomo i milczał, a gdy milczenie to skoncentrowało na nim uwagę wszystkich, kiedy stało się gniotące i nieznośne, wzniósł ramię wysoko w górę, zatoczył nim krąg

1 krzyknął:

— Warszawskie chłopaki!

Było coś tak przejmującego w jego krzyku, coś tak trafiającego do serc tych ludzi, oblepiających ruiny wśród ogników świeczek, że cisza stała się czuła, miękka, bezdennie chłonna, zaś Filip Merynos poczuł, że każdy jego wyraz padnie tu jak ziarno w tłustą, rodną glebę. Nikłe echo podziemnych ruin powtarzało sylaby: „.paki, paki, paki!”

— Warszawska hofta! — zawołał Merynos głosem niskim, przytłumionym i żarliwym — jutro jest dzień porachunku! Z pięćdziesięciu tysięcy ludzi, którzy jutro przyjdą na stadion, jeden musi tam zostać! Na ziemi i bez życia! Ma to być człowiek, który wam zatruł życie w tym mieście! Wiecie, kto to jest?

Jak zły warkot przetoczyło się po tłumie słowo. Głuchy harmider narastał ze wszech stron, świeczki drżały w niecierpliwych dłoniach.

— Cisza! — krzyknął głośno Merynos, tłumiąc siłą swego głosu sprężony wybuch nagromadzonej w podziemiu energii. — Cisza, bo nam tu kogoś naprowadzicie. Jeszcze nie skończyłem. Jutro każdy z was dostanie bilet na mecz. To prezent od obywatela Kudłatego!

— Niech żyje Kudłaty! — rozległ się przesiąkły alkoholem, entuzjastycznie pijacki wrzask; jeszcze sekunda i wrzask rozbiegłby się jak pożar po zgromadzonym w jednym, miejscu chruście, gdyby nie Szaja, który jednym skokiem znalazł się przy zapaleńcu: zerwał po drodze czapkę z czyjejś głowy i wpakował ją w rozdarte krzykiem usta.

— Tylko bez manifestacji! — w donośnym głosie Merynosa był gorzki, warszawski humor — jesteśmy w centrum miasta. I chociaż milicja podziękuje nam jutro za wyrządzoną jej przysługę, to teraz wolałbym się z milicją nie kontaktować. Prawda, koledzy?

Roześmiane po cwaniacku: — Tak jest!.. Na pewno!.. Jasne!.. — przeleciało wzdłuż amfilady słuchających.

— Pamiętajcie, panowie — głos Merynosa zabrzmiał ironicznym pochlebstwem, jakże wielbionym przez tych tu ludzi — że społeczeństwo patrzy na was! Macie uwolnić Warszawę od groźnego opryszka i dostaniecie jeszcze za to po bilecie na najciekawszą imprezę sezonu! Będziecie działać zgodnie z prawem i w tym wasza siła! Prawo i słuszność są po waszej stronie, a zatem każdy kamień i każdy metal, jakiego jutro użyjecie; będzie dobry!

Resztki pijackiego bełkotu i wydzierania się, jakie dochodziły z odległych rzędów, stłumione zostały powagą chwili, jaka naraz rozciągnęła swe panowanie nad wszystkimi. Powiało nieodwołalnym, niemożliwym do uniknięcia morderstwem. W tej chwili nie było tu człowieka, który mógłby przypuścić, że ZŁY będzie jeszcze jutro żył. Decyzja, która teraz zapadła, niemożliwa była do uchylenia, zaś wszyscy wierzyli, że nie urodził się jeszcze człowiek, który byłby w stanie wymknąć się wyrokowi wydanemu tu, teraz, w tych ruinach i przy tych świeczkach, jakaś nagła, zaskakująca dyscyplina ujęła warchołów i rozrabiaków w niewidzialne karby. Gardła nabrzmiały dzikim, przedbitewnym krzykiem, rodzącym się w piersiach wraz z wyczuwalnym już w powietrzu zapachem krwi, nikt jednak nie wydał z siebie najcichszego zawołania. Skronie pulsowały, serce łomotało o żebra, wyczuwało się, że nagromadzona tu zapalczywa aprobata musi znaleźć jakieś ujście, jakiś wyraz wobec zakazu krzyku. I naraz — stojący obok Szai niski, szczupły wyrostek o rozpłomienionym spojrzeniu i z rękami w kieszeniach, chłopiec niemal, wyjął olśniewającym swą trafnością ruchem prawą rękę z kieszeni, wzniósł ją wolno do ust, wysunął dwa palce, wsadził je w usta i gwizdnął mocno, długo, przeraźliwie. Przez chwilę w zasnutym dymem papierosowym powietrzu wibrował samotny, przeciągły gwizd, po czym jakieś inne dwa palce przytknięte zostały do ust i drugie pasmo gwizdu splotło się z pierwszym, zaś w sekundę później stropy i mury wypełniły się potężnym, rozdzierającym, wyrywającym trzewia z emocji, sprężonym gwizdaniem. Merynos pochylił głowę jak wzruszony swym sukcesem aktor na scenie, który zapomina o ukłonach. Wtedy też padła pierwsza butelka po wódce: zatoczyła miękki łuk i rozbiła się u stóp Filipa Merynosa w dowód twardego, brutalnego, lecz oczywistego hołdu. Zewsząd zaczęły padać flaszki, ćwiartki i półlitrówki, łagodnie, okrągło, jak bukiety kwiatów przerzucane przez sceniczną rampę, gwizd nasilał się, cichł i znów nasilał w frenetycznym falowaniu, wyrażającym ostateczną gotowość. Wokół Merynosa srebrzyło się coraz więcej szklistej stłuczki. Im więcej butelek lądowało wokoło, tym bardziej gwizd nabierał na dzikości i zapamiętaniu. Stojący w świetlistym otoku wódczanego szkliwa Filip Merynos jak zwycięski toreador na zarzuconej hiszpańskimi kapeluszami arenie poczuł przypływ szczerego wzruszenia. Żegnał się wszak ze swoim światem.


Filip Merynos wszedł do pokoju i Olimpia zamknęła za nim starannie drzwi.

— Tu są bilety na poniedziałkowy samolot — rzekł Merynos. — Lecimy z samego rana, Olimpio.

Rzucił na stół dwa czarno zadrukowane zielone kartoniki, pokryte adnotacjami przy pomocy kopiowego ołówka. Rozejrzał się po dużym pokoju i uśmiechnął się z satysfakcją: pokój wyglądał jak podczas przeprowadzki, zewsząd widniały otwarte szuflady, rozłożone walizy, porozrzucane części garderoby.

— Pakujesz się — stwierdził Merynos z uśmiechem; czuł w tej chwili wielką miłość do Olimpii za tę rzutkość, gotowość, zdecydowanie w działaniu, szybkość w realizacji najbardziej ryzykownych i krańcowych zamierzeń. „Nareszcie kobieta godna mnie” — pomyślał z dumą. Przyciągnął Olimpie ku sobie i pocałował mocno w rozchylone, pachnące doskonałą szminką usta. Perłowy peniuar rozchylił się na piersiach Olimpii, jej silne gibkie ciało przylgnęło miękko i nieustępliwie do postaci Merynosa. Merynosowi drgnęły nozdrza.

— Tak — powiedziała wolno Olimpia — pakuję się. Ale nie wiem, czy z tobą pojadę.

— Jak to? — Merynos zesztywniał z wrażenia — myślałem, że decyzja już zapadła? Zresztą — głos jej nabrał tonów takiego okrucieństwa, że Olimpie przeszył nagły dreszcz. — Zresztą. — powtórzył przeciągle Merynos — ty dużo wiesz, Olimpio. Za dużo na to, aby się cofać. — Twarz pokryła mu się szkarłatnymi cętkami, oczy rozbiegły się złowrogo.

Olimpia przysiadła na tapczanie, w postawie jej była rozpacz. — Filipie — zaczęła — posłuchaj. Ja nie jestem już taka młoda. Nie stać mnie na rozpoczynanie wszystkiego od nowa. Tu mam jakąś własną bazę, stoję na własnych nogach, a za granicą, tam. będę niczym. Wierzę w twoją miłość, to prawda, ale wiesz, w życiu wszystko jest możliwe, wszystko się może zdarzyć. Zostańmy tutaj, wyjdę za ciebie za mąż wbrew wszystkiemu, bez względu na jakiekolwiek okoliczności. Ale zostańmy tu.

— Tego — się nie da zrobić — rzekł Merynos ochrypłym głosem.

— Chyba masz do mnie zaufanie, wierzysz mi? — szeptała Olimpia; jej piękne oczy szukały wzroku Merynosa z zupełnym oddaniem.

— Nie wierzę nikomu — rzekł z trudem Merynos — ale ty mnie nie zdradzisz. Zabiłbym ciebie i siebie.

— Wiem o tym — rzekła prosto Olimpia — nie zdradzę cię. I nie dlatego, że się ciebie boję, tylko dlatego, że mnie naprawdę kochasz, a ja nie potrafię płacić za miłość zdradą.

— Pojedziesz — rzekł Merynos twardo — na pewno pojedziesz. Nie ma o czym mówić.

— Nie wiem — Olimpia potrząsnęła głową; umarła twarz, twarz z niebytu, mignęła w jej wyobraźni; Witold Halski uśmiecHal się swymi jasnymi, kpiącymi oczami. — Nie wiem — powtórzyła Olimpia i ogarnęła wzrokiem swe zasobne, wygodne mieszkanie: z każdego kąta biła zamożność, z każdego kąta wyzierały ku Olimpii oczy Witolda Halskiego. — Zostań tu dzisiaj — szepnęła Olimpia, wstając i przywierając znów całym ciałem do Merynosa — stęskniłam się za tobą. Zostań — wionęła nieśmiało, żarliwie muskając mu wargami ucho.

— Nie — rzekł za głośno Merynos — nie zostanę. Jutro zostanę, jak będzie po wszystkim. Zbyt długo na ciebie czekałem, żeby twój powrót nie był pełnym triumfem. Teraz, tu — wskazał ręką rozgardiasz wokoło — to nie są warunki do święcenia naszego wielkiego święta. Prawdziwe szczęście zacznie się w Kopenhadze, bo nie ma prawdziwego szczęścia w tych rzeczach bez spokoju.

— Masz rację — rzekła prosto Olimpia i ugryzła go leciutko w koniuszek ucha, co oznaczało, że słucha się go, lecz nie przestanie go pożądać. Albowiem Olimpia Szuwar wiedziała dobrze, co wzbudza największą radość w sercu mężczyzny.

Filip Merynos wypuścił Olimpie z objęć i rzekł: — Idę się też pakować — ale nie odchodził. — Olimpio — rzekł po chwili, jakby tonem usprawiedliwienia — jestem po ciężkiej pracy, bardzo zmęczony. — przerwał, lecz w głosie jego i postawie było jakby pragnienie wyznań.

— Coś robił? — spytała cicho Olimpia, nie patrząc nań. Pytanie to było pomocą.

— Pracowałem ciężko — rzekł Merynos ochryple — ustawiałem akcje na jutro. Moi ludzie to najgorsza warszawska żulia, wiesz? Ciężko się z nimi pracuje.

— Żadna praca nie hańbi — rzekła ze sztucznym humorem Olimpia — ale każda praca męczy.

Podeszła do Merynosa i pocałowała go wspaniałym gestem w czoło. Było coś macierzyńskiego i rozgrzeszającego w tym geście i Merynos poczuł, że słowa te nie są wyłącznie zręcznym frazesem. Brzmiała w nich cała koncepcja życia, cudowna życiowa filozofia. Pochylił się z wdzięcznością ku dłoniom Olimpii. W tej samej chwili zrozumiał, w musi wyłączyć osobę Olimpii Szuwar ze swych myśli na nadchodzące dwadzieścia cztery godziny, jeśli chce ocalić swe życie — tylko nagie życie.

Lowa Zylbersztain zsunął dwa szerokie fotele i wstawił między nie krzesło. Merynos rzucił mu prześcieradło, poduszkę i koce i Lowa zabrał się niezręcznie do przygotowywania posłania. Merynos wszedł do łazienki, wziął prysznic, po czym położył się na tapczanie i palił papierosa. Lowa rozebrał się, umył w łazience i wrócił na swe legowisko. WzdycHal ciężko, kręcąc się niespokojnie i nie znajdując dogodnego położenia dla swego masywnego korpusu na stworzonej przez siebie konstrukcji. Tęgie ramiona złożył pod czarną głową, szeroka pierś w gimnastycznej koszulce wznosiła mu się raz po raz melancholijnym stęknięciem nad zasuniętym kocem.

— Panie prezesie — rzekł cicho Lowa.

— Czego chcesz? — rzekł flegmatycznie Merynos.

— Jak pan myśli, uda się jutro czy nie uda?

— Uda się.

— I co ja mam robić. Jak pan myśli? Ja pana bardzo przepraszam — uniósł się na łokciu i spojrzał w stronę tapczanu — że panu głowę zawracam. Ale ja chciałbym się poradzić.

— Mów, Lowa — rzekł łagodnie Merynos: leżał na wznak, z oczami wbitymi w sufit, zaciągając się głęboko pall-mallem.

— Ja myślę, panie prezesie, że jak to wszystko wystrzeli i jak załapię moja dolę, to trzeba będzie się zamelinować — póki co, na parę tygodni, gdzieś na Mazurach. Albo na zachodzie. Ja mam tani dobrego kumpla, on pomoże, tym bardziej że będę nadziany. — głos Zylbersztajna zabrzmiał marzycielsko. — Zawsze te parę groszy będzie. A w razie czego, o ile się tu nie uspokoi, to trzeba będzie pchać się na Berlin, no nie? Jak się ma parę złotych, to wszystko można, prawda, panie prezesie?

— Prawda — rzekł cicho Merynos.

— A za granicą to ja mam krewnych. Nie dadzą mi zginąć — głos Zylbersztajna nabierał spokoju, zadowolenia — byle te parę złotych, oj, tylko żeby mieć te parę groszy.

— Śpij, Lowa — rzekł łagodnie Merynos — musisz być jutro wypoczęty. Już późno. Dobranoc!

— Dobranoc, oj, dobranoc! — rzekł z troską i powątpiewaniem Lowa. Merynos nacisnął guzik i pomarańczowe światło nocnej lampy rozpłynęło się w mroku. Pokój wypełnił się ciemnością i nabrzmiałymi ciężką melancholią westchnieniami Lowy Zylbersztajna, który nie mógł zasnąć.

4

Jonasz Drobniak uchylił ostrożnie prawe oko i nie dostrzegł nic. Uchylił powiekę lewą i również nie dostrzegł nic. Wtedy zamknął oczy z rozpaczą i otworzył oba naraz. Również nic nie dostrzegł. Ogarnęła go rozpacz jeszcze większa, lecz na jej dnie był ratunek. „Skoro rozpaczam, więc żyję” — strawestował z sukcesem podstawową tezę racjonalistycznej filozofii. Teraz dopiero poczuł łupiący, rozsadzający głowę ból w tyle czaszki. Jednocześnie pojął kilka rzeczy naraz, a więc to, że nie wyleciał w powietrze, że ocknął się dopiero co z omdlenia i że nic nie widzi z nader prostego powodu — albowiem leży w kompletnych ciemnościach.

Ostrożniutko, z niezwykłą delikatnością, ważąc w myślach każdy milimetr ruchu, sięgnął rękami do kieszeni marynarki. Wolniusieńko, gotów w każdej sekundzie do natychmiastowego cofnięcia, zanurzył dłonie w kieszeniach. Obydwie tubki leżały spokojnie, wręcz beztrosko, na dnie marynarki. „Cud — pomyślał Drobniak, przypominając sobie wszystkie niedawne gwałty, dokonane na jego osobie — prawdziwy cud! Miotano mną na wszystkie strony, bito i kopano, spadałem długo w dół jakiejś tajemniczej sztolni i. nie wybuchło! Cud!” Dźwignął się z trudem, stęknął boleśnie i usiadł: rozbite i potłuczone kości bolały go niewymownie. „W tym coś jest — nie przestawał filozofować pogodnie — imię jednak znaczy bardzo wiele. Można nawet napisać interesujący, poparty przykładami z życia traktat na temat imienia. O prezencie z imienia, jaki czynią rodzice małej, świeżo narodzonej istocie. Dobre imię to połowa powodzenia. Daje ono wyborną podstawę psychiczną dla przeróżnych osiągnięć, a nawet wyznacza w niejakim sensie losy ludzkie. Nawet najbrzydsza dziewczyna, nazywając się na przykład Pamela — dysponuje pewną szansą życiową, której brak jest zwykłym Haniom i Marysiom. Toteż imię obowiązuje i pomaga zarazem. W fakcie, iż nazywam się Jonasz, kryją się tajemnicze znaki. Nie ma takiej matni, z której nie wyszedłbym cało. Mój bibilijny imiennik zachowywał się w swoim czasie w paszczęce wieloryba jak w dobrze urządzonej świetlicy, czyż nie? Nie mogę być od niego gorszy”. Przekręcił się, jęcząc z bolesnego wysiłku, na bok i wylądował na czworakach: pod dłońmi i kolanami czuł chropawą, zaśmieconą, nie pokrytą deskami podłogę, pełną żwiru i kruszyn cementu, jak na nie wykończonych budowach. W tej pozycji posunął się z pół metra do przodu: ostry żwir podłogi darł mu spodnie na kolanach. Wtedy chwiejnie wstał i wydobył bez trudu zapałki z kieszeni. Pierwszy płomyk zgasł szybko, drugi utrzymał się aż do lekkiego sparzenia palców. Pomieszczenie, w którym się znajdował, było niską, ciasną, zbitą z desek klitką, zupełnie pozbawioną wejścia, wyjścia, drzwi czy okien. W górze czerniał otwór sztolni, prowadzącej tu z wyższego piętra, z gabinetu prezesa spółdzielni „Woreczek”. Upadek łagodziła okoliczność, że sztolnia była pochyła. „Jak to jest zrobione? — zastanawiał się Drobniak — aha!” — doznał momentalnego olśnienia: przypomniał sobie nie wyremontowane piąte piętro pod lokalem spółdzielni, wypalone ściany, usiane lasem desek, grubych belek, wsporników, przyciesi, cały labirynt oszalowań, ciasnych przejść i zakamarków. „Rozumiem — pokiwał z zadowoleniem obolałą głową — zlokalizowaliśmy położenie, teraz trzeba się stąd wydostać”. Nowa zapałka oświetliła wydobyty z kieszeni zegarek, na którym dochodziła dziesiąta, następny zaś płomyk ujawnił leżący na podłodze melonik, a obok parasol. Ciepłe wzruszenie zalało mu serce na widok tych przedmiotów. „To dobra wróżba” — rozradował się i przypływ optymizmu kazał mu unieść rześko czoło do góry; zaraz też krzyknął: — Auuu! — i szybko pochylił je pokornie na nowo, uderzywszy się dotkliwie o jakiś wystający fragment muru. „W każdym razie — pomyślał, podnosząc parasol i kładąc melonik na głowę — mimo gwałtowności przeżyć nie wypuściłem z rąk mych wiernych przyjaciół”. Raz jeszcze zapalił zapałkę, wymierzył odległość, przeszedł w najdalszy kąt klitki, rozpędził się, nabrał rozmachu i rąbnął ramieniem w jedną ze ścian swego więzienia. Deski ani drgnęły, zaś Jonasz Drobniak zabrał się z ciężkim westchnieniem do rozcierania zmaltretowanego barku.

Przysiadł na moment w kącie, po czym zerwał się i wyrzekł półgłosem: — Tak jest! Nie ma innej rady. Trzeba ryzykować. — Wyjął z kieszeni dużą chustkę do nosa i scyzoryk, odciął wąziutki pasek płótna, podszedł do najwęższej ściany klitki, przyklęknął, położył długi strzęp chustki na podłodze, wyjął z kieszeni tubkę „Kalodontu”, odkręcił zakrętkę, zerwał kapsel i macając ostrożnie w ciemnościach wysypał trochę prochu na lont. Po czym ostrożniutko, mierząc każde poruszenie, zapalił zapałkę, przytknął do lontu z chustki, złapał kurczowo parasol, nacisnął w biegu melonik i skoczył w przeciwległy kąt klitki, tuląc się do ściany. Przez kilka sekund panowała kompletna cisza i Jonasz Drobniak zaklął nawet, gdyż przyszło mu na myśl, iż lont zgasł; już zsuwał melonik ze zroszonego potem czoła, by rozpocząć wszystko od nowa, gdy rozległa się dość głośna detonacja i twarde nakrycie głowy wbiło się Jonaszowi Drobniakowi na twarz aż po staromodny, wysoki gumowy kołnierzyk.

Mocowanie się z własnym kapeluszem nie należy do rzeczy najzabawniejszych, zwłaszcza gdy odbywa się w zupełnie nieznanym terenie i w stanie lekkiego oszołomienia, wywołanego pobliską eksplozją. Jonasz Drobniak ujął mocno sztywne rondo melonika i rwał je oburącz w górę, nie wypuszczając z prawej dłoni parasola i zataczając się z lekka. W ten sposób, nie wiedząc, rzecz jasna, o tym, dotarł do naruszonej przez wybuch ściany. Uczynił jeszcze jeden krok i w tej samej chwili udało mu się odbić część ronda z oczu. Czas był najwyższy po temu, gdyż jednocześnie nastąpiło kilka zawartych w dziesiątej części sekundy, mimo to niezwykle istotnych faktów: rączka kurczowo trzymanego parasola zaczepiła się instynktownym, nieomylnym gestem o framugę z desek, ze zbielałych warg Jonasza Drobniaka wyrwał się pełen grozy okrzyk: — O, rany! — zaś nieco niżej odezwało się gderliwe urąganie. Fakty te dawały razem obraz Jonasza Drobniaka, wiszącego na własnym parasolu na zewnętrznej ścianie sześciopiętrowej kamienicy, podczas gdy pod Jonaszem Drobniakiem otwierało się pięć pięter przepaści, zakończonej w dole wąwozem ulicy Próżnej; urągliwy zaś głos z okna czwartego piętra, tuż pod stopami zawieszonego na wysokości Drobniaka, obwieszczał: — Czekajcie, gówniarze, pójdę na górę i zerżnę wam tyłki! Kapiszonów się im po nocy zachciewa, kalichlorkiem się bawią, jak na Wielkanoc! Ja wam dam huki! Trzeba było jednak działać i wybrać jedną z dróg: albo wołać o ratunek, licząc na to, że urągliwy głos z okna przyjdzie natychmiast z pomocą, albo windować się samemu w górę. Cała moc ducha Jonasza Drobniaka zestrzeliła się w tej błyskawicznej decyzji: walka toczyła się nadal, nie czas było uciekać się do czyjejkolwiek pomocy! Ciężko dysząc z wysiłku i z przerażenia oparł stopę na secesyjnym gzymsie okiennym czwartego piętra i czepiając się pękającymi paznokciami dekoracyjnych ozdobności i zwieńczeń fasady rozpoczął morderczą wspinaczkę. Jeszcze jedno przyciągnięcie trzymanego kurczowo parasola, jeszcze jeden uchwyt i Jonasz Drobniak usiadł na wyrwanym przez eksplozję, postrzępionym w drzazgi kanciastym progu drewnianej klitki jak na górskiej przewieszce w Tatrach. Teraz dopiero zatrząsł się z przeżytej trwogi, nastąpiła zwykła reakcja odprężonych po krańcowym napięciu nerwów. Po chwili patrzył już zimno w otchłań pod sobą, jak nieulękły taternik. „Błogosławiony niech będzie styl secesyjny w architekturze — pomyślał z nabożeństwem — wszystkie te stiuki, gzymsy, wystroje, kamienne owoce, girlandy, listowie i rogi obfitości nad oknami! Im zawdzięczam ten niezapomniany spacer po pionowej ścianie w górę”. „Okazało się, że eksplozja miała jeszcze inne skutki: kawał odłupanej na boku deski otwierał przejście w las oszalowań, belek i przyciesi nie wyremontowanego piątego piętra. Jonasz Drobniak ujął mocniej Parasol, poprawił melonik, otrzepał spodnie, obciągnął schludnie żakiet i ruszył przed siebie w nieznane, w labirynt ciasnych przejść i zakamarków.

Była to uciążliwa wędrówka z rzędu wypraw przez groty, stare lochy, pół zasypane studnie lub nieprzeniknione, splątane dżungle, mimo że odbywała się na piątym piętrze warszawskiej kamienicy: Obijając się dotkliwie w wąziutkich przesmykach rusztowań, wciskając się w ciemne cieśniny prowizorycznych omurowań, kuląc się pod niskimi nawisami belek i wsporników, skacząc akrobatycznie przez jamy rozdartych podłóg, zginając się pod trójkątnymi kroksztynami z grubych pali i prześlizgując się między linami grubych sznurów i strychowych wiązań, Jonasz Drobniak dotarł wreszcie do wąskich, połamanych schodów bez poręczy. Oto był cel, tego szukał — jakiejś drogi, wiodącej na szóste piętro — którą przebyć można bez mrożącej krew w żyłach gimnastyki na własnym parasolu.

Schody skrzypiały niemiłosiernie i Jonasz Drobniak odczuwał każde skrzypnięcie jak wbijany wolno sztylet w własne serce. Szedł powoli, ostrożnie, z rozmysłem i po paru chwilach stanął przed nie heblowanymi drzwiami z desek. Nacisnął brzydką, żelazną klamkę, drzwi otworzyły się z ordynarnym chrzęstem nie oliwionych zawiasów. Drobniak przełożył najprzód jedną nogę przez próg, potem drugą, wreszcie znalazł się cały w krótkim, ciemnym, świeżo bielonym korytarzu. Było tu zupełnie pusto i cicho, co zaś najważniejsze: podłogę pokrywał dość miękki chodnik z rogoży. Korytarz skręcał pod kątem prostym w lewo: na zakręcie otwarte były drzwi do obszernej łazienki, w której paliło się światło. W łazience, pomiędzy wanną a kuchenką gazową, stało polowe łóżko z rozciągniętego na krzyżakach brezentu, na którym spała, oddychając ciężko, kobieta o grubej twarzy: Jonasz Drobniak spotkał ją rano na schodach, gdy szedł do spółdzielni „Woreczek”. — „Królowa Siekierek” — szepnął cichutko Drobniak. Z polowego łóżka dochodziło jękliwe chrapanie gnębionego złymi snami człowieka: stojąca na podłodze przy głowie śpiącej półlitrowa, niemal próżna butelka po wódce i przewrócony kieliszek obok wyjaśniały wszystko. Drobniak odnalazł klucz po wewnętrznej stronie drzwi i zamknął za sobą łazienkę, przekręcając starannie klucz i chowając go do kieszeni. Korytarz przed nim wiódł ku frontowemu wyjściu; stanął przed polsterowanymi drzwiami gabinetu prezesa spółdzielni „Woreczek” i nacisnął delikatnie klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Drobniak sięgnął szybko do tylnej kieszeni i wydobył pęczek niedużych, stalowych drutów o precyzyjnie, nieomal koronkowo pozaginanych końcach. Zsunął melonik na tył głowy, wysunął z uwagą koniuszek języka i zabrał się do roboty.

Pot błyszczał na żółtym czole pod melonikiem, wargi schły i krwawiły z nieustannego przygryzania, lecz zamek nie ustępował. Palce Jonasza Drobniaka zmieniały co chwila stalowy drut, ruchy tych palców: krótkie, skąpe, nieuchwytne a wrażliwe, subtelne, wyczulone na każde starcie się metalu o metal, przypominały gesty chirurga wirtuoza, w końcach tych palców kryła się bezbrzeżna wiedza o ledwie dostrzegalnych różnicach w kształcie włoskowatych form stali, o nie odcyfrowanych tajemnicach z zakresu otwierania i zamykania zamków. Ta drobiazgowa, finezyjna walka z minimalnym skrzywieniem linii zagięcia czy płyciutkiego rowka w kawałku metalu nabierała cech jakiegoś obrzędowego misterium dla wielkich wtajemniczonych — zaś Jonasz Drobniak, pochylony ku drzwiom, z oczami przymkniętymi, wsłuchany w drgnienia własnej ręki i odsłaniający z morderczym uporem tajemnice życia cuhaltowego zatrzasku, zdawał się być arcykapłanem tego kultu otwierania drzwi zamkniętych. I nagle, jakby pod wpływem straszliwych zaklęć, a nie fizycznego działania, pokonany zamek szczęknął boleśnie, cichutko, jękliwie, Drobniak wyprostował się triumfalnie i polsterowane drzwi puściły. Jonasz Drobniak wszedł do sanktuarium spółdzielni „Woreczek”.

Zapalił górne światło i stanął na środku pokoju. Wolno, starannie, nic spiesząc się, obejrzał wszystko wokoło: szafy, stolik, biurko, okna, fotele, dywan. Podszedł do biurka i otworzył szufladę. Uśmiechnął się na widok miłej niespodzianki, wyjął swój rewolwer i schował go do kieszeni. Raz jeszcze obszedł pokój, pochylając, się skrupulatnie nad każdym przedmiotem. Po czym zaciągnął rolety, zamknął starannie drzwi, przekręcając dwukrotnie w zamku pasujący doń stalowy pręcik, zgasił górne światło, zapalił stojącą na biurku lampę, wyciągnął szeroko szuflady i zaczął w nich spokojnie, systematycznie grzebać. Co chwila wyciągał jakiś papier, dokument, rachunek, zlecenie, fracht, konosament, które skrzętnie układał w schludnie posegregowane stosiki na biurku. Praca ta trwała ponad godzinę. Gdy wszystkie szuflady zostały dokładnie spenetrowane, Jonasz Drobniak odetchnął, otarł rękawem czoło pod nie zdejmowanym cały czas melonikiem i zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko i spojrzał na zegarek: było pięć po dwunastej. Stanął przed etażerką z segregatorami, księgami handlowymi, skoroszytami i pełen tkliwości uśmiech zagościł mu na wargach. Wprawnym ruchem zdjął kilka grubych segregatorów i ksiąg, położył je na biurku, zasiadł wygodnie za biurkiem i zaczął wertować je z ogromną wprawą i znawstwem. Coraz to sięgał po nowe księgi i nowe skoroszyty, czytał, sprawdzał, badał, zaś każdy gest, jakim przewracał stronę i wodził palcem po kolumnach cyfr, saldach, kontach, debetach, mankach i przeniesieniach znamionował niebywałego specjalistę i fachowca. UśmiecHal się też coraz szerzej, coraz bardziej zadowolonym uśmiechem, jak ktoś, komu zgadzają się najbardziej skomplikowane rachunki. Od czasu do czasu notował coś w swym rozłożonym na boku notesie. Za każdym zaś razem, gdy wzrok jego natykał się na tak proste na pozór słowa, jak: „wydział handlu cegłami”. „wydział samochodowy”, „wydział witamin” z warg jego zrywało się westchnienie i cmokanie, oznaczające najwyższy podziw. W pewnej chwili oderwał się od ksiąg i zamyślił się głęboko. Gdy ocknął się, wzrok jego padł na stojący na biurku aparat telefoniczny. „Co to jest? — zastanowił się — przełącznik? Ciekawe, do jakiego telefonu?” Rzeczywiście: na aparacie telefonicznym umocowany był przełącznik starego typu — mała, metalowa rączka do przekładania w bok lub w górę, tuż za tarczą do nakręcania numerów. Jonasz Drobniak wyszedł z gabinetu i otworzył pozostałe dwa pokoje. Nigdzie nie było telefonu. „Może w warsztacie? Naprzeciwko?” — pomyślał z uwagą. Nie bez trudu otworzył drzwi po przeciwnej stronie klatki schodowej, prowadzące do fabryczki saszetek, torebek i drobiazgów z mas plastycznych, po czym zbadał dokładnie jej obszerny, pełen woniejących plastykiem zakątków lokal. Na stole dyspozytora pracowni znalazł aparat: był to jednak telefon o zupełnie innym numerze i bez przełącznika. Jonasz Drobniak wrócił do gabinetu prezesa i zagłębił się ponownie w handlowe księgi. — „Magazyny spółdzielni «Woreczek», ulica Bagno numer. W podwórzu.” — przeczytał wręcz na głos w jednej z adnotacji i serce zabiło mu mocniej, niż to się zazwyczaj zdarza księgowym przy pracy. I znów spojrzenie jego wylądowało przeciągle na przełączniku telefonu. Wstał, poprawił melonik, ujął parasol, uporządkował biurko i etażerkę, zgasił światło i opuścił biuro. — Ulica Bagno. W podwórzu. — powtarzał półgłosem.

5

Warszawski kurz.

Warszawski kurz i pył lat odbudowy.

Jeden z filozofów obliczył, że warszawiacy wdychali wtedy cztery cegły rocznie. Warszawiacy oddychali budową — nie była to metafora, lecz ciężka, zakurzona, ceglana i pylasta prawda. Trzeba zaś bardzo kochać swe miasto, by odbudowywać je za cenę własnego oddechu. I może dlatego Warszawa z pobojowiska gruzów i ruin stała się znów dawną Warszawą, wieczną Warszawą, tą samą Warszawą — mimo nowych kształtów ulic i konturów domów — że warszawiacy powołali ją do życia, tchnąwszy w jej ceglane ciało swój własny, gorący oddech.

Ranek wstał tego dnia dziwny — brzydki, pochmurny, duszny i wietrzny zarazem. Suchy, gorący wiatr, podrywający tumany ulicznego kurzu, bił w twarze, smagał ostrymi drobinami ceglanego i wapiennego pyłu z budów, oślepiał, zamazywał i zniekształcał perspektywy uliczne, wykrzywiał proporcje. Ogromna rzesza kibiców sportowych zamartwiała się tą pogodą od rana; czyste, puste, niedzielne ulice wyglądały odpychająco i wrogo. Kurz wirował natrętnie i zuchwale na wysokości ludzkich głów, otumaniał, mroczył. W taką pogodę, wśród takiego wichru dzieją się rzeczy straszne, których nie chcą oglądać czerwone, zapylone i zmęczone oczy ludzkie.

A przecież ta wroga, odpychająca aura okazała się zupełnie bezsilna wobec wielkiego, sportowego ewenementu. Od samego rana pociągi dalekobieżne i podmiejskie wyrzucały mi dworcach tłumy pasażerów, w których gestach, słowach, ruchach i spojrzeniach była — przemożna świadomość wyjątkowości dnia i chwili. Rozmowy dotyczyły jednego tematu, ciągle te same wyrazy przewijały się w powietrzu, przy wąskich kontuarach barów mlecznych, przy śniadaniowych stolikach w małych kawiarniach, przy kioskach gazetowych, na przystankach tramwajowych i autobusowych Żoliborza i Ochoty, Targówka i Służewca. Polska — Węgry! Faworyt nadchodzących mistrzostw świata, węgierska jedenastka, w walce z reprezentacją Polski — na warszawskim boisku! Jaki wynik? Jakie szansę? Co będzie miał do powiedzenia słynny nasz prawy łącznik, ile z siebie da polski bramkarz, bezpośredni obrońca honoru tych barw i tych tłumów.

Mecz miał się rozpocząć o wpół do szóstej, lecz gdyby wznieść się nad Warszawą i spojrzeć w dół, na kanały ulic i zbiorniki placów, już od samego rana można było z łatwością zauważyć nieustający ciąg szeregów ludzkich mrówek w jednym i tym samym kierunku. Zewsząd, ze wszech stron ciągnęły pasemka mrówczych karawan ku południowo-wschodniemu krańcowi lewobrzeżnej Warszawy, gdzie zielenił się owal stadionu. Wraz z postępem czasu, gdy wskazówki sunęły ku oznaczonej godzinie, wąziutkie pasemka i strugi grubiały, pęczniały, przeistaczały się w potoki ludzkie, a potem w rwące, stłoczone w kamienistej cembrowinie ulic rzeki. Wielkie imprezy sportowe rozpętują siły nieobliczalne i zagadnienie organizacji tych imprez stanowi jeden z centralnych problemów współczesnej cywilizacji i obyczajowości. Spokojny, flegmatyczny referent Przedsiębiorstwa Handlu Rzepakiem, chuderlawy i cierpiący w życiu codziennym na nerki, zmienia się w drodze na stadion w motoryczną cząstkę sfanatyzowanego tłumu portowych kibiców. Utrzymanie w ryzach takiego tłumu, który w zasadzie niczego złego nie czyni i nie wykracza przeciw prawu, jest zadaniem nie lada, zważywszy, że tłum ten, chociaż zupełnie wyzbyty niecnych intencji, zawiera w sobie olbrzymią, amoralną dynamikę, która w każdej chwili, błędnie z tego tłumu wyzwolona, może stać się dynamiką niszczącą. Z chwilą gdy niewielka, twarda, uszyta z brązowej skóry piłka staje się symbolem, godłem i totemem, w którym zawarty jest ładunek patriotyzmu, pragnienia sukcesu, żądzy wywyższenia się ponad innych, namiętnych tęsknot do zwycięstwa i nabrzmiałego krzykiem podziwu setek tysięcy gardeł — wtedy rozpętują się w duszach ludzkich siły nieprzewidziane, zaś masowość i potęga wyrazu tych sił na trybunach ogromnych stadionów budzi dreszcz przerażenia.


Filip Merynos otworzył oczy i spojrzał na zegarek: dochodziła siódma. Na zsuniętych fotelach chrapał ciężko Lowa Zylbersztajn. Merynos wstał, włożył szlafrok, przeszedł do łazienki, ogolił się, wziął prysznic i nastawił w kuchni wodę na herbatę. Czynił to wszystko spokojnie, nie śpiesząc się, a nawet pogwizdując z cicha. Następnie wydobył z szafy w ścianie ładny, skórzany neseser i opróżnił go z przyborów toaletowych: była to spora, podręczna walizka z drogiej, żółtej skóry. Postawił walizkę na stole, po czym potrząsnął tęgim, zwisającym spod koca ramieniem Lowy. Zylbersztajn poderwał się jak trapiony koszmarami, wystraszony chłopak. — Co jest? — krzyknął. — Nic — uśmiechnął się Merynos — wstawaj. Dzień dobry i do roboty. — W tej chwili zadźwięczał telefon. Merynos podniósł słuchawkę. — To ty, Bobuś? Aha, aha — uśmiechnął się szeroko — przyjeżdżaj tutaj, ale zaraz. — Odłożył słuchawkę i rzucił ziewającemu nerwowo Lowie: — Bilety gotowe. — Lowa wyskoczył sprężyście spod koca.

Po dziesięciu minutach w drzwiach stanął Robert Kruszyna. Był brudny, spocony, zmięty po nie przespanej nocy, lecz pełen ożywienia. — Pakę z biletami zostawiłem w aucie — powiedział.

— Dobra — rzekł Merynos — ładuj się. Robert, pod prysznic — podszedł do szafy i wyjął z niej czystą jedwabną koszulę, zmianę bielizny i świeże skarpetki — i przebieraj się — rzekł rzucając bieliznę Kruszynie — żebyś wyglądał jak człowiek. Dziś niedziela. — Kruszyna uśmiechnął się z wdzięcznością. — I taki mecz — dodał.

Po kwadransie Kruszyna i Zylbersztajn wyświeżeni, o mokrych, przyczesanych włosach, pili na stojąco herbatę. — Macie tę walizkę — powiedział Merynos, podając Lowie walizkę z żółtej skóry — to na forsę. Sprawa jest prosta: bierzecie humbera i jedziecie już teraz na dół, w pobliże stadionu, bo tam zamkną wszystkie dojścia dla ruchu kołowego. Zaparkujecie wóz w tych blokach mieszkalnych na Przemysłowej, wiesz, Robert, tam jest taki prześwit i wjazd dla aut. — Znam — rzekł bez namysłu Kruszyna — wiem bez pudła. Pusto „tam i spokojnie. — To, to — rzekł Merynos skwapliwie — tam zaparkujecie. O miejscu postoju mogą wiedzieć tylko koniki i ludzie z wydziału biletowego. Będą przychodzić po bilety i stamtąd roznosić na miasto. W ten sposób urzędujecie w samym oku cyklonu. Kapujesz, Lowa? — Jasne — rzekł Zylbersztajn. — Cała forsa do tej walizki — rzekł raz jeszcze Merynos. — Liczyć będziemy wieczorem. Aha, Robert, zanim się tam zagnieździcie, odpal Szai z pięćset biletów dla grupy uderzeniowej. I niech Szaja rozstawi swoją hoftę w okolicach placu Grzybowskiego i niech nie daje — nikomu biletów bez cynku ode mnie. Ja tam przyjadę. Zrozumiałeś? Wszystko proste? — Jak drut — rzekł Kruszyna. — Jasne — powtórzył Lowa i wziął walizkę do ręki.

Merynos odprowadził ich do drzwi. — Panie prezesie — rzekł Kruszyna odwracając się nagle — a co będzie z tym facetem? Z tym małym, na górze? No, z tym Drobniakiem? — Nic — uśmiechnął się Merynos — na razie niech tam siedzi. Jutro, jak już będzie po wszystkim, to z nim porozmawiamy. Może uda mi się coś dla niego zrobić. Jak przestanie się stawiać.

Lowa i Kruszyna zbiegli na dół. Merynos wrócił do pokoju i wyjął nową walizkę z pawlacza. Był to czarny kufer lotniczy z drogiej, lśniącej skóry, obszerny i bardzo lekki. Merynos wrzucił doń trochę bielizny, garnitur, przybory toaletowe — Następnie zdjął ze ściany spory obraz: w ścianie jaśniał stalowy zawór wbudowanej kasy ogniotrwałej. Merynos otworzył zawór, wyjął z kasy plik papierów wartościowych i wrzucił je do kufra. Następnie przyniósł ze spiżarni dwie litrowe butelki wódki i włożył je do kufra, między ubranie i bieliznę. Zszedł na dół, wstawił kufer na tylne siedzenie małego wanderera, zatrzasnął za sobą drzwiczki i ruszył ku miastu. Tornado kurzu uderzyło w przednią szybę auta.


Na ulicy wirowały smugi nie zamiecionego brudu i kupki śmieci, kurz wgryzał się w oczy. — Ciągną na stadion — rzekł ZŁY, przecierając osmagane powieki. Spoglądał w perspektywę Alei: zewsząd Ciągnęły strugi ludzkie w jednym i tym samym kierunku. Geniek Śmigło spojrzał na zegarek. — A dopiero wpół do dziesiątej — rzekł z podziwem — siedem godzin będą czekać na takim wietrzysku. Cholerni, fanatycy. — Muszą się już teraz ładować, jak chcą coś dziś widzieć ze stojących miejsc — uśmiechnął się — ze zrozumieniem ZŁY. — Szefie — rzekł Geniek — jak będzie z tą maszyną? Skoczyć po nią?

To w dechę wózek, nowa „Warszawa”, ten kolega mi pożyczy na dzisiaj. A silniczek może się przydać — dokończył znacząco. — Dobra — rzekł ZŁY — skocz po ten wózek, zjedź na dół i zaparkuj go w tych blokach na Przemysłowej. Wiesz, tam są takie prześwity od ulicy. Pusto tam i spokojnie, a blisko stadionu. Niech stoi i czeka. Wstąp po Kompota i przyjedź do Kalodonta. Pójdziemy razem na mecz.


— Chłopaki — rzekł Zylbersztajn do kilku koników w nasuniętych na oczy oprychówkach w bramie obdrapanej kamienicy przy ulicy Mokotowskiej — tu macie po pięćdziesiąt sztuk. Sprzedajecie teraz. — spojrzał na zegarek, dochodziła dziesiąta — po sto złotych od sztuki. Za godzinę czekam na was na placu Zbawiciela, przed kościołem. Kto sprzeda swoje, przyjdzie po nową transzę. Biletów jest od metra, nie oszczędzać, nie certować się, ładować. I pracować na razie w dużym promieniu od głównych dróg na stadion. Tam teraz rozciągają kordony milicji i wojska. Dopiero ostatnie uderzenie zrobimy przy stadionie. Aha, jeszcze to, że baza jest w tych blokach na Przemysłowej, niedaleko stadionu. Taka spokojna, zaciszna uliczka, wiecie gdzie? — Co mamy nie wiedzieć — rzekł ktoś — z Morycem też tam pracowaliśmy. — Dobra — rzekł Zylbersztajn — ta więc baza tam, i to ruchoma. O, ta — dodał wychylając się z bramy i wskazując na stojącego przy trotuarze oliwkowego humbera. Kurzawa runęła im prosto w oczy, które długo przecierali rękawami.


— Maciejak — rzekł porucznik Dziarski — my nic nie mamy wspólnego z organizacją tego meczu. Wobec tego pójdziemy sobie popatrzeć we trójkę z Klusińskim, jako widzowie, dobra? — Z miłą chęcią, panie poruczniku — uśmiechnął się Maciejak — po cywilnemu, prawda? — Oczywiście — rzekł Dziarski — zupełnie niesłużbowo. A więc — spojrzał na zegarek: dochodzi wpół do jedenastej — teraz idę coś zjeść. Umawiamy się o piątej, tu, w biurze. — Weźmiemy citroena i zdążymy na czas. Tylko ta pogoda — zastanowił się, podchodząc do okna — może zepsuć cały mecz, nie?


Nie dochodząc do bramy Filip Merynos spotkał Szaję. — Panie prezesie — rzekł Szaja, zasłaniając uniesionym kołnierzem od marynarki usta przed kurzem — mam tu ludzi. Co z nimi robić? — Ilu masz? — spytał Merynos. — Dużo — uśmiechnął się bezzębnie Szaja — i coraz to ciągną nowi. — Bilety dostałeś od Kruszyny? — Dostałem. — To daj pierwszej setce bilety, niech się walcują w pobliże Alei i Pięknej i niech rozrabiają. Koniki będą mogli lepiej pracować w takim bardaku, rozumiesz? — Rozumiem — uśmiechnął się poufale Szaja — globus to pan ma, panie prezesie — dodał ze szczerym podziwem. Merynos spojrzał na zegarek: zbliżała się jedenasta. — Za godzinę — rzekł — puścisz następne dwieście sztuk, a reszta, ilu by ich było, zaczeka i pójdzie ze mną na ostatnie uderzenie. Ty, Szaja, masz tam stać na cynku i nie ruszać się — wskazał ręką szalet na placu Grzybowskim — pójdziesz razem ze mną. — Dobra — rzekł Szaja. Merynos wszedł w bramę.

Szaja ruszył na ciągnące się za kościołem Wszystkich Świętych gruzowiska: na stosach cegieł i Haldach gruzu, sformowanych przez buldożery, siedziało mnóstwo młodych postaci w bandytkach, drelichowych kurtkach, beretach, kolorowych koszulach. — Chłopaki! — krzyknął Szaja i w mig otoczony został przez całą legię czekających. — Pierwsza wycieczka odchodzi — zawołał Szaja, wyjmując z kieszeni plik biletów i śliniąc palce. Las rąk wyciągnął się łapczywie w jego stronę. — Spokojnie, koledzy, spokojnie — uśmiechnął się Szaja z jakąś lepką chytrością — wprawdzie trafiliście najtańszy punkt sprzedaży biletów na najciekawszą imprezę sezonu, to jednak zupełny gratis mógłby was za bardzo rozpuścić. Po pięć złotych od sztuki, taniej niż dla ZMP, panowie, taryfa ulgowa dla dzieci i młodzieży, ale zgodnie z przepisami. — Zewsząd powiały ku Szai pięciozłotowe papierki, szarpane w drżących palcach przez zakurzony wiatr.


Filip Merynos wszedł na górę i otworzył kluczem drzwi biura. Uderzył go z miejsca widok zamkniętej łazienki. „Czyżby Aniela jeszcze spała? — pomyślał — jak to możliwe?” Otworzył drzwi swojego gabinetu: gabinet wyglądał tak samo jak wczoraj wieczorem, gdy go opuszczał. „Wszystko jedno — pomyślał zdecydowanie — tak czy inaczej, to trzeba załatwić. Chwila słabości może tu za dużo kosztować”. Wyszedł z gabinetu, przeszedł korytarz, skręcił w jego odchodzące pod kątem prostym ramię, otworzył kończące je drzwi z nie heblowanych desek i zszedł po wąskich, skrzypiących niemiłosiernie, połamanych i drewnianych schodach w dół. Odnajdując bez wahania i nieomylnie właściwą drogę wśród lasu przyciesi, belek, wsporników i pali piątego piętra, dotarł do szczelnie obitej tarcicami klitki, przybudowanej do zewnętrznej ściany kamienicy. Przystanął, sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wydobył duży rewolwer o niebieskawym połysku czarnej lufy.

Po czym pewnym ruchem otworzył starannie zamaskowaną klapę w ścianie przybudówki. Snop dziennego światła wdarł się do mrocznego, ciasnego wnętrza. Merynos zbladł, oczy rozbiegły mu się złowrogo — klitka była pusta. Od strony fasady domu jaśniał wyrwany otwór. U dołu sąsiedniej ściany widniał rozłupany w drzazgi kawał deski, ale tego szczegółu Merynos nie zauważył. Oszałamiające zdumienie wypełniło mu mózg. — Uciekł po rynnach? — szepnął białymi wargami. — Co za kozak! Jak on to wyrwał? — Nie mógł odjąć wzroku od fascynującej go dziury w ścianie. Po chwili otrząsnął się, schował rewolwer, pobiegł z powrotem na górę i wpadł do gabinetu. Raz jeszcze omiótł wszystko badającym, przenikliwym spojrzeniem. Wtedy właśnie z korytarza, z łazienki, rozległ się straszny, stłumiony zamkniętymi drzwiami krzyk. — Otworzyć! — krzyczała Aniela — otworzyć! — wyła chrapliwym, przepitym głosem, nabrzmiałym trwogą, miotającym plugawe przekleństwa i bijąc wściekle pięściami w zamknięte drzwi. Merynos skoczył w stronę łazienki, zatrzymał się jednak w pół drogi. Jakby tknięty nagłą myślą podbiegł do biurka i wysunął szufladę — rewolwer Jonasza Drobniaka znikł. Filip Merynos wypadł na korytarz, ale wrócił raz jeszcze, spuścił przełącznik na aparacie telefonicznym i wybiegł ponownie. — Otwórz! Filipie! — Otwórz, prezes! — błagała oszalałym głosem Aniela — Władek! Otwórz, ty draniu! Ja nic nie powiem. Ja nie powiem, że pryskasz, że jedziesz, że samolot, że Szczecin! Władek, wierz mi. ja cię kocham! Ja nawieję! Ja chcę się ratować! Nie daj mi zginąć. — Filip Merynos uśmiechnął się krzywo, przetarł dłonią czoło i wyszedł z lokalu spółdzielni „Woreczek” bez słowa. Zamknął za sobą starannie drzwi od klatki schodowej. — Sicher jest sicher. — szepnął do siebie półgłosem, po czym splunął na próg. Tym samym zamknął za sobą pełen chwały rozdział swego życia i prosił przesądnie swe opiekuńcze, ciemne moce o dalsze łaski.

Szybko zbiegł po schodach, wypadł z bramy i wsiadł do wanderera. Dziwne uczucie osaczenia przysiadło mu na plecach i na karku, aczkolwiek nie miał w tej chwili żadnego powodu do paniki. „Gdzie może być ta wesz w meloniku? — tłukło mu się gorączkowo w głowie — żebym go teraz dostał w ręce!” — zgrzytnął wściekle w bezsensownych marzeniach i zacisnął swe włochate, mięsiste dłonie na kierownicy. Zapuścił motor, przejecHal kilkadziesiąt metrów Próżną w stronę Marszałkowskiej i skręcił w prawo, w zupełnie wyburzoną ulicę Zielną. Samochód zakołysał się na wybojach uprzątniętych gruzowisk i zatrzymał się u stóp wypalonej baszty Cedegrenu — dawnej centrali telefonów. Merynos wysiadł, wyjął z auta czarny, połyskliwy kufer lotniczy z drogiej skóry i ruszył okrężną drogą przez rozbebeszone posesje i place budowy. Po chwili wkroczył od tyłu na podwórze posesji przy ulicy Bagno. Pełno tu było starego złomu szmelcowego, zardzewiałe resztki żelaznych łóżek walały się po kątach wśród zwojów niepotrzebnych, przeżartych pleśnią kabli, resztki starych karoserii samochodowych dogorywały na kikutach błotników. Kurzliwy wicher hulał wśród tego cmentarzyska, zacierając kontury kształtów tumanami rdzawego pyłu. Merynos rozejrzał się na wszystkie strony, pochylając głowę w ochronie przed wichurą: gdyby nie wiatr, byłoby tu martwo i cicho. Dotarł do budy ze starych, ciemnych desek, zdjął kłódkę i znikł za plugawymi drzwiami z napisem: „Spółdzielnia WORECZEK — Magazyny”. W leżącej bez kół, czerwonobrązowej od rdzy karoserii prastarego forda, spoczywającego jak kupka starego żelastwa naprzeciw wejścia do magazynu, rozległ się cichy chichot. Czyjeś czarne, bystre oczy o zaczerwienionych z niewyspania obwódkach rozbłysły z triumfem, czyjś nosowy głos szepnął z najwyższą satysfakcją: — Musiałeś przyjść!

Filip Merynos zbiegł na dół, przedarł się przez pierwszą piwnicę i uchylił ścianę. Rzucił kufer na łóżko, wyjął zeń dwa litry wódki i kopnął drzwi przepierzenia. — Kudłaty! — krzyknął — prezent dla ciebie, ty szmato! — W kącie na smrodliwym barłogu rozległo się chrobotanie słomianego siennika. Merynos rzucił wódkę na barłóg, skąd rozległ się chrapliwy bełkot radości, i zamknął za sobą drzwi przepierzenia na zasuwę, a następnie rozpoczął manipulację przy ścianie piwnicy obok łóżka. Po paru minutach odskoczył jakiś lewarek, wypadła jedna z cegieł i Merynos odsłonił sporą skrytkę w murze piwnicznym. Otworzył na oścież kufer na łóżku i począł doń wrzucać całymi garściami rulony złotych monet, pliki zielonkawych dolarów, mieszki ze złotymi koronami dentystycznymi, biżuterię. Po czym zamknął kufer, wsunął go pod łóżko, wyszedł przez szparę w uchylonej ścianie, którą następnie skrupulatnie zasunął, pobiegł na górę, założył uważnie kłódkę na tęgich drzwiach starej budy, rozejrzał się raz jeszcze wokoło i pobiegł ku małemu wandererowi. Zapuścił motor, lecz nie ruszył z miejsca. „Gdzie może być ta czarna pluskwa, ten Drobniak?” — rozmyślał gorączkowo. Niewielka, ciemna postać w meloniku stawała się dla Merynosa obsesją, czuł ją obok siebie jak zgniłą, dręczącą woń. Puścił wreszcie wściekle sprzęgło i wyjecHal na ulicę.

Z wraka starego forda wygramoliła się ciemna, niewielka postać w meloniku; Jonasz Drobniak przeciągnął szeroko zdrętwiałe kości. — Aaauu — ziewnął rozgłośnie. Spojrzał na zegarek: była za pięć dwunasta. „Blisko dziesięć godzin w tym pudle” — pomyślał o wnętrzu szmelcowego forda i spojrzał nań z gorzką odrazą. Przeciągnął dłonią po piekących od kurzu oczach. „Walizkę zostawił na dole — przypomniał sobie — piękny kuferek, lotniczy”. Odetchnął głęboko, podszedł do zamkniętych na kłódkę drzwi, wyjął pęk stalowych drutów z kieszeni, obejrzał się za siebie i uśmiechnął się z zadowoleniem. Cieszył się z wichru, podrywającego wokół niego brudną zasłonę. Kłódka puściła od razu.

Szpital pełen był odwiedzających, ubranych odświętnie, jak to w niedzielę. — Najmocniej przepraszam — powiedziała piękna, wytwornie odziana pani, zatrzymując niską, przysadzistą i pyzatą pielęgniarkę — czy siostra poznaje mnie? — Poznaję — uśmiechnęła się siostra Leokadia — pani odwiedzała doktora Halskiego. — Właśnie — rzekła ze sztucznym uśmiechem Olimpia — chciałam się o niego dowiedzieć. Co się z nim stało? — Nic — powiedziała uprzejmie siostra Leokadia — telefonował do nas wczoraj. Twierdzi, że miał ważną sprawę do załatwienia, że musiał natychmiast opuścić szpital, że czuje się już lepiej i bardzo dziękuje za opiekę. — To wszystko? — spytała Olimpia, uśmiechając się z najbardziej obojętną pobłażliwością, na jaką stać jest człowieka w chwili, gdy morduje własnoręcznie swe najsłodsze marzenia i najpromienniejsze nadzieje. — To wszystko — powiedziała pielęgniarka i dodała: — Bardzo panią przepraszam, ale śpieszę się na opatrunek.

Olimpia Szuwar wyszła na ulicę. Trąba powietrzna wzbijała kurz uliczny na wysokość słupów oświetleniowych, szarpała siecią trakcyjną pojazdów elektrycznych, dęła z gwizdem wzdłuż murów. Taksówki nie widać było nigdzie. Chyląc głowę i zasłaniając rozpalone oczy Olimpia dotarła pieszo do domu: letnia sukienka wyglądała jak osmagana brudnym piaskiem. W dużym pokoju panował jeszcze większy nieporządek niż wczoraj: walizy stały otworem wśród porozrzucanej odzieży, obuwia, bielizny. Szuflad nikt nie wsunął z powrotem do szaf. Olimpia rzuciła się na nie posłany po nocy tapczan i wtuliła głowę w poduszkę. Po chwili przewróciła się na wznak i powiedziała głośno do siebie samej: — Olimpio, nie jedziesz! To szaleństwo! Pomyśl chłodno i rozsądnie. Nie masz tam czego szukać. — I nagle, po raz chyba setny w ciągu tej doby, rozpłakała się. Gryząc wściekle mokrą chusteczkę powtarzała przez łzy: — Zostać w tym samym mieście, gdzie on?… Chodzić tymi samymi ulicami, którymi codziennie on z nią chodzi? A tam. nowe życie. Chociaż z Filipem, ale nowe, inne. — Po chwili łzy wyschły równie nagle, jak się zjawiły. — Nie — rzekła twardo i głośno — dość tego sentymentalizowania, mazania się. Widocznie się starzeję. Nie jadę! Jak jest, tak jest, ale dzięki Bogu z głodu nie umieram. Niedoczekanie, żeby jeden przystojny blondyn miał mi zniszczyć to wszystko, co zdobyłam długoletnią, ciężką pracą.. — Wstała z tapczanu, zaczęła wyjmować ubrania z waliz i odwieszać je do szafy.


Kiosk Juliusza Kalodonta tkwił jak dumna skała w szerokim rozlewisku rzeki: wokół kiosku płynęły wartkie strumienie dążących na stadion ludzi; tu, na Wiejskiej, rozpoczynało się odległe przedpole stadionu.

Juliusz Kalodont siedział osowiały i bez humoru. Przygniatało go brzemię odpowiedzialności. Co chwila dotykał kieszeni na piersiach, w której spoczywała długa, biała, zapieczętowana koperta. Ktoś zapukał nagle w zasłoniętą ze względu na wicher szybkę: za witryną uśmiecHała się przystojna twarz Genka Śmigły. — Panie K. — rzekł Geniek, gdy Kalodont odsunął szybkę — nie widział pan Kompota? Gdzie on się podziewa, jak pragnę zdrowia? — Nie wiem — rzekł ponuro Kalodont. — Coś pan taki kwaśny? — zainteresował się Geniek — boi się pan o wynik? I tak nam wkroją te parę gał, niech pan nie płacze, dobrzy są ci Węgrzy. Gorzej, że klops z pogodą, trudno patrzeć przez taki wiatr. Ale ludzie mówią, że ścichnie, taka gadka chodzi po ludziach. Sami meteorolodzy dzisiaj, wie pan, jak to w Warszawie. — Możliwe — rzekł Kalodont bez zapału. — No, panie starszy — rzekł Geniek, spoglądając na zegarek: dochodziło wpół do drugiej — zjeżdżam pod stadion, według umowy, bo za godzinę mogą już mnie tam z wozem nie puścić. I zaraz wracam, randka z szefem tu, u pana. A Kompota niech pan podkręci, jak się napatoczy.

Geniek rozpłynął się w” tłumie, zaś Juliusz Kalodont zatopił się znów w niewesołych rozmyślaniach o tym, co będzie, gdy pan w meloniku nie zjawi się do wieczora. Wypełnienie jego dziwnego zlecenia, tej ostatniej, jak ją nazwał, woli, wydawało się Kalodontowi kwadraturą koła. Do okienka rozległo się nowe pukanie i Kalodont krzyknął z gniewną niecierpliwością: — Nie trzeba! — gdyż było to pukanie jakiegoś sprzedawcy lodów, na co wskazywał biały fartuch i skrzynka z lodami, oparta w tej chwili o framugę okienka kiosku. Wtedy lodziarz pochylił się do przodu i okienko wypełniło się księżycowym obliczem Fryderyka Kompota, obliczem uśmiechniętym sentymentalnie w miękkim, puszystym obramowaniu wspaniałych bokobrodów. — Panie Juliuszu — zadudnił Kompot — zapragnąłem złożyć panu po drodze wyrazy uszanowania.

— Kalodont wyszedł z kiosku i stanął przed Kompotem, przyglądając mu się z nie ukrywanym podziwem. — Coś pan z siebie zrobił? — wybąkał zaskoczony Kalodont. Rzeczywiście — Fryderyk Kompot wyglądał imponująco: ubrany był w nieskazitelnie biały kitel i sztywną czapkę z napisem „Lody TIRITOMBA”, na potężnym brzuchu wisiała mu skrzynka lodówkowa na towar, zdobna w taki sam napis. — Co to znaczy — spytał Kalodont, oskarżycielsko wskazując na napis.

— Jest to nowy gatunek lodów, jakie wymyśliłem, w oparciu o najszlachetniejsze receptury neapolitańskie — uśmiechnął się skromnie, lecz nie bez godności Kompot. — Proszę, niech pan spróbuje. — Wyjął ze skrzynki sporą, czekoladową kulkę na patyczku i podał Kalodontowi. Kalodont liznął i rzeki z niechętnym uznaniem: — Dobre. Ale po co ta maskarada? — Jak to? — obruszył się Kompot — w tak wielkim przedsięwzięciu, jak dzisiejsze, trzeba działać chytrze, czyż nie? Przebrałem się, aby łatwiej docierać w gęstwinę tłumu, w jądro matecznika. — A szef o tym wie? — indagował bezlitosny Kalodont. — Chyba tak — Fryderyk Kompot zarumienił się aż po białka swych poczciwych oczu. — Mówiłem Eugeniuszowi o mych zamiarach i prosiłem, aby poinformował szefa. — No, no — rzekł Kalodont zagadkowo — zobaczymy. W każdym razie posuwaj pan na stadion.


Filip Merynos zaparkował małego wanderera na rogu ulic Rozbrat i Górnośląskiej. Zamknął starannie wóz i ruszył w kierunku Łazienkowskiej. Tu, na dole, poniżej skarpy, wicher jakby mniej dokuczał. Na rogu Przemysłowej Merynos skręcił w prześwity bloków mieszkalnych: ciągnęły się tu asfaltowe alejki wśród gęstych żywopłotów, pomiędzy żelaznymi siatkami ogrodzeń, oddzielających długie pasaże podwórek. W jednym z alejkowych przesmyków stał oliwkowy humber przodem do wylotu, ulicy. Merynos podszedł cicho i rzekł do nie widzącego go, palącego spokojnie papierosa Kruszyny: — Ach, ty palancie! — Kruszyna poderwał się na siedzeniu i obrócił gwałtownie. — To tak ustawiasz wóz? — strofował go Merynos — zawróć natychmiast maską do podwórza, bucu! Nie widzisz, że to przejściowa, pacanie niemyty, że w razie czego pryskasz od razu przez podwórze na Fabryczną zamiast kołować się w tym prześwicie? — Już się robi, panie prezesie — bąknął Kruszyna naciskając starter. Merynos wsiadł do auta: z tyłu siedział Lowa Zylbersztajn z żółtą walizką na kolanach, na podłodze samochodu leżała rozdarta pośpiesznie paka z lewymi biletami. — Jak idzie, Lowa? — spytał Merynos. Zylbersztajn otworzył bez słowa walizkę: była ona do połowy pełna chaotycznie powrzucanych stu- i pięćdziesięciozłotowych banknotów. — Blisko trzy tysiące już spuściłem — rzekł Lowa: oczy miał błędne od tej roboty. — Koniki chodzą jak na sznurkach — odezwał się Kruszyna, wyłączając motor; humber stał zwrócony maską ku podwórzu. — Panie prezesie — rzekł Zylbersztajn — wyobraża pan sobie ten burdel na stadionie, na trybunach? — Wyobrażam sobie — rzekł ze złośliwą uciechą Merynos — zaraz tam pójdę. Zbliża się punki kulminacyjny tej zabawy. — Wysiadł z wozu i rzucił, zatrzaskując drzwiczki: — Będę tu po ciebie za godzinę, Robert. Pójdziesz ze mną na stadion. — świetnie, panie prezesie — uśmiechnął się Kruszyna. Merynos odszedł, zaś do wozu podeszło trzech młodych ludzi w oprychówkach. — Tu jest forsa za zeszłą transzę, panie naczelniku — rzekł jeden z nich, podając przez okienko Zylbersztajnowi zwitek pogniecionych banknotów — i proszę o następną. Ze dwieście sztuk. — Dobra. Burasek — rzekł Zylbersztajn i spojrzał na zegarek: dochodziła trzecia. — Teraz możecie już spuszczać po pięćdziesiąt od sztuki — dodał Lowa — co wyciągniecie więcej, to wasze, ale cena wywoławcza piećdziesiątak. A ile dla ciebie. Wania? — zwrócił się do drugiego. — Ze trzysta sztuk — rzekł Wania, spluwając z zadowoleniem — robota jak złoto, mówię panu, panie Kruszyna, jak żyję nie widziałem takiego bajzlu przed stadionem. — Zylbersztajn otworzył walizkę i cisnął nową forsę do środka.


Granatowa warszawa przejecHała Mielnicką do Czerniakowskiej, omijając z dala kordony milicji. Czerniakowską dotarła do Przemysłowej, zanurzyła się w żywopłotowe alejki bloków mieszkalnych, po czym przyhamowała w wąziutkiej zatoczce między ogrodzeniami, ukryta przed okiem przechodniów. Geniek Śmigło zgasił motor, zamknął wóz i ruszył w stronę ulicy Rozbrat. W prześwicie minął trzech młodych ludzi w oprychówkach, z rękami w kieszeniach odświętnych, granatowych dwurzędówek. — Może bilecik? Trybunka? Tanio — zagadnął go w locie jeden z nich, lecz Geniek pokiwał odmownie głową. Nie mógł jednak powstrzymać uśmiechu. — Sezon, co? — rzucił mimochodem. — A sezonik — uśmiechnął się po cwaniacki! Buras — nielichy. Robota sezonowa. Trzeba parę złotych wykręcić z okazji.

„Jak tu złapać tego Fredka?” — zastanawiał się Geniek i ruszył w prawo, ku Górnośląskiej. Nie było to takie proste: strumyki ludzkie grubiały już w spore potoki nawet na tych bocznych uliczkach. Marsz przeciw prądowi nastręczał duże trudności, Geniek posuwał się powolnie i uciążliwie naprzód, witany niechętnymi, choć rozbawionymi spojrzeniami potrącających go ludzi, prących do przodu niezbyt szybko, lecz nieodwołalnie, jak raz wprawiony w ruch gigantyczny pas transmisyjny. — Eugeniuszu! — posłyszał naraz. Uniósł głowę i ujrzał przed sobą odzianą w biały kitel bryłę: fale ludzkie omywały ten korpus jak białą skałę, gdy przystanął, by powitać Genka. — Fredek! — zawołał Śmigło z wyrzutem — jak ty wyglądasz? Coś ty z siebie zrobił? — Cyt! — zahuczał Fryderyk Kompot donośnym szeptem — ciiieho! Ucharakteryzowałem się, żeby mnie trudniej było poznać. Tak będzie lepiej. Sherlock Holmes zawsze tak robił, gdy ruszał do boju z łotrami. Raz nawet przebrał się za wiekową staruszkę. — Dobra, dobra — zdenerwował się Geniek — skończ już to głupie przemówienie i daj loda! I pruj już na dół. Ja idę po szefa. Kręć się koło kas, już my cię tam znajdziemy. Ciekawym, co szef powie na tę tambolę. — dodał wskazując nowe szaty Kompota. — „Lody TIRITOMBA” — z politowaniem odczytał napis na czapce Kompota i wziął z jego rąk czekoladową kulkę na patyku, którą przyłożył do ust. — Ty, Fredek, dobre — wykrzyknął z nagłym entuzjazmem — dasz mi trochę dla dzieciaków! — A widzisz? — ucieszył się Kompot. — Po ile lody? — spytała jakaś pani, zatrzymując się przy Kompocie; parę osób poszło od razu za jej przykładem. — Nie teraz — rzekł z zakłopotaniem Kompot i zamknął szybko skrzynkę — dystrybucja dopiero na stadionie.


Mały wanderer otoczył pięknym wirażem szalet na placu Grzybowskim. — Szaja! — krzyknął Marynos wychylając się z wozu. Szaja wskoczył na stopień. — Pchaj całą hewrę na stadion! Już! — rozkazał Merynos — i melduj się na dole, na rogu Przemysłowej. Ale tempo! — Merynos dodał gazu, Szaja zeskoczył i pobiegł ku gruzowisku za kościołem. — Chłopaki! — krzyknął — już! Anawa! Zaczyna się szum! — Zewsząd, z Hald i rozpadlin, z odpoczywającej w niedzielę koparki i z wagoników — wywrotek odrywały się młode, zwinne postacie i biegły ku Szai. Szaja stanął na kupce cegieł i wyjął z kieszeni gruby pakiet biletów; wokoło zaroiło się od wyprężonych, sztywnych jak dzidy ramion. Szaja nie tracił jednak przytomności umysłu. — Panowie, wolnego — zawołał z drwiącym wyrzutem — po piątaku. Nic za darmo, przypominam. — Wolno rozpieczętował pakiet.


— Nie wytrzymam — rzekł Antoni Pająk, wchodząc do pokoju — pójdę na ten mecz. — Nigdzie pan nie pójdzie — rzekł Halski z kanapy — dopóki wszystko nie będzie szczęśliwie i aż do końca załatwione. Oni na pewno szukają dziś pana po całym mieście. Jeszcze gdzie pana dopadną i gotowe nieszczęście. — Oczywiście — rzekła Marta od stołu — musimy tu przeczekać.

— Może herbatki? — spytała czcigodna i omszała Helena Lipińską; nic nie rozumiała, co się tu dzieje, ale wiedziała, że pan Kalodont ma gości i że trzeba o nich dbać. — Chodźmy zrobić herbatkę — rzekł Pająk z depresją i wyszedł z Heleną Lipińską do kuchni.

— Chyba pójdę na ten mecz — rzekł naraz Halski, unosząc się z kanapy; była to kanapa ogromna, pluszowa, ciemnozielona, pełna wdzięku z czasów Młodej Polski. — Nigdzie nie pójdziesz — powiedziała Marta; wstała od stołu i przysiadła na kanapie — jesteś jeszcze za słaby na te rozrywki. — Tak sądzisz? — rzekł Halski z przekorą — eee, chyba nie. — W głosie jego zabrzmiało zniecierpliwienie. — Już zaczynasz? — powiedziała Marta kłótliwie. — Taki — mecz zdarza się raz na dziesięć lat, zrozum — zdenerwował się Halski — do ciebie nie dociera rzeczowa argumentacja. — Marta pochyliła się nad nim. — Pocałuj mnie — powiedziała dość rozkazująco. Halski ujął głowę Marty w dłonie i przechylił ją do swojej twarzy jak owoc. — No, widzisz — rzekł po dłuższej chwili, odrywając wargi od jej warg — wcale nie jestem taki słaby. — Nie przejawiał już jednak chęci opuszczenia kanapy dla żadnego meczu.


— Myślę, że trzeba iść — rzekł ZŁY. Kalodont wyszedł z kiosku, założył pokrywę z przodu i zamknął drzwi na klucz. — Wiatr trochę przycichł — rzekł Geniek i spojrzał na zegarek: było już po czwartej.

Ulica Wiejska zdawała się być ulicą ruchomą. Tłum gęstniał z minuty na minutę, sznury ludzi ciągnęły chodnikami i jezdnią. ZŁY. Kalodont i Śmigło włączyli się w rzekę ludzką.

Pasaże sejmowe zamknięte były przez kordony wojska, trzeba było zatem posuwać się Wiejską aż do Pięknej. Szerokie, wyburzone przestrzenie przy wylocie ulicy Matejki zatłoczone były ludźmi. Wiatr dawał się tu bardziej we znaki niż na osłoniętych murami ulicach. — Wyobrażam sobie oczy tych, co czekają od rana na stojakach, lub tych, co czekali na otwarcie bram stadionu — rzekł ZŁY. — Zapalenie oczu murowane — rzekł Geniek — przy tym kurzu. — Co się tam dzieje? — denerwował się Kalodont, wyciągając szyję w kierunku Pięknej — już korek? O tej godzinie? To co będzie o piątej? — Rzeczywiście — posuwanie się naprzód było mocno utrudnione, tłum gęstniał aż do tłoku. — Komu? Komu? — rozlegało się tu i ówdzie w tłumie — lewa górna za pięćdziesiątaka. Trybunka. lewa. dolna. tylko pięćdziesiąt zeteł. Komu, komu? — Czuję, że jest w tym dziś jakiś duży numer — szepnął Geniek ZŁEMU do ucha — jakiś wielki tachel biletami. Mimo naszej przedwczesnej interwencji.

Dotarli wreszcie do pierwszego kordonu. Ulica była osznurowana grubymi linami, uwiązanymi do drzew, i obstawiona wzdłuż wojskiem. Spoceni milicjanci w mundurach o rozpiętych kołnierzykach przecinali kilkoma rzędami ulicę w poprzek, zamykając szczelnie przejście: twarze mieli mokre i zakurzone, pracowali ciężko, wytrzymując napór tłumu. Ogromna fala ludzka nadciągająca Piękną od Alei, o wiele potężniejsza niż dopływ z Wiejskiej, odrzuciła ZŁEGO i jego towarzyszy do tyłu, oddzieliła ich od kordonu ruchomą zaporą. — Komu? Komu?… Trybunka. Wejściówka. Komu? — rozlegało się coraz gęściej w tłumie: pod murem parku Ujazdowskiego tłum przerzedzał się, stały tu grupki handlujących. Niskie, młode postacie w oprychówkacli, drelichowych kanadyjkach, w beretach i kolorowych pulowerkach pod koszulami, o oczach rozpłomienionych błyskawicznymi transakcjami, uwijały się szatańsko zręcznie na prawo i lewo. Coraz to nowe gromady chętnych nabywców otaczały koników, nerwowo miętę banknoty wędrowały prędziutko w rękawy i do kieszeni, z rękawów wynurzały się zielonkawe lub brązowe pasemka biletów. — Komu? Komu? — rozbrzmiewało jak leitmotiv niesamowitej symfonii. — Co masz? — spytał szybko jakiś student o roztargnionym wzroku i twarzy czerwonej z żądzy nabycia biletu. — Trybuna „A”. Osiemdziesiąt złotych — syknął konik i powiał biletem studentowi przed oczyma. Student wyjął starannie złożone w portfelu sto złotych i podał konikowi z westchnieniem nałogowca: oddawał w tej chwili równowartość pół miesiąca obiadów w studenckiej stołówce za ten zielonkawy skrawek papieru. W ręku konika zjawiło się błyskawicznie dwadzieścia złotych reszty, które student pochwycił, pomknął przed siebie i wbił się w tłum przy kordonach. — U mnie solidna firma — uśmiechnął się konik; jego chuda, trójkątna twarz o długim zwisającym nosie grała zdenerwowaniem — resztę wydaje się w locie. — Wziąłbyś się za jakąś uczciwą robotę — sapnął z pobłażliwym uśmiechem na widok tej zręcznej zapobiegliwości tłoczący się do przodu, gruby facet o wyglądzie rzemieślnika. — Urodziłem się w niedzielę — uśmiechnął się po cwaniacki konik — pracować nie lubię.

— Uuuu. Uch. Uuuu. uch. — rozległo się przy pierwszym kordonie: tłum falował, cofał się, napierał i znów cofał się. Ze środka ciżby rozbrzmiewały okrzyki: — Ty, Janek, na siłę! No!.. Uuuu, uch!.. Na chama!.. Jeszcze dubla. No, podeprzyj! Raaaz! — Gromada lekko podchmielonych młodzieńców stanowiła motoryczny napęd ciągle nawarstwiającej się ławicy ludzkiej. — Ale młyn! — zachwycały się upojone ściskiem głosy i ich właściciele włączali się wszystkimi siłami w zamieszanie, — Przestałby pan szumować! — obruszył się jakiś facet w drelichowym płaszczu, zwracając się ku pękatemu wyrostkowi, którego wybrylantynowany pukiel sterczał sztywno z tłoku. — Coś pan taki wygodny! — warknął wyrostek i dorzucił w bok: — Mietek, zrób temu panu miejsce. — Rozległ się syk bólu i wysoki facet krzykną!: — Ty! — ale nic więcej nie powiedział, tylko sam zaczął się przepychać z całej mocy do przodu. Spoceni milicjanci o zakurzonych twarzach puszczali pojedynczo, za okazaniem biletu, przez wąskie otwory między linami. ZŁY i Śmigło przeszli wreszcie na drugą stronę: gorzej było z Kalodontem, który grzebał dość długo w kieszeniach, zanim znalazł bilet. — Mam, mówię panu! — darł się czcigodny starzec do trzymającego go za połę kaprala milicji — o! nie mówiłem! — wyrwał wreszcie bilet z kieszeni, milicjant przepuścił go, Kalodont poprawił ruchem pełnym odrazy i zarazem godności swój schludny czesuczowy żakiet, mocno nadwerężony przez tę szamotaninę.

Wijąca się w dół ulica Myśliwieeka zdawała się poruszać, płynąć w stronę stadionu. Tłum był tu nieco rozluźniony, lecz bardzo liczny. — W tym coś jest — rzekł ZŁY. do Genka — masz rację. Czuję w powietrzu aferę. Gdzie to się wszystko pomieści? — dodał rozglądając się wokoło, po czym spojrzał na zegarek — godzina jest dopiero wpół do piątej. — Stadion podobno pełen po brzegi — powiedział obok jakiś średniego wzrostu facet, włączając się do rozmowy — słyszałem, jak jeden oficer milicji mówił przy kordonie do jakiegoś starszego, majora czy jak tam.

— Cholera — zasmucił się Geniek. Wzdłuż ulicy stały wózki z zeszłorocznymi jabłkami: przy wózkach uwijały się liczne postacie. — Lemoniada! Woda sodowa! Oranżada! — krzyczała stojąc nad koszem pełnym butelek kobieta w pasiastym dżemprze, przypominającym trójkolorowy ogon francuskiego samolotu; w rozdartych wołaniem ustach złociły się liczne korony. — Mania Złoty Ząbek, sie masz? — uśmiechnął się do niej pleczasty facet z rękami w kieszeniach, o wbitej w uniesione do góry barki niepokojąco małej głowie — odpal flachę. Przyniosę ci po meczu. — Tylko na miejscu. Żadnych zastawów — ucięła krótko kobieta i zapaliła papierosa.

Przy Łazienkowskiej tłum narastał znowu w potężną, zbitą ławę; jeszcze grubszy kordon milicji i wojska zamykał przejścia. ZŁY wśliznął się głęboko w ciżbę, pociągając za sobą Śmigłe, który w ostatniej chwili złapał za rękę Kalodonta. Tłum narzekał głośno na zmasowaną zaporę z milicji. — Stoją jak kadeci przed szkołą pielęgniarek! — Wołał jakiś zdenerwowany chuderlawy pan w kapeluszu — potem się człowiek na swoje miejsce nie dostanie. — Ale się pan pcha! — protestowała jakaś nazbyt elegancko jak na tę sytuację ubrana pani: jej krótki, zadarty nos i pyskata tonacja głosu wskazywały na to, że należy do kobiet bardzo samodzielnych. — Ale się pan pcha! Co się pan tak pcha? — Bo lubię — odparł flegmatycznie napierający na nią od tyłu tęgi facet o wyglądzie zamożnego montera. — Bo lubię, proszę pani. Kocham tę robotę. — ZŁY powiewając biletem sforsował przejście i pociągnął za sobą Śmigłe; Juliusz Kalodont stracił wiele ze swego wigoru i był niemal na skraju wyczerpania. — Ale przyjemność — dyszał ciężko, wyszarpując nitki po straconych w ścisku guzikach czesuczowej marynarki — mecz międzypaństwowy! Sportowa rozrywka! — W tej chwili milicjanci i wojsko wybili nagłym atakiem wyrwę w tłumie, w którą wjecHal trąbiący ogłuszająco, ogromny autokar; z okien autokaru wyglądały czarne czupryny i wiśniowe dresy piłkarskie uśmiechniętych węgierskich chłopców. Zewsząd rozlegały się okrzyki pozdrowień, zaś jadący tuż za pierwszym autokar z reprezentacją Polski powitany został ogłuszającym wyciem i gwizdami radości. ZŁY, Śmigło i Kalodont, niesieni mocarnym przepływem tłumu, zbliżali się do bram stadionu.


— Jestem — rzekł Szaja, wynurzając się z tłumu tuż przed Merynosem, stojącym przy przepuście i palącym nerwowo papierosa. — Dobra — rzekł Merynos odrzucając pół papierosa — a gwardia? — Cała przy mnie — rzekł Szaja i wskazał nieznacznym ruchem głowy rozsiane wśród tłumu postacie. — Dobra — powtórzył Merynos — uważaj, Szaja: ja idę pierwszy z Kruszyną, ty z gwardią z tyłu za nami. Masz tu dobre bilety, a lewe wyrzuć, żeby nie było przypadkiem żadnego obciachu — podał Szai kilkanaście biletów — i gdyby co, to od razu bić łomami, kastetami, czym kto ma. Zrozumiałeś? — Jasne — uśmiechnął się bezzębnie Szaja — zaraz za panem prezesem i panem Kruszyną pójdzie Olek Dżokej, najlepszy mój rozpruwacz. Z nożykiem, dobra? Wolno? — Wolno — rzekł Merynos odwijając wargi w okrutnym uśmiechu — dziś wszystko wolno.

Wszedł w uliczkę, zbliżył się do oliwkowego humbera i wydał ostatnie dyspozycje. — Lowa — powiedział — otwórz walizkę! — Zylbersztajn otworzył walizkę: stuzłotowe banknoty posypały się na podłogę auta. — Nie jest źle — rzekł zimno Merynos — z piętnaście tysięcy biletów poszło, co? — Może trochę mniej — rzekł Lowa: wzrok miał półprzytomny, wargi brzydko spieczone, jak przy wysokiej gorączce. — Ale około melona masz tutaj, nie? — spytał Merynos, ukrywając w kieszeni drżenie rąk. — Chyba tak. — wybełkotał Lowa. — Walizka w tylne siedzenie — rozkazał krótko Merynos — i czekasz tu na mnie! Będę za pół godziny. Robert, za mną! — Kruszyna wyszedł z auta, przeciągnął się, aż mu zatrzeszczały atletyczne stawy, poprawił krawat i uśmiechnął się z oddaniem wiernego paladyna, szczęśliwego z obecności swego pana. — No, panie prezesie — powiedział — z fartem. — Merynos i Kruszyna wyszli z prześwitu. — Jacek! Stasiek!.. — gwizdnął z cicha Szaja — za mną! Olek! Za tymi panami — wskazał szerokie plecy Merynosa. Niewidzialna kolczuga ze zwinnych, gibkich postaci rozciągnęła się w tłumie wokół tych pleców.

Merynos i Kruszyna przebyli kordon na rogu Łazienkowskiej i wpłynęli na rozkołysany przypływ głównego dojścia do stadionu. Wielki masyw widocznych od tyłu betonowych trybun, świecący rzędem zielonkawych okienek, rozpościerał się nad stadionem. Spoza trybun dochodził wulkaniczny grzmot wciskających się na stadion tłumów, dudniący łoskot, jak przewalanie się gigantycznych cyklopów w sercu ziemi.


Porucznik Michal Dziarski spojrzał na zegarek: dochodziła piąta. Wstał zza biurka i przeciągnął się. Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Maciejak, a za nim Klusiński. — No, idziemy — rzekł Dziarski — już czas. — W tej samej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie i bez pukania do gabinetu wpadł wysoki, szczupły kapitan milicji o twarzy raczej surowej mimo wypielęgnowanego wąsika. — Towarzyszu Dziarski! — krzyknął — wiecie, co się dzieje? — Nie — rzekł spokojnie Dziarski — co takiego? — Jakaś oberafera z biletami! O kilkanaście tysięcy za dużo sprzedanych, widocznie lewych biletów! Na stadionie sądny dzień! — Można się było tego spodziewać — rzekł flegmatycznie Dziarski, przysiadając na biurku. — Można! Można — gorączkował się kapitan — to dlaczegoście nie zapobiegli temu? I co teraz? — Wybaczcie — uśmiechnął się Dziarski — ale to nie moja sprawa, takie akcje prewencyjne. To rzecz Wydziału Śledczo-Kryminalnego. Ci ze śledczego nie lubią, żebym się wtrącał w ich sprawy, powiedzieli mi to kiedyś wyraźnie, więc się nie wtrącam. Wczoraj uprzedzałem ich, że coś się może stać. Oddałem im skradzione w CRZZ-cie bilety, podałem im moje wyniki i obserwacje. Znów dali mi grzecznie do zrozumienia, żebym się nie wtrącał, że moje chuligańskie historie to co innego, a ich naukowa praca to też co innego; i że te moje sprawy są błahe, a ich bardzo ważne. Więc się nie wtrącam. — I co teraz? I co teraz? — biadał kapitan. — Maciejak — rzucił ostro Dziarski — zostajemy. Postawić na nogi kompanię alarmową! — Na twarzy Maciejaka odbiło się rozczarowanie. — To co? — spytał z żalem — nie pójdziemy na mecz? — Na razie nie — rzucił Dziarski. — Klusiński! Chodź no tu i uważaj! — Klusiński spojrzał w okno, co oznaczało, że wbił się wzrokiem w twarz swego zwierzchnika i bardzo uważnie słuchal.

6

— Tam stoi Kompot. — Geniek wskazał palcem potężną białą postać: Kompot — stał we — wgłębieniu przy zamkniętych kasach; ciągnące się tu wklęsłym półkolem wysokie ogrodzenie z tęgich, żelaznych sztachet formowało obszerny placyk przed głównym wejściem na stadion. Ścisk był przerażający, dwa główne nurty wpływające w Łazienkowską z Czerniakowskiej i Myśliwieckiej wpadały do tego rezerwuaru. Przez ciasno obwarowane żelaznymi zaporami bramy walił wolno, lecz nieustępliwie zbity, gęsty tłum: co chwila rozlegały się okrzyki bólu, strachu, wręcz paniki, żelazne zapory rozcinały ludzką rzekę jak wielkie falochrony, nieczułe na napór żywych ciał i żywych kości, natomiast odciskające bezlitośnie swą żelazną moc ha tychże ciałach i kościach. Jednocześnie przycichły na pewien czas wicher zerwał się od nowa, podrywając ostry żwirowaty pył spod tłoczących się nóg.

Autokary z zawodnikami podjecHaly do placyku; posuwały się wolno, trąbiąc rozgłośnie. Tłum rozdzielił się na dwie części, sprasowane ciasno na boki; obsługa porządkowa otworzyła dużą bramę wjazdową, przez którą autokary wjecHaly na teren stadionu; jednocześnie nawarstwiona przy wąskich wejściach ławica wchodzących rozlała się szeroko wzdłuż sztachet ogrodzenia, usiłując przedostać się za autokarami przez otwartą bramę. Porządkowi walczyli przez moment rozpaczliwie z naporem tłumu, po chwili jednak dali za wygraną i ograniczyli się do pobieżnego w tych warunkach sprawdzenia biletów; okazywało się zresztą, że złoża tłoczących się ludzi wymachiwały niezliczoną ilością biletów. Na twarzach porządkowych malowało się baranie otumanienie: w żaden sposób nie mogli pojąć, co się tu dzieje — wszyscy mieli bilety, a coś było wyraźnie nie w porządku.

W ten sposób przez kilka sekund placyk przerzedził się: nie znaczy to, że opustoszał, o nie, lecz gęstwa tłumu rozprężyła się na moment, tworząc łysinki luzu. Geniek Śmigło zawołał: — Fredek! — i Kompot ruszył ku niemu, torując sobie bez większego wysiłku drogę. Wtedy właśnie ZŁY odwrócił się, a jednocześnie odwrócił się stojący doń plecami, oddalony zaledwie o dwa metry wysoki, barczysty mężczyzna.

Przez ułamek sekundy mierzyli się wzrokiem. Oczy ZŁEGO z siwych i jasnych stały się przeraźliwie białe, tęczówki jakby uciekły z ich wykroju. Twarz wysokiego mężczyzny nabiegła ciemną, gotującą się krwią.

— Nowak! — wyrzucił z siebie chrapliwie Filip Merynos.

— Buchowicz! — syknął ZŁY przez wąskie sznurki bladych warg. Przez następną sekundę wzrok ich zwarł się i zwikłał, ich twarze spięły się klamrą dzikiej, nie wygasłej przez lata nienawiści. Przez moment trwała taka bezgłośna próba mocy, wydzierające wnętrzności i dech z płuc pasowanie się — po czym czarne, płonące spojrzenie Merynosa przygięte zostało do ziemi i rozbite w perzynę z siłą, której nikt poza przegrywającym nie jest w stanie zauważyć ani odczuć, a która przeliczona na jednostki mechaniczne zdolna jest druzgotać miasta i popychać okręty. Oczy Filipa Merynosa rozbiegły się jak porażone śmiertelną paniką wojsko i spadła nań chwila trwogi ostatecznej, chwila, w której wszystko gnie się, łamie, pęka z łoskotem, zaś życie zasnuwa nieodwołalny cień zabierający bezpowrotnie to, co ważne i nieważne, albowiem Filip Merynos nie bał, się niczego: ani klęski, ani śmierci, tylko bał się tych oczu, zaś taki strach jest silniejszy od klęski i od śmierci. Zaczął się cofać.

ZŁY postąpił jeden krok do przodu, krok chwiejny i niepewny, jak krok ku spełnieniu najdroższych marzeń.

My, ludzie, znamy tę sekundę z relacji geniusza, który potrafił uwieńczyć, przekazać nam zetknięcie się Achillesa z Hektorem, ów nieuchwytny błysk znikającego czasu, zabierający ze sobą starcie się dwóch największych na tej ziemi potęg przyrodzonych — wzajemnej woli unicestwienia się ogarniętych paroksyzmem nienawiści mężczyzn. Ów geniusz wiedział już wtedy, w zaraniu ludzkich dziejów, że wszystkie odkrycia i zdobycze ludzkości, ujarzmienie oceanów i wznoszenie wspaniałych cywilizacji, nie zawrą w sobie cząstki tej dzikiej mocarnej energii, jaką wyzwala w człowieku morderczy gniew, odległe o krok zabójstwo. Wiedział o tym, jak w olśniewającym blasku sekundy rodzi się nieuchronnie to, co musi się stać, a zarazem trwoga przed tym, co musi się stać. Wiedział o tym i potrafił to nam przekazać. I znów, teraz, odbywałoby się też wszystko według po wiek wieków obowiązującego ludzi, homeryckiego kanonu, gdyby nie Robert Kruszyna.

Robert Kruszyna pierwszy ze wszystkich świadków tej brzemiennej w treść chwili spostrzegł, co się dzieje. Odwrócił się ułamek sekundy wcześniej z błahego powodu, zaczął: — Panie prezesie. — i od razu pojął, kogo ma przed sobą. Działał w nim raczej instynkt niż rozeznanie, dość, że nie krzyczał ani nie zawołał nikogo, nie zatrąbił do ataku ani się nie uląkł, lecz sam, błyskawicznie wypchnięty do przodu ładunkiem swego wiernego serca, eksplodującego dynamitem przywiązania i lojalności, rzucił się bez słowa, jak zabójczy granat, na ZŁEGO. Jednocześnie Merynos odwrócił się i skoczył w stronę jezdni. Szaja krzyknął przenikliwie: — Chłopaki! Ładować! — Śmigło wbił się w lukę między Szaję a ZŁEGO, Kompot runął całym ciężarem do przodu, Kalodont złapał oburącz laskę i zaprawił nią w głowę zupełnie niewinnego człowieka, a potem Olka Dżokeja, który odwrócił się i łysnął tak złowrogo zębami, że mężny starzec zmartwiał i wrósł w ziemię, zaś tłum ludzi, zasilony nowym przypływem z ulicy, znów wypełnił duszącym ściskiem półkolisty placyk. „Ooo! Kozak!” — zapaliło się w mózgu ZŁEGO jak sygnał po pierwszym, z trudem unikniętym ciosie: od razu rozpoznał w Kruszynie mistrza, z jakim od lat nie miał do czynienia. Miękkim zwodem tułowia wydarł się jednak nawałnicy krótkich, druzgocących uderzeń, a w sekundę potem zbita, oblepiająca wszystko wokoło i paraliżująca ruchy ciżba uniemożliwiała walkę. Ale tylko Kruszynie. Jakim cudem piekielny cios ZŁEGO, bez rozmachu ani poparcia pięści, całą siłą barku wbił się w wątrobę Kruszyny wytłaczając mu resztę oddechu z organizmu, tego nie da się opisać. Wierny do ostatniej chwili Robert Kruszyna zmiękł, zawisł w powietrzu, tracąc oparcie w bezwładnych, szmacianych nogach, lecz nie padł, utrzymywany w pionie przez tłum: jego blada, skrzywiona twarz zdawała się uśmiechać głupio i nikt obok nie przypuszczał, że podpiera człowieka nieprzytomnego. Toteż gdy nowy kontyngent przedarł się przez ogrodzenia, zaś tłok zelżał na chwilę, bezwładne ciało Roberta Kruszyny osunęło się na ziemię, szorując twarzą po żwirze podjazdu. — Człowiek zemdlał! Pomocy! — rozległy się krzyki i tłum znów zwarł się nad pokonanym Kruszyną. Jednocześnie dzikie krzyki rozebrzmiały o kilka kroków dalej, gdzie potężnej budowy lodziarz w białym kitlu miotał się, oklejony kilkunastu gibkimi i zwinnymi postaciami w oprychówkach i beretach; obok niego pracował, dysząc ciężko, siwowłosy starzec, zadający na prawo i lewo zamaszyste razy przy pomocy zakończonej czarną gumą laski, którą dzierżył oburącz jak koncerz. Lodziarz łomotał kłębiące się poniżej jego barków głowy w oprychówkach blaszaną skrzynką na lody, zaś dźwięczne słowo TIRITOMBA, wymalowane na skrzynce, migało tylko jak klanowe zawołanie bitewne.

Merynos przedzierał się przez tłum. Wykorzystywał swój wzrost i przekładał ramiona ruchami niewprawnego pływaka, płynącego niemal w pozycji stojącej. W ten sposób dotarł do ruin kościoła. Wskoczył na oblepione dzieciakami z całej dzielnicy stopnie i pobiegł zrujnowaną loggią w kierunku ulicy Rozbrat. „To go zgubiło” — tak przynajmniej pomyślał sobie ZŁY, który go w tej chwili dostrzegł i prześlizgnął się jak węgorz do skraju ulicy. Za nim, dysząc ciężko, pracował barkami w tłumie Geniek Śmigło. W tej samej chwili rozpaczliwie rozglądający się Szaja ujrzał rosłą sylwetkę Merynosa nad poziomem ulicy. — Oiek Dżokej! Jacek! Stasiek! za mną! — lecz nikt nie przybywał na jego wołanie. Tłum jak mordercze grzęzawisko pochłaniał wszelkie wysiłki, każdą próbę zorganizowanego działania. Przez króciutką chwilę trwała walka w duszy Szai; sięgnął ręką do kieszeni wiatrówki na piersi: kieszeń wypchana była pieniędzmi, zarobionymi tego dnia. „O reszcie mojej fortuny dowiem się jutro” — zdecydował z westchnieniem, po „czym przystanął, zmiękł, zaprzestał walki z tłumem. W chwilę potem tłum poniósł go w kierunku bram stadionu; Szaja nie uczynił nawet gestu, by wpłynąć na zmianę tego kierunku. Jedynie przepływając koło miejsca, skąd dochodziły krzyki i gdzie ogromny lodziarz walił na prawo i lewo swą skrzynką, Szaja zasterował nieznacznie, omijając dyskretnie łukiem bójkę. — Co tam się dzieje? — spytał tłoczącego się za nim faceta. — Kopcą się — rzekł obojętnie facet, zajęty usilnym wyciąganiem szerokich i już naderwanych klap swego płaszcza z gigantycznej wyżymaczki, w jaką się wplątał. — Cholera ich wie, o co. Jak zawsze w takim ścisku. — Szaja wyciągnął z kieszeni dobry bilet. — Bo też skandal z tym meczem! — krzyknął — co za organizacja, psia — krew! — Dopływając do bramy wszczął awanturę z upadającymi ze zmęczenia porządkowymi: — Wy, obywatele, jesteście odpowiedzialni za ten skandal! Ludzie z biletami nie mogą się dostać! Co tu się dzieje? — Miał oczywiście za sobą całkowitą aprobatę groźnie pomrukującego tłumu i porządkowi przepuścili go pierwszego, bez trudu, wręcz z ulgą, na stadion.

Merynos wdarł się na zgruzowany narożnik Łazienkowskiej i Rozbratu i biegł, potykając się na zwałach ceglanego usypiska. Obejrzał się za siebie, lecz nie dostrzegł pogoni. Serce waliło mii opętańczo o żebra, wypełniony był cały paraliżującym wszelką myśl strachem. Bał się białych oczu, niczego bardziej niż białych oczu, posiadających niepojętą nad nim władzę, moc wypełnienia go trwogą. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, co niosą mu te oczy: ból, nieszczęście czy śmierć, po prostu bał się ich, zamierał z przerażenia na ich widok, on, Filip Merynos, potężny władca swego świata. Biegł dalej, aby dalej, lecz po chwili zwolnił, przystanął. Poprzez brudny, duszący opar strachu przebijać poczęła myśl — genialny, obłąkańczy pomysł. Nie było odrobiny czasu do stracenia. Filip Merynos postąpił chwiejnie dwa kroki ku wysokiemu fragmentowi nie zwalonego muru i wskoczył nań. Pod sobą miał morze głów ludzkich. Stał tak przez chwilę jak samotny jeleń na urwistym brzegu, wyraźnie widoczny z oddali. Na lewo, w gęstwinie ludzkiej, dostrzegł smugę rozpychanego tłumu: jak zbełtane pasmo wody za śrubą w farwaterze okrętu, rozwijała się za nim pogoń. Filip Merynos uśmiechnął się i pomyślał: „A jednak będę ryzykantem aż do końca. Jest to moja nieuleczalna wada”. Czuł, że strach miesza się w nim z czymś silniejszym od strachu, z żądzą zwycięstwa za wszelką, nawet za najohydniejszą cenę. Będąc pewnym, że ZŁY go zauważył, zbiegł na ulicę Rozbrat i znów przystanął: ulica pełna była ludzi, lecz nie zatłoczona. Merynos pobiegł szybko ku prześwitom bloków mieszkalnych, roztrącając gapiów na strony. Padały za nim okrzyki oburzenia, które wzmogły się aż do pogróżek wobec biegnących za nim dwóch mężczyzn. Merynos wpadł w wąskie alejki, szybko otworzył drzwiczki auta i wskoczył za kierownicę. Jeden oszczędny ruch wystarczył, aby niezawodny motor humbera zagrał cichym, platynowym szmerem. Niezbyt szybko, bezgłośnie oliwkowy wóz wypłynął do przodu w przejściowe podwórze. Z tyłu hamowali w biegu na szeroko rozstawionych nogach dwaj mężczyźni. — Szefie! — wołał Geniek Śmigło — tu! — Jednym skokiem dopadł do stojącej o alejkę dalej warszawy, wskoczył do środka i kopnął starter. Zatoczył niemal w miejscu woltyżerskie koło i wyprysnął w pasaż międzyuliczny, ku Fabrycznej. ZŁY otworzył w biegu drzwiczki, wskoczył do auta i siadł obok Genka, W czarodziejskich dłoniach Śmigły masywna warszawa nabierała przedziwnej lotności; jak nieomylny ogar ruszyła bez chwili wahania po sobie tylko wiadomym śladzie. Podrywająca tumany kurzu wichura spadła znów na jezdnię, kocie łby ulicy Fabrycznej wirowały w suchym, zamazanym powietrzu. — Musiał tędy! — zgrzytnął Geniek i warszawa popruła pełnym gazem, jakby na mętnych od pyłu jezdniach pozostał świeży trop oliwkowego humbera. Przy wylocie na Centralny Park ujrzeli w płowej kurzawie skręcającą w Książęcą oliwkową limuzynę. — Jeeeest — szepnął Geniek w upojeniu — teraz się pościgamy.

Lowa Zylbersztajn ocknął się z oszołomienia mniej więcej w tym samym momencie. — Co się stało? — spytał półprzytomnie. — Jeszcze nic — szepnął przez zaciśnięte wargi Merynos — tylko że goni nas ZŁY. — Cooo? — jęknął Lowa i pochylił się z tylnego siedzenia ku prowadzącemu Merynosowi. — Lowa — powiedział głucho Merynos — teraz rozegra się największa partia. Jak się uda, to. — Merynos nie skończył, skupił się, pochylił jeszcze bardziej nad kierownicą i otoczył pięknym wirażem trudny narożnik Książęcej. — W każdym razie, Lowa — dodał z pośpieszną serdecznością — siedzimy razem w tym aucie. W jednym aucie. Związani ze sobą na śmierć i życie, rozumiesz, Lowa?… — A gdzie Robert? — spytał Zylbersztajn drżącym głosem. — Został. — rzekł ponuro Merynos — zdaje się, że go załatwili na dobre.

. — Na szybkość jest lepszy. — powiedział Geniek — na szosie zawsze mnie taki „Humber” wyroluje. Ale w mieście? Chyba mi się uda go zostawić! — Żebyś tylko do niego podleciał — rzekł ZŁY — spróbuję przeskoczyć. Chyba nie będzie strzelać. — W twarzy ZŁEGO były już tylko dwie poziome krechy: białe pasmo oczu i siny postronek bezkrwistych warg. Geniek spojrzał ulotnie, z boku na tę twarz i strach ścisnął mu żyły. Mimo że była to twarz przyjaciela.

Na rogu Alei i Nowego Światu zepsuły się sygnały uliczne. W kwadracie skrzyżowania torów tramwajowych na wąskiej, cylindrycznej wysepce stał regulujący ruch milicjant: w mglistym tumanie kurzu, zamazującym perspektywy uliczne i kształty pojazdów, migotało niepewnie czerwone kółko na szerokim, biało lakierowanym mankiecie. Ruch był tu niewielki, jak to w niedzielne popołudnie, i Merynos przemknął się w ostatnim momencie, gdy milicjant wzniósł już biały mankiet z czerwonym kołkiem, zamykając przejazd. Skręcił w lewo, dodał szybkości, po czym znów skręcił w lewo, w Bracką, zataczając wielkie koło wokół kompleksu szarych, rozłożystych gmachów bankowych i ministerialnych. — Tam! — zawołał ZŁY, wskazując znikającą w Brackiej limuzynę. I znów Geniek Śmigło pokazał, na co go stać w takich momentach: błyskawicznie wychylił się do tyłu, sprawdził ulicę i unosząc niemal przednie koła w górę zawrócił akrobatycznie wóz w miejscu i pognał w stronę placu Trzech Krzyży. — Przetniemy! Akurat! — syknął, blednąc z napięcia. Gdy wjechali na rozjazd za szaletem, po oliwkowym humberze jednak nie było śladu.

Oliwkowy humber stał chytrze przyczajony pomiędzy ogromnymi biurowcami ministerstw na Żurawiej. — Siedź tu i nie ruszaj się! — rzucił Merynos Lowie, otwierając drzwiczki auta. — Za parę chwil wracam. Zaraz zobaczysz numer. — Wysiadł ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony, po czym wynurzył się jeszcze ostrożniej zza węgła gmachu. Granatowa warszawa hamowała właśnie na rozjeździe za szaletem.

Merynos wszedł do urzędu pocztowego, pustego o tej porze: z jedynego otwartego okienka ziewała twarz dyżurującej urzędniczki. Schwycił po drodze książkę telefoniczną, zamknął się w kabinie, gorączkowo przewertował strony, po czym nakręcił numer. — Z porucznikiem Dziarskim — powiedział, usłyszawszy głos telefonistki w słuchawce. — Kto mówi? — spytała telefonistka.

— Służbowo — rzekł twardo Merynos. Rozległ się brzęczyk łączenia w wewnętrznej centrali. — Halo? — odezwał się męski głos o zdecydowanie warszawskim akcencie. — Z porucznikiem Dziarskim proszę — rzekł Merynos. — Jestem przy telefonie. Kto mówi? — Moje nazwisko nic panu nie powie — rzekł Merynos opanowanym głosem, rozluźniając gorączkowo kołnierzyk na nabrzmiałej dziką emocją szyi — powiedzmy, nazywam się Kowalski. Ale za to mam coś dla pana. Czy chce pan dziś aresztować ZŁEGO? — Z drugiej strony drutu zadźwięczała cisza, długa cisza, w czasie której, Merynos słyszał dygot własnego serca i czuł spływający wzdłuż kręgosłupa zimny pot. Cisza przedłużała się w wieczność, omdlewające terkotanie zjawiło się naraz przy powiekach Merynosa, duszność i mdłości wypełniły mu gardło. — Chcę — rozległ się wreszcie, jakby z niezmiernego oddalenia, głos Dziarskiego — co pan proponuje, panie Kowalski? — Szum w skroniach i konwulsyjne drżenie rąk i warg oznaczało teraz nerwowe odprężenie. Resztką samokontroli Merynos opanował głos i powiedział: — Niech mi pan da swój bezpośredni numer i niech się pan nie rusza od telefonu. Choćby miał pan tkwić przy nim całą noc. — Zaraz — przerwał zimno Dziarski — kto mi zaręczy, że mnie pan nie wystawia do wiatru, panie Kowalski? Ja będę zakotwiczony tu, pod telefonem, na całą noc, a ktoś, panie Kowalski, wyklei mi kilka brzydkich, niegodziwych hec gdzie indziej, nie? — Słusznie — rzekł Merynos — wobec tego będę do pana telefonował co pół godziny. Chyba rozumie pan, że to nie taka prosta sprawa wpędzić panu tego drania w ręce? — Rozumiem — rzekł Dziarski — niech pan pisze numer telefonu, panie Kowalski. — Merynos przycisnął barkiem słuchawkę do ucha i zanotował numer drżącymi palcami. Po chwili wyszedł ostrożnie z poczty.

„Teraz!” — pomyślał Lowa Zylbersztajn, gdy Merynos opuścił limuzynę. Przetarł rozcapierzonymi palcami spoconą twarz, zwilżył nerwowo suche, spękane wargi. W głowie czuł zamęt, kładący się terkoczącą mgłą na oczach. Dźwignął się z trudem, na tyle, na ile pozwalał pułap auta, uniósł wyściełane skórą siedzenie i wydobył żółtą walizkę. Otworzył ją nie wiadomo po co, kilka banknotów wypadło na podłogę, zebrał je rozlatanymi dłońmi, i wtłoczył z powrotem pod wieko walizki. „Teraz!” — spiął w sobie wolę do wysiłku opuszczenia humbera: nacisnął klamkę i uchylił drzwiczki, po czym zatrzasnął je nagle z powrotem i opadł bezsilnie na poduszki siedzenia. — Ja nie mogę tego zrobić — jęknął boleśnie na głos, jak pod wpływem fizycznego cierpienia — ja nie mogę tego zrobić. Ja mogę okraść, oszukać na parę złotych, wykantować go, ale ja nie mogę zrobić takiego świństwa. Ja nie umiem! — skowytał głośno, orząc sobie zgiętymi w szpony palcami czoło i twarz — ja chciałbym umieć, a nie umiem! Robertowi też trzeba dać, swój chłop, przyjaciel. Jak go zostawić bez grosza? Ja tak nie umiem. za gardło i nożem. Nie! Nie! — Wił się na tylnym siedzeniu jak w ataku kurczów żołądka. Po chwili uniósł głowę, w oczach miał łzy wściekłości, upokorzenia, tępego, nieznośnego żalu. — Trudno — wyszeptał — ja tak nie umiem. Ja nie mogę tego zrobić. — W wizjerze przedniej szyby ukazała się sylwetka Merynosa. Lowa Zylbersztajn uniósł szybko siedzenie i wpuścił żółtą walizkę na dawne miejsce. Ogarnął go ślepy strach, czy zdąży zatrzeć wszystkie ślady swej rozterki. Merynos wskoczył do wozu, wyprowadził go na ulicę, nacisnął silnie gaz i po sekundzie śmignął tuż przed maską granatowej warszawy, kładąc się zręcznym zakosem w prostą, strzelistą perspektywę Alei. Granatowa warszawa skoczyła do przodu jak podcięty w zad koń. — Co pan robi — krzyknął w panice Zylbersztajn. — Dobrze robię — sapnął Merynos — nie bój nic. — Po raz pierwszy od wielu godzin pomyślał w tej chwili o Olimpii. „Pojedzie! Musi pojechać — aż zgrzytnął zębami pod wpływem tej nagłej decyzji — żeby nie wiem co. Zmuszę ją do tego! Zobaczymy, czy nie pojedzie? Tylko kiedy ja dziś do niej dotrę?” Jakaś nostalgiczna struna zadźwięczała mu w sercu: było to ledwie uchwytne uczucie rzewnej słabości i bezbronności, takie samo, jakiego przez ułamek chwili doznają żołnierze ruszający z okopu na bagnety. „Dotrę. — otrząsnął się — na pewno wszystko będzie dobrze. Musi być dobrze!” Identycznie brzmią myśli wszystkich żołnierzy wynurzających się z okopu na otwarte pole ostrzału. I naraz znów poczuł się dawnym Merynosem: zapomniał na moment o płonących we wnętrzu granatowej warszawy białych oczach, tak jak żołnierze zapominają o śmierci.


Oliwkowy humber płynął po jasnym asfalcie Alei jak nieziemska zjawa, dla której nie istnieje granica szybkości. — Odrywa się — jęknął Geniek Śmigło: na długich, prostych trasach warszawa nie miała żadnych szans. Po paru sekundach limuzyna znikła z zasięgu widzenia. Toteż Geniek musiał z całej siły wbić się w sprzęgło i w hamulce, by za aleją Róż zastopować wyjącą na oponach warszawę. Oliwkowy humber stał przed pałacykiem konserwatorium. Z otwartych okien pałacyku dochodziły dźwięki koncertu: wysokie głosy kobiece prowadziły nie kończące się pasaże jakiegoś chorału czy kantaty. Z otwartych w biegu drzwiczek ślizgającej się jeszcze po jezdni warszawy oderwał się jakiś cień lecący jak wyrzucony z procy pocisk prosto na oliwkową limuzynę. Humber okręcił się z gracją w miejscu, jak w fantastycznym, uskrzydlonym piruecie, i wyprysnął z powrotem w stronę placu Trzech Krzyży. Z nadlatującej natychmiast warszawy wyciągnęło się pomocne ramię Śmigły i zagarnęło ciężko dyszącego ZŁEGO w otwarte drzwiczki, na stopień. ZŁY wszedł do auta, pędzącego już na pełnym gazie, pochylił się z tylnego siedzenia nad ramieniem Genka. — Nic nie rozumiem. — powiedział urywanym z wysiłku i z pasji głosem. — Dlaczego on na nas czekał?…

Na skrzyżowaniu Jerozolimskich z Nowym Światem regulujący ruch milicjant zastanowił się: „Czego się tu kręci ten luksusowiec? Może to służbowy wóz i szofer tak sobie hasa przy niedzieli? Trzeba było się spytać”. Oliwkowy humber poleciał tym razem prosto w Nowy Świat. Przed ulicą Foksal przyhamował i zwolnił. — Znów to samo? — syknął Geniek wpatrzony aż do bólu w pasmo ulicy przed maską warszawy. — Idę — rzucił ZŁY i wyskoczył z wozu. Tym razem nie było pustej przestrzeni pomiędzy nim a humberem — jezdnia w tym ruchliwym punkcie pełna była pojazdów: stłoczone na przystanku podługowate cielska autobusów, oblepione wsiadającymi, jakaś liczna wycieczka rowerowa, uwijająca się wśród łańcucha samochodów posuwających się wolno, lecz nieustannie w obie strony. ZŁY parł do przodu między autami i rowerami, owiany zapachem gazoliny i ropnym dymem spalin z rur wylotowych chaussonów, reagując instynktownie na bliskość rozpędzonych pojazdów, na nieustanne drganie ożywionej jezdni. Zrywający się co chwila wraz z tumanami pyłu wicher zacierał rozeznanie odległości, tuż przed oczyma przesuwały się ruchome ściany wozów, wykropkowane bocznymi sygnałami światełek lub czerwonymi strzałkami. Już był o pięć metrów od oliwkowego humbera, już lawirował błyskawicznie pomiędzy ostatnim pętającym się pod nogami rowerzystą a przysadzistą dekawką o pudełkowej karoserii, gdy humber ruszył w stronę Krakowskiego — lekko, płynnie, bez szumu. — Nic — zgrzytnął po chwili ZŁY, sadowiąc się obok Genka — jedź za nimi.

Dojeżdżając do Miodowej Geniek — zwolnił. — Nigdzie go nie widzę — rzekł ze smutkiem. Oliwkowy humber znikł bez śladu. — Czekaaaaj — szepnął ZŁY drążąc wzrokiem przestrzeń za szybą warszawy. Na Krakowskim Przedmieściu było pusto, lecz przed kościołem św. Anny stało parę aut i spora grupka odświętnie ubranych postaci. — Ślub. — rzekł Geniek, idąc za wzrokiem ZŁEGO. — Jest — krzyknął ZŁY i wyskoczył z auta: ułamek sekundy przedtem dostrzegł Merynosa wchodzącego do kościoła. W dwóch skokach dopadł bocznego wejścia i wbiegł za nim; przedsionek był pełen ludzi, składających życzenia ubranej — na biało pannie młodej i spoconemu panu młodemu. ZŁY nie mógł w żaden sposób przedostać się na drugą stronę przedsionka ani wejść do wnętrza kościoła, skąd wychodził właśnie gęsty orszak gości. Wybrał tedy błyskawicznie akcję w poprzek przedsionka i ruszył do przodu, roztrącając bezceremonialnie ławicę gratulujących. W przedsionku było dość mroczno, toteż zanim się zorientował, tkwił już w ramionach dużo wyższego od siebie pana młodego: poczuł łaskotanie jedwabnego, perłowego krawata ślubnego na policzku, własne czoło przytulone do sztywnego kołnierzyka i usłyszał uszczęśliwiony głos nowożeńca: — Alu! Popatrz, pan naczelnik też przyszedł złożyć nam życzenia. — W chwilę potem ujęła go za obie ręce oblubienica, ściskając gorąco. ZŁY szybko ujął ładną dziewczynę wpół, wycisnął na jej rozgrzanej buzi piękny pocałunek, którego charakter odbiegał zdecydowanie od ogólnie przyjętego stylu gratulacji, i skoczył w tłum, nie czekając wyjaśnienia. Pan młody, stropiony początkowo, jako że nie był pewny, czy ministerialni zwierzchnicy tak właśnie powinni wyrażać swój stosunek do uroczystości zaślubin swych podwładnych, utonął w nowych powinszowaniach, zaś młoda mężatka ucieszyła się, że mąż jej ma w swym miejscu pracy tak miłe władze, i pomyślała, że jako dobra żona będzie musiała się bliżej zapoznać z życiem zawodowym swego męża. ZŁY wszedł do kościoła: barokowa, suto złocona nawa opustoszała już z gości. Rozejrzał się uważnie, lecz nigdzie nie dostrzegł sylwetki Merynosa. Opuszczając kościół przystanął na chwilę; kątem oka zauważył coś, co przykuło jego myśl. Wmurowane w starą, sczerniałą ścianę szarzało epitafium o na wpół zatartych literach: ktoś, kto zmarł w 1816 roku, „prosi o westchnienie.” Cierpki dreszcz wstrząsnął silnym ciałem ZŁEGO. Uśmiechnął się, pokrywając uśmiechem chwytający go za serce smutek. „Ja też — pomyślał — tak poproszę. O ile w ogóle będę miał nagrobek”. Wyszedł z kościoła i podszedł do zaparkowanej przed dzwonnicą warszawy. — I co? — rzucił niecierpliwie Geniek. — Nic. — ZŁY wzruszył ociężale ramionami — nie ma. — Wyciągnął z kieszeni papierosy i dał jednego Genkowi.

Merynos opuścił kościół w chwili, gdy ZŁY tam wbiegł. Przesunął się obok wykręcającej warszawy i pobiegł ku ruchomym schodom. Kabina telefoniczna w hallu była pusta, Merynos zamknął ją za sobą starannie i nakręcił numer. — Tu Kowalski — rzekł po chwili. — No, jak tam? — spytał cierpko Dziarski. — W porządku — rzekł Merynos — musi pan jeszcze czekać. — Odłożył słuchawkę, wyszedł ostrożnie z kabiny i zbliżył się do szklanych drzwi od strony Krakowskiego; o sto metrów od niego stał ZŁY, z nogą opartą o błotnik granatowej warszawy, i palił nerwowo papierosa. Nieokreślony uśmieszek skrzywił wydatne wargi Merynosa. „Trzeba spróbować na Brzeskiej — pomyślał — na tamtych metach”. Uśmieszek taki pokrywał równie dobrze wyczerpanie, strach, jak i nadzieję.

Oliwkowy humber wypoczywał w wąskim przesmyku ulicy Senatorskiej, pomiędzy Miodową i placem Zamkowym. W środku Lowa Zylbersztajn skręcał się w mękach trwogi i niezdolności do czynu. „Dlaczego ja to robię — gryzł własne palce. — Kogo mi szkoda? Tego bandyty Merynosa? Niech go cholera weźmie, tego łobuza! Nigdy mnie nie znajdzie. A Kruszynie, bo to jest porządny człowiek, sam mogę odpalić jego dolę. Na co ja czekam?” — Nagle, od razu, uspokoił się: zrozumiał, że boi się Merynosa. — Trudno — szepnął z niesamowitym spokojem — wszystko na nic. W takim razie zostaw forsę i urywaj się sam. Póki czas, kapujesz? Tu ustawia się jakaś niedobra historia, jakiś parszywy numer. — I znów zaskowytało mu coś w sercu, szarpnęło za trzewia. „Jak zostawić taką forsę? Jak ja bym miał sumienie odejść od takich pieniędzy” — zawodził aż do chwili, gdy przy aucie wyrósł potężny korpus Merynosa. Merynos zapuścił motor, wysunął się na dużej szybkości na plac Zamkowy, przemknął jak cień obok granatowej warszawy i pięknym, kolistym wirażem wleciał na Miodową. ZŁY cisnął papierosa i warszawa jak pies myśliwski, odnajdujący stracony na chwilę ślad, poszła za tropem.

Oliwkowy humber sunął bez wysiłku przez most Śląsko-Dąbrowski jakby bawiąc się niezmienną odległością pomiędzy sobą a pędzącą o trzysta metrów z tyłu warszawą. Przeleciał Zygmuntowską i Targową do Ząbkowskiej, po czym wjecHal w niezbyt szeroką ulicę, tak typową dla Pragi, jak ból nerek dla pijaka. Była to ulica o nie wyrównanym gabarycie domów, pełna kocich łbów, tanich knajp i kolejarzy z pobliskiego dworca, w jej środku wznosił się szpital kolejowy w nieskazitelnie mikołajewskim stylu; nagie, odrapane ściany kamienic, pełne okien, szczerzyły czarne czeluście bram prowadzących na bogate w szczegóły codziennego życia podpórka, na których plakaty i obwieszczenia sąsiadowały zgodnie ze strojnymi w kolorowe bibułki i papierowe kwiecie ołtarzykami. W niedzielę o tej porze charakter ulicy Brzeskiej określały posuwające się niepewnie wzdłuż i w poprzek chodników postacie w rzucających się w oczy spodniach: takie spodnie są uderzająco niezgrabne dzięki taniości materiału, opadają nisko i szeroko na but i trzymają się na samym podbrzuszu, ujawniając nieodmiennie górny skraj kalesonów lub dzyndzelek koszuli.

Merynos zatrzymał wóz, wyskoczył i wpadł do jednej z knajp. Pomiędzy przepierzeniami z lichego drzewa i karbowanego szkła było tu pełno dymu, Hałasu, odorów. Merynos dopadł do bufetu i zawołał: — Jest — tu telefon? — Co pan? Chory?… — odpowiedział rzeczowo jakiś facet zza bufetu. — Telefon u nas? — Widać było, że pytanie wprowadziło go w wyśmienity humor. Merynos wypadł na ulicę i powieki zatrzepotały mu rozpaczliwie, porażone klęską — od Ząbkowskiej nadlatywała w pełnym biegu granatowa warszawa. „Nie zdążę!” — przemknęło mu przez myśl. Zdołał dostrzec, jak drzwiczki warszawy otwierają się w biegu, jak zawisa w nich ciemny, sprężony do skoku kształt i — nagle rozległ się jękliwy zgrzyt, warszawa zawinęła, zakręciła się w miejscu jak ukąszony przez bąka pies, jakiś przesiąknięty alkoholem głos rozdarł się złorzeczeniami, tuż spod kół podniósł się i wygramolił chwiejnie jakiś kompletnie pijany facet. W tej samej sekundzie ZŁY skoczył i — uwiązł w nie do pokonania krzepkiej plątaninie kilkunastu ramion. Merynos dopadł auta i humber wymknął się bezgłośnie w Kijowską.

ZŁY stał w ciemnawej bramie, przypasany do muru stalową obręczą napierających zewsząd mocnych ciał. Blady i roztrzęsiony Geniek Śmigło krzyknął z dynamiczną swadą: — Przecież nawet nie trąciłem tego parszywego moczymordy, do jasnej cholery! Nawet skóra mu nie zeszła z paznokcia! Ani go drasnąłem. Niech się nie pcha, umorusany, pod koła, jak ma rzygowiny na oczach! Jego powinni panowie uczyć, skubanego! — Obywatelu — jakiś prosto, lecz czysto odziany facet o twarzy pooranej, naznaczonej tu i ówdzie nacięciami niedzielnego golenia, położył ciężką, spracowaną rękę na klapie marynarki Genka — wy się nie gorączkujcie, obywatelu. Szofer jesteście w kichy i tamten, skubany, powinien Bogu dziękować, że pod was podleciał, a nie pod jakiegoś słabszego kierowcę. Ale żal mamy do tego obywatela — tu wskazał na ZŁEGO — że skakał go od razu bić. — A tu dosyć tego! — rozkrzyczał się krostowaty wyrostek w taniej koszuli — my tu i tak mamy ciężkie życie na tej Brzeskiej! I takich jak ten — wskazał na ZŁEGO — zawsze załatwimy odmownie! — ZŁY milczał, jedynie wąski uśmieszek błąkał mu się na bladych wargach. — Widzi pan — zwrócił się do Genka jakiś chuderlawy facet w czyściutkiej koszuli bez kołnierzyka i w kamizelce — pan jest rozsądny człowiek i musi pan zrozumieć, że my tu, na Brzeskiej, mamy ciężkie życie. Knajpy, awantury, rozróby, a milicja czasem jest, a czasem nie ma. To, my tak jak ten ZŁY z „Expressu” — sami załatwiamy. Nasz Komitet Blokowy, zamiast kłócić się o klucz od góry czy gdzie wieszać bieliznę, postanowił samemu radzić sobie z chuligaństwem. — U nas takie numery nie przeskakują! — przedarł się ku ZŁEMU i Genkowi krępy, barczysty mężczyzna w średnim wieku, w zsuniętej na tył głowy czapce woźnego ministerialnego — nie ma tu dla nas silnych! Musi być nareszcie spokój na tej ulicy, do jasnej śmierci! A takich ciapciaków jak ten — pokiwał tęgą piersią pod nosem ZŁEMU — nędzne jego oko. to zawsze możemy usadzić! — Ten ZŁY to głowa! — rozwrzeszczała się jakaś tłusta kobieta z dzieckiem na ręku — on pokazał, jak trzeba z takimi łobuzami! — Wolną ręką wygrażała ZŁEMU, podczas gdy rozbawiony niemowlak szarpał ją za włosy i bił malutkimi piąstkami po czole. ZŁY poczuł ciepłą falę wzruszenia. „To jednak — pomyślał — są ludzie, dla których jestem przykładem. Dobrym przykładem, którzy chcą mnie naśladować. Nie jak ci chłopcy z parku, tylko jakoś dobrze, tak jak ja bym tego chciał”. — Panowie — bełkotał Geniek oszołomiony tym wszystkim bez reszty — jak wam to wytłumaczyć. — ZŁY uśmiecHal się teraz wyraźnie, choć dziwacznie i Genka ogarnął strach, że za chwilę cały ten Komitet Blokowy wyleci w powietrze za jednym ruchem ZŁEGO. — Proszę obywateli — odezwał się naraz ZŁY spokojnym, jasnym głosem — ja już nie będę. Ja przyrzekam poprawę. — Było coś tak przekonującego i szczerego w jego głosie, że przytrzymujące go ramiona opadły. Geniek przetarł oczy jak pijak, który rozmawia z jednym kolegą, a widzi dwóch. — Ja się jeszcze zgłoszę do tego Komitetu Blokowego — rzekł pogodnie ZŁY — porozmawiamy sobie o naszych wspólnych sprawach — dodał nieco zagadkowo. Powiódł jarzącym się przeraźliwie wzrokiem po twarzach wokoło, poprawił na sobie ubranie i tak jakoś dziwnie i nagle wyśliznął się poza krąg otaczających go kilkunastu postaci, że wszyscy poczuli się nader niewyraźnie: pojęli bowiem naraz, że człowiek ten, gdyby chciał, mógłby się już dawno uwolnić od ich naporu. Za nim wyszedł z bramy Geniek Śmigło. Wskoczyli do granatowego auta, które pomknęło ku Kijowskiej. — Kto to mógł być? — zastanowił się na głos barczysty woźny. Nikt mu nie odpowiedział, nie padło żadne słowo, lecz wszyscy myśleli o tym samym, wstydząc się ujawnić swe myśli. „Może? Nie. Ale nie, to niemożliwe” — pomyślał każdy i najstarsi, najpoważniejsi członkowie Komitetu Blokowego poczuli się naraz, nie wiadomo czemu, jak drżący uczniowie przed obliczem nauczyciela, wdzięczni za to, że potrafił z szacunkiem ocenić plony ich pracy.

Oliwkowy humber stał przy wylocie w Kijowską. — Zupełnie jakby na nas czekał — Geniek zagryzł wargi aż do krwi. — On czeka na nas — rzekł ZŁY. — Nie wiem tylko, co się za tym kryje. — Humber popłynął wolno w Kijowską, ku Targowej, granatowa warszawa poszła równie wolno, trzymając się z tyłu w jakby ustalonej już niepisaną konwencją odległości. Nikt z przechodniów nie domyśliłby się, że te dwa auta łączy piekielna współzależność obłąkanego pościgu, współzależność z gatunku tych, jakie spinają ze sobą dwóch śmiertelnych, znających się na wylot wrogów, którzy wiedzą już wszystko o sobie wzajemnie i wobec tego nie uciekają się w walce do nędznych, prymitywnych chwytów, takich na przykład, jak zwykły, ordynarny pęd aż do zatraty tchu.

Humber leciał Targową z uwiązaną na niewidzialnym holu warszawą z tyłu. Skręcił w Lubelską, Mińską, a następnie w Terespolska; w świetle chylącego się ku końcowi dnia przepływały za szybami aut nędzne, peryferyjne ulice, pełne złych bruków, krzywych domków, brudnych płotów, luźno stojących odrapanych kamieniczek. Podrywający kurzawę wicher zmiótł ludzi do mieszkań mimo niedzielnego wieczoru. Ulica Terespolska wpadała w ogromną deltę torów Dworca Wschodniego: rozlewisko nasypów, torowisk, trakcji, szyn, wiaduktów, wielkich, żelaznych przęseł nad ulicami — wszystko to oflankowane pustymi, suchotniczymi łąkami, pokrytymi śmieciem i starą cegłą, na których pasły się nieliczne kozy. W wielkich, nieregularnych wielokątach magazynów kolejowych, ogrodzonych betonowymi parkanami z rozpiętym na górze drutem kolczastym, piętrzyły się ponad oparkanieniami kopiaste Haldy węgla, piramidy żwiru lub stosy szpał i progów torowych; w dali ciemniały przestawnie węzła praskiego, zabudowania warsztatowe i depót, obrosłe lasem sygnałów, semaforów, słupów trakcyjnych. Oliwkowy humber wjecHal bez wahania w tę dżunglę uliczek, ścieżyn, przesmyków, klucząc zręcznie, z wytrawną znajomością terenu. Na widok pokrytej krótkim przęsłem mostowym przełęczy w wysokim nasypie Merynos dodał gazu, przeleciał przez omurowany wąwóz, zakręcił zwinnie w prawo w ciągnącą się u stóp wału uliczkę. Szybko wyskoczył z auta i oddychając gwałtownie wspiął się na nasyp: rozejrzał się w prawo i w lewo — znikąd nie widać było pościgu — przeskoczył szybko plątaninę przytorowych drutów, pobiegł, potykając się, po kamienistym, poczwórnym torze, przesadzając szyny, i przystanął po drugiej stronie nasypu; Granatowa warszawa podjeżdżała wolno do przełęczy w nasypie, drzwiczki się uchyliły, ZŁY stanął na stopniu wozu, rozglądając się z napięciem, lecz niepewnie, wokoło.

— Nowak! — krzyknął z góry Merynos.

ZŁY poderwał błyskawicznie głowę: nad nim, w górze, na potężnym nasypie czerniała w szarym powietrzu rosła postać. W tej samej sekundzie ZŁY skoczył wprost ze stopnia wozu na wał i począł wspinać się pod górę. Merynos odwrócił się i przebiegł z powrotem przez tory. Z jego lewej strony zamigotały różnorakie światełka i drgający poszum przeleciał po drutach przy szynach. Na górze na nasypie wicher dął świszcząco, smagając boleśnie twarz i łzawiąc oczy. Z lewej strony nadbiegł pociąg.

— Buchowicz! — krzyczał ZŁY.

Już widać było jego głowę, wynurzającą się z przeciwległego zbocza nasypu. Pociąg parł z lewej strony, z mocarnym przydechem. Merynos stał po drugiej stronie poczwórnego toru, oddalony o parę metrów. „Dwa odbicia! — pomyślał błyskawicznie ZŁY — zdążę!” Złapał łapczywie haust powietrza po dręczącej płuca i serce wspinaczce. Ogromna lokomotywa pęczniała czernią, zawieszona już niemal wyczuwalnie nad czołem, na ostatnim torze, tuż przy Merynosie.

— Nowak! — krzyknął Merynos — dzisiaj mi nie ujdziesz!

To ocaliło ZŁEGO. Prawa jego łydka napięła się jak cięciwa do skoku; jednocześnie wstrzymał o mgnienie oka odbicie i krzyknął:

— Buchowicz! Dziś cię zabiję!

Ułamek sekundy, potem gorący walec pędu wtoczył się między nich, przygniatając obydwu swą miękką potęgą do ziemi. „Nie zdążyłbym” — pomyślał ZŁY, chroniąc głowę przed taranami rozpalonego powietrza. Czarne cielsko pośpiesznego przetoczyło się natychmiast i po drugiej stronie torów nie było nikogo. ZŁY przebiegł tory i ujrzał oliwkowego humbera, oddalającego się powoli ku Podskarbińskiej. Wrócił z powrotem i zbiegł z nasypu ku granatowej warszawie.

. — Jedzie znów do śródmieścia. — rzekł Geniek, gdy widoczna z przodu oliwkowa limuzyna wypłynęła na most Poniatowskiego. Geniek obgryzał dwa połamane paznokcie i był blady z wysiłku. — Jedziemy za nim — szepnął ZŁY — muszę go dziś mieć i będę go dziś miał. Wszystko jedno gdzie. — Ani w jego twarzy, ani w postawie nie było krzty znużenia, naładowany był dynamiczną, drapieżną siłą. Geniek mimo woli otarł się o niego ramieniem, jakby szukając dla siebie nowych sił i nowego zapasu odporności w tym zetknięciu.

. — Niech się pan trochę oderwie — rzekł słabo Lowa Zylbersztajn, wpatrzony w tylną szybę humbera — trochę za bardzo się zbliżają. — Zaraz oderwę się na dobre — rzekł z ciężkim przydechem Merynos. Nacisnął gaz i humber pomknął po pustej o tej porze taśmie mostu z nieprzepisową szybkością. Po czym zwiększył jeszcze szybkość, przemknął po wiadukcie nad aleją Trzeciego Maja, z piekielną zręcznością skręcił w Smolną, następnie w Nowy Świat, wydostał się znów w Aleje Jerozolimskie i przyhamował dopiero przy Marszałkowskiej. — Słuchaj, Lowa — Merynos obrócił się do tyłu — wysiadaj i czekaj na mnie w „Kopciuszku”. — Jak to? — żachnął się Zylbersztajn: poczuł tępy ból w kiszkach, jakby ktoś odcinał go od najbardziej koniecznych dla życia organów. — Tak to — rzekł twardo Merynos — gdybyś umiał prowadzić wóz, zostawiłbym cię w aucie. Ale nie potrafisz. A afera wchodzi w decydującą fazę — sięgnął ręką pod pachę i wydobył z kabury na piersiach duży rewolwer o niebieskawym połysku lufy; zarepetował, wpuścił nabój w lufę, sprawdził bezpiecznik i schował go z powrotem pod marynarkę. Lowa pozieleniał na zmiętej, zmęczonej twarzy. — Albo ja, albo on — rzekł Merynos jasnym, pogodnym głosem, jakim czyta się bajki dzieciom. — A pieniądze? Walizka? — wychrypiał Lowa z trudem przez spękane, spieczone gorączką wargi. Merynos uśmiechnął się: — Lowa, kochany, nie bój się. Zobaczysz, będzie dobrze. Zaczekasz na mnie w „Kopciuszku”, przyjdę po ciebie za niecałą godzinę. Zrozum, z tobą jest nieklawo po tych cholernych dwóch dniach, źle się czujesz, nie mogę cię zostawić samego z taką forsą, na nie? Gdybyś prowadził wóz, to co innego, dałbym ci cały wóz z forsą w środku, bo ci wierzę, wiem, że byś na mnie zaczekał. — Racja — rzekł niespodziewanie Zylbersztajn. Merynos spojrzał nań krzywo, spod oka, ze złym zdumieniem: uważał własną argumentację za tak mało przekonującą, że nagła kapitulacja Zylbersztajna wydała mu się czymś wysoce podejrzanym. Zylbersztajn nacisnął klamkę i wyszedł niezdarnie z auta na chodnik. Mięśnie i stawy miał sztywne, kości zdrętwiałe i łamliwe. Stanął chwiejnie, wyprostował się i ruszył przez szeroką jezdnię jak lunatyk, nie zwracając uwagi na pojazdy. Oliwkowy humber ruszył wolno i zakręcił w prawo, w Marszałkowską. Lowa Zylbersztajn stanął na skraju chodnika, zatoczył się, wyciągnął przed siebie ramiona i zawołał przeraźliwie za znikającą na zakręcie oliwkową limuzyną: — Moje pieniąąąądze! — Przechodnie zaczęli przystawać, odwracać się ku niemu. — Pijany? Ale się umorusał! — padały wesołe uwagi. Zylbersztajn opanował się, spojrzał spode łba wokoło i szybko, choć chybotliwie, wszedł do „Kopciuszka”. Na progu zatrzymał się przez sekundę i objął zrozpaczonym wzrokiem pustawą, ciemnawą kawiarnię — jak w nieomylnym olśnieniu ujrzał przed sobą swą najbliższą przyszłość: długie, potworne godziny wyczekiwania nad wystygłą kawą i kupkę niedopałków w brudnej popielniczce, puste, próżne godziny aż do końca, aż do chwili, gdy pochyli się nad nim kelnerka lub szatniarz i opryskliwie powiadomi go o zamknięciu kawiarni, o tym, że trzeba się wynosić. A potem próżne, nadaremne godziny uporczywego, zabójczego spacerku przed zamkniętą kawiarnią, idiotyczne nocne wyczekiwanie na coś, czego nigdy nie będzie, co nigdy nie nastąpi. „Nieeee — otrząsnął się z tej okropnej wizji — prezes nie zrobi mi takiego świństwa. Przyjdzie do mnie, Wie, w jakiej jestem sytuacji”. Raz jeszcze ogarnął kawiarnię pustym, dławiącym spojrzeniem, jak skazaniec oglądający z progu po raz pierwszy celę, w której dopełni się jego los; wzdrygnął się, ogarnięty nagle lodowatym dreszczem, i — pomyślał: „Warto by się napić kielicha po takim dniu. Na przykład duży starowin”. Machinalnie sięgnął do kieszeni i wydobył z niej dwa złote oraz trochę bilonu. Gorąca wilgoć potu okleiła mu plecy. „Ja przecież nie mam przy sobie forsy! — pomyślał w panice — zostawiłem portfel w tamtej marynarce! W domu! Nie mam nawet na kawę!” Przed oczyma zatańczyły mu stłamszone, wysypujące się spod wieka żółtej walizki banknoty. Cichy szloch oberwał mu się w piersiach: przypomniał sobie, że należy mu się ćwierć miliona złotych jego doli. Szarym głosem zamówił u niegrzecznej kelnerki butelkę wody mineralnej.

Oliwkowy humber skręcił z Marszałkowskiej zaraz w prawo, w ulicę Widok; podjecHal do jej końca, wykręcił przodem do wylotu ulicy i zaparkował za płotami osłaniającymi roboty rozbiórkowe narożnika Kruczej. W ten sposób auto widoczne było tylko od strony wąskiej, małej ulicy, zaś dobrze ukryte przed spojrzeniami z ożywionego placyku za Centralnym Domem Towarowym. Merynos zamknął starannie wóz i obszedł CDT od frontu. Był tu dość znaczny ruch, megafony nadawały nagrane na taśmie sprawozdanie z meczu, grupki ludzi kupiły się wokół głośników nabrzmiałych rykiem ogromnych tłumów; Merynos zbadał uważnie przestrzeń ulicy i nagle cofnął się odruchowo pod podcienia gmachu: przy Brackiej stała granatowa warszawa, obok niej kręcili się nerwowo ZŁY i Śmigło, rozglądając się nieustannie wokoło. Merynos wrócił na Kruczą i zatrzymał człapiącą powoli wolną dorożkę. — Panie starszy — rzekł cicho do dorożkarza, wskakując na stopień — tu ma pan pięćdziesiątaka. — Wcisnął mu banknot do ręki. Dorożkarz nie cofnął ręki, przyjął banknot oraz spytał rzeczowo, choć nie bez podejrzliwości: — A za co? — Był to stary, bardzo brudny dorożkarz, bardzo czerwony na obrzękłej, nalanej twarzy, ubrany w resztki dorożkarskiej liberii i rudą ze starości, ongiś granatową, okrągłą czapkę; siedząc tak na wysokim koźle krzywej, zdezelowanej dryndy nad wychudłym, przeraźliwie smutnym koniem, wyglądał na zabytek, i którym ktoś się źle obszedł, każąc mu jeszcze odgrywać rolę przedmiotu codziennego użytku, zamiast ofiarować ciepłą, wygodną emeryturkę w jakimś muzeum. — Widzisz pan ten samochód przy Brackiej? — Merynos wskazał palcem warszawę; dorożkarz wyłuskał od razu wskazany przedmiot z morza szczegółów ulicznych. — Widzę — rzekł — co nie mam widzieć. — Podjedziesz pan do tych dwóch panów, co się przy nim kręcą, i powiesz: „Tam czeka na panów ten pan.” — i pokażesz pan na tę bramę — wskazał dorożkarzowi wejście do CDT-u. — A tamci panowie nic mi za to nie zrobią? — zastanowił się ostrożnie dorożkarz — bo to, wie pan, jak dziś jest. — Jeszcze się ucieszą — uśmiechnął się krzywo Merynos. — Trudno — rzekł filozoficznie dorożkarz; schował pięćdziesiąt złotych do kieszeni, zaciął batem smętnego rumaka i zawołał: — Wioooo! Dawaaj! — Merynos zeskoczył ze stopnia i przystanął pod nawisem ściany, wśród słupów wejścia.

. — Czekaj — rzekł ZŁY do Genka, który szalał z wściekłości, że tak go ktoś wykołował na szybkość — czekaj i nie bój nic. Sam da znać, pokaże się, to jego taktyka dzisiejsza. — Wolno człapiąca dorożka zatrzymała się przy nich. — Prrrr! — wołał dorożkarz, ściągając lejce do tyłu.

— Panie! — krzyknął do ZŁEGO — szuka pan czegoś? — Wont! Sałata! Dzieliworek! — ryknął Geniek z całą pogardą warszawskiego szofera dla obrokowego napędu — już cię tu nie widzę, pijaku! — A może za tamtym panem tak się pan rozgląda? — zawołał dorożkarz, wskazując biczyskiem wejście do CDT-u; natychmiast też zaciął tak dotkliwie konia po zadzie, że ten skoczył do przodu jak wierzchowiec pod Somosierrą. — Tam! — darł się ze sporej odległości przezorny dorożkarz, wskazując ciągle batem CDT i wyrywając z całych sił przed siebie: przygnębiona szkapa wpadła w niebezpieczny dla jej sił i wieku galop. ZŁY spojrzał we wskazanym kierunku: w półmroku wejścia ciemniała rosła sylwetka z ognikiem chciwie palonego papierosa przy ustach. Widząc, że ZŁY go dostrzegł, Merynos skoczył w drzwi CDT-u.

Merynos przedzierał się przez zatłoczony niedzielną klientelą hali. Hali ten przedstawiał dziś obraz szczególnego chaosu: Centralny Dom Towarowy znajdował się od paru tygodni w stanie przeróbek i remontów, sprzedaż prowadzona była wyłącznie w kilku działach, zaś kawiarnia na pierwszym piętrze i restauracja na szóstym były nieczynne. Wokół wejść leżały bezładnie uwapnione belki, cała ściana frontowa, z ciągnącą się na niej wzdłuż gmachu platformą kawiarni, zabita była deskami, przejścia schodowe z pięter założone były szalunkiem, rusztowania wypełniały sztolnię ruchomych schodów. Merynos wskoczył na stopień jadącego w górę pasa schodów, oklejonego ludźmi, w chwili gdy ZŁY omiatał z wejścia hali poszukującym spojrzeniem. Dostrzegł Merynosa i wdarł się w ciżbę, tłoczącą się u wstępu na ruchome schody. Merynos jecHal o dziesięć metrów nad nim: przedrzeć się ku niemu było niemożliwością. ZŁY uniósł twarz i uśmiechnął się; Merynos zbladł, lecz zaraz znów pociemniał na twarzy aż do apoplektycznej purpury. Na chwilę zapomniał o strachu. „Kpi sobie ze mnie, ten trup!” — pomyślał z pasją, potężne mięśnie rąk i nóg zadrżały mu żądzą miażdżenia tej znienawidzonej aż do bólu twarzy. „Co to może być za pułapka? — myślał gorączkowo ZŁY — zresztą, co za różnica? Jadę!” Na piątym piętrze Merynos wypadł ze schodów, roztrącając tłum. Nie było chwili czasu do stracenia: ruchy jego nacechowane były nieomylnością świetnie znającego teren — człowieka, w głowie miał ułożony aż do ostatnich szczegółów plan. „Tędy — dysponowała sprawnie pamięć — zupełnie tak samo, jak pokazywał wtedy ten dyrektor. Tędy. Świetny gmach! Idealny do tego rodzaju zabaw”. ZŁY dostrzegł go w chwili, gdy znikał w kącie hali piątego piętra, w drzwiach zapasowych schodów wyjściowych. W trzech skokach dopadł drzwi: za nimi ciągnęła się naga, odrapana klatka schodowa w remoncie, o poobijanej, żelaznej poręczy: prowadzące na szóste piętro schody zabite były barierą z ułamków desek i drutu. ZŁY wychylił się i spojrzał w dół: nikt nie zbiegał po schodach, publiczność używała innych, szerokich i wygodnych, na które prowadziło wyjście z przeciwległego końca hali. Spojrzał raz jeszcze w górę i spostrzegł, że deski są wyłamane, a drut odgięty. Ktoś wbiegł tędy przed chwilą na szóste piętro. ZŁY bez wahania przesadził barierę z desek, rozłamując ją do reszty.

Na szóstym piętrze było ciemno i wilgotno, czuć było zaprawami tynkarskimi i wapnem. Ogromna sala restauracji „Stolica” osłonięta była szczelnie kotarami; mimo wszechstronnego oszklenia szóste piętro tonęło w ciemnościach, które w środku, w westybulach, nabierały ciężkiej, obezwładniającej ruchy gęstości. Merynos potarł na ułamek sekundy zapałkę i od razu odnalazł kabinę telefoniczną. Z tyłu, na zapasowych schodach posłyszał trzask łamanych desek. Zamknął się szczelnie w kabinie telefonicznej, raz jeszcze potarł na sekundę zapałkę i nakręcił w ciemnościach numer. — Halo? — odezwał się natychmiast głos Dziarskiego. — Słuchaj pan — szepnął gorączkowo Merynos — już niech pan przyjeżdża! Niech pan natychmiast obstawi wyjścia z podziemnych magazynów CDT-u! Od strony Kruczej! — Odwiesił szybko słuchawkę i przywarł do ściany kabiny, uchylając bezgłośnie jej drzwi: w gęstych ciemnościach westybulu poruszał się ktoś cicho, z kocią zręcznością, lecz niepewnie, jak w zupełnie nieznanym terenie. Merynos poczuł naraz przesuwający się obok kabiny telefonicznej kształt i sięgnął pod marynarkę. Wysuwając rewolwer przed siebie zrozumiał, że nie może strzelać. „Nie stąd” — pomyślał o kabinie telefonicznej. Gdyby chybił, byłaby to pułapka bez wyjścia, a szansę trafienia były minimalne. Wyśliznął się z kabiny i z wyciągniętym do przodu zbrojnym w pistolet ramieniem ruszył w ciemność. Orientował się szybko i trafnie. „Tu są toalety — myślał nieustannie — muszę wydostać się z tego przeklętego korytarzyka. Na salę. Na główną salę”. Lewa jego ręka natrafiła na ścianę, a po chwili, macając w nieprzeniknionym mroku, na szklane drzwi. Coś zadygotało mu w krtani: „A jeśli on stoi w przejściu na salę?” Zmysły nie mówiły mu w tej chwili nic, nawet instynkt milczał, jedynie strach w nim pracował, wprawiając w ruch wszystkie rezerwy wyczulonej ostrożności. Trzymając się przełożoną za siebie ręką skrzydła szklanych drzwi przesunął się przez wejście, odgiąwszy do tyłu korpus: posuwał się teraz wolno, bokiem, szczelnie przywarłszy plecami do ściany sali. Jego wyciągnięta do przodu przy ścianie prawa ręka natrafiła na przeszkodę: była to automatyczna kasa do bonowania dla kelnerów. Ominął ją miękko i teraz jakby zaczął dostrzegać poszczególne zarysy elementów w ciemnościach: mrok był tu zresztą rzadszy niż w czarnej przestrzeni westybulów, wyczuwało się zbitą masę stolików wokoło.

— Nowak! — krzyknął Merynos w ciemność.

Nie było odpowiedzi. Ten brak odpowiedzi zjeżył Merynosowi włosy na głowie. Zdało mu się naraz, że ZŁY jest tuż obok, że za sekundę jego żelazne palce zewrą się wokół jego, Merynosa, szyi. Skoczył na oślep w bok, potknął się o stolik i przewrócił się. Dźwignął się na nogi nagle, nieoczekiwanie poczuł przypływ niezwykłego zaufania we własne siły. „Mam maszynę! — myślał gorączkowo — i sam też nie jestem od mamusi. Coś znaczę! Nie dam się! A strzelać nie mogę. Mogłem go wtedy zabić na nasypie, ale on musi być aresztowany. Tak będzie lepiej. „Taka sensacja pokryje ucieczkę i aferę z biletami, i wszystko. Tylko nie trać głowy! Tu chodzi o życie z Olimpią, tam za granicą. Jak go zabiję, niewiele mi z tego przyjdzie, a jak im go oddam. oho!”

— Nowak! — krzyknął po raz drugi, głosem rozdygotanym strachem i namiętną żądzą walki — nie wyjdziesz stąd! Tu cię zabiję!

— Jak ci się to uda, Buchowicz — doszedł go z dalekich ciemności pełen pasji głos ZŁEGO — a jak nie, to ja ciebie zabiję. Tu. Dzisiaj!

Z nagłym łopotem opadła w dół kotara, zakrywająca wschodnią ścianę restauracji; zdarta silnymi ramionami, szarpnięta z mocą w bok i do dołu, odsłoniła zmierzchające niebo, pierwsze światła uliczne i wielką reklamę neonową „Orbisu” płonącą to czerwoną, to niebieską barwą na dachu sąsiedniego gmachu. Szeroki płat światła wpadł przez obszerne witryny, odsłaniając jezioro stolików na niezwykle długiej, ciągnącej się przez całą przestrzeń gmachu sali: stoliki pokryte były krzesłami, ustawionymi na nich nóżkami do góry, jak przy sprzątaniu. W tej samej chwili padł pierwszy strzał: rozjaśniona niebieskim światłem neonu ściana z szyby zarysowała się i pękła na dużej powierzchni ze szklanym brzękiem. Filip Merynos nie wytrzymał nerwowo. „To tak? — pomyślał ZŁY — spluwa! Co zrobić? Albo on, albo ja”. Uśmiechnął się nawet z odcieniem melancholijnego zadowolenia: dawało to pewne gwarancje, że ten, za kim goni, nie będzie już dalej uciekać. ZŁY przygiął się w skoku i wpadł między stoliki, kluczył przez chwilę jak pomiędzy krzakami skłębionego — zagajnika posuwając się ostrożnie, lecz nieznacznie, ku odległej części sali, ciemnej jeszcze, głębokiej i groźnej, dokąd nie docierało wątłe światło luki w kotarach i gdzie czaił się uzbrojony Merynos.


Porucznik MicHal Dziarski odłożył wolno słuchawkę, wyciągnął się wygodnie w fotelu i zapalił papierosa. „Takie napuszczanie — pomyślał leniwie — może się czasem rewelacyjnie skończyć. Ostatecznie — nic nie ryzykuję”.

I nagle skoczył na równe nogi, przesadził lekko plączące się pod nogami krzesło, otworzył drzwi i krzyknął: — Maciejak! Dwudziestu ludzi, trzy samochody i mój citroen! Klusiński! Do mnie!

W pokoju zagotowało się. Dziarski cofnął się do siebie, otworzył szufladę, wyjął z niej duże parabellum i włożył je do kabury pod marynarkę. „To dowodzi — uśmiechnął się w duchu — że odczuwam szacunek dla przeciwnika”.

Na podwórzu rozległ się warkot aut. Dziarski zbiegł po schodach, za nim Klusiński. Maciejak włączył motor krzepkiego citroena. Z dyżurnych pomieszczeń wysypywali się milicjanci, przerzucając w biegu automaty przez plecy i wskakując pośpiesznie na trzy zwrotne, szarozielone willysy. Wartownicy otworzyli bramy, Maciejak wyprysnął do przodu włączając syrenę. Przechodnie zaczęli przystawać, oglądać się, pojazdy zjeżdżały na boki, ustępując miejsca na jezdni.


Szarawa, pełna przedmiotów ciemność wokoło. ZŁY sunął do przodu, wiedziony szóstym zmysłem walki; luźno spuszczone ramiona jak pozornie ociężałe polipy mątwy gotowe były w każdej chwili do elektrycznego spięcia w błyskawicznym ataku. Oczy drążyły ciemności, każdą odległość, mierzyły głębię mroku; wyczulony instynkt pełzł przed nim zza węgła stosu stolików i krzeseł, obmacując nieomylnie szaroczarną przestrzeń; za nim następował nieuchwytnie szybki przechył gibkiego korpusu, cichy, koci skok i ZŁY ginął znów w rozgardiaszu stolików. Sunął lewym bokiem, frontową ścianą sali i nagle serce utkwiło mu w gardle, stopując oddech na ułamek sekundy: o, nie! to nie wzrok, to nie oczy, nie uszy i słuch, to raczej zmysł dotyku, jakiś ledwo wyczuwalny, falisty powiew powietrza, muskający skórę twarzy, powiedział mu o tej bliskości.

Zamarł, zastygł w miejscu bez tchu, w mózgu waliły mu młoty dzikiej energii, którą trzeba było teraz opanować, wtłoczyć w celowe, nieomylne działanie: moment wymagał chłodnej precyzji, wymierzenia celownika, by nie spudłować, by ten jeden jedyny skok nie minął się z celem i nie kosztował życia. Prowadzony cudownym radarem własnego instynktu ZŁY obracał się powoli, nieznacznie w miejscu, jak wieża strzelnicza krążownika przed salwą. Zgiął się i skoczył. Kopnięty w locie stolik padł wraz z piramidą krzeseł na podłogę, lewa ręka ZŁEGO uchwyciła strzęp marynarki Merynosa, zaś prawa odwinęła się do morderczego upper-cuta w ciemności. Cios wyleciał z napiętego aż do męki barku, lecz nie trafił w szczękę. Uderzony z siłą mechanicznego taranu w pierś Merynos zatoczył się na podium dla orkiestry: zadźwięczały zapomniane przez perkusistę czynele. ZŁY potknął się i upadł, lecz padając chwycił jedno z sypiących się wokoło, roztrąconych z siłą stolików i krzeseł i rąbnął nim na oślep w kierunku miedzianego dźwięku czyneli. Jednocześnie Merynos zaczął strzelać. — Bach! Bach! Bach! — rozdarła ciemności krótka seria. ZŁY leżał pod stolikiem, kryjąc głowę w resztki krzeseł. Merynos strzelił jeszcze raz. „Zabić!” — dyszał ciężko: strach wydusił zeń wszelką myśl poza pragnieniem natychmiastowego uwolnienia się od strasznej groźby, czającej się za każdym milimetrem sześciennym ciemności. „Zaaaabić!” — dusił się żądzą mordu i własną, paniczną, nieprzytomną trwogą. Przed paru sekundami dostrzegł biały, jarzący się błysk oczu lecącego nań w ciemnościach ZŁEGO i teraz, czołgając się wokół podium dla orkiestry, myślał już tylko o wyzwalającym mordzie lub o wyzwalającej ucieczce. Pełzał między stolikami, starając się zebrać rozpierzchłe myśli. „Czy ten Dziarski już jest? — usiłował złożyć na nowo w myślach mozaikę misternej kombinacji. — A może? — zawołało coś w nim tak donośnie, że aż dźwignął się na nogi — a może już? Koniec?” Przylgnął do osłony ze spiętrzonych krzeseł j zawołał z żarliwą nadzieją w głosie:

— Nowak?

— Buchowicz — odezwał się w mroku jasny z wściekłości głos ZŁEGO — nie martw się, ja żyję. Tylko bez złudzeń. To ty tu dziś zostaniesz, bądź spokojny.

Merynos oparł się ciężko o ścianę. Ściana uchyliła się i o mało nie upadł do tyłu: wahadłowe drzwi prowadzące do kuchni otworzyły przed Merynosem nieoczekiwane perspektywy. Nagła myśl jak błyskawica rozdarła ciemną trwogę. „Tędy! — zawołał zbawczy pomysł — tak jest! Pamiętam, to tu”. Błogosławił w tej chwili ów dzień, kiedy dał się namówić znajomemu dyrektorowi CDT-u na dokładne zwiedzenie całego gmachu. Drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie. W ogromnej hali kuchennej nie było tak ciemno jak na sali: białe kafle ścian i białe kotły pozwalały łatwiej odróżnić bryły przedmiotów. Merynos bez trudu odnalazł centralnie położoną obudowę wind. Zbliżył się do nich i ostrożnie naciskając zatrzaski żelaznych, okutych na krzyż sztabami drzwi: obie windy były otwarte. Merynos odetchnął głęboko, przesunął językiem po zeschłych wargach i otarł rękawem brudny pot z czoła: oddałby w tej chwili parę lat życia za jedno głębokie zaciągnięcie się papierosem. „Jeśli się uda — myślał teraz składnie, precyzyjnie — to będę miał wszystko tak, jak zaplanowałem, jak tego chcę. A jeśli nie, to zastrzelę go tu przy windach. Muszę trafić, przy świetle i z odległości pięciu kroków”. Otworzył na oścież żelazne drzwi obydwu wind: jeden szyb był pusty, w drugim Merynos obmacał łatwo wyczuwalne pudło towarowego dźwigu. Wrócił ostrożnie do drzwi, uchylił je bezgłośnie i wyjrzał w wrogą, straszną ciemność sali. Po czym wyciągnął przed siebie rewolwer i wystrzelił dwa razy w mrok. Skoczył natychmiast do kuchni, podnosząc po drodze jednym ruchem lewarki wszystkich kontaktów przy drzwiach. Ogromna kuchnia rozbłysła światłami. Merynos wtulił się między dwa potężne kotły i trwał sztywno wyprostowany w wąskiej szczelinie poza uniesionymi, olbrzymimi pokrywami; uzbrojona ręka drżała mu lekko, gdy wyciągnął ją oszczędnym gestem przed, siebie. Wahadłowe drzwi kołysały się w obydwie strony jak upiorny metronom, jedyny element ruchu w tej przeraźliwej statycznej ciszy. Po chwili drzwi zatrzymały się, ujęte pewną ręką od strony sali, ukazując czarny prostokąt wejścia: w wejściu stanął ZŁY. Palec Merynosa zadygotał lekko na cynglu: teraz mógł nastąpić koniec, finał wielkiej gry. Ale Merynos był graczem na jeszcze większą skalę niż wielkie gry. „Nie!” — mignęło mu przed oczami: zrozumiał w tej sekundzie, jak nigdy dotąd, że zemsta nie należy do kategorii wielkich zwycięstw. „Uciekł! — pomyślał ZŁY — tylko którędy?” Od razu spojrzał w kierunku wind: podbiegł ku obudowaniu i pochylił się nad pustym szybem — naoliwione stalowe liny ginęły w dole, w czarnej, wąskiej przepaści sześciu pięter gmachu i dwóch pięter podziemia. Bez chwili zastanowienia wszedł do pudła towarowego dźwigu i zamknął za sobą żelazne drzwi. Merynos poruszył się, chcąc wyjść ze swej szczeliny. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i ZŁY wyszedł z windy, zaś Merynos cofnął się w panice, wrzucony w szparę łomotem własnego serca. „Czyżby była zepsuta? Wyłączona?” — pomyślał Merynos z rozpaczą. ZŁY pochylił się nad pustym szybem, po czym nagle, pewnym ruchem uchwycił stalową linę, zawisł nad czarną otchłanią czworokątnej sztolni i począł zsuwać się w dół. Merynos wyszedł ze swej kryjówki: zataczając się na chwiejnych nogach podszedł do wind. Drżącymi rękami wyjął papierosy z kieszeni podartej marynarki i szukał dalej zapałek. Nie miał ich w kieszeniach, musiał je gdzieś zgubić. Na brudnej podłodze porzuconej przez ZŁEGO windy leżało w kącie pudełko zapałek. Merynos wszedł do windy, pochylił się, podniósł pudełko: było w nim parę zapałek. Prostując się poczuł oszałamiający zawrót głowy, cała krew z mózgu odpłynęła mu ku nogom. Oparł się ciężko o ścianę dźwigu, walcząc z ogarniającym go omdleniem. Gdy się ocknął, winda jecHała powoli w dół. Niezgrabnymi, szybkimi ruchami roztrzęsionych dłoni, tłumiąc napływające mu do krtani mdłości przerażenia, zdążył jeszcze zmienić magazynek w rewolwerze.

Na dole panował półmrok. Słabe, kratowane żarówki, umieszczone w rogach bielonych, piwnicznych ścian ogromnych magazynów, wyłaniały z ciemności kopiaste sterty odzieży, wały skrzynek najprzeróżniejszego kalibru, poustawianych równiutko beczek, pudeł kartonowych, koszów, plecionek. Unosiła się tu mocna, kombinowana woń świeżych ubrań, naftaliny, owoców i mydła. ZŁY szedł wolno nie kończącymi się korytarzami wśród opakowanych fortepianów i ogromnych skrzyń z napisami „Ostrożnie! Szkło”, z których sterczały kłaki ostrużyn i wiechcie słomy. Posłyszał szmer zjeżdżającej windy, cofnął się szybko do tyłu, usiłując podbiec do wyjścia z szybu; nie było to takie proste, nie mógł odnaleźć od razu świeżo przebytych ścieżek w tym labiryncie. Szmer windy ucichł i ZŁY nie słyszał już nic. Instynktownie pochylił się, czając się poza barykadą z dziecięcych wózków. Daleko, w półmrocznej perspektywie przejścia między murem z bel materiałów a ścianą z pudełek z obuwiem, mignęła napięta, wysoka sylwetka z rewolwerem w ręku. ZŁY rzucił się bez szmeru do przodu: obiegł bezgłośnie narożnik z zapasów tekstylnych i skręcił w prawo. — Bach! Bach! Bach! — rozległy się trzy strzały, a potem szybki tupot nóg. ZŁY wskoczył w gęsty las szczotek do zamiatania, ciągnący się pod gołym piwnicznym murem, i po sekundzie puścił się w pogoń za tupotem. Oszalały strachem Merynos strzelił jeszcze dwa razy i biegł dysząc ciężko, zaniedbując wszystkie środki ostrożności. Na lewo zamajaczyła wielka, pionowa płaszczyzna żelaznej bramy magazynu: Merynos dopadł jej błyskawicznie, jak w natchnieniu rozsunął żelazne zawory i zasuwy, otworzył bramę szeroko na oścież i przysiadł w czarnym mroku jej skrzydła: rewolwer latał mu w ręku jak w ataku histerii. ZŁY dobiegł do pustej przestrzeni przed bramą i ujrzał jasno rozświetlony ulicznymi światłami płat nieba nad sobą. Bez chwili namysłu skoczył w otwór bramy; biegł szybko, długim, lekkim krokiem. Przed nim ciągnęło się ze trzydzieści metrów pochyłego wjazdu dla ciężarowych aut, dochodzącego do poziomu ulicy. ZŁY zaczerpnął mocny haust świeżego powietrza i pobiegł w górę. „Ulica — pomyślał z niechęcią — znów cały kołowrót od nowa. Ale do końca. Aż go zagonię na śmierć”. W tej samej chwili posłyszał z tyłu, za sobą, odgłosy zeskakujących z poziomu ulicy na ukośną kostkę pochyłego wjazdu ludzi. Obejrzał się: byli to uzbrojeni milicjanci. Wstrzymał bieg i wolno, ocierając tłuste od dźwigowego smaru ręce o spodnie, wszedł pod górę. W górze, w wylocie wjazdu, na tle czarnej, szklistej i połyskliwej masy Centralnego Domu Towarowego stała na szeroko rozstawionych nogach szczupła, niewysoka postać.

— Nareszcie — rzekł porucznik MicHal Dziarski — spotkaliśmy się. — Po czym uprzejmym, lecz stanowczym gestem wskazał ZŁEMU otwarte drzwiczki czarnego citroena, przy których stał sierżant Maciejak. Auto przy chodniku oraz droga doń obstawione były szpalerem milicjantów, za którym tłoczył się, tłum gapiów. ZŁY uśmiechnął się mimo woli: pochlebiały mu te środki ostrożności. Bez słowa wsiadł do auta.

7

Filip Merynos wprowadził oliwkowego humbera tyłem w podwórze. W dość ciasnej bramie zgiął zderzak, wcisnął błotnik i niebezpiecznie zawadził podwoziem o wystający z nierównego bruku bramy kamień. Wyjął żółtą walizkę spod tylnego siedzenia, zamknął wóz i zadzwonił do drzwi Olimpii Szuwar.

Olimpia otworzyła i Merynos wszedł bez słowa na górę. W pokoju było czysto sprzątnięte, miękkie, przytulne światło nocnej lampki rozjaśniło wygodny półmrok. Merynos stanął na środku pokoju.

— Jak ty wyglądasz? — szepnęła Olimpia, ogarniając go przerażonym spojrzeniem.

W istocie — prezes Filip Merynos wyglądał strasznie. Rozdarta marynarka i koszula odsłaniały gołe ciało, spodnie miał na kolanach poszarpane i wytarzane w białym pyle, twarz pokryta była sinym obrzękiem i grubą warstwą zastarzałego kurzu, w którym ściekający kroplisty pot żłobił brudne smugi, pasma i bruzdy.

— Tu jest prawie milion złotych — rzekł Merynos rzucając żółtą walizkę na stół — te pieniądze należą do nas. Jedziesz?

— Zrozum, Filipie. — zaczęła Olimpia; setki słów, pytań, wątpliwości cisnęły jej się na wargi i jak zwykle w takich momentach nie wiedziała, od czego rozpocząć. Wszystkie skrupulatnie przygotowane w samotnych rozmyślaniach tłumaczenia i perswazje rozpłynęły się naraz nie wiadomo gdzie.

— Trudno — rzekł Merynos nie czekając na odpowiedź — ja jadę. Muszę jechać. Słuchaj, Olimpio, Czy pozwolisz mi się u ciebie umyć?

— Jak możesz o to pytać? — rzekła Olimpia z gorzkim wyrzutem; w jej wielkich, bławatnych oczach błysły łzy. Weszła do łazienki i odkręciła krany. Rozległ się mocny szum spadającej do wanny wody.

Merynos rozebrał się i przeszedł do łazienki. Olimpia wróciła do pokoju i pochyliła się nad kupką złachmanionej odzieży. Machinalnie poczęła ją otrzepywać i rozprostowywać. Po chwili wyjęła z szafy szczotkę, igłę, nici i włączyła elektryczne żelazko. Oczy jej znów zwilgotniały. Z łazienki dochodziło pluskanie się i zapach gorącej pary. Po kilkunastu minutach wszedł Merynos, owinięty w płaszcz kąpielowy, rzucił się na tapczan i zapalił papierosa. W chwilę potem zasnął z zapalonym papierosem w ustach: napięte do niemożliwości przez tyle godzin nerwy odmówiły wreszcie posłuszeństwa. Olimpia delikatnym ruchem wyjęła mu papierosa z ust. Pod powiekami czuła ciągle łzy. „Oto jest człowiek — myślała — który mnie bardzo potrzebuje. Kocha mnie i potrzebuje”.

Po dwóch godzinach Olimpia dotknęła lekko ramienia Merynosa. — Filipie — powiedziała — przepraszam, że cię budzę, ale może masz coś pilnego do załatwienia? Zasnąłeś tak nieoczekiwanie.

— Co? Jak? — Merynos gwałtownie otrząsnął się ze snu: po sekundzie oczy jego wypełniły się przytomną czujnością.

— Nie denerwuj się — rzekła łagodnie Olimpia. — Jeśli nic nie masz do załatwienia, to pościelę ci i zostaniesz na noc.

Merynos zerwał się, przeciągnął, przysiadł na tapczanie i rozejrzał się za papierosami. — Jesteś prawdziwym skarbem, Olimpio — powiedział poważnie. „Tak już mówił ktoś do mnie — pomyślała Olimpia — tylko że słowa Witolda były ironią, a te są głębokim przekonaniem”. — Muszę iść jeszcze do biura — dodał Merynos wstając — a nocy nie spędzę u ciebie. Nie mogę. Pewni ludzie wiedzą o nas zbyt wiele.

— Rozumiem — rzekła Olimpia — tu są twoje rzeczy.

Na krześle leżało odczyszczone i prowizorycznie pocerowane ubranie. Na złożonych porządnie, odprasowanych spodniach lśnił niebieskawym połyskiem duży, czarny rewolwer.


Niska, obszerna piwnica, ciągnąca się załomami, zatłoczona starym szmelcem i wszelkiego rodzaju śmieciem, pełna była sinawego dymu i swądu eksplozji. Skulony w odległym kącie Jonasz Drobniak oderwał raz jeszcze głowę od ziemi i pobiegł ku przeciwległej ścianie, gdzie grzmotnął przed chwilą wybuch. Dusząca woń prochu tamowała oddech i wgryzała się w oczy, lecz ściana pozostała nie naruszona. — Cholera! — zaklął półgłosem Drobniak — znów nie tu! Gdzie to może być? — Zsunął melonik na Tył głowy i raz jeszcze sięgnął po notes. „Tu musi coś być, w tej piwnicy” — pomyślał po raz nie wiadomo który tego dnia. W notesie widniały dane wypisane z ksiąg handlowych spółdzielni „Woreczek”: jakieś daty i potężne sumy inwestycyjne, wydatkowane na przebudowę magazynów spółdzielni, na specjalne przekopy instalacji telefonicznych. Tu gdzieś musi być jakaś kryjówka” — gryzł się Drobniak. Po raz nie wiadomo który rozpoczął żmudny marsz wzdłuż murów piwnicy, opukując ściany kolbą rewolweru. Zatrzymał się na chwilę w miejscu, w którym oddźwięk wydał mu się nieco inny, sięgnął do kieszeni i wyjął rozdartą tubkę „Kalodontu”: na jej dnie pozostało jeszcze trochę wybuchowego materiału. „Nie — pomyślał — dosyć tej zabawy. ON i tak musi tu niebawem przyjść. A poza tym. — spojrzał na zegarek — zbliża się chwila, w której zacznie działać Juliusz Kalodont. Na barkach tego dzielnego starca spoczywa teraz ogromna odpowiedzialność. Czy ją udźwignie? Czy aby świadomość jej ciężaru nie sparaliżuje mu ruchów? Zaś ja. — uśmiechnął się w duchu — jestem po prostu bardzo głodny, nic nie jadłem od blisko trzydziestu godzin. Tak można tylko w sensacyjnych powieściach. Trzeba zatem coś zjeść”.

Otrzepał się z kurzu, zgasił światło i opuścił piwnicę, zamykając ją starannie na kłódkę. Na pustawym placu Grzybowskim znalazł jeszcze otwarty kiosk ze słodyczami, w którym wypił butelkę mineralnej wody pod nazwą „Dąbrówka” oraz zakupił trzy paczki toruńskich pierników w kształcie serduszek. Następnie przeszedł na ulicę Próżną i dobytym z kieszeni kawałkiem kredy napisał wielkimi literami na emaliowanym zielonkawo-czerwonym szyldzie spółdzielni „Woreczek”: „Uwaga, ZŁY! Czekam w magazynach.” oraz wyraźnie wyrysował numer bramy przy ulicy Bagno. Wszedł do bramy i na murze, przy wejściu na klatkę schodową, napisał: „Uwaga, poruczniku! Czekam w magazynach przy ulicy Bagno.” Wychodząc z bramy zatrzymał się jeszcze na chwilę i powtórzył obydwa napisy na trotuarze, tuż przed bramą. Po czym wrócił na ulicę Bagno, wsiadł do dobrze znajomej, okaleczałej karoserii starego forda i wymościł sobie wygodne miejsce, chrupiąc ze smakiem nieco już podstarzałe toruńskie serduszka. Doznawał nawet czegoś w rodzaju wygodnego spokoju, mimo że bolała go każda kosteczka.

W dwie godziny potem na progu piwnicy stanęła wysoka, ciemna postać. Wprawnie zdjęła kłódkę i znikła w czeluściach starych schodów. Jonasz Drobniak nawet nie drgnął. Zadowolony uśmieszek przebiegł mu po wargach: był to uśmiech człowieka, któremu zgadza się ostatnie i ostateczne podsumowanie. — A teraz — szepnął — kolej na następnych panów. Zbliża się chwila waszego wejścia na scenę, panowie.


— Nie ma obywatela porucznika Dziarskiego — rzekł obojętnie milicjant w biurze przepustek Komendy Stołecznej MO.

— Jaaaak to. nie ma? — wybąkał Juliusz Kalodont; wyglądał niepokojąco — włosy miał zmierzwione, maciejówkę przekrzywioną, wzrok dziki, czesuczową marynarkę nader pomiętą: widać było od razu, że brał udział w sprawach równie doniosłych, jak gwałtownych i że mnóstwo wysiłku kosztowało go to, by znajdować się teraz właśnie w tym tu miejscu. — I co teraz będzie? — powtórzył z akcentem rozpaczliwego niepokoju — przecież jest już po wpół do dziewiątej?

— Faktycznie — przyznał milicjant, z wyraźną skłonnością do ziewania w głosie — godzina się zgadza. Po wpół do dziewiątej. I wczoraj było tak samo o tej porze, i jutro tak będzie — ciągnął, zdradzając tym samym wiarę w filozoficzną tezę, według której nic się na świecie nie zmienia.

— Panie! — zawołał Kalodont — ale przecież tam ktoś musi być! Jakiś dyżurny!

— Tam? — zdziwił się spokojnie milicjant — to znaczy gdzie?

— U porucznika Dziarskiego! — w głosie Kalodonta zadrgała nadciągająca awantura. — Panie! — zawołał, wpychając głowę w okienko — tu chodzi o życie ludzkie!

Milicjant spojrzał na Kalodonta z niechęcią. — Wyjm pan głowę — rzekł zimno; po czym dodał obojętnie: — Zawsze chodzi p życie ludzkie. Tak czy inaczej. — Ujął jednak słuchawkę wewnętrznego telefonu i powiedział: — Tu biuro przepustek. Obywatelu inspektorze, jakiś obywatel do porucznika Dziarskiego. Mówi, że. — Po chwili położył słuchawkę. — Dowód osobisty proszę — rzekł do Kalodonta, Kalodont sięgnął nerwowo do kieszeni i natrafił na list, który parzył mu palce. Wyciągnął dowód, milicjant wypisywał długo przepustkę, wreszcie zjawił się drugi milicjant i zaprowadził Kalodonta do pokoju na piętrze. Po drodze, na schodach, Kalodont układał gorączkowo powitalne słowa, z jakimi zwróci się do Dziarskiego, tak aby nie hamować w niczym szybkości działania porucznika, a jednocześnie wyjaśnić mu możliwie dokładnie i wyczerpująco istotę rzeczy. Martwił się tym tylko, że najprawdopodobniej nie zdąży powiedzieć wszystkiego, gdyż porucznik Dziarski zerwie się do akcji jak motor na żużlu, nie bacząc na zasadnicze klauzule ostatniej woli Jonasza Drobniaka dotyczące ZŁEGO. W pokoju na piętrze siedział za biurkiem zażywny, grubawy facet w samodziałowej marynarce i bez krawata, czyszczący starannie szklaną lufkę. — Pan do porucznika Dziarskiego? — spytał Kalodonta. — Tak, tak — przytwierdził skwapliwie Kalodont — bardzo pilna sprawa. — To niech pan siada — rzekł obojętnie grubawy. Kalodont usiadł: miał wrażenie, że list przepala mu marynarkę. Kilkakrotnie unosił głowę, chcąc coś powiedzieć, lecz grubawy facet nie zdradzał ochoty do rozmowy, Kalodont zaś gryzł własny język, wiedząc dobrzej że jest on o parę milimetrów za długi, podczas gdy sytuacja wymagała maksymalnej dyskrecji. Toteż sapał ciężko i ocierał kraciastą chustką kroplisty pot z czoła. Wydawało mu się, że to czekanie nie skończy się nigdy. „Co on może robić, ten Dziarski? — myślał nerwowo — gdzie jest ZŁY?” Na myśl o tym, jak wiele przeszkód i trudności dzieli go od prawidłowego wypełnienia ostatniej woli Jonasza Drobniaka, ogarniało go bezbrzeżne znużenie i rezygnacja.

8

— Nazwisko? — spytał Dziarski.

— Nowak.

— Imię?

— Henryk.

— Lat?

— Trzydzieści dwa.

— Mieszka?

— Anin. Słoneczna cztery.

— No, tak — powiedział Dziarski i poczuł nagłe skrępowanie. Nie wiedział, o co dalej pytać. Nawet przestraszył się, gdyż pojął, że taki brak inwencji w śledztwie zdarza mu się po raz pierwszy w życiu. „Ale to jest bardzo niecodzienne śledztwo” — usiłował pocieszyć się.

— Słuchajcie, Nowak — zaczął Dziarski — ciążą na was podejrzenia o dwa zabójstwa i ogromną ilość aktów gwałtu. Oczywiście, jesteście aresztowani. Wytoczy się wam proces z oskarżenia publicznego. Mówię wam to od razu, żeby nie było między nami nieporozumień. Żebyście nie wyobrażali sobie, że to jakieś przejściowe zatrzymanie czy małe przesłuchanie dla wyjaśnieni. Jestem uprawomocniony do osadzenia was w więzieniu bez nakazu sądu.

ZŁY spoglądał na Dziarskiego chłodno, lecz nie wrogo. — Rozumiem — rzekł po chwili — i mam do pana prośbę.

— Słucham — rzekł sztywno Dziarski.

— Czy mógłbym się tu gdzieś umyć?

Dziarski spojrzał nań niechętnie. Trudno jednak było odmówić: ZŁY był cały w kurzu i w brudzie, twarz miał zalepioną grubą warstwą zapylonego potu, ubranie świeciło pasami smarów z dźwigowych lin, ręce pokryte miał grubymi plamami brudnej oliwy.

— Tak — rzekł krótko Dziarski i zadzwonił. Na progu stanął starszy sierżant Maciejak. — Sierżancie — rzekł Dziarski — zaprowadźcie aresztowanego do umywalni.

ZŁY wyszedł za Maciejakiem; Dziarski wstał i podszedł do okna. W dali na północnym wschodzie, gdzieś za Wisłą nad Żeraniem, obłoki zaczynały różowieć: wiosenny wieczór niósł rozpogodzenie, męczący, podrywający wiatr ucichł. „To był znaczek poczty okupacyjnej z czasów pierwszej wojny, o ile sobie, przypominam — myślał Dziarski, zapalając wolno papierosa — pamiętam, toczył się o ten znaczek długi i skomplikowany spór. Dopiero dokładne badanie ząbkowania dostarczyło jakichś pewniejszych dowodów. Pamiętam, jak się nad tym męczyłem. My, filateliści, musimy tak drobiazgowo i ostrożnie, z nieskończoną cierpliwością. W tym sens naszych zamiłowań”.

ZŁY wrócił do pokoju i Dziarski usiadł za biurkiem. Wpatrywał, się długo w twarz ZŁEGO i w jego jasne oczy. Ani twarz, ani te oczy nie wzbudzały w nim sympatii. Porucznik MicHal Dziarski kocHal nade wszystko ład — ład serc i umysłów, jak i ład ludzkich społeczności. Wierzył gorąco, że wszelkie siły w świecie i w człowieku muszą być poddane porządkującej władzy rozumu, mądrych praw. Człowiek siedzący naprzeciw był akumulatorem siły, energii, i Dziarski, im dłużej weń się wpatrywał, tym lepiej pojmował przyczyny jego niewiarygodnych zwycięstw. Rozumiał, w jaki sposób był w stanie osiągać rzeczy na pozór niemożliwe, sięgać po fizyczne triumfy zdawałoby się nieosiągalne. Z intuicją wyłuskał z tej twarzy i z tego niewysokiego, szczupłego korpusu pierwiastek dzikiej, drapieżnej mocy, element z pogranicza siły materialnej i napięć duchowych, który stanowił prawdziwe źródło przewag tego człowieka, który czynił go niepokonanym dla najsilniejszych, dla całych watah wrogów. MicHal Dziarski rozumiał to wszystko, ale tego nie pochwalał; nie żywił zaufania do tego rodzaju kumulacji żywotności, posądzał ją logicznie o odwieczną wywrotowość w stosunku do swych ideałów ładu i porządku, wietrzył w niej nieustające niebezpieczeństwo dla tych wartości. Ostre, drżące, nieokreślonego koloru oczy Dziarskiego opukiwały bez uznania siedzący naprzeciw potencjał czynów, ślizgały się obojętnie po kształtnej klatce piersiowej i silnych, choć nie potężnych ramionach ZŁEGO, wpłynęły znów na twarz i utonęły w jarzących się odcieniami białości oczach. Po chwili ZŁY spuścił wzrok. Nie mógł wytrzymać tego bezosobowego przenikliwego spojrzenia — stały za tym spojrzeniem potęgi ludzkiej myśli, organizującej życie. „Ciekawe — pomyślał ZŁY w zmieszaniu

— że też zawsze rozmyślam o pokonywaniu czegoś. Tylko czy mogę pokonać, czy muszę przegrać. A przecież chyba można inaczej?”

— Ja nie zabiłem. — odezwał się naraz, nieoczekiwanie, ZŁY. Powiedział to cicho, jakby nie kończąc zdania.

„Czego on nie dopowiedział? — pomyślał z emocją Dziarski — jakiego wyrazu zabrakło w tym zdaniu?” — Chciałbym w to wierzyć — rzekł bardzo opryskliwie — ale będziecie musieli tego dowieść przed sądem. Zarówno fakty, jak i poszlaki, a nade wszystko pewne zeznania świadczą poważnie przeciwko wam.

— Dobrze — rzekł ZŁY — dowiodę. Jest świadek wypadku, który stwierdzi, że Mechciński wpadł pod pociąg.

— Taki nieduży. — uśmiechnął się zgryźliwie Dziarski — w meloniku? Z parasolem, co?

— Ten — rzekł ponuro ZŁY — tylko nie wiem, gdzie go szukać. A pan, widzę, też coś niecoś wie?

— Wiem — rzekł Dziarski — wiem, na przykład, że z drugim morderstwem będzie o wiele trudniej. Chyba że postaracie się o jakieś alibi. — Dziarski urwał nagle: uświadomił sobie, że mimo woli podsuwa ZŁEMU środki obrony.

— Alibi? — jakby rumieniec wypłynął na smagłe policzki ZŁEGO — o to będzie trudniej. Przecież nie uwierzy mi pan, że tej nocy stałem do późna przed pewną bramą na Frascati. Jak niemal codziennie zresztą.

— Uwierzę — rzekł sucho Dziarski — słyszałem coś o tych milczących serenadach. Ale sąd może nie uwierzyć.

— Czy pan prowadzi śledztwo? — spytał ZŁY; zupełnie nowy ton zjawił się w jego głosie, ton gracza, który z nowymi siłami angażuje się w rozgrywkę.

— Jak najbardziej — rzekł zimno Dziarski, kryjąc starannie niepokój — wasze zeznania będą spisane. — „Jestem nie w formie — pomyślał z troską — czyżbym dał mu czymś poznać, że jestem trochę rozstrojony! Istotnie, dotąd to wszystko wygląda na interesującą rozmowę, a nie na śledztwo”.

— Proszę tedy zanotować — rzekł dobitnie ZŁY — że wiem, kto napisał ów fatalny artykuł w „Expressie Wieczornym”. Toteż gdybym chciał się mścić, zamordowałbym redaktora Edwina Kolankę. — Ostatnie słowa zabarwił przerysowanym sarkazmem, po czym zamilkł.

Dziarski uśmiechnął się bez ironii. — Słuchajcie, Nowak: — powiedział wręcz serdecznie — to wszystko, co mówicie, jest bardzo miłe i pełne wdzięku, ale chyba nie jesteście dzieckiem i zdajecie sobie sprawę z tego, że są to argumenty zupełnie bezwartościowe. Mityczny świadek i logiczne rozumowanie są to nader wątłe środki obrony w procesach o zabójstwo. Odnajdźcie mi faceta w meloniku, zmuście go do złożenia przychylnych dla was zeznań i przekonajcie mnie, że przed zabójstwem Jakuba Wirusa wiedzieliście o tym, kto napisał ten artykuł. Nie wiem, jak moglibyście tego wszystkiego dokonać, nie wyobrażam sobie tego. Tymczasem zaś trup tego reportera i zeznania kolejarza Siupki są dowodami rzeczowymi, niemożliwymi do przekreślenia.

ZŁY spuścił oczy po raz drugi. Czuł się jak szermierz, który zrozumiał naraz, że po prostu dużo mniej umie od swego przeciwnika.

— Nowak — rzekł Dziarski po chwili — czy wiecie, co oznacza dla mnie wasze aresztowanie?

— Nie — zdumiał się ZŁY: zaskoczyła go nowa nuta w głosie Dziarskiego, jakiś ton rozmowy brzmiący obco w tym pokoju, nad tym biurkiem, w tej sytuacji.

— Oznacza awans i pochwały — rzekł prosto Dziarski — popularność i bardzo cenne poczucie spełnionego obowiązku. Zadowolenie z udanej prący. Nie sądźcie więc ani przez chwilę, że będę wam pomagał, że jestem dla was w jakiś sposób życzliwy. Porzućcie tę myśl i takie nadzieje. Nas wszystko dzieli, a nic nie łączy.

„Po co on to mówi?” — skupił się w intensywnym myśleniu ZŁY i nagle zdecydował się na atak. — Czy aby wszystko? — rzekł z nieoczekiwanym uśmiechem.

Po raz pierwszy tego wieczoru porucznik MicHal Dziarski umknął spojrzeniem w bok.

— To są pozory — rzekł po chwili oschle. — Mogę wam wytłumaczyć, że to są tylko pozory. Czy wy potraficie zrozumieć, co to jest praworządność?

— Postaram się — rzekł ZŁY z prostotą.

— Wiecie, w zorganizowanym społeczeństwie jest tylko jedno jedyne prawo i tylko ono obowiązuje, Im ściślej organizujemy społeczeństwo dla skutecznej walki o rozwój, o coraz to lepsze życie, tym bardziej stanowczo przestrzegać musimy jedności i wyłączności prawa, obowiązującego nas wszystkich. I na tym polega praworządność. Rozumiecie?

— Rozumiem — rzekł ZŁY. Wpatrywał się w Dziarskiego z wyrazem takiego zasłuchania, że wzrok ten zafascynował porucznika. Coś drgnęło w duszy Dziarskiego.

— To dlaczego wasze czyny są zaprzeczeniem tych jasnych i prostych prawd! — krzyknął niemal Dziarski. — Jak to rozumiecie, to musicie także zrozumieć, że u nas w kraju nie ma miejsca na prywatną inicjatywę w zakresie prawią, że to jest właśnie łamanie praworządności, takie wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę, że jest jedno jedyne prawo, obowiązujące wszystkich, i że są ludzie powołani do chronienia tego prawa! Natomiast łamanie go, nawet w najlepszych intencjach, będzie z całą surowością karane! Napastnik i awanturnik, działający, jak mu się wydaje, w celach szlachetnych, pozostaje w świetle prawa awanturnikiem i napastnikiem, niweczącym spokój publiczny. I wy, Nowak, jako taki będziecie sądzeni i mam nadzieję. surowo ukarani.

— To jednak — rzekł wolno i w zamyśleniu ZŁY — pan wierzy w moje dobre intencje. Nigdy bym tego nie przypuszczał. Spodziewałem się, że ma mnie pan za zwykłego łobuza.

— Miałem — mruknął Dziarski — ale potem zmieniłem zdanie. Zresztą. to nie ma nic do rzeczy. Mam was teraz za niezwykłego łobuza, jeśli już koniecznie chcecie wiedzieć, za co was mam.

— Nie, nie i nie! — krzyknął naraz ZŁY wznosząc zwinięty kułak, który zawisł nad biurkiem na sekundę przed rąbnięciem w blat. — Przepraszam — rzekł po chwili ze szczerą skruchą — proszę mi wybaczyć.

— Zapominacie się — napomniał go surowo Dziarski.

— Chciałbym coś panu wytłumaczyć — rzekł nagle, choć z wahaniem, ZŁY — nie jestem tylko pewny, czy mnie pan zrozumie?

— Postaram się — rzekł prosto Dziarski, pojął naraz, że zbliża się powoli do tego, do czego dążył podświadomie od początku tej rozmowy: najbardziej w tej chwili pragnął zwierzeń siedzącego naprzeciw człowieka.

— Widzi pan — zaczął ZŁY marszcząc czoło w wysiłku trafnego formułowania przetrawionych w sobie od dawna, lecz nigdy nie uzewnętrznianych myśli — czytałem niegdyś taką książkę o różnych tajnych mafiach na Sycylii, o tajemniczych związkach, które zowią się w Neapolu camorrą, o dawnych obyczajach korsykańskich, opartych na prawie vendetty. Być może, że dużo z tego nie rozumiałem, być może, że niektóre rzeczy pojąłem źle, ale widzi pan, ja, zanim zacząłem to, co robiłem, długo rozważałem w sobie i szukałem. Czego szukałem? Wiem dobrze czego, chociaż nie potrafię tego panu powiedzieć, nie wiem, jak to się nazywa. Wszystko, co wiem, wiem z przygodnie czytanych książek, z filmów. Mało razy udało mi się w życiu rozmawiać z ludźmi, od których mógłbym się czegoś nauczyć, coś wziąć. Otóż ja czytałem o tych mafiach, camorrach i vendettach i doszedłem do wniosku, że są to rzeczy złe, bardzo niedobre.

— Słusznie — wyrwało się Dziarskiemu.

— Nie wiem — ciągnął ZŁY — czy ja właściwie oceniam to wszystko, zaraz panu powiem jak. Otóż wydaje mi się, że te mafie i camorry stwarzają własne jakieś prawo i wykorzystując swą sprężystość i tajemniczość, działają skuteczniej niż ciężki aparat policyjny i sądowy. Łatwiej dokonać jest skrytobójstwa niż przeprowadzić prawidłowy proces, prawda?

— Prawda — mruknął Dziarski; drażniła go ta słuszność rozumowania.

— Zawsze przy tym można powiedzieć, że taka mafia broni interesów pokrzywdzonych, ale to jest tylko maskowanie okrucieństwa szlachetnymi frazesami, no nie? W istocie takie wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę, owe vendetty i obyczaj samowolnej zemsty wydają mi się czymś bardzo groźnym dla społeczeństwa. To jest to, czego ja się nauczyłem z tej książki.

— A więc dlaczego prowadził pan identyczną działalność w Warszawie? — spytał cicho i dobitnie Dziarski; natychmiast też, gdy wypowiedział te słowa, pojął po raz pierwszy ich niesłuszność, pojął to tak nagle i tak wyraziście, że o mało co nie uderzył się dłonią w czoło, gestem człowieka pragnącego wykrzyknąć: „Ależ ze mnie zakuty łeb!..” Dzięki temu nie zauważył, że to dziwne śledztwo nabiera coraz więcej cech towarzyskich.

— Tego zawsze najbardziej się obawiałem — rzekł cicho ZŁY; patrzył Dziarskiemu w oczy prosto, jasno i uczciwie jak człowiek, który nie ma nic do ukrycia i który bardzo mocno wierzy w to, co mówi. — Zawsze — dodał jeszcze ciszej — obawiałem się, że to, co czynię, uważane będzie za regulowanie prywatnych porachunków. Tymczasem ja prowadziłem działalność wychowawczą.

— Czy również w celach wychowawczych gonił pan dziś człowieka przez całe miasto? — spytał twardo Dziarski.

— Nie — rzekł równie twardo ZŁY — dziś goniłem tego człowieka, by uregulować pewne porachunki. Ale te porachunki wiążą się ściśle z moją działalnością wychowawczą.

— Ciekawe — rzekł wymijająco Dziarski, gdyż nie wiedział, co powiedzieć.

— Niech pan posłucha — rzekł ZŁY, kładąc rękę na blacie biurka. — Pan wie bardzo dużo o prawie, zaś ja wiem bardzo dużo o ludziach. Wie pan równie dobrze jak ja, że w tej chwili mnóstwo jest w Warszawie ZŁYCH ludzi. Takich złych jak ja, takich, którzy napadają, biją, awanturują się, napastują niewinnych przechodniów na ulicach z najrozmaitszych przyczyn. Nazywa się ich chuliganami, chociaż przyznam się panu, że ja nie wiem, gdzie i kiedy kończy się chuligan, a zaczyna się zwykły bandyta, i czy facet, który odrzyna drugiemu facetowi nożykiem palce, bo taka mu przyjdzie po pijacku fantazja, to chuligan czy zbój? Otóż chuligaństwo jest wrzodem i pan o tym wie najlepiej. Ten wrzód leczy się rozmaitymi sposobami: większość z nich wydaje mi się bardzo nieskuteczna. Urządza się konferencje, radzą nad tym pedagodzy, nauczyciele, psychologowie, prawnicy, milicjanci, specjaliści od świetlic i lekarze. Czy mogę zapalić papierosa? — spytał nagle.

— Proszę — rzekł Dziarski, wyrwany z zasłuchania; nie mógł się oprzeć wpływowi tych zdań — prostych, czasem niezręcznych, lecz jakże pełnych treści. Podał ZŁEMU paczkę „Sportów” i zapałki. ZŁY zapalił i podał ognia Dziarskiemu, który również sięgnął do paczki. — Niech pan mówi — rzekł Dziarski.

— Ja też nad tym dużo myślałem, och, nie ma pan pojęcia, jak dużo. — nagły skurcz przeleciał po twarzy ZŁEGO — nie wiem nawet, czy to można nazwać myśleniem, tę. mękę. Nie jestem pewien, czy pan o tym wie, ale każdy taki zły człowiek, każdy łobuz, chuligan, a nawet bandyta ma w życiu chwilę, kiedy chce wrócić do ludzi. Ta chwila więcej jest warta — ZŁY pochylił się żarliwie nad biurkiem, wiążąc Dziarskiego napięciem głosu i spojrzenia — więcej znaczy niż setki świetlic, niż miliony wychowawczych pogadanek, niż najbardziej ponura cela więzienna. Taki moment nachodzi każdego z tych złych ludzi z najróżniejszych przyczyn. Bywa tak, że pokocha się dziewczynę i wtedy. Albo tak, że zobaczy się na ulicy dziecko i pomyśli się, że samemu też by się chciało takie mieć. Albo zajdzie się kiedyś do kolegi, który akurat leży po przyjściu z pracy na tapczanie, w miękkich pantoflach, czyta gazetę, a żona podaje mu świeżutką jajecznicę. Często bywa to strach przed karą, który spadnie na człowieka nieoczekiwanie, bez specjalnych powodów, tylko tak znienacka podejdzie pod serce i pod gardło i zatrzęsie całym ciałem. Mogą też być. ale to nieważne. Ważne jest to, że ja, człowiek prosty, nieuczony, postanowiłem warszawskim chłopakom pomagać w osiągnięciu takiej chwili, takiego momentu. Bo trzeba panu wiedzieć, poruczniku, że ten moment najczęściej przychodzi wtedy, gdy się solidnie otrzyma po krzyżach. Kiedy chłopczyk tak poszoruje trochę zębami po bruku, zainkasuje kilka obcasów w brzuch i w oczy, przeleży parę dni w szpitalu, to wtedy zaczyna kombinować, że najlepiej opłaca się zaprzestać.

Dziarski palił milcząco. ZŁY zaciągnął się głęboko i rzekł: — Są tacy, którzy takiej chwili nie przeżywają nigdy. Tych trzeba tępić. Są tacy, którzy moment taki lekceważą, pomijają, zgniotą w sobie, utopią w drwinach i w wódce. Tych też trzeba tępić, takim świetlice już nic nie pomogą. Ale tym młodym, tym najmłodszym, co to wkraczają na warszawską ulicę z siedemnastoma latami w mięśniach i z ideałem kopyta w sercu, którzy wierzą, że najważniejszą rzeczą w życiu jest uderzyć tak, aby uderzony już się nie podniósł, tym trzeba dać szansę. Trzeba ich wychowywać. Na własnej skórze muszą się przekonać o tym, że nie ma silnych, że największy kozak znajdzie lepszego od siebie. Wie pan — w głosie ZŁEGO zadźwięczała gorycz — bolało mnie zawsze najbardziej, gdy tłum pyskował: „Młodego bije! Stary byk, a takiego młodego kopci!” Ale tak trzeba, niech mi pan wierzy, poruczniku, tak trzeba! — ZŁY uniósł się, wyprostował, po czym zawisł nad biurkiem na szeroko rozstawionych rękach: twarz jego nosiła wyraz tak skupionego przeżywania własnych słów, że wydawała się pełna cierpienia. Zawołał pełnym, mocnym głosem:

— Robiłem tak, aby tamci, których biłem, więcej tego nie robili, co robili przedtem! Tylko wtedy miało to jakiś sens. Pewny jestem, że w ośmiu wypadkach na dziesięć udało mi się osiągnąć mój cel. Wolałbym zabić takiego drania! — krzyknął naraz — niż puścić go z przeświadczeniem, że jutro zacznie od nowa!

— Bzdury! — rzekł zimno Dziarski — mówicie bzdury — urwał nagle, jakby hamując się poniewczasie; doznał przez sekundę uczucia zupełnej dezorientacji: to już nie było badanie, to nie była nawet rozmową. To była dyskusja. — A skąd wy to wszystko tak dobrze wiecie? — spytał po chwili, starając się przybrać ton lodowatej wyższości. — Taki z was psycholog? Takie macie wypracowane teorie? — zadrwił impertynencko.

— Psycholog nie psycholog — rzekł ZŁY — ale widzi pan, co tu dużo gadać, ja jestem jednym z nich.

Zabrzmiało to tak bezpośrednio i szczerze, że Dziarski znów stracił się na chwilę. Wyszarpnął z paczki nowego papierosa i zapalił. ZŁY usiadł z rękami splecionymi między kolanami, kiwając się lekko jak (stary, spracowany drwal. „Cóż to za brednie? — dręczyło Dziarskiego — toż to parodia śledztwa”.

— Nowak — rzekł Dziarski po chwili — mam do was prośbę.

— Tak — rzekł ZŁY w zamyśleniu — słucham pana?

— Mówiąc o przyczynach, które powodują ów moment zastanowienia w życiu każdego człowieka, pominęliście coś. Pamiętacie? Czy możecie mi teraz wyjawić tę ostatnią przyczynę? To. — Dziarski zawaHal się i wpatrzył uporczywie w ognik obracanego w palcach papierosa — to. nie należy do śledztwa — zakończył zmienionym głosem, po raz pierwszy nadając piętno nieoficjalności tej rozmowie.

— Mogę — rzekł ZŁY z prostotą — to są wyrzuty sumienia, ta przyczyna.

Pochylił głowę i ukrył ją w dłoniach. Siedział w ten sposób przez chwilę; linia jego pochylonego karku i wgiętych ramion rysowała się tak bezbrzeżną rozpaczą, że Dziarski poczuł skurcz serca. Co za histerie! — usiłował wmówić w siebie niesmak, lecz natychmiast oblał się rumieńcem zażenowania. — Dlaczego niszczę w sobie bez ustanku coś, czego zniszczyć się nie da?” — pomyślał, wściekły na samego siebie. W postawie ZŁEGO nie było histerii — było cierpienie. Gdy uniósł twarz, oczy miał przygasłe i dwie ciężkie bruzdy żłobiły mu policzki wokół ust. Z twarzy tej biło jakieś okropne uczucie nigdy nie zmazanej winy. „To straszne! — pomyślał Dziarski ze zgrozą. — Życie tego człowieka musi być w gruncie rzeczy piekłem. Tylko dlaczego? I dlaczego nie zauważyłem dotąd tych bruzd?”

— W czterdziestym ósmym roku — ZŁY zaczął mówić i Dziarski poczuł zimny dreszcz wzruszenia, pełznący mu mrowiem po plecach: taki dreszcz zjawia się zawsze, gdy w powietrzu zawisają rzeczy wielkie, niepowtarzalne, gdy powiew niezwykłości poprzedza mające paść za chwilę słowa — na początku czterdziestego ósmego roku — powtórzył ZŁY — byłem jednym z najsłynniejszych kosiorów Pragi. Teraz rozumie pan, poruczniku, że ta przechwałka ma pokrycie, że stać mnie na to, aby być kozakiem na dużą skalę, czymś więcej niż lokalną sławą peryferyjnej dzielnicy, prawda? Należałem wtedy do hofty Buchowicza: była to słynna banda, szeroko zakrojony gang, działający na podmiejskich liniach kolejowych, zajmujący się głównie rozprowadzaniem bimbru, tańszego od monopolowej wódki, oraz mnóstwem innych, drobniejszych, lecz równie dochodowych numerów. Nie ma co ukrywać, to było moje środowisko, nie znalazłem się w nim na skutek jakichś upadków, tkwiłem w nim od najwcześniejszego dzieciństwa. Jestem synem małego handlarza kiełbasami, mój ojciec był biednym człowiekiem, ale na pewno nieuczciwym w najprostszym sensie tego słowa: zawsze zamieszany był w tysiące malutkich szwindli i siucht i organicznie związany z ową lotną masą ubogich kombinatorów, faktorów, pośredników, kanciarzy i aferzystów, oblepiającą chłopskie jarmarki i wielkomiejskie place targowe. Od najwcześniejszej młodości żyłem w atmosferze uwielbienia dla siły pięści i okrucieństwa, które nazywano w tym środowisku męskością. W ciasnych, zagraconych mieszkaniach Bródna i Pelcowizny, Szmulek i Targówka odbywało się wszystko na oczach dziecka: krwawe orgie pijackie i najbrutalniejsza miłość, przewijali się słynni owego czasu bandyci i paserzy — ta moja rodzina, grząska warstwa półprzestępców stanowiła dla nich idealną glebę, na której rosły ich czyny. Mój ojciec chodził nieustannie pijany i w chwilach gdy mnie nie bił, brał mnie na kolana i zionąc wódką śpiewał mi ulubioną swoją piosenkę o ułanie, który wrócił na urlop do domu, zaproszony został na wesele i wymordował kawaleryjską szablą cały ślubny orszak, ponieważ poczuł się czymś urażony. Cała ta historia miała jakoby dziać się ongiś na Czerniakowskiej ulicy, zaś ułożona w piosenkę stanowiła jeden z hymnów warszawskiego rynsztoka; muszę przyznać, że w tym czasie czyniła na mnie ogromne wrażenie i każdą uroczystość rodzinną, imieniny czy chrzciny, uważałem za całkowicie nieudaną, o ile nie kończyła się rozprawą nożową i Pogotowiem. W takim klimacie rosłem i wyrosłem na nieodrodne dziecko, krew z krwi i kość z kości swego środowiska. Od dzieciństwa nosiłem w sobie talent do bicia, wielki, nieprzeciętny talent! Czy mam panu to tłumaczyć, poruczniku? Boję się, że mi się nie uda tego wyjaśnić, skąd i dlaczego wiem, jak to się robi. Po prostu umiem to robić, tak jak inni potrafią malować obrazy, pisać wiersze lub pięknie śpiewać. — ZŁY uśmiechnął się z rodzajem goryczy, z gorzkim, wstydliwym zażenowaniem. — Dość, że gdy osiągnąłem wiek dwudziestu pięciu lat, cieszyłem się nieprzeciętną sławą w tym zakresie. Mój ojciec był ze mnie dumny, ludzie się mnie bali, zaś niektórzy z przyjaciół od serca tłumaczyli mi wśród pijackich czułości, że nie mogą zrozumieć, dlaczego nie ciągnę świetnych zysków z tego swojego talentu. Bo, widzi pan, poruczniku, ja miałem wstręt do rozboju i wstręt do złodziejstwa — kocHalem wyłącznie rozróbę. Bójka aż do ostatecznych konsekwencji, awantura, rzucenie przeciwnika na ziemię i wymuszenie na nim zupełnej kapitulacji — oto; co mnie brało. Mogłem zabić człowieka, nie dla korzyści, ale dlatego, że nie chciał się poddać mojej woli. Praska hewra uważała mnie w gruncie rzeczy za dziwaka, ale nie okazywała tego, bojąc się mnie; nie mieściło im się w głowie, że facet, który może mieć wszystko, nie ma czasem na papierosy. I dopiero Władek Buchowicz zrozumiał, o co chodzi, i dlatego potrafił mnie właściwie wykorzystać.

ZŁY zatrzymał się na chwilę, zapalił papierosa i odwrócił go ogniem ku zagłębieniu dłoni. Zaciągnął się dwa razy i kontynuował bez zachęty ze strony Dziarskiego:

— Buchowicz. to była gwiazda. To był as. Pochodził gdzieś z Siekierek, z samego serca dżungli warszawskiego świata przestępczego. Na Pradze pojawił się zaraz po wojnie i wypłynął od razu na słynnej aferze z rembertowskim bimbrem. Buchowicz nosił w sobie również wielki talent: był to geniusz organizacji. Spotkaliśmy się kiedyś na jakiejś pijatyce, na imieninach jednego z jego ludzi: piliśmy przez dwa dni wódkę w małym, krzywym domku gdzieś na Kawęczyńskiej, zaś nad ranem trzeciego dnia Buchowicz wyrzucił wszystkich kopniakami z mieszkania i powiedział do mnie: „Razem możemy dokonać dużych wżery. Ja pomyślę, ty zrobisz. No, co? Zgoda?” Zgodziłem się. Wypiliśmy całą wódkę, jaka była w mieszkaniu, i położyliśmy się spać. Nazajutrz obudziliśmy się jako wierni, oddani sobie przyjaciele.

Buchowicz był nieco starszy ode mnie. I dużo sprytniejszy. Wiedział, jak należy ze mną postępować. Wiedziałem o tym, że zajmował się każdym możliwym świństwem, od zwykłego rabunku do sprzedaży metylowego alkoholu, ale w te sprawy mnie nie wciągał. Był to okres, gdy Buchowicz montował wielką sieć szantażów i wymuszeń: ambicją jego było stworzenie misternego gangu o charakterze terrorystycznym, sprawującego tyrańskie rządy w całym świecie przestępczym Pragi, kontrolującego targowiska, jarmarki, handel mięsem z nielegalnego uboju, dostawę bimbru do miasta, czarną giełdę, drobnych spekulantów walutowych, owocarskie i transportowe kombinacje, wszelakie brudne tachle rozmaitych aferzystów. Był to plan śmiały i wielki, trzeba przyznać, że zapaliłem się do niego. To była dla mnie robota, rozumie pan, poruczniku? W głębi duszy gardziłem tymi ludźmi i sprawiało mi prawdziwą rozkosz katowanie opornych, zdzieranie z nich okupu i haraczu, zmuszanie ich za pomocą okrucieństw do bezwzględnego posłuszeństwa. Już wkrótce zasłynąłem na Pradze jako wspólnik i prawa ręka Buchowicza. Buchowicz nie był drobnostkowy: zawsze podkreślał naszą równorzędność, nie zgrywał szefa, mimo że był mózgiem całego przedsiębiorstwa i kierował mną. Dlaczego tak postępował? Przede wszystkim dlatego, że się mnie bał. Ten zwierzęco silny, okrutny mężczyzna, niepohamowany, gwałtowny i dziki, który zabicie człowieka traktował na równi z wypiciem kieliszka wódki, bał się mnie od pierwszej chwili, gdy mnie ujrzał. Dlaczego? Tego nie potrafię wytłumaczyć, wiem tylko, że gdy na niego patrzyłem, czułem, że ogarnia go jakieś wewnętrzne drżenie. Nigdy nie mógł wytrzymać mego wzroku, zawsze uciekał gdzieś spojrzeniem, nie patrzył mi prosto w oczy. Powtarzał mi często przy wódce: „Ja ciebie nie rozumiem, słyszysz? Nie mogę zrozumieć, że nie lecisz na forsę, że nie chcesz władzy, rządzenia?” To była prawda — nie pożądałem niczego z tych rzeczy. Gdy ktoś mi się bezpośrednio, oko w oko przeciwstawił, pożądałem z piekielną siłą zwycięstwa nad nim; ale nigdy nie myślałem o tym, aby rządzić moim światem. Pragnąłem tylko chwały, uwielbienia, taniej, czołobitnej potulności ze strony rozmówców, objawów owej specyficznej, łobuzerskiej popularności, w której mieszają się cześć i obawa mężczyzn, bojaźliwe i zalotne spojrzenia dziewcząt, nagła cisza, zalegająca salę tańca, gdy wchodziłem tam rozkołysanym krokiem na czele grupki podchmielonych kumpli. Wystarczyła mi sława, awantura i to, że żyłem w ojczyźnie. Niech mnie pan źle nie zrozumie, poruczniku — uśmiechnął się melancholijnie ZŁY. — Ja nie nadużywam wielkich słów. Moją ojczyzną były ciemne, peryferyjne uliczki o rozdartych brukach, moją ojczyzną były woniejące kapustą, brudne schody plugawych praskich kamienic, tanie bary o przepierzeniach z dykty i ciepłe, ciemne wnętrza praskich straganów na bazarach — w tych budach grałem w karty, piłem wódkę, kocHalem dziewczęta, paliłem papierosy w czasie nie kończących się warszawskich gadek i mów, w błocie pomiędzy tymi straganami biłem się, zwyciężałem, płynąłem przez swoją młodość. To jest moja ojczyzna, nie potrafię gdzie indziej żyć i dlatego chyba kocham ją. Natomiast Władek Buchowicz pożądał z dziką namiętnością pieniędzy i władzy i może dlatego postanowił mnie w końcu zabić. Widocznie nie mógł osiągnąć tego wszystkiego mając przy sobie jako przyjaciela człowieka, którego się śmiertelnie bał, na widok którego miękł jak stara szmata. Nawet rozumiem go dobrze, chociaż ja nigdy się nikogo nie bałem.

— Okazja? — ZŁY uśmiechnął się krzywo i naraz uśmiech ten przeszedł w ów specyficzny grymas cierpienia i męki, jakby na wspomnienie tamtych straszliwych spraw. — Okazja nadarzyła się zupełnie nieoczekiwanie. Zaczęło się tak: jechaliśmy pijani we czterech z Dworca Wschodniego do Karczewa, na jakieś ogromne pijaństwo, na imieniny do jednego z potentatów czarnego rynku mięsnego. Buchowicz, ja i jeszcze dwóch ludzi ze straży przybocznej Buchowicza. W podmiejskim pociągu elektrycznym rozrabialiśmy na całego: awantura, picie wódki, cały wagon dla nas, rzyganie w kąt. zna pan te rzeczy, poruczniku, co? Oczywiście — nikt nie miał odwagi nam się przeciwstawić, nasz wygląd mówił za siebie; ludzie umykali chyłkiem z przepełnionego wagonu, konduktor ominął go z daleka. Byłem bardzo pijany i zdolny do wszystkiego, Buchowicz trącił mnie w pewnej chwili i powiedział: „Ty, Heniek, popatrz, jaka w dechę laleczka”. Spojrzałem we wskazanym kierunku: na ławce siedziała śliczna, młoda kobieta, obok niej — młody mężczyzna, obserwujący nas z tłumioną rozważnym strachem wściekłością w oczach: ubrany był w jakieś amerykańskie ciuchy po wojsku, przerobione na cywilne ubranie, jakich pełno było w tym czasie z wszystkich Czerwonych Krzyży i innych instytucji dobroczynnych. Spojrzałem na tego faceta, oczy zetknęły się i mimo zamroczenia wódką odnalazłem w nich coś, co wywołało we mnie wstyd i niepohamowaną żądzę awantury zarazem; Powiedziałem do Buchowicza: „Zakładasz się, że ją pocałuję przy tym pacanie?” Buchowicz uśmiechnął się jakoś niedobrze. „Trzymam — rzekł, — każdą forsę kładę”. Wtedy nie rozumiałem, że to była prowokacja, zagrała we mnie szaleńcza, nieprzytomna ambicja zwykłego łobuza. Zataczając się podszedłem do ławki, na której siedziała ta kobieta. W wagonie wszyscy zdrętwieli, pamiętam to dobrze, chociaż wtenczas nie rozumiałem, dlaczego tak było. Ja w ogóle wszystko pamiętam, aż do ostatniego szczegółu, mimo wódki.

ZŁY pochylił głowę i ukrył ją ponownie w dłoniach. W pokoju było już zupełnie ciemno, lecz Dziarski nie zapalał światła: w miękkim mroku, na tle wypełnionego rozpogodzonym, wieczornym niebem okna rysowała się pochylona w męce głowa. Po chwili ZŁY uniósł bielejącą chorobliwą, męczącą bladością twarz.

— Pamiętam, pochyliłem się nad nią bełkocząc coś. — mówiła nafosforyzowana cierpieniem twarz za biurkiem — ona zerwała się z miejsca. Wtedy nawet nie zauważyłem, że była w ciąży. Dopiero długie lata dręczących rozmyślań, gdy miliony razy odtwarzałem sobie tę scenę, cierpiąc jak potępieniec, zarysowały mi i to z nieubłaganą dokładnością. Naparłem bliżej, lecz przede mną stanął ten mężczyzna w powojskowych ciuchach. Gdy tak stał, czekając na atak, nie mogłem mimo wódki nie zauważyć, że był bez ręki i bez nogi. Stał oparty o kule, z jednym pustym rękawem, i czekał, sam nie wiedząc na co. Z tyłu, za sobą miałem Buchowicza, który krzyknął do owego mężczyzny: „Ty! Pół człowieka! Won stąd! Heniek! Ładuj w ofiarę życia, po co tacy żyją?” Wtedy ten facet odepchnął mnie zdrową ręką: aż zachwiał się z wysiłku, z trudem utrzymał się na swej kuli. Wszystko, co działo się potem, pamiętani aż do bólu. Uśmiechnąłem się, kobieta krzyknęła i upadła, zaczęło strasznie płakać jakieś małe dziecko, poza tym słychać było tylko ogłuszający łomot tych starych, zdezelowanych wagonów elektrycznych, jakie chodziły wtedy na podmiejskich liniach. Podszedłem do faceta, który usiłował zastawić się swoim szczudłem, odrzuciłem je jak zapałkę, uderzyłem go dwa razy w twarz. Upadł na ławkę. Wtedy chwyciłem go za ubranie i wlokłem po podłodze w przejściu między ławkami, kopiąc co chwila i odrywając jego samotną dłoń, czepiającą się rozpaczliwie ławek. Nikt wokoło nawet nie drgnął. Spojrzałem jeszcze wyzywająco po twarzach i wydało mi się, że tym wszystkim ludziom pękają skronie z niesamowitej, ohydnej trwogi. W takim szpalerze straszliwych, milczących przekleństw dowlokłem tego Człowieka do wyjścia. Wie pan, te stare, przedwojenne wagony nie domykały się nawet, jecHaly bez zsuniętych drzwi. Uniosłem go jak szmacianą lalkę i cisnąłem w uciekającą za rozpędzonym wagonem czarną przestrzeń. Złapał się konwulsyjnie swą jedyną ręką za uchwyt przy drzwiach. Pochyliłem się nad jego obijającą się o kanty ścian głową i ujrzałem jego oczy. Zostały we mnie na całe życie, nigdy już nie przestanę ich dźwigać w sobie, w mym sercu, tych przerażonych, pełnych niezrozumiałego żalu i męskiej, bezsilnej, okrutnej wściekłości oczu. Ogarnęła mnie szumiąca mgła rozbestwienia. Zacząłem odrywać jego palce od uchwytu, łamać je, druzgotać. Zawisł na sekundę w powietrzu, lecz jeszcze, wylatując z wagonu, uchwycił gumowy, wytarty próg w wejściu. Wtedy zacząłem deptać i miażdżyć obcasami te biedne, zsiniałe, kurczowo czepiające się resztek życia i już sztywniejące palce. Rozległ się straszny krzyk, który słyszę teraz tak samo jak wtedy i którego już nigdy nie przestanę słyszeć. W tej samej chwili pociąg wpadł na stację w Józefowie. Zna pan te masywne betonowe perony, do których przylega niemal szczelnie bok wagonu. Tego wieczoru pomiędzy jednym z wagonów a peronem drgała okropna, krwawa, galaretowata bryła zmasakrowanego ludzkiego ciała.

ZŁY pochylił głowę i uniósł ją, na nieruchomej, wygładzonej udręką twarzy spływały dwie „wielkie łzy.

— Buchowicz wypchnął mnie z wagonu — mówił dalej sztywnym, drewnianym z wyczerpania głosem. — Wypadliśmy ze stacji, nikt nas nie zatrzymywał. W tej chwili zdolni byliśmy zresztą do rozprawienia się z plutonem milicji, taka źle przelana krew wciąga w bagno podłych czynów aż do końca. Buchowicz złapał na szosie jakieś auto i za grubą forsę kazał szoferowi jechać da Karczewa. W aucie okazało się, że mam przedziurawioną prawą rękę, która krwawiła obficie; gdy wlokłem tamtego za kurtkę, wbił mi się w dłoń jakiś krzyż czy medal, czy inne odznaczenie wojskowe z powstania, jakie nosił on w klapie. W ataku furii nie czułem bólu. Kazałem zatrzymać auto. Usiłowali mnie przekonać, że lepiej zaczekać aż do Karczewa; wtedy bez słowa okrwawioną ręką złapałem Buchowicza za gardło. Zatrzymali wóz, wysiadłem w szczerym polu i kazałem im jechać precz. Przez dwie godziny kołowałem gdzieś za Otwockiem po zimnych, jesiennych rżyskach i lasach. Wstąpiłem na stację w Otwocku, gdzie opatrzono mi rękę. Mówiono tam dużo o zabójstwie w Józefowie. Walcząc rozpaczliwie z nerwami wytrzymałem do końca opatrunku. Po czym poszedłem pieszo wzdłuż torów kolejowych do Józefowa. Na stacji w Józefowie, mimo upływu godzin, ciągle jeszcze kłębił się dyszący żądzą samosądu tłum. Wmieszałem się w ten tłum, zmagając się w sobie z furiacką żądzą krzyku: „Ludzie! Ja to zrobiłem!”, która rwała mi serce i usta. Dopiero kiedy przy spisywaniu protokołów przez milicjantów dowiedziałem się nazwiska i adresu zabitego, coś się we mnie uciszyło, zamknęło, zatrzasnęło raz na zawsze. Wiedziałem, co mam czynić, aczkolwiek nie potrafiłem tego wtenczas wyrazić słowami. Ile nieszczęść dzieje się dlatego, że nie potrafimy czegoś wyrazić — słowami, prawda, poruczniku?

ZŁY uśmiechnął się słabym, zrezygnowanym uśmiechem ciężko chorego człowieka. Dziarski milczał.

— Ta kobieta, jego żona — ciągnął ZŁY — mieszkała w Świdrze. Przez trzy dni krążyłem nocami wokół jej domu. Nie było jej, leżała w szpitalu. Na szczęście nie poroniła. Po trzech dniach wróciła do domu. Jeszcze przez tydzień snułem się w deszczowe, listopadowe noce pod jej oknami, zanim udało mi się zastać ją samą. Bez wahania, prosto z błotnistej kałuży, wkroczyłem na werandę. Siedziała w pokoju przy stole, pod słabą lampą, na biednych, skulonych ramionach miała narzuconą czarną, włóczkową chustkę. Wie pan, te podwarszawskie liche, drewniane wille, letniskowe mieszkania, zimne i nieładne, a tak cenne i pomocne w owych latach, gdy Warszawa leżała w gruzach. Zapukałem cichutko w okno, serce rozsadzało mi piersi. Nie dosłyszała albo wzięła to za dzwonienie deszczu o szyby. Nacisnąłem klamkę, drzwi były otwarte. Wszedłem cicho do pokoju i stałem; z płaszcza mego ściekały strugi listopadowej ulewy wprost na schludnie wypastowaną podłogę. Wtedy wstała, odwróciła się i ujrzała mnie. Zbladła z przerażenia i usiadła ciężko na krześle, przyciskając ręce pod sercem do wyraźnie zaokrąglonego brzucha. Widziałem, jak rysy jej rozpływają się w omdlewającej trwodze, ogarnął mnie paniczny lęk, że za chwilę zemdleje, straci przytomność, stanie się z nią coś strasznego. Zaś ja nie mogłem wydobyć z siebie słowa, gardło miałem wypełnione wrzącym ołowiem rozpaczy. Tymczasem ona zdawała się przychodzić do siebie po pierwszym szoku. Coś jakby zrozumienie błysło w jej szeroko rozwartych oczach, szkarłatne wypieki zmieszanych uczuć wystąpiły jej na twarz i szyję. Usiadłem bez pytania na krześle, gdyż po raz pierwszy w życiu ugięły się pode mną kolana. Wyjąłem z kieszeni rewolwer i położyłem przed nią na stole. Nawet nie drgnęła na widok broni. Ze straszliwym trudem, łamiąc sobie język o sylaby, powiedziałem: „Nie potrafię iść na milicję. Nie umiem. Niech pani strzela! Życie za życie”. Przez chwilę patrzyła na mnie tak dziko, że przeniknęła mnie dziwna błogość: poczułem pewność, że do życia pozostały mi sekundy, że już zaraz skończy się moja męka. Lecz nagle ukryła twarz w dłoniach i krzyknęła: „Niej Nie!”

Oderwała ręce od twarzy, oczy miała suche i rozpalone, na czole ceglaste plamy…..Nie! — krzyknęła — pan nie potrafi się oddać w ręce milicji, a ja nie potrafię zabijać! Mimo że niczego tak w życiu nie pragnęłam, jak w tej chwili zabić pana!” I zaczęła strasznie płakać. Nie Wiem, jak długo siedziałem, słuchając jej płaczu, który zdzierał mi płateczkami skórę z ciała i szarpał wnętrzności, nie wiem też, jak to się stało, że w końcu wstałem, zbliżyłem się do niej i pogładziłem ją po włosach. Cofnęła się gwałtownie, konwulsyjnie, jak przed dotknięciem trędowatego. Łkając spazmatycznie mówiła: „Miałam tylko jego. Teraz nie mam nikogo. Chcę wyjechać stąd! Słyszy pan! — krzyknęła nagle rozdzierająco — chcę stąd wyjechać! Żeby moje dziecko tu się nie urodziło! Żeby urodziło się jak najdalej stąd!” Nie wiem, skąd wzięły się w moich ustach te słowa. Powtarzałem łagodnie: „Niech się pani uspokoi, na litość boską! Niech się pani uspokoi, to może pani zaszkodzić.” Zerwała się nagle, otworzyła szalę, pogrzebała w niej i wyjęła jakiś przedmiot, który wcisnęła mi do ręki. „Niech pan to sprzeda — łkała — muszę mieć pieniądze na wyjazd”. Spojrzałem na ów przedmiot: był to wspaniały, ogromny, czystej wody brylant. „Jutro — powiedziałem, kładąc pierścień na stole — będzie pani miała potrzebne pieniądze”. Kobieta krzyknęła histerycznie. „Nie! Nie! Niech pan to zabierze! Ja nie chcę tego mieć u siebie! Ten pierścień przynosi same nieszczęścia! Ja wiem o tym! Od chwili gdy go mam, dzieją się rzeczy straszne! Dość! Dość! Muszę się go pozbyć!” Znów opadła na krzesło, kryjąc głowę w opartych na stole ramionach. Zostawiłem pierścień i wymknąłem się z pokoju. Wydało mi się naiwnym przesądem pozbywanie się tak cennej biżuterii, nie wierzyłem w takie zabobony. Na dworze stałem długo w strugach deszczu jak oczadziały. Było mi bardzo smutno i bardzo źle, doznałem uczuć, jakie nigdy przedtem nie pojawiły się we mnie. Ogarnął mnie tak skowyczący, szarpiący żal, że stało się coś, co się odstać nie może, czego nie jestem w stanie cofnąć, zmienić, odwrócić, że biłem głową o mokre, zimne, oślizłe drewno latarnianego słupa.

Tego wieczoru byłem u Buchowicza i zażądałem miliona złotych gotówką. Powiedział, że nie ma tyle pod ręką, i spytał, na co są mi potrzebne pieniądze. Powiedziałem mu otwarcie, na co. Powiedział z dziwnym uśmieszkiem, na który nie zwróciłem wtedy uwagi: „Ja ci tę sprawę załatwię. Przyjdź jutro, późnym wieczorem”.

Nazajutrz po południu pojecHalem do Świdra. Było już ciemno, gdy zbliżyłem się do jej domku. Uderzyło mnie od razu, że drzwi od werandy były otwarte, zaś w pokoju ciemno. W uszach mi zaszumiało, przeskoczyłem bez najmniejszych środków ostrożności płot willi, przesadziłem balustradę werandy i wpadłem do pokoju. Drżącymi rękami odnalazłem kontakt. Zapalona lampa ukazała kobietę w czarnej chustce na ramionach, leżącą na stole. W jej plecach tkwił tani sprężynowy nóż o drewnianej rączce. Czarna włóczka chustki zrudziała od krwi.

We mnie zapaliło się coś i zgasło natychmiast, jak przy przepalaniu się spiralek w elektrycznym piecyku. Jakiś straszliwy, martwy spokój wypełnił mi serce. „Rozejrzałem się po pokoju, który nosił ślady rabunku, zgasiłem światło i wyszedłem. Stałem się sprawcą zbyt wielkiej ilości nieszczęść, by dać się ponieść uczuciom. Trzeba było myśleć. Myśleć i działać.

W dwie godziny potem odnalazłem w jednej z praskich knajp człowieka z bandy Buchowicza, który znany był ze swego zamiłowania do drewnianych sprężynowych noży. Siedział przy zalanym piwem stole, jadł cynaderki z kaszą i kończył właśnie pół litra wódki. Na palcu migotał mu miliardem blasków wspaniały brylant. Nawet uśmiechnąłem się wtedy, musiałem bowiem przyznać rację tej biednej kobiecie, wołającej, że są klejnoty przynoszące nieszczęście. Musiał to być straszliwy uśmiech, ten który przylepił mi się do warg, gdyż ludzie rozstępowali się przede mną w panice, zaś stojącemu za kontuarem kelnerowi wypadła butelka ze zmartwiałej dłoni. Podszedłem do pijącego wódkę: był to młody, silny mężczyzna, typowy warszawski zbir, zbudowany jak kamienny atleta, o skórze hipopotama, wyzbyty skrupułów, nikczemny i żywotny jak gad. Wywołałem go na ciemne podwórze za knajpą; poszedł za mną, jakby nie obawiając się mojej wrogości; miał mnie za swego. Na podwórzu był jakiś gołębnik koło ustępu, pamiętam, jakiś pniak do rąbania drzewa. Nie, nie zabiłem go. Może pan resztkę tego człowieka zobaczyć dziś jeszcze, jak żebrze w kurzu i błocie jarmarków w małych podwarszawskich miasteczkach. Zabrałem mu tylko pierścień oraz jedną rękę i jedną nogę. Tymi dłońmi wyrwałem mu ramię ze stawu, po czym siekierą, na owym pniaku, długo miażdżyłem mu kolana i uda, dopóki nie pozostał zgnojony strzęp ludzki, odbywający całożyciową karę za swą podłość.

Dziarski wzdrygnął się: przed oczyma miał trzęsące się, białe w ciemności dłonie ZŁEGO. W jego głosie było coś takiego, co nakazywało wiarę w najstraszliwsze okrucieństwo.

— Pozostał Buchowicz — ciągnął ZŁY — sprytny Buchowicz, który miał mnie w ręku, gdyż drugie zabójstwo, przy pewnych pozorach, także spadło automatycznie na mnie. Na tym polegał plan Buchowicza: omotać mnie nierozerwalną siecią czynów nikczemnych, wpędzić mnie w pułapkę z dokonanych zbrodni, z której nie ma wyjścia, w której zdany będę na jego, Buchowicza, nieodzowną pomoc. W ten sposób usiłował zniweczyć swój strach przede mną. Udałoby mu się to, gdybym tego wieczoru, zgodnie z jego przewidywaniami, sięgnął po wódkę. Ale ja sięgnąłem po niego. Zląkł się i umknął tylnym wyjściem z knajpy, w której go wreszcie dopadłem. Przez podesłanego człowieka umówił się ze mną w nocy, w pewnym miejscu. Poszedłem tam, ufny w mą moc nad nim. Buchowicz zagrał na całego: miał przy sobie czterech uzbrojonych w noże, łomy i żelazne rurki ludzi. Bez słowa rzucili się na mnie. Broniłem się przez parę chwil, lecz walka ta musiała się skończyć moją klęską. Stara trwoga przede mną nie opuściła jednak Buchowicza aż do końca, aż do chwili, gdy pochylił się nade mną, by sprawdzić, czy żyję. Zrobił to zbyt pośpiesznie, strach jeszcze w nim nie wygasł. Kopnął mnie szybko, na pożegnanie, dwa razy w twarz, sądząc, że kopie trupa. Ale ja żyłem: gdy ocknąłem się i doczołgałem do ulicznej latarni, wiedziałem już, że będę żył, mimo iż nazajutrz jakaś gazeta podawała w rubryce wypadków o znalezieniu dogorywającego człowieka pod latarnią na peryferyjnej ulicy. W tym momencie nawet uśmiech skrzywił mi zmasakrowane wargi, albowiem przypomniałem sobie, że mam w kieszeni ów fatalny brylant. Wydało mi się naraz, że mymi ranami i mą krwią przełamałem jego fatalną moc.

ZŁY położył dłoń na blacie biurka, a na jej serdecznym palcu skrzył się wspaniały brylant. Ciężkie, głębokie westchnienie przepłynęło nad biurkiem.

— Kiedy po trzech miesiącach wyszedłem ze szpitala — ciągnął ZŁY — Buchowicz gdzieś znikł. Szukałem go długo, po czym wyjecHalem na Ziemie Odzyskane. Pracowałem półtora roku jako robotnik rolny. Bardzo dużo, czytałem, usiłowałem uczyć się. I myślałem. mam za sobą całe bezsenne tygodnie, poruczniku! W czasie tych nocy pojąłem sens ludzkiego współżycia, zrozumiałem, że nie można regulować spraw świata parą najsprawniejszych nawet ramion. Potem wróciłem do Warszawy i pracowałem jako niewykwalifikowany robotnik budowlany. Byłem małym, szarym, milczącym człowiekiem, nie spotkałem nigdy nikogo ze świadków mej dawnej, mołojeckiej sławy. Ale Warszawa to wielkie miasto, zaś wielkie miasto odbiera spokój. Rezygnacja i pokuta, które stanowiły treść mego życia na wsi, zawiodły kompletnie, w Warszawie. Ja kocham to miasto, poruczniku, zaś miłość pobudza do działania, stwarza czyny. Wtedy rozpocząłem to, o czym pan wie.

ZŁY wstał. Stał przez chwilę sztywno wyprostowany w miękkim mroku gabinetu, na tle zawartego w oknie warszawskiego nieba.

— Myślę, że to, co robiłem, było słuszną konsekwencją mego życia — powiedział prosto. — Wierzę w jej słuszność. Nie żałuję jej i nie wyrzekam się jej. To wszystko.

Skończył mówić i usiadł. Dziarski zapalił lampę na biurku: ostre światło silnej żarówki rozcięło pokój na trzy części. W środkowej, jasnej, siedział ZŁY. Na jego twarzy malowało się krańcowe wyczerpanie.

— Zabiliście człowieka — rzekł cicho Dziarski, walcząc z ochrypłością głosu po długim milczenia.

ZŁY zwiesił bezradnie głowę.

— Czy tego też nie żałujecie? — rzekł brutalnie, bezlitośnie Dziarski. Głowa ZŁEGO opadła jeszcze niżej, jak na bezpowrotnie zwiotczałej szyi.

— Inwalidę! Kalekę — pastwił się nad nim Dziarski. — Człowieka, który się nie mógł przed wami bronić! — Czuł ohydę swych słów, nienawidził w tej chwili swego przechodzącego w falset głosu, a mimo to nie mógł powstrzymać się od ich wypowiedzenia. Przetarł chustką spocone czoło i zapalił drżącymi palcami papierosa. Odetchnął głęboko. Przez długą chwilę milczenia opanowywał się, siłą woli przywoływał spokój.

— Człowiek, którego ścigaliście dzisiaj, to Buchowicz, prawda? — spytał swym zwykłym głosem.

— Tak — rzekł ZŁY.

— Czyli, że — zawaHal się, olśniła go pewna myśl. — Czy słyszeliście kiedyś o Kudłatym? — spytał szybko.

— Słyszałem — rzekł zmęczonym głosem ZŁY — rozumiem, o co panu chodzi. Przypuszcza pan, że Buchowicz i Kudłaty to ta sama osoba. Możliwe. I ja o tym myślałem. Tylko że gdybym ruszył na odkrycie tej zagadki, zaplątałbym się od nowa w brudne macki przestępczych gangów i rynsztokowych band. Tymczasem, proszę to zrozumieć, poruczniku. ja nie tylko spałem na siennikach pierwszych w Warszawie hoteli robotniczych jako skromny, wiecznie zmęczony murarz w przepoconym pod drelichem swetrze. Ja chciałem tam spać i chciałem pracować przy cegłach. Kudłaty to człowiek obracający się na pewno w zakonspirowanej sferze dzisiejszego luksusu. Warszawa to wielkie miasto. Buchowicz uciekał dziś przede mną w wytwornej, oliwkowej limuzynie. Marki „Humber”, jak powiedział szofer, który ze mną jecHal w warszawie.

— Szofer Śmigło — rzucił Dziarski — prawda? Humber, mówicie? — uśmiechnął się jak ktoś, kto po długim błąkaniu się wśród splątanych ścieżyn wkracza z powrotem na dobrze sobie znaną drogę. — Nowak — rzekł Dziarski wstając — do rozprawy będziecie osadzeni w więzieniu. Aha. — dodał, przypominając coś sobie — zobaczymy jeszcze, czego chce jeden z pańskich najwierniejszych ludzi. Przyleciał tu zaraz po aresztowaniu pana.

— Z moich ludzi? — rzekł bez zmrużenia powieki ZŁY. — Ja nie mam żadnych ludzi.

— A pan Juliusz Kalodont, który czeka za tamtymi drzwiami! Po co zjawił się tu, jak nie po to, by ratować uwięzionego przyjaciela! Związki między ludźmi ujawniają się automatycznie w takich chwilach, panie ZŁY.

— Rozumuje pan bezbłędnie — rzekł ZŁY bez urazy. — Co zrobić. — Dziarski podszedł do drzwi i otworzył je. — Proszę — rzekł w przestrzeń drugiego pokoju — pan do mnie, prawda?

Juliusz Kalodont uniósł się z krzesła, wyciągnął zdumionym ruchem laskę przed siebie i wpatrzył się w Dziarskiego zbaraniałym wzrokiem. — To pan był tu? Cały czas? — wyjąkał wreszcie.

— Oczywiście — rzekł swobodnie Dziarski — pan pozwoli.

Kalodont przekroczył próg i zachwiał się na nogach na widok siedzącego przed biurkiem ZŁEGO. Stał jak uosobienie bezbrzeżnego zdumienia, laska dygotała mu w drżącej dłoni.

— Zaś zagrożone życie ludzkie, na które powoływał się pan w biurze przepustek, jest tu, jak widać, dobrze zabezpieczone — zakończył drwiąco Dziarski.

— Geniusz! — wykrzyknął nagle Kalodont cienkim, zmienionym głosem, chwytając z trudem oddech — geniusz! Prawdziwy geniusz!

Dziarski poczuł się nieswojo, ZŁY spojrzał z napięciem na Kalodonta.

— Geniusz! — wołał Kalodont, wodząc końcem laski od Dziarskiego do ZŁEGO i z powrotem, jakby łącząc ich za pomocą obitego czarną gumą szpica — geniusz! — Przewidział wszystko! Wy dwaj! Razem! Genialne!

— Co to ma znaczyć? — spytał oschle Dziarski.

— Kto. przewidział wszystko? — spytał cicho ZŁY.

Oczy Kalodonta utkwiły trochę nieprzytomnie w przestrzeni: przykucnął nieznacznie i pokazując ręką odległość od podłogi, mówił jakby do nikogo, jak w transie: — Kto? Pytacie kto? Taki mały, niski, ciemny, w meloniku, z parasolem.

Zapadła głucha cisza. ZŁY uniósł się powoli z krzesła. Dziarski chrząknął nerwowo.

— A pan! — krzyknął Kalodont do Dziarskiego nagle i niegrzecznie — niech się panu nie zdaje, że wszystko pan wie — oczy rozsierdzonego starca wróciły do rzeczywistości i miotały gniewne błyski. — Nie przybyłem tu, aby ratować życie tego pana — wskazał na ZŁEGO — ale. — rozpoczął dramatyczne szamotanie się z własną marynarką, zakończone gwałtownym wyszarpnięciem z niej białej koperty, którą rzucił na biurko. — To jest dla panów! — zawołał — dla was obu! Taka była wola nadawcy! Macie to czytać razem! — Po czym dodał równie tragicznie, jak zagadkowo: — Oby — tylko nie było za późno!

Biała koperta padła pomiędzy Dziarskiego i ZŁEGO. Był jakiś tajemniczy nakaz w dziwnych słowach Kalodonta, który nie pozwolił żadnemu z nich wyciągnąć ręki po list. Dziarski wstał bez słowa i przeszedł na wąską stronę prostokąta biurka. ZŁY stanął za nim. — Niech pan odpieczętuje ten list — rzekł ZŁY. Dziarski rozerwał kopertę. ZŁY pochylił się nad nim i czytał przez ramię porucznika. Juliusz Kalodont poczuł wilgoć pod powiekami i ucisk w gardle: chwila była wielka, tak wielka, że zmiękły mu kolana i przysiadł na krześle.

List zawierał trzy zdania, napisane małym, niezwykle wyraźnym i czytelnym pismem. Na końcu widniał napisany blokowymi literami bardzo dokładny adres. Podpis brzmiał: Jonasz Drobniak.

Dziarski rzucił list na biurko, włożył obie ręce w kieszenie, odwrócił się, uczynił parę kroków i stanął przy oknie. „I co? — szarpnęło coś sercem Kalodonta — co było w tym liście? Na co on czeka?”

Chciał sięgnąć po arkusik papieru, lecz nie był w stanie wyciągnąć ręki: emocja paraliżowała mu ruchy. ZŁY podszedł cicho do Dziarskiego i stanął tuż Za nim.

— Poruczniku! — szepnął.

Dziarski nie odpowiedział. Zdawał się wpatrywać w wieczór za oknem, lecz oczy miał półprzymknięte.

— Poruczniku. — szepnął miękko ZŁY — to moja ostatnia szansa. Jutro rozpłynę się na długie lata za więziennym murem. Niech mi pan pozwoli. Wrócę do pana z Buchowiczem. Wtedy moje życie odnajdzie swój sens.

— Zabije go pan. — rzekł ochrypłym, ciężkim głosem Dziarski.

— Nie zabiję — rzekł cicho ZŁY. — Przysięgam panu.

— Niech pan idzie. — rzekł porucznik Micha! Dziarski, ziewnął nerwowo i przetarł dłońmi oburącz twarz. Gdy się odwrócił. ZŁEGO nie było w pokoju. Jednym skokiem dopadł telefonu i poderwał słuchawkę. — Wartownia! — krzyknął — proszę wypuścić wychodzącego ode mnie obywatela!

Juliusz Kalodont uniósł się z miejsca wolno, z niezwykła godnością. Niepewnym krokiem człowieka wzruszonego zbliżył się do Dziarskiego, wyciągnął przed siebie obie ręce i ujął porucznika za ramiona, potrząsając nim mocno. Nie mógł dobyć z siebie słowa, tedy całą swą patetyczną serdeczność włożył w ten gęsi. — Przecież nie przyszedł pan tu ratować tego człowieka — rzekł Dziarski zgryźliwie, z obraźliwą ironią. Uciekł w ten sposób przed niebezpiecznym łaskotaniem w gardle, które dręczyło go od paru chwil. Juliusz Kalodont uśmiechnął się tak ciepło, jakby o tym wiedział.

Nagłym, lecz delikatnym ruchem Dziarski usunął dłonie Kalodonta ze swych ramion i szarpnął drzwi, krzycząc: — Maciejak! Klusiński Inspektorze! Kompania alarmowa! Auta! Obstawić cały plac Grzybowski i wyloty ulic Próżnej. Bagno, Królewskiej. Granicznej! Maciejak, mój citroen Jedzie pan? — obrócił się błyskawicznie ku Kalodontowi.

— Nie — odparł Kalodont — jestem już trochę zmęczony. — Chciał powiedzieć „za stary”, lecz zwyciężyły w nim resztki kawalerskiej fantazji. W gruncie rzeczy czuł się w tej chwili jak stara, sfatygowana, gumowa poduszka, która z sykiem głębokiego zadowolenia wypuszcza napompowane w nią powietrze wielkich emocji wzruszeń.


W pogiętej, postrzępionej tamie okna starego forda zamajaczyła ciemna postać. Jonasz Drobniak ocknął się z czujnej, choć rozklejającej półdrzemki. Szybko przechylił rękę z zegarkiem ku mgławej smudze światła z odległego okna mieszkania na pierwszym piętrze oficyny: zbliżało się wpół do jedenastej. Co z Kalodontem? — pomyślał Drobniak — a nuż mu się nie udało? To ciężkie zadanie, które nań nałożyłem. Może za ciężkie? Może niewykonalne?”

Postać manipulowała parę sekund przy kłódce: zdjąwszy ją zanurzyła się w czarną czeluść piwnicznych schodów. Drobniak wygrzebał się ze starej, grzechoczącej karoserii i postąpił ku wejściu do piwnicy. Na lewo, od strony bramy, nadbiegał jakiś szybki, niewysoki cień. Drobniak cofnął się za wielką szpulę starego kabla.

— To tu. — rzekł cicho w sekundę potem, gdy cień przesuwał się obok niego.

Cień rozpłynął się w czarnych załomach zagraconego podwórza równie szybko i nieoczekiwanie, jak zaskakująco zabrzmiała informacja Drobniaka. Z ciemności rozjarzyły się białe, przezroczyste oczy. Drobniak zadrżał.

— Cieszę się, że nareszcie mam możność poznania pana — rzekł, pokrywając wyszukaną uprzejmością niepewność głosu: wystąpił ze swej kryjówki, uchylił lekko, lecz grzecznie, melonika. — Widzę, że otrzymał pan w samą porę dane dotyczące spółdzielni „Woreczek” I jej kierownictwa — doda od razu — a gdzie jest porucznik Dziarski?

— To jest przede wszystkim moja sprawa, a nie porucznika Dziarskiego — rzekł oschle ZŁY.

— Proszę bardzo — zgodził się bez trudu Drobniak — Tylko, widzi pan, ten facet, tam na dole, jest uzbrojony.

— Wiem o tym — rzekł ZŁY — strzelał dzisiaj kilka razy do mnie.

— Wobec tego — oświadczył Drobniak z grzecznym ukłonem — nie na o czym mówić. Proszę pana bardzo — przepuścił przodem ZŁEGO ruchem pełnym powściągliwego wykwintu — pan pozwoli.

ZŁY pchnął drzwi magazynu i postawił ostrożnie nogę na stopniu wiodącym w dół schodów.


Filip Merynos wciągnął w nozdrza przesiąkłe dymem eksplozji powietrze. „Co się tu dzieje?” — pomyślał ze zdumieniem graniczącym z lękiem. ZawaHal się chwilę, wyciągnął rewolwer i szedł wolno, ostrożnie do piwnicy. Nie zapalał światła; zręcznie lawirując w dobrze sobie znanym terenie dotarł do ruchomej ściany, nacisnął, uchylił ją i stanął jak wryty: w głębi piwnicy drzwi z dykty były rozwalone, zaś na środku siedział Kudłaty, zupełnie pijany, grzebiąc się w rozdartej walizce z drogiej, czarnej skóry. Pełnymi garściami przerzucał złote monety, rulony banknotów dolarowych, biżuterię, bawił się złotym złomem. Nieprzytomna, odbierająca świadomość pasja zamigotała w oczach Merynosa. Zapominając o zasunięciu ściany postąpił trzy kroki naprzód i stanął przed Kudłatym.

Kudłaty uniósł w górę śmietnik swej twarzy i spojrzał na Merynosa zmętniałymi, załzawionymi oczami. Nie było w nich wrogości.

— U. a. ek. — zabełkotał i wskazał gestem ręki piwnicę za ruchomą ścianą — bum. bum. U. o. j. na. U. o. j. na. luuuuuu!.. Um!.. Urn!.. Um!.. — uczynił ręką gest, naśladujący pikujący samolot, ostatnie, świszczące dźwięki miały imitować gwizd i wybuch bomb. Przyjaznym ruchem wyciągnął w górę napełnioną do połowy wódką szklankę, ofiarując ją Merynosowi. Merynos stał przez sekundę nieruchomo, jakby oszołomiony tym wszystkim, po czym bez słowa krótkim, potężnym kopnięciem wbił szklankę z wódką w małe, zarośnięte czoło Kudłatego. Tłuczone szkło i gryzący płyn oślepiły Kudłatego, ale Merynos nie powtórzył ciosu. Kudłaty dźwignął się na czworaki, skomląc rozdzierająco, lecz bez wściekłości, jak plugawe, potężne zwierzę. Wtedy dopiero Merynos zaczął go kopać. Kuł zaciekle silnymi nogami leżącą na ziemi masę ludzką, wgniatał szkło z rozbitej szklanki w twarz i w oczy, miażdżył z wściekłym rozmachem podbrzusze i zarośniętą brudem szyję ofiary. Kudłaty jęczał ohydnie, lecz w tym jękliwym wyciu nie było żadnej groźby, żadnego oporu. W swej zwierzęco infantylnej świadomości nie mógł pojąć, dlaczego radosny fakt wojny i bombardowania wyzwolił w jego panu i władcy tak maltretującą furię. Merynos oddycHal ciężko, świszcząco, czuł zbliżające się zmęczenie. Przystanął na chwiejnych z wysiłku nogach, pochylił się nad walizką i zaczął wrzucać do niej wysypane na podłogę kosztowności. Kudłaty wznosił ciężko masę swego ogromnego ciała na kolana, czyszcząc niezgrabnymi paluchami zmierzwione kudły z okruchów szkła, jego sina, obrzękła twarz umazana była krwią. — U. a. ek. U. a. ek. — bełkotał z chrypliwym, tępym żalem. Merynos obrócił się i wyprostował. Wzrok jego padł na ruchomą ścianę i Merynos cofnął się chwiejnie do tyłu. W rozchyleniu ściany stał ZŁY, a za nim Jonasz Drobniak.

Merynos wzniósł błyskawicznie trzymany cały czas w ręku rewolwer i w tej samej chwili klęczący już i na pół oślepiony Kudłaty przypadł do jego ręki, usiłując pocałować ją w ataku kalibańskiej, wiernopoddańczej pokory. Strzał padł z poderwanej ku sufitowi lufy i jednocześnie ciemny kształt wyciągniętej w fantastycznym skoku postaci przeciął przestrzeń piwnicy. Najszybciej działający impuls nie pomógł Merynosowi do ustawienia na czas lufy i pociągnięcia cyngla: zanim jeszcze pojął, że rewolwer ucieka mu z dłoni wraz z wyłamywanymi piekielną siłą palcami, poczuł ogłuszającą eksplozję w głowie, jak gdyby granat wybuchł mu tuż przy podbródku. Gdy ocknął się, leżał w kącie piwnicy. O trzy kroki, nad walizką z lśniącej, czarnej skóry stał ZŁY, wpatrzony weń czujnie białymi oczyma, w których nie było pasji, lecz jakaś potworna, niezrozumiała decyzja. Nad klęczącym z czarnymi łapami przy okaleczałych oczach Kudłatym stał Jonasz Drobniak, przyłożywszy lufę dużego browninga do skudlonych strąków brudnego, siwego łba.

— Władek Buchowicz — rzekł ZŁY — wybieraj. albo milicja, albo stoczysz tu ze mną ostatni pojedynek. Albo ty stąd wyjdziesz, albo ja! Chcę cię zabić, a nie potrafię zabić człowieka, który nie broni się, nie walczy.

Merynos rozumiał wszystko z przeraźliwą jasnością, mimo skrzepłego gruzła krwi i bólu w rozbitej szczęce. Nie czuł oszołomienia, natomiast czuł z diabelską wyrazistością, jak wstrętne, lepkie terkotanie strachu wypełnia mu uszy, rozdziera serce na tysiące drgających sprężynek.

— U. a. ek!.. U.a.ek!”. — zawiódł rozpaczliwym, zwierzęcym bełkotem Kudłaty.

Merynos dźwignął się ciężko w górę, powoli, na sztywnych rękach. Opierając się o ścianę, wstał. Wtedy dojrzał na ziemi pod przeciwległą ścianą niebieskawy połysk lufy swego rewolweru.

Odetchnął boleśnie, głęboko i nie zdradzając najmniejszym skurczem twarzy swych zamiarów runął nagle, błyskawicznie na ZŁEGO. Jego potężna pięść, wyrzucona prosto do przodu — całą siłą ramienia, wylądowała na twarzy wroga. ZŁY poleciał do tyłu, rąbnął głucho plecami o ścianę: w ułamku sekundy, z jakąś nadludzką przy tej szybkości faktów zwinnością, wiedziony ósmym zmysłem walki, który obdarzonym nim ludziom pozwala widzieć wszystko, co się dzieje, co jest i co stoi wszędzie tam, dokąd nie mogą sięgnąć związane piorunującą kolejnością wypadków oczy — ZŁY przygiął głowę do piersi. Drobniak zamarł na ułamek chwili: zdało mu się, że to koniec, że lecący na ścianę, ogłuszony ciosem ZŁY wyrżnie głową o mur i osunie się jak rozpruty worek na ziemię. Stało się inaczej: cały szok zderzenia się wyrzuconej na ścianę postaci wzięły na siebie plecy, głowa ZŁEGO odgięła się w mgnieniu oka do góry i gdy Merynos, w którego mózgu łopotała jedyna myśl: „Od razu strzelać! Od razu zabić!”, rzucił się do przodu i schylił błyskawicznie ku ziemi, sięgając po rewolwer — suche, krótkie kopnięcie w szczękę o sile ciosu karabinowej kolby uniosło go do góry z rozkrzyżowanymi rękami i cisnęło na środek piwnicy. Usiłująca podeprzeć się przy upadku dłoń Merynosa natrafiła na jedną z litrowych butelek po wódce; nie tracąc przytomności poderwał się w bok, napiął bicepsy pleców i łopatek w straszliwym zamachu i miotnął butelką z siłą armatniego strzału. Drobniak przylgnął w ślepej trwodze do ściany, nie odejmując jednak lufy od skroni Kudłatego. ZŁY uczynił ledwie dostrzegalny skłon głową, rozległ się brzęk tłuczonego szkła i wielka butelka rozprysła się na przeciwległej ścianie w tysiąc okruszyn. Na twarzy ZŁEGO mignął uśmiech, oczy rozjarzyły mu się jakimś cierpkim, złym szczęściem, szczęściem walki. Merynos zaczął cofać się w kąt, w którym stał stolik z ciężkim, marmurowym blatem i krzesło. Drżącą ręką uchwycił krzesło i poderwał je z wściekłą siłą. I znów jakiś czarodziejski zwód ciała wkręcił ZŁEGO w orbitę furkoczącego w powietrzu krzesła, tak że pocisk nawet go nie musnął. Jonasz Drobniak skulił się przy ścianie, szukając osłony za sterroryzowanym Kudłatym. Merynos uniósł oburącz ciężki stolik: z twarzą umazaną potem, zsiniałą i obrzękłą od uderzeń i ciosów, skrzywioną straszliwym, brzydkim zmęczeniem i wysiłkiem, wyglądał jak miotający skaty cyklop Polifem. Wtedy właśnie stało się coś, czego nikt nigdy potem; słysząc relacje o tym wielkim boju, nie mógł pojąć. Odległość między ZŁYM a trzymającym w górze stolik Merynosem wynosiła zaledwie niecałe pięć kroków: nawet szybki jak myśl skok nie mógłby powstrzymać ani uniknąć starcia z lecącą w powietrzu bryłą stolika, o ile nie byłby skokiem w bok, czyli po prostu unikiem. A jednak ZŁY skoczył do przodu w tej samej dziesiątej części sekundy, w której Merynos wypchnął stolik w przestrzeń. Pseudomarmurowy ciężki blat grzmotnął z ogłuszającym hukiem o ziemię, z kurzawy i pyłu, który wypełnił piwnicę, wybłysła jak grom pięść ZŁEGO godząc bezbłędnie w oczy; efekt błyskawicy, obok szybkości ciosu, wzmocnił blask ogromnego brylantu, prującego krwawym śladem twarz Merynosa. Merynos zmiękł, zachwiał się, odleciał do tyłu; w tej samej chwili lewa ręka ZŁEGO pochwyciła go za wiejący w powietrzu strzęp krawata, przyciągnęła raz jeszcze ku sobie i piekielny cios podbródkowy wydarł ze skręconego w męce ciała resztkę oddechu i przytomności, wbijając migotliwy brylant w dolną szczękę i rozrywając ją krwawo. Wielki, mięsisty tułów prezesa Filipa Merynosa zwinął się u stóp ZŁEGO jak sflaczały zewłok, nędzny i wstrętny, chrypiący zmasakrowanymi ustami jakieś niezrozumiałe słowa w brud piwnicznej podłogi.

W tej samej chwili rozległ się dzwonek telefonu. Zdrętwiały z wrażenia Drobniak otrząsnął się, piorunująco szybkim, mocnym ciosem kolby rewolweru przygiął klęczącego Kudłatego zupełnie do ziemi i poderwał słuchawkę. — Halo? — rzucił zduszonym głosem, walcząc z jego drżeniem.

— Czy to spółdzielnia „Woreczek”? — rozległ się w słuchawce niski, piękny głos kobiecy.

— Tak — rzekł Drobniak.

— Czy mogę prosić prezesa Merynosa? — spytał spokojny głos.

— Boję się — rzekł wolno Jonasz Drobniak — że jest to w tej chwili niemożliwe.

— Nie szkodzi — rzekł głos kobiecy z niezmąconym spokojem, wręcz z cichą radością — rozumiem. Proszę mu nie przeszkadzać, proszę go nie niepokoić. Proszę mu tylko, w takim razie, powiedzieć, że zdecydowałam się i jadę z nim. Prezes Merynos będzie już wiedział, o co chodzi.

Bardzo, melancholijny uśmiech zagościł na twarzy Jonasza Drobniaka. Milczał przez moment, po czym powiedział: — W porządku. Powiem mu.

— Dziękuję — rzekł uprzejmy kobiecy głos i połączenie zostało przerwane.

— Kto to był? — spytał ZŁY, dysząc ciężko i ocierając pot z czoła.

— Jakaś kobieta — rzekł tępo, ze zmęczeniem Drobniak.

— Do tego łotra? — zazgrzytał ZŁY; pochylił się nad Merynosem, wywlókł go z kąta i cisnął głową w dół, wprost w pełną złota walizkę. — Ile krzywd ludzkich, ile zbrodni jest w tym majątku, tutaj! — syknął z pasją. Nowa furia narastała mu w białych oczach jak pęczniejący kłąb białych, burzowych obłoków, w których przewala się grzmot. Kopnął leżącego w brzuch, uniósł go, ujął w jedną rękę koniec krawata, zaś drugą zaczął powoli zaciskać jedwabną pętlę pod szyją Merynosa. Drobniak podbiegł do ZŁEGO. — Panie! — rzucił niepewnym głosem, chwytając ZŁEGO za ramię. Białe, puste, straszliwe oczy odwróciły się z wolna ku niemu i Drobniak cofnął się jak rażony elektrycznością, czując zimną strugę panicznej trwogi wzdłuż kręgosłupa.

— Dość tego dobrego, Nowak! — rozległ się oschły, opryskliwy głos: ZŁY i Drobniak poderwali oczy w stronę szpary w uchylonej ścianie. Stał w niej porucznik MicHal Dziarski: za jego plecami połyskiwały oksydowane lufy milicyjnych automatów. — Przyrzekliście mi coś, prawda? — rzekł z urazą Dziarski. — Okazuje się jednak, że nie można wam ufać. Że lepiej jest samemu dopilnować wszystkiego.

ZŁY puścił Merynosa i cofnął się pod ścianę. Rozlatanymi rękami wpycHal w spodnie koszulę, która wysunęła się w czasie walki.

— Oto Władek Buchowicz — rzekł do Dziarskiego, wskazując na Merynosa.

— A oto obywatel Kudłaty — dodał Jonasz Drobniak, wskazując na brudną masę łachmanów przy ścianie; skłonił się grzecznie, lecz z godnością Dziarskiemu, unosząc lekko melonik.

— A oto słynny, nieuchwytny pan w meloniku — rzekł z podziwem Dziarski, przypatrując się badawczo Jonaszowi Drobniakowi — od dawna marzę o tym, aby pana aresztować, gdyż nie znoszę konkurencji. Najgorsze jest to tylko, że, jak dotąd, nie miałem konkretnych powodów, aby to uczynić. Ale teraz. O! — zawołał nagle z zadowoleniem, wskazując palcem na wielki czarny rewolwer typu „Hiszpan 9”. który tkwił ciągle w dłoni Drobniaka. — Czy ma pan pozwolenie na broń?

— Nie — rzekł z łagodnym uśmiechem Jonasz Drobniak — ale to. — uniósł z niezmąconym spokojem rewolwer i wymierzył go wprost w pierś Dziarskiego, który cofnął się odruchowo — to jest rekwizyt teatralny. Nikt z tego nie jest w stanie wystrzelić — zakończył ze słodyczą, odsłaniając komorę i ukazując brak magazynka, naboju w lufie oraz iglicy.

Загрузка...