Epilog

1

— W ten sposób — kończył swój długi wywód porucznik Dziarski — mamy wszystkich. Lowa Zylbersztajn, działacz sportowy, sam oddał się w ręce władz. Alberta Wilgę i Jerzego Meteora znaleźliśmy w jednym ze szpitali warszawskich; dostali się tam za skierowaniem prywatnego lekarza; bez pośrednictwa Pogotowia — oczywiście, zainteresujemy się jeszcze tymi powiązaniami i tą sprawą. Roberta Kruszynę odnaleźliśmy dzięki Merynosowi, który nie przejawia skłonności ku postawie niezłomnej i chętnie sypie swych podwładnych i wspólników. Bez trudu, na przykład, poinformował nas, dla kogo przeznaczony był drugi bilet samolotowy do Szczecina z dwóch znalezionych przy nim w czasie aresztowania. Otóż proszę sobie wyobrazić, że był to bilet dla niejakiej Olimpii Szuwar, właścicielki sklepu z konfekcją.

— Można się było tęgo domyślić — rzekł niechętnie Halski — uważam to zresztą za szczegół bez znaczenia. Merynos kochal się bez pomyślnych rezultatów w pani Szuwar i wydaje mi się, że takie obciążające zeznania są po prostu zemstą za nieodwzajemnioną miłość. Uważam taką poszlakę za nieistotną.

— Myślę, że nie wie pan, poruczniku — rzekła Marta z podejrzaną słodyczą w głosie — dlaczego doktor Halski tak uważa? Pani Szuwar jest wielką sympatią doktora.

— Raczej odwrotnie, o ile ja wiem — mruknął Kolanko, strzepując popiół do popielniczki; wyglądał już dużo lepiej, spokojniej, widać było, że wraca powoli do równowagi po swych przejściach.

— Powinszować takich znajomości — rzekł zjadliwie Dziarski, patrząc z ironią na doktora: nie mógł się przekonać do Halskiego; mimo że pokój zawarty, wyraźnie nie żywił doń upodobania.

— Nigdy nie wstydzę się swych znajomości — rzekł zaczepnie Halski — ciekawią mnie wszyscy ludzie pod słońcem. Wszyscy, bez wyjątków.

— Ciekawią. — mruknęła z ostentacyjnym przekąsem Marta — zwłaszcza ludzie w spódnicach.

— Ale mówi pan, poruczniku — rzekł Juliusz Kalodont — że akcja jeszcze trwa, prawda?

— Tak — rzekł Dziarski — nie mamy jeszcze wszystkich. Na przykład taki Szajewski, szef gwardii Merynosa. Merynos, sypiąc hojnie, powiedział nam nazwisko, ale to mało. Bliższych informacji o tym Szajewskim mógłby udzielić Kruszyna, lecz ten właśnie jest twardy, honorowy i lojalny wobec swych kolegów. Milczy jak grób. Przyznaje się do tego, że był przybocznym adiutantem Merynosa, gotów jest ponieść karę za to, w czym brał udział, i to wszystko.

— Żal mi Kruszyny — rzekła Marta. — To był dobry człowiek.

— Dla tak zwanych nieostrożnych dziewcząt — uśmiechnął się ironicznie Halski — bardzo dobry. Rzekłbym, jedyny!

Marta spąsowiała i już zamierzała coś powiedzieć, gdy rozległ się nagle dudniący głos Fryderyka Kompota. — Szanowny panie — odezwał się Kompot do siedzącego naprzeciw Klusińskiego — czyżbym miał coś niezwykłego na czole? Przypatruje się pan z taką uwagą temu miejscu?

Klusiński spojrzał na dół kamizelki Kalodonta i rzekł do Kompota: — Nie, nic pan nie ma na czole. — Przecież teraz nie może pan widzieć? — zająknął się Kompot. — Właśnie że teraz dopiero widzę — rzekł z cichą, cierpliwą melancholią Klusiński.

— A co się stało z tym pięknym oliwkowym humberem? — spytał Geniek Śmigło.

— Jeszcze stoi w naszych garażach jako dowód rzeczowy — odparł Dziarski.

— Obywatelu poruczniku — rzekł nieśmiało starszy sierżant Maciejak — może obywatel porucznik załatwi, aby go nam przydzielili, dobrze? To będzie idealny wóz dla systemu sygnalizacji zajść ulicznych według. — Maciejak zaciął się i zarumienił.

— Sierżant Maciejak jest racjonalizatorem — wynalazcą — rzeki z uśmiechem Dziarski. — Opracował niezmiernie ciekawy system sygnalizacji bójek, zajść, zaczepek, awantur, a nawet wyzwisk. Staramy się usilnie, aby system ten — uzyskał aprobatę naszych władz i został wprowadzony do praktyki milicyjnej.

Wszyscy spojrzeli z uznaniem na sierżanta, zaś skromny Maciejak spłonił się jak panna przy umawianiu pierwszej randki. Zapadło milczenie. Wszyscy myśleli o tym samym.

— Dlaczego on nie przychodzi? — westchnęła Marta, spoglądając na zegarek — dlaczego się spóźnia?

— Właśnie — rzekł niecierpliwy Kalodont — co się z nim dzieje?

Z ulicy rozległo się powolne, nieznaczne pykanie, jak odgłos małych, starych lokomotyw, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi.

— Przepraszam za spóźnienie — rozległ się w chwilę potem miły, nosowy, zgrzytliwy, lecz podszyty jakąś spokojną wesołością głos. — Proszę mi wybaczyć, ale mój urlop skończył się i musiałem zwolnić się z pracy na przepustkę.

Wszyscy przetarli oczy, zamknęli je, otworzyli i raz jeszcze przetarli, zdumieni faktem, że oto pośrodku pokoju stoi Jonasz Drobniak, który wziął się tu nie wiadomo skąd i którego wejścia nikt nie zauważył. Niemniej stał oto, uchylając grzecznie czarnego melonika, z parasolem w ręku, w gumowym kołnierzyku z wykładanymi różkami, kłaniając się lekko na prawo i lewo z staromodnym, wytwornym wdziękiem. — Panie poruczniku — zwrócił się nieśmiało do Dziarskiego, uśmiechając się uprzejmie — będę panu niepomiernie wdzięczny za ostemplowanie mi przepustki. Od razu, żeby potem nie zapomnieć. Bo wie pan, w godzinach służbowych. — Położył przed Dziarskim skrawek gęsto zadrukowanego papieru.

— Nareszcie — odezwała się pierwsza Marta, tłumiąc podniecenie w głosie — czekamy tu na pana z ogromną niecierpliwością.

— Tak — przytwierdził gorąco Halski — tylko pan jest nam w stanie wyjaśnić pewne rzeczy.

Dziarski spojrzał z niesmakiem na Halskiego, lecz nic nie powiedział.

— Moi drodzy — rzekł serdecznie Drobniak — to wszystko wygląda na tak zwany benefis. Wiecie, co to jest benefis?

— Ja nie wiem — przyznał się szczerze Geniek Śmigło.

Jonasz Drobniak podszedł do Śmigły i położył mu rękę na ramieniu. — Benefis, mój chłopcze — rzekł ciepło — jest to ostatni wieczór występów popularnego aktora, na którym robi on publiczny bilans swych umiejętności i swego talentu. Oskarżam was tedy — Drobniak powrócił znów na środek pokoju i powiódł palcem wokoło po wszystkich — że zmuszacie mnie do urządzenia mojego benefisu. Nie przeczę, benefisy są uroczystością wzruszającą i przyjemną, ale?… — tu znów powiódł swymi czarnymi, inteligentnymi oczami i miły uśmiech rozciągnął mu żółtą twarz.

— Ależ? Skądże znowu? Naprawdę nie! — rozległy się — zewsząd zapewniające głosy.

— A zresztą — rzekł Drobniak — wszystko jedno. Mówcie, co chcecie wiedzieć? — Nie siadał, lecz krążył między siedzącymi, wreszcie przystanął obok Juliusza Kalodónta i uścisnął go przyjaźnie za ramię.

— Właściwie — rzekł Kolanko — chcemy wiedzieć wszystko.

— Dobrze — rzekł Drobniak, upychając połówkę papierosa w szklanej lufce — opowiem wam. A więc zaczęło się od tego, że otrzymałem dwa miesiące urlopu. Miesiąc za ten rok i miesiąc za ubiegły. Wtedy postanowiłem odnaleźć ZŁEGO.

Wszyscy pochylili głowy, gdy padło to słowo. Nikt nie śmiał dotąd go wymówić.

— Udałem się tedy na poszukiwanie i znalazłem Kudłatego.

Wszyscy odetchnęli z ulgą. Jonasz Drobniak osiągnął jednym zdaniem to, nad czym męczyli się długo: uzasadnił pozytywny fakt swych poszukiwań, uzasadniając tym samym uczucia, myśli i działania wszystkich tych ludzi w ciągu ostatnich miesięcy. Milczenie stało się tak napięte, że Jonasz Drobniak kontynuował bez żadnej zachęty:

— Widzicie, moi drodzy, wielkie miasto pełne jest tajemnych znaków i zawołań, ukrytych dla niewprawnego oka śladów i tropów; rozbrzmiewa w nim nieustanny zew, powołujący do czynów tak samo jak Indianin w puszczy odczytuje nieomylnie znaki na korze drzewnej, wie, co oznacza każda złamana gałązka, orientuje się dotykając mchu, rozumie odgłosy wodopoju i dąży na niewyczuwalny dla obcego w borze, zaś wyznaczający jego czyny apel wiatrów, temperatur, poszumu liści i zapachu ziemi — tak samo człowiek wielkiego miasta żyje w przebogatej sferze odczuć, doznań i nakazów, utkanej z ruchu ulicznego, wielkomiejskich plotek, woni benzyny, nagłówków gazetowych, neonowych świateł, kawiarnianych rozmów i nastrojów, codziennej pracy wreszcie. Sfera ta określa jego działanie. W chwili gdy zaczynałem mój urlop, w Warszawie rozpoczynała się epopeja ZŁEGO. Nie mogłem za nią nie podążyć. Reszta była zawsze dziełem przypadku. Zanim jednak rozgadam się o ogromnej roli przypadku, wyjaśnię wam pewne rzeczy, 0 których nie wie nawet porucznik Dziarski — tu Jonasz Drobniak skłonił się nieśmiało i ze skruchą porucznikowi, jakby przepraszając, że ośmielił się wiedzieć więcej. Po czym zapalił papierosa i mówił, chodząc w kółko:

— Wiemy już, że prawdziwe nazwisko Filipa Merynosa brzmi Władysław Buchowicz, prawda? Wiemy też, co robił zaraz po wojnie. Natomiast nie wiemy, co robił przed wojną, w czasie wojny i po nieudanym zabójstwie Henryka Nowaka, gdy znikł z Pragi. Otóż Władysław Buchowicz był synem małego urzędniczyny magistrackiego, człowieka niewielkiego nawet posturą. Swą potężną kompleksję fizyczną odziedziczył raczej po matce, która przewyższała męża wzrostem o głowę, zaś tuszą o sporą ilość kilogramów. Byli to cisi, poczciwi ludzie, starający się wychować jedynego syna na przyzwoitego człowieka i dać mu wykształcenie. Początkowo mieli mnóstwo powodów do zadowolenia, gdyż Władek zdradzał duże zdolności umysłowe, nauka przychodziła mu z łatwością, uczył się dobrze. Ale wraz z postępami w nauce Władek wyrabiał w sobie swoistą filozofię życiową: już wtenczas doszedł do wniosku, że droga uczciwości i pracy zbyt jest okrężna i kamienista i nazbyt wolno prowadzi ku powodzeniom, o ile w ogóle ku nim prowadzi. Jeszcze w szkole średniej powziął pewne postanowienie, które odtąd realizował skrupulatnie w życiu. Zaczęło się od bilardu z grzybkiem i taniego pokera, lecz rychło już Władek znalazł się na torze wyścigowym, a potem w mrocznych, zadymionych kawiarenkach ulic Złotej, Zielnej i Wielkiej, w których zbierali się zawodowi gracze w piramidkę i karambola, szulerzy, paserzy, kombinatorzy wyścigowi i złodziejscy notable. Reszty dokonał wzrost i niewątpliwa przystojność młodego Buchowicza: nader szybko znalazły się tanie kobiety i wódka, orgie pijackie w podrzędnych nocnych lokalach i pachnące wyzywającymi perfumami pornograficzne przygody, tak bajecznie urocze dla osiemnastoletnich, silnych chłopców. Ta tandetna, lecz kolorowa uroda życia sprawiła, że Władek Buchowicz porzucił szkołę przed maturą i opuścił dom rodzinny bez słowa pożegnania. Dokonał tego zerwania, trzeba to przyznać w wielkim stylu, bez awantury i gorszących scen, ze spokojem dojrzałego człowieka, który doskonale wie, co ma w życiu do roboty, i rozumie, że tłumaczenie tego rodzicom byłoby traceniem czasu na czynność zupełnie bezcelową. Nie biorąc z domu nawet zapasowych skarpetek przeniósł się z urzędniczego mieszkanka w blokach spółdzielczych na Żoliborzu do jednej ze swych kochanek, mieszkającej przy ulicy Śliskiej. Pani ta, licząc z grubsza, starsza była od Władka o lat piętnaście, dzięki czemu położyła podwaliny pod jego przyszłą wiedzę o kobietach. Po dwóch miesiącach współżycia Buchowicz, uczeń pojętny, pobił ją dotkliwie i wyrzucił z mieszkania, zaś po dwóch następnych miesiącach przyjął ją jako zarządzającą do niewielkiego, zatrudniającego kilka dziewcząt przedsiębiorstwa, które zdołał stworzyć, czerpiąc hojnie z jej cennych wskazówek i dzieląc z podziwu godną przenikliwością jej dwa pokoje z kuchnią na dziesięć separatek. Przez następny rok młody, przystojny, elegancko odziany — Buchowicz zdobywał sobie popularność w świecie przestępczym wielkiej Warszawy. Znany był szeroko na ulicy Żelaznej i w jej dorzeczu jako Władek Buhaj albo Władek Lala, które to przydomki świadczyły zarówno o estymie dla jego siły fizycznej i urody, jak i o sławie jego erotycznej tężyzny. Uczył się techniki organizacyjnej wymuszeń, haraczów i okupów od Maniusia Sprężyny, szefa sztabu słynnego Papy Tasiemki, pijał wódkę u Joska na Mariańskiej z samym Jojne Kowbojem, ongiś przybocznym wielkiego Urke Nachalnika. Już niebawem przestały mu jednak wystarczać sumy z kwitnącego przedsiębiorstwa oraz towarzyskie ocieranie się o potentatów świata zbrodni. Pożądał czegoś większego, jakichś wielkich czynów, sławy w wielkim formacie. Ocknął się w nim ogromny, nie przeczuwany dotąd talent wodza i organizatora, który wypełniał mu głowę tłumem szumiących pomysłów: każdy z tych pomysłów błagał o realizację, w każdym tkwił zalążek wielkości. Buchowicz leżał po całych dniach na tapczanie w jednej z separatek, słucHal bez przerwy nastawianej ciągle od nowa płyty: „I zawsze będzie czegoś ci brak, w samotności będzie ktoś ci się śnił.”, myślał intensywnie i marzył, zapominając o tym nawet, że wycofuje w ten sposób z obrotu jedno z narzędzi pracy i obniża rentowność swego interesu. Rozmyślania te przerwał wybuch wojny. Oczywiście — Władek Buchowicz nie stawił się na wezwanie do wojska, uważał, że ogólna mobilizacja go nie dotyczy, zaś małe przykrości z jego absencji w szeregach zostały łatwo usunięte przy pomocy zwiększonego, ofiarnego i patriotycznego wysiłku pracownic w jego zakładzie. Natomiast w czasie oblężenia Warszawy, uciekając przed bombardowaniem, trafił zupełnie przypadkowo na Siekierki i tam już pozostał. Nie wrócił do śródmieścia. Znalazł swą ziemię obiecaną.

Jonasz Drobniak zamilkł na chwilę. Wyrzucił paznokciem niedopałek z lufki. Wokoło siebie miał błyszczące emocją oczy, wpatrzone weń jak w ekran, na którym przewija się zapierający dech w piersiach film.

— Siekierki nigdy nie cieszyły się w Warszawie dobrą sławą — ciągnął Jonasz Drobniak — była to peryferia zaludniona specyficzną mieszaniną drobnomieszczaństwa i lumpenproietariatu, zamieszkujący ją ludek parał się przeważnie owymi interesującymi profesjami z pogranicza pracy fizycznej i kombinatorstwa. Sezonowi murarze i specjaliści od kwaszenia kapusty mieszali się tam w małych, półwiejskich domkach ze złodziejaszkami i prostytutkami, piaskarze, wiślani przewoźnicy i badylarze sąsiadowali przez próg z włamywaczami, pajęczarzami i doliniarzami, związani byli z nimi tysiącem wspólnych interesów, węzłów sąsiedzkich, rodzinnych, towarzyskich, spowinowaceni ze sobą i spokrewnieni tworzyli wielką, siekierzańską familię, istny klan, hulający bez pamięci i wyrzynający się wzajemnie nożami wśród imieninowych, pijackich bestialstw, lecz spoisty, zamknięty i niezwykle solidarny na zewnątrz. Pomiędzy krzywymi płotami rzadko zabudowanych uliczek, na kocich łbach błotnistych bruków, wśród ciemnych nocy działy się tu rzeczy ponure i wielkie, zaś obierające kartofle lub przyszywające guziki do spodni matki, żony i siostry z Siekierek rzadko odrywały się od swej roboty na odgłos strzałów rewolwerowych czy śmiertelnego krzyku dobijanego nożami człowieka. Zachodzi pytanie: w jaki sposób Buchowicz zakorzenił się w tym zamkniętym środowisku? Złożyło się na to kilka przyczyn. Po pierwsze: jego talent organizacyjny — w tym właśnie czasie Siekierki rozwijały u siebie wielki przemysł nielegalnego pędzenia wódki, tak dochodowy w czasie wojny; w warunkach okupacyjnego głodu alkoholu rosła wielka fortuna Siekierek, Buchowicz zorientował się bardzo szybko w tych nieograniczonych możliwościach, niósł ład i organizację w dzikie stosunki działających na własną rękę i zwalczających się wzajemnie bimbrowni, stworzył rodzaj siekierzańskiego monopolu, kartelu, którego wpływy objęły swym zasięgiem pobliski Czerniaków, cały dolny Mokotów, Sadybę, Wilanów. Oczywiście, że początki były trudne. Siekierki dopiero później oceniły właściwie działalność Buchowicza, toteż wstępem do kariery na Siekierkach było co innego, a mianowicie przyczyna numer dwa, czyli cherchez la femme. We Władku Buchowiczu zakocHała się bez pamięci kobieta wpływowa, mało — rządząca wręcz Siekierkami i zwana powszechnie „Królową Siekierek”. Miała na imię Aniela, była niegdyś krzepką, bardzo ładną dziewczyną lekkich obyczajów, sama, o własnych siłach, zawdzięczając to mocy i gwałtowności swego charakteru, dźwignęła się z czasem do roli wielkiej indywidualności w swej dzielnicy. Gdy Buchowicz zjawił się na Siekierkach, Aniela była już po trzydziestce i po trzech małżeństwach; ostatnim jej mężem był znany ze swej dzikości i siły fizycznej bandyta nazwiskiem Jan Chaberek, skazany jeszcze przed wojną na dożywotnie więzienie. Podczas wrześniowego rozgardiaszu Chaberek uciekł z więzienia na Świętym Krzyżu, pojawił się na krótko na Siekierkach, skatował Anielę do nieprzytomności ze względów czysto dydaktycznych, po czym zostawił jej dużo pieniędzy, zdobytych nie wiadomo jak, i znikł gdzieś na pięć lat. Właśnie w tym czasie pojawił się Buchowicz. Aniela zakocHała się na zabój w przybyszu, lecz im mocniej grążyła się w miłość, tym bardziej odpycHała Buchowicza od siebie; udawała zimną i nieprzystępną, co jest, jak wiadomo, jednym z najpowszechniej znanych od zarania ludzkości sposobów na wywoływanie pożądania u upragnionego mężczyzny. Buchowicz z miejsca ocenił sytuację z przenikliwością mądrego sutenera; od razu pojął, że Aniela odda mu tysiąckrotnie cenniejsze usługi jako wspólniczka niż jako kochanka, toteż ułożył ich wzajemny stosunek a płaszczyźnie złodziejsko-pieniężnych interesów. Było to pociągniecie niezwykle chytre; pieniądze Anieli i wpływy „Królowej Siekierek” stanęły do dyspozycji Buchowicza, jednocześnie zaś dumna i nie znająca porażek miłosnych kobieta spalała się w dzikiej, skrywanej miłości, podsycanej umiejętnie ostentacyjną, handlową obojętnością jej przedmiotu uczuć. Trwało to dwa lata, w czasie których Buchowicz drgnieniem powieki nawet nie okazał najmniejszego zainteresowania Anielą jako kobietą, zaś Aniela urządzała orgiastyczne libacje przy dźwiękach patefonowych tang w stylu: „Mój kochanek to bandyta, łobuz, drań!..”, potem zaś własnoręcznie holowała na morzach bimbru i po oceanach wódki najpiękniejsze dziewczęta Siekierek do łóżka Władka Buchowicza. Ta w gruncie rzeczy prymitywna dziwka z tanich knajp Czerniakowskiej ulicy, rozrośnięta, jędrna „Królowa Siekierek”, odkrywała naraz przedziwny świat trudnych i skomplikowanych uczuć, doznała po raz pierwszy w życiu rozkoszy miłosnej samoudręki, utonęła w upojnych odmętach nie spełnionego szczęścia. Ponieważ nie mogła przykuć do siebie Buchowicza swym ciałem, przykuwała go co dzień tysiącem drobnych usług lojalnej wspólniczki, których prawdziwą treść Buchowicz odczytywał bez trudu: uśmiecHal się tylko licząc pliki banknotów, płynące mu do kieszeni z tej spółki. Ale — co tu dużo mówić, Aniela nie była pozbawiona uroków, wręcz przeciwnie — w ciemnym pokoju pełnym tanich sprzętów, łóżek i wysoko spiętrzonych na nich betów, wśród rozrzuconych w przesiąkłym wódką powietrzu gramofonowych tonów tanga: „Ach, nie odchodź ode mnie, nie daj czekać nadaremnie.” gorąca, miękka skóra jej piersi parzyła wprost przez rozchełstaną bluzkę i odsłonięty stanik, mocne, zgrabne uda urzekały palącym pasmem ciała pomiędzy końcem cielistej, jedwabnej pończochy a podwiniętą z gorąca spódnicą, małe, jasne, osadzone głęboko w chudej twarzy oczy rzucały złe, wyzywające i fascynujące błyski. Pewnego wieczoru Buchowicz zapomniał o swej taktyce. Nazajutrz pastwił się nad „Królową Siekierek” tak długo, wytrwale i z takim rezultatem, że spędziła potem dwa tygodnie w szpitalu. Wróciła stamtąd jego bezwolną niewolnicą. Dotąd wiedziała o jego urodzie, o jego chytrości i kozackim sprycie; teraz dowiedziała się o jego sile, nieokiełznanej gwałtowności i brutalności, o jego miłosnej tężyźnie: te zaś walory składały się w jej marzeniach na ideał mężczyzny. Odtąd przylgnęła doń na resztę życia z głuchą zaciekłością tych prostych i namiętnych serc, które idą ślepo za swymi ideałami na każdą dolę i na każdych warunkach. Ale Buchowicz nie potrzebował jej więcej: był już w tym czasie bożyszczem Siekierek, opitym krwią i pieniędzmi. Jako wspólniczka Aniela straciła dlań swą wartość, jako kochankę odepchnął ją wulgarnie od siebie. Wobec tego została jego służącą, aż do chwili aresztowania w ostatnią niedzielę, W tymże mniej więcej czasie, gdy Aniela leżała w szpitalu, zaistniała trzecia przyczyna, która sprawiła, że Siekierki usynowiły Buchowicza nieodwołalnie i raz na zawsze: w trakcie jakiegoś rozliczenia z odbiorcami siekierzyńskiego bimbru, które przerodziło się w kłótnię.

Buchowicz zabił człowieka. To przypieczętowało jego sławę i jego los: tylko związany ściśle z Siekierkami mógł chronić się skutecznie przed zemstą przyjaciół swej ofiary.

Po wojnie, gdy skończył się złoty okres nielegalnego pędzenia bimbru, Siekierki podupadły mocno i stały się dla Buchowicza za małe, za ciasne. Przeniósł się na Pragę. Co tam robił, wiemy z opowiadania Henryka Nowaka. Oczywiście — Nowak nie znał jeszcze szeregu ważkich szczegółów. Nie wiedział na przykład, że Buchowicz spędzał noce całe na marzeniach. Trawiła go przedziwna, nienasycona żądza władzy, rządzenia, znaczenia, dyktowania swej woli, osobliwie skłębiona z pasją jakiejś chorobliwie pojętej popularności w swoim świecie, w świecie przestępstwa i zbrodni. Leżąc na brudnym tapczanie, z butelką wódki na podłodze pod ręką, rozmyślał całymi godzinami nad tym, jak by ująć w żelazne karby, zorganizować i usystematyzować całe to eldorado przestępczości, które zakwitło w pierwszych latach na ruinach Warszawy; wiedział, że wśród brudnych gruzów milionowej niegdyś stolicy błyszczy złota żyła, którą ktoś musi wygrzebać z błota i śmiecia, ująć w ręce, dźwignąć. Czuł się na siłach dokonać tego. Wpoił w siebie przekonanie, że jest jedynym przeznaczonym do tego człowiekiem, jakimś mesjaszem zbrodni, którego misja i posłannictwo polega na odrodzeniu warszawskiego kryminalnego rynsztoka w odbudowującej się metropolii. Kuł wielkie, oszałamiające plany, opracowywał drobiazgowo ich szczegóły. Brakowało mu tylko olśniewającej koncepcji, pomysłu, który uruchomiłby wszystko. Takie olśnienie przyszło w końcu, będąc, jak zwykle, dziełem przypadku: w jednej z praskich met, w ohydnej, piwnicznej norze, w której wśród zapleśniałych zapasów prowadzonego dla fasady kolonialnego sklepiku piło się wódkę na workach ze stęchłą kaszą, Buchowicz spotkał Jana Chaberka. Chaberek był już wtedy prawdziwym wrakiem ludzkim, alkoholowym delirykiem o przestrzelonym podniebieniu, z którego ust dobywał się tylko chrapliwy, niewyraźny bełkot, nędznym strzępem dawnego zbója, przeżartym chorobami i wódką, zdolnym już tylko do bestialskiego mordowania bezwolnych ofiar. Buchowicz patrzał na Chaberka długo i patrzał nań zagadkowo: w mózgu jego rodził się plan gigantyczny, a tak misterny i tak śmiały, że bladły przy nim wszystkie uprzednie kombinacje. Wyciągnął Chaberka za włosy z mety, zawiózł do Rembertowa na melinę, zaś sam wkrótce potem znikł z Pragi bez śladu.

W kilka miesięcy później otwarty został przy ulicy Chmielnej w Warszawie sklep z plastykową galanterią, którego właściciel nazywał się Filip Merynos. Był to wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o ciemnej, mięsistej twarzy, ciemnych włosach i oczach. Ubierał się nienagannie i zachowywał powściągliwie, z nieco przesadną rezerwą warszawskich businessmanów z powojennej inicjatywy prywatnej, pozujących na towarzyską elitę. Wkrótce zasłynął jako rzutki i zdolny przedsiębiorca, interesy jego rozwijały się znakomicie, sklep z Chmielnej znalazł zaplecze w małej fabryczce przy ulicy Próżnej, która rozpoczęła wydajną produkcję nylonowych torebek, pasków, galanterii z mas plastycznych. Niebawem Filip Merynos zalał Warszawę małymi saszetkami swego wyrobu, tak zwanymi kosmetyczkami, przepoił każdą niemal warszawiankę żądzą posiadania takiej saszetki, zyskał sobie sławę w kołach fachowych, miano „króla kosmetyczek” i zbił przy tym grube pieniądze. Wszyscy wiedzieli dobrze i powtarzali na wszystkie strony o jego sukcesach, o ciągłych inwestycjach i rozwoju przedsiębiorstwa: takie zaś plotki, umiejętnie rozpuszczane i dawkowane, przyczyniają się raczej do zmętnienia atmosfery niż do wyjaśnienia czegokolwiek. Widoczność i przejrzystość spraw Filipa Merynosa uległa jeszcze większemu zaciemnieniu, gdy Filip Merynos zupełnie nieoczekiwanie, w dobie, kiedy inicjatywa prywatna cieszyła się pełnymi możliwościami rozwoju, przekształcił swe przedsiębiorstwo na spółdzielnię pracy pod firmą „Woreczek”. Mówiono wtedy o nim, że śpieszy się trochę zanadto, że mógłby spokojnie jeszcze popracować na pełnych obrotach i przy pełnych zarobkach zamiast kontentować się pensją prezesa spółdzielni, ściśle określoną statutem. Były to, oczywiście wszystko bzdury: Filip Merynos wiedział doskonale, co czyni, natomiast plotkujący o nim głupcy nie wiedzieli nic. Nie wiedzieli na przykład o tym, że spółdzielni „Woreczek” łatwiej było przeprowadzać i księgować buchalteryjnie milionowe inwestycje, dokonywane w jej magazynach przy ulicy Bagno, przeprowadzać specjalne linie telefoniczne, rozkopywać na własną rękę unerwiony przewodami teren wokół dawnej Centrali Telefonów dla skonstruowania ruchomej ściany w piwnicy, budować kunsztowne zapadnie i sztolnie na nie wyremontowanym piętrze pewnej kamienicy, że w spółdzielni można było zatrudnić szereg osób ze sztabu przybocznego na zasadzie prostego Ausweisu; że spółdzielnia mogła bez podejrzeń prowadzić w swej buchalterii rachunki tak zwanego „wydziału transportowego”, który w rzeczywistości był oddzielnym przedsiębiorstwem samochodowym, dającym milionowe zyski z obrotu kradzionymi autami lub z nielegalnych, skrywanych przed władzami praktyk przy transakcjach zagranicznymi wozami, że wreszcie za tą firmową elewacją kryła się druga buchalteria przedsiębiorstwa Filipa Merynosa, w której figurowały kryptonimy takich wydziałów, jak „wydział biletowy”, „wydział witamin”, „wydział handlu cegłami”, „wydział wycieczek i wczasów”, „wydział rozbierania.”

Jonasz Drobniak umilkł na chwilę i zapalił nowego papierosa. Uśmiechnął się na widok chciwych spojrzeń, wbitych weń ze wszystkich stron. Cisza była taka, że nie słychać było nawet odgłosów miasta.

— Tak, tak. — pokiwał głową Jonasz Drobniak — to była wielka mafia, ogromny gang, zorganizowany z podziwu godną precyzją. Jego fundament stanowiła drobiazgowa analiza warunków społecznych tego miasta w tym czasie. Były to lata, gdy przed społecznością dźwigającej się z ruin Warszawy stanął groźny problem chuligaństwa. Problem ten rozrastał się do rozmiarów choroby społecznej, prawdziwej klęski, z każdym rokiem przybierał na masowości. Władysław Buchowicz alias Filip Merynos dostrzegł w zgangrenowanej tkance obyczajowo-społecznej chuligaństwa idealną pożywkę dla rozwoju pasożytniczego, przestępczego organizmu. Dostrzegł to z niezwykłą trafnością, ba. z prawdziwą genialnością utrafił celnie w najczulszy punkt. Przystosował zbrodnię do wymogów chwili, uwspółcześnił ją, oparł na rozeznaniu nowych warunków społecznych. Wielcy włamywacze w stylu Szpicbródki mieliby w dzisiejszej Warszawie nieduże pole do popisu: banki są zbyt pilnie strzeżone, zaś do robotniczych mieszkań na Starówce i MDM-ie nie ma po co się włamywać. Natomiast przed wojną nikt nie zrobiłby fortuny na podrabianiu biletów na imprezy sportowe ani na szantażowaniu ulicznych owocarzy. Filip Merynos widział to wszystko i uruchamiał coraz to nowe wydziały, wypływające z potrzeb chwili. W słabo oświetlonych ulicach z początków odbudowy kwitł bujnie i dziko proceder obrabowywania z ubrań zapóźnionych przechodniów. Stworzony przez Merynosa „wydział rozbierania” usystematyzował chaotyczne stosunki w tej dochodowej branży: odtąd stosy ściśle wycenionej odzieży zapełniały magazyny spółdzielni „Woreczek”, zaś okrzyk: „Wyskakuj pan z ubrania!..”, rozlegający się w mrocznych zakamarkach zgruzowanych ulic, stał się raczej formułą roboczą niż groźnym zawołaniem opryszka. Wiadomo było powszechnie, że na ogromnych przestrzeniach jezior mazurskich, tego czarującego rezerwatu turystyczno-wakacyjnego pełni straż zaledwie kilkunastu milicjantów, w takich warunkach otwierają się wspaniałe perspektywy przed niewielką ekipą silnych i obdarzonych fantazją funkcjonariuszy „wydziału wycieczek i wczasów” spółdzielni „Woreczek”, którzy po każdej podróży służbowej na tereny pełne samotnych kajaków i szukających odosobnienia na łonie natury par urlopowiczów wracają do warszawskiej centrali obładowani setkami aparatów fotograficznych, zegarków, biżuterii i gotówki, zdobytych przy pomocy tak łatwo dostępnych narzędzi pracy, jak kawałek ołowianego kabla, żelazna rurka gazowa lub wprost drewniana pałka. Po to zaś, by owocnie rozwijać przedsiębiorstwo i tworzyć coraz to nowe wydziały, Filip Merynos potrzebował dwóch elementów: po pierwsze — zawiesistego grzęzawiska chuligańskiej masy, które byłoby glebą dla jego hodowli zbrodni, a jednocześnie zawsze pełnym rezerwuarem rekruta, zapleczem werbunkowym coraz to nowych warszawskich desperados dla rozwijającego się gangu; po drugie — jakiegoś symbolu, normującego życie uczuciowe i świat pojęć i autorytetów warszawskiej żulii i chuliganerii. W ten sposób powstał mit o obywatelu Kudłatym. Umiejętnie skonstruowana wieść, obmyślone do ostatnich szczegółów podanie poszło na Warszawę. Gdy spęczniało, obrosło ulicznymi sagami i rynsztokowymi klechdami, nadszedł moment działania. Pewnej ciemnej nocy Merynos i Robert Kruszyna przywieźli z Rembertowa półprzytomnego zwyrodnialca Jana Chaberka do piwnicy przy ulicy Bagno. W kilka dni potem miała miejsce wielka złodziejska dintojra w jednym z baraków budowlanych przy ulicy Karolkowej. Autorytet obywatela Kudłatego był już w tych kołach na tyle silny, że gdy któryś z ludzi Merynosa zaproponował przekazanie obywatelowi Kudłatemu oskarżonego o nielojalność złodzieja, wszyscy przystali na to z entuzjazmem. Podsądny uprowadzony został w nocy na ulicę Bagno, skąd zwłoki jego wywieziono nad ranem i porzucono na peryferyjnych łąkach za Dworcem Zachodnim. Odtąd sława obywatela Kudłatego nabrała cech kultu. Tajemnicza bezosobowość tej postaci, której nikt nigdy nie widział, a której wyroki nacechowane były tak bezwzględnym, krwawym realizmem, podsycała wiarę w jej wszechmoc, urastała w zabobonnych wyobraźniach do rzędu zjawisk nadprzyrodzonych. Trzeba przyznać, że Filip Merynos wyreżyserował genialnie tę krwawą operę. Chaberka w roli obywatela Kudłatego nie widział nikt, prócz skazanych na śmierć i Roberta Kruszyny, który odczuwał przed nim obłędny, przesądny strach. Ludzi, którzy mieli być tylko badani przez Kudłatego, przyjmował sam Merynos w zupełnym odosobnieniu, nawet od Kruszyny. Przebierał się wtedy, charakteryzował umiejętnie i puszczał w ruch cały sztafaż, całą scenerię z niesamowitego filmu, jaką stworzył w owej piwnicy przy ulicy Bagno. Nawiasem mówiąc, Filip Merynos popadł w rodzaj schizofrenii i pod koniec sam już dobrze nie wiedział, kto jest obywatelem Kudłatym, kto bandytą i mordercą Chaberkiem, a kto Filipem Merynosem, prezesem spółdzielni „Woreczek”. Osobowości te i wcielenia pomieszały się zresztą zupełnie, jeśli nie w świadomości Władysława Buchowicza, to na pewno w swych czynach, które w istocie były czynami jednego potencjału niemoralności i zbrodni. Jedno jest pewne: Buchowicz alias Merynos przeżywał najwspanialsze dni swego życia — za pośrednictwem stworzonego przez siebie mitu, ożywionej legendy, wypełnianej codziennie żywym mięsem nowych decyzji odświeżanej krwią okrutnie mordowanych ofiar, rządził absolutnie przestępczą Warszawą. W ten sposób urzeczywistniał swe stare sny o potędze, zaspokajał do syta swój głód znaczenia i swe bezbrzeżne pragnienie tajemniczej, złej sławy, albowiem pieniądze i zdobycze materialne były zawsze dla Buchowicza środkiem, a nigdy celem — cel zaś stanowiło owo bezbrzeżne pożądanie ukrytej, tajemnej wszechmocy nad ludźmi swojego środowiska, spalające go od wczesnej młodości. Gdy Filip Merynos osiągał szczyty chwały i potęgi, na widownię wystąpił Henryk Nowak jako ZŁY. Zjawił się znikąd, z odmętów wielkiego miasta, i od razu uderzył w podstawę zbudowanego przez Merynosa imperium, zranił najbardziej newralgiczny splot powiązań tej kunsztownej budowli — wydał nieubłaganą i skuteczną wojnę siłom społecznym stanowiącym fundamenty jego władztwa. Rzecz jasna, że Merynos nie mógł zlekceważyć tego ataku. Pod sztandarem obywatela Kudłatego rusza do walki, której kolejne bitwy to porwanie Siupki i prowokacja z zeznaniami, mająca na celu oskarżenie ZŁEGO o morderstwo Mechcińskiego, to kiermasz owocarski, na którym ZŁY miał zostać zabity lub unieszkodliwiony, to zamordowanie Kubusia Wirusa i skierowanie podejrzeń o tę zbrodnię znów na ZŁEGO, to wielka mobilizacja warszawskiego chuligaństwa do generalnej rozprawy ze ZŁYM przed stadionem. Resztę znacie.

Jonasz Drobniak umilkł i zapadła głucha cisza. Przez dobrą minutę wszyscy wstrzymywali oddech: każdy czuł, że jasne, przejrzyste opowiadanie tego niepozornego człowieka skotłuje mu się za chwilę w głowie w nieporządny nawał wrażeń, w chaotyczny natłok myśli — i dlatego usiłował, wstrzymując oddech, przedłużyć tę chwilę jasności, klarowności i pełnego rozumienia rzeczy. Drobniak sięgnął po papierośnicę, która okazała się pusta. To było jakby hasłem: zewsząd wyciągnęły się ramiona zakończone paczką papierosów, jak w cichym, wzruszającym hołdzie, składanym przy pomocy najzwyklejszego z codziennych gestów. Jonasz Drobniak uśmiechnął się bardzo serdecznie i wziął papierosa z pudełka Juliusza Kalodonta, mówiąc: — Dziękuję panu, stary, drogi przyjacielu. — Juliusz Kalodont aż pokraśniał z radosnego zadowolenia, tak poczuł się zaszczycony tym wyróżnieniem. Wtedy też rozebrzmiała wrzawa wyzwolonych z zasłuchanego milczenia głosów. Wszyscy mówili naraz, jeden przez drugiego.

— Skąd pan to wszystko wie? — wybił się z ogólnej wrzawy głos Witolda Halskiego i wszyscy umilkli, gdyż to proste i bezpośrednie pytanie najlepiej wyrażało nurtującą wszystkich ciekawość.

Twarz Jonasza Drobniaka zabarwiła się subtelnym humorem, jego długi nos uniósł się z zabawną godnością w górę.

— Skąd wiem? — powtórzył — przyznam się, że odpowiedź na to pytanie przyjdzie mi z trudem. Po pierwsze — dlatego chyba, że jestem z zawodu buchalterem i potrafię odczytywać najmisterniej zaksięgowane tajemnice różnych przedsiębiorstw. Po drugie zaś. — Jonasz Drobniak spuścił wzrok, pochylił nos i zarumienił się: po szczytach jego kościstych, żółtych policzków przebiegł płomyk przemiłej wstydliwości, jaka maluje się zazwyczaj na obliczach ludzi mających mówić o swych cichych umiłowaniach, co do których trapią ich ciągłe wątpliwości, czy aby nie zostaną one poczytane przez bliźnich za śmieszną błahostkę. — Po drugie. — powtórzył — dlatego, że jestem. detektywem amatorem. — Po czym uniósł powoli, ostrożnie głowę, jakby obawiając się wybuchu drwiącej wesołości. Ale wszyscy milczeli.

— O, brawo! — zawołał cicho, lecz z uczuciem Fryderyk Kompot, westchnąwszy przy tym romantycznie — a więc są jeszcze tacy? Jak to dobrze!

— Ja jestem — rzekł z głęboką skrucha Jonasz Drobniak. — Uważam bowiem, że jest to zajęcie przepiękne i pasjonujące. Detektyw amator to taki człowiek, który wtrąca się w cudze sprawy nie proszony, lecz w sposób taktowny. Życie wokoło nas pełne jest dokądś wiodących tropów, albowiem wszędzie wokoło i codziennie dzieje się mnóstwo ciekawych spraw. Otóż są sto takie sprawy, które zazwyczaj jedni ludzie chcą ukryć przed drugimi. Tak już jest, proszę państwa, że nieustannie coś ukrywamy przed innymi, począwszy od krzywej łopatki, którą maskujemy modą, elegancją, specjalnie skrojonym ubraniem, poprzez nagłą sympatię do żony swego przyjaciela, aż po milionową defraudację, której maskowanie wymaga tak skomplikowanych czynności, że stają się one wręcz pasjonujące. Detektywi spędzają swe życie właśnie wśród spraw ciekawych, starają się je wykryć. W tym celu każdy z nich posługuje się swoją metodą. Sherlock Holmes, jak wiadomo.

— Przepraszam, że panu przerywam — rzekł łagodnie Dziarski. — Wie pan, jak bardzo mnie te sprawy interesują. Dlatego pragnę pana od razu spytać o pańską metodę.

— Dobrze — rzekł zgodnie Drobniak — powiem panu. Po przeczytaniu ogromnej sterty literatury kryminalnej, po obejrzeniu wielkiej ilości filmów i po skrupulatnej analizie zdobytej w ten sposób wiedzy doszedłem do wniosku, że zarówno metoda dedukcyjna Sherlocka Holmesa, jak metoda racjonalistyczna Herculesa Poirot, jak metoda dowodów rzeczowych szkoły angielskiej, jak metoda psychologiczna doktora Zimmertuera, jak metoda spirytualistyczna ojca Browna, że wszystkie te metody jednym słowem zdają pomyślnie egzamin, o ile mają po swojej stronie przypadek. Moja metoda jest prosta, polega bowiem na zaufaniu w bogactwo przejawów życia. A więc mówiąc jaśniej — w wszechmoc przypadku.

— Trudno mi się z tym zgodzić — rzekł sceptycznie Kolanko. — Podważa pan w ten sposób całą naukową bazę kryminalistyki.

— Co robić — uśmiechnął się przepraszająco Drobniak — ale taka jest moja metoda. Jeśli jednak pomyśli pan o wzajemnym uzupełnianiu się wiary w przypadek, z teorią rzeczy ciekawych, których pełno jest na każdym kroku, wtedy może zrozumiemy się. Życie pełne jest przypadków i rzeczy ciekawych, zaś w wielkim mieście obydwa te czynniki życia zwielokrotniają się oszałamiająco. Mój Boże — Drobniak westchnął dziękczynnie — ileż pasjonujących rzeczy znaleźć można na wystawach filatelistycznych. — Porucznik MicHal Dziarski spojrzał w tym miejscu nieco zbyt nagle w sufit, zaś redaktor Edwin Kolanko rozpoczął baczny przegląd swych paznokci jak ktoś, kogo nie dotyczy nic z tego, co się właśnie mówi —.w autobusach i ciastkarniach. — Geniek Śmigło pochylił szybko głowę nad zapałką, która ani rusz nie chciała się zapalić, zaś Fryderyk Kompot uśmiechnął się marzycielsko, acz niezbyt mądrze —.w kioskach z prasą i z tytoniem. — Juliusz Kalodont chrząknął kilka razy, a następnie nakrył twarz chustką wielkości niedużego prześcieradła, w którą siąkał rozgłośnie, dając tym do zrozumienia, że cierpi na dokuczliwy katar —.ileż frapujących historii dzieje się na ciuchach. — Marta zarumieniła się gwałtownie i natychmiast przejawiła gorączkowe zainteresowanie jedną z rączek swojego koszyczka, która skądinąd była w zupełnym porządku —.w „Kameralnej”. — doktor Witold Halski badał właśnie swój obcas z taką uwagą, jakby problematyka tego fragmentu obuwia stanowiła ośrodek jego pozazawodowych umiłowań. Drobniak spoważniał i dodał: — A ileż ciemnych, ponurych, a tym bardziej ciekawych spraw dzieje się w zatłoczonych tramwajach i pociągach podmiejskich, w barach mlecznych, na dworcach, przed kinami i w tanich, peryferyjnych knajpach.

Wszystkim zrobiło się naraz bardzo smutno i Jonasz Drobniak, jakby wykładając ogólne nastroje, rzekł poważnie: — Nie ma między nami człowieka, który sobą i swym życiem potwierdza moją metodę. Po to, aby wiedzieć, co się działo ongiś na Siekierkach, musiałem tam spędzić pewien czas. Ciekawiła mnie atmosfera tego miejsca, interesowałem się kryminalistyką, a więc szukałem kontaktu ze światem przestępczym. Ze ZŁYM było inaczej: to on narzucił nam wszystkim kontakt ze sobą, wyjaśniając tym samym doskonale rolę przypadku w mojej metodzie. Pozorna tajemniczość i wszechobecność Nowaka-ZŁEGO wywodzi się z niezmiernie realnego i — konkretnego zjawiska: z powszechności awantury w Warszawie. W Warszawie pełno jest awantury, mnóstwo awantury, wszędzie awantura, począwszy od pyskówek w ogonkach po mleko, poprzez wieczną wojnę pasażerów z obsługą środków komunikacyjnych, aż do krwawych bijatyk w knajpach. Postronni świadkowie unikają na ogół bezpośredniego angażowania się w awantury, natomiast ZŁY — przeciwnie — uprawiał na każdym kroku interwencję. Stąd to wszystko. I w ten sposób odpowiednio pojęty przypadek może się stać cząstką ogólnego planu.

Wszyscy zamyślili się głęboko nad tymi słowami, a po chwili redaktor Edwin Kolanko powiedział cicho, powoli, lecz bardzo wyraźnie: — Nieoceniony pan Drobniak!

Coś z dawnej, dziennikarskiej chwały Edwina Kolanki zawisło po tych słowach w powietrzu i wszyscy poczuli się urzeczeni bezbłędną trafnością tego jedynego przymiotnika.

— Wcale nie musiał go pan od razu aresztować — rzekł Kalodont dość wyzywająco do Dziarskiego —.i osadzać od razu w więzieniu.

— Właśnie. — rzekł również całkiem agresywnie Geniek Śmigło — taki człowiek? Co za człowiek!

— Obywatele — rzekł spokojnie, lecz bardzo stanowczo Dziarski i wszyscy odnieśli wrażenie, że mimo pompatycznego początku padną tu za chwilę — słowa naprawdę ważkie — obywatele, w tym gronie ja reprezentuję państwo i prawo. Państwo i prawo osadziło Henryka Nowaka w więzieniu. Nas, to znaczy państwo i prawo, trudno jest częstokroć dobrze zrozumieć: gęstwa paragrafów i ustaw przesłania w licznych wypadkach naszą mało efektowną słuszność postępowania. Często też sceniczny blask pewnych gestów usuwa tę słuszność w cień. Natomiast bardzo łatwo jest nas krytykować, wieszać na nas psy. Ale my mamy rację, naszą rację. Jest to racja fundamentalna, na której wznoszą się trwałe mury organizacji współżycia miedzy ludźmi.

Wszyscy pojęli naraz, jak w olśnieniu, tę rację, ale nagłe światło tego rozeznania i zrozumienia zgasło zaraz pod podmuchem niezliczonych zastrzeżeń, które znów każdemu przyszły na myśl. Wszyscy spojrzeli na Jonasza Drobniaka, jakby szukając u niego pomocy przeciw trudnym, słusznym, a tak niechętnie przyjmowanym racjom porucznika Dziarskiego. Jonasz Drobniak milczał długo, wreszcie rzekł:

— Myślę, że porucznik Dziarski ma słuszność. Henryk Nowak przebył swą ekspiację, a teraz musi odbyć karę. Jedyna droga Hanryka Nowaka do nas wiedzie przez salę sądową i przez celę więzienną. Innej drogi nie ma. Niemniej ani na chwilę nie wątpię, że wkrótce Henryk Nowak znajdzie się wśród nas.

Po czym skłonił się uprzejmie wszystkim wokoło, uchylił melonika i — znikł tak nagle i nieoczekiwanie, jak się pojawił. Wszyscy siedzieli skamieniali ze zdumienia; po chwili jak na komendę rzucili się jeden przez drugiego do okna. Na dole pod nimi Jonasz Drobniak wsiadał do stojącego przy chodniku śmiesznego, staromodnego samochodziku typu kabriolet — czółenko, na widok którego Marta jęknęła: — Mamo! Ja przecież znam ten wózek! — Drobniak zamknął za sobą starannie drzwiczki, wstawił parasol między kolana, raz jeszcze spojrzał w górę, uniósł melonik w swym pełnym staroświeckiego wdzięku pozdrowie niu, uśmiechnął się z serdeczną przyjaźnią do głów w oknach, pomacHal im tkliwie dłonią i przesłał kilka pożegnalnych pocałunków. Po czym zapuścił motor. Dziwaczny pojazd zadrżał, wzdrygnął się i zakołysał, wreszcie ruszył z miejsca, ciągnąc za sobą pióropusz dymu z otworu na wodę w przodzie maski oraz pykając rozgłośnie jak małe, bardzo stare lokomotywy. Oddalał się powoli w sinosłoneczną tonację warszawskiej majowej ulicy, skomponowanej z barwy asfaltu, kurzu, błękitnego nieba i jasnych, nowych domów, lawirował zabawnie pomiędzy tramwajami, ciągnikami, autobusami, konnymi platformami i ciężarowymi autami. Niebawem trudno już było dojrzeć czarny melonik, sterczący wysoko i sztywno nad osobliwą karoserią.

Wszyscy odeszli od okien z nieokreślonym żalem w sercach i zaraz potem zaczęli się żegnać. Każdy odczuwał w tej chwili potrzebę samotności po to, aby w odosobnieniu pochwycić coś bardzo ulotnego, coś, co przewija mu się przez głowę i serce, coś, co koniecznie trzeba w sobie umocnić i przechować. Jedynie porucznik MicHal Dziarski, nie uchodząc powszechnemu nastrojowi, trapił się dodatkowo pewną myślą. — Muszę mieć tego Szajewskiego — rzekł w końcu do starszego sierżanta Maciejaka, gdy znaleźli się na ulicy. — A pan dokąd? — spytał po chwili Kolankę — w którą stronę? — Kolanko zmieszał się lekko. — Idę na posiedzenie Kolegium Orzekającego w mojej Dzielnicowej Radzie Narodowej. Mam dzisiaj dyżur — dodał z nieco wstydliwym uśmiechem. — Zabrałem się do pracy społecznej, widzi pan. — Przecież nigdy nie wierzył pan w te metody — wtrącił Halski nieco drwiąco. — Uważał pan zawsze, że ulicę warszawską należy wychowywać przy pomocy silnej ręki. — I uważam tak nadal — rzekł nieśmiało Kolanko — ale, widzi pan, bardzo pragnę coś robić w tym względzie, a to jest na razie jedyne pole do działania. — I powiedzmy to sobie szczerze — dodał z brutalną bezceremonialnością Halski, gdy Dziarski pożegnał się i odszedł — jedyny na razie sposób zemsty, co, panie Edwinie? W gruncie rzeczy skuteczniejszy niż pisanie antychuligańskich artykułów, którym wszyscy przyznają słuszność, ale które nie mają żadnych następstw. — Tak — rzekł stanowczo Kolanko i jakiś odblask dawnej drapieżności przemknął przez jego jasne oczy — ma pan rację!

2

Orkiestra w barze „Smakosz” siedziała na końcu długiego, kiszkowatego pomieszczenia i już od piętnastu minut grała monotonnie walczyka: „Jak przygoda to tylko w Warszawie, w Warszawie.” Orkiestra było to określenie dumne dla wspólnych wysiłków skrzywionego, chudego skrzypka, grubego, niemiłosiernie fałszującego akordeonisty i bębnisty o obliczu starego, spracowanego konia. Niewysoki młodzieniec w kraciastej koszuli pod popelinową wiatrówką z wełnianymi ściągaczami przy kołnierzu i mankietach spoglądał z pogardą w stronę tej trójki znudzonych ludzi, którym nawet nie chciało się przestać grać; wzrok jego obmacywał szperająco spoza przytkniętego do ust dużego kufla piwa pustawą salkę i lśniące mokrymi, szklanymi blatami stoły. Odstawił kufel na kontuar, przy którym stał, i uśmiechnął się przymilnie do grubej bufetowej, uważnie i skąpo odsłaniając bezzębne dziąsła. — Gorąco, co? — powiedział, sepleniąc lekko; wyjął grzebień z tylnej kieszeni spodni i przeczesał rzadkie, kędzierzawe włosy. Bufetowa wzruszyła ramionami, nie zdradzając chęci do rozmowy. Jasne oczy młodzieńca nie straciły nic ze swej przymilności, grzeczny uśmiech rozciągnął mu młodą, zmiętą twarz. Przytknął znów kufel do ust i nagle zachłysnął się wylanym na twarz piwem, potrącony ostro z tyłu. Policzki mu się skurczyły, odwrócił się błyskawicznie, gotów do awantury, lecz po sekundzie bystrej, taksującej obserwacji jeszcze przymilniejszy uśmiech wypłynął mu na ruchliwe, skrzywione wargi. — Jasiu! — zawołał szybko — jak się masz? — Przed nim stał mocno zbudowany, kanciasty facet w średnim wieku, zupełnie pijany, w tanim, cajgowym ubraniu, z nowiutką, wielką teczką, spiętą przez środek pasem z klamrą: wszystko w tej postaci mówiło o jej niedawnym wynurzeniu się z odmętów najgłębszej prowincji wprost na warszawski urwisty brzeg., — Przeeepraaaszam — zabełkotał człowiek z teczką, wyciągając przed siebie rozkołysaną, ogromną łapę o brudnych palcach i czarno obwiedzionych paznokciach — przeeeeepraaszam szanownego pana! — Jasiu — zawołał serdecznie młodzieniec — kopę lat. Co u ciebie? — Przeeepraaszam — bełkotał przyjaźnie pijany — z kim mamam przyyy — jemność? Nie przyyypominam sobie. — Jasiu — głos młodzieńca nabrał tonów czułej perswazji — mnie nie pamiętasz? Tyle lat. Jasieńko, naprawdę? Zupełnie pijany — dodał wyjaśniająco szybko i cicho w stronę przyglądającej się sceptycznie tej scenie bufetowej. — Starych kolegów nie poznaje. Co ta wódka robi z człowieka. — Zdecydowanym ruchem ujął pijanego pod ramię i pociągnął w stronę odległego stolika na środku pustej sali. Pijany poszedł bez oporu, przyciskając resztą świadomości wypchaną teczkę do piersi. Orkiestra powtarzała po raz osiemnasty refren: „Jak przygoda to tylko w Warszawie, w Warszawie.” Przy stoliku młodzieniec pochylił się nad pijanym. — Zamów ćwiartkę, Jasiu — rzekł z przekonywającą tkliwością — takie spotkanie. — Kelnerrr! — ryknął natychmiast pijany — ćwiarteczka i dwa jasne! Kolegę spotkałem — dodał, uświadamiając pochylonego nad nim kelnera i jakby szukając usprawiedliwienia w jego opryskliwej twarzy: — Skąd ja ciebie, eeep, znam? — zastanawiał się po chwili, usiłując wbić się maślanymi oczami w twarz młodzieńca o pustych dziąsłach. — Jasiu — nie tracił czasu ten ostatni — która godzina? — Pijany odsunął z wysiłkiem rękaw znad dużego zegarka na przegubie. — Óóóósma — wybełkotał — nie. dziewiąąąta. — Małe, jasne oczka młodzieńca spoważniały i rozbiegły się na boki na widok zegarka. — Ładny zegareczek — rzekł, sepleniąc silniej ze zdenerwowania. — Jasiu, pokaż tę maszynkę. — Pijany pochylił głowę i wyciągnął niepewnie rękę. — Ja nie Jaś — powiedział z gorzkim wyrzutem. — Jaś to mój brat. Już nie pamiętasz? — Młodzieniec o zmiętej twarzy rozejrzał się: w tej chwili nadszedł kelner z wódką i piwem, po czym rozlał ją wprawnie do dwóch dużych stopek. — No, trzask — rzekł młodzieniec, wznosząc stopkę: zbadał raz jeszcze rozlatanymi oczami cały lokal, ustawiając skrupulatnie swą postać wobec towarzysza w ten sposób, że nikt nie mógł widzieć, co się dzieje przy ich stoliku; grdyka chodziła mu miarowo, cała szyja i twarz — drgały w napięciu. — Siulim — zawołał pijany, przytykając stopkę z wódką do ust i rozlewając płyn po brudnym, nie ogolonym podbródku. — No, daj blat, Jasiu, grabula — rzekł młodzieniec, kładąc obydwie dłonie na przegubie z zegarkiem. — Rrraz się żyje! — zabełkotał z entuzjazmem pijany — orkiestra! Ładować! — Skrzypek pochylił się jeszcze niżej, a bębnista bardziej do przodu, jak zdyszany wałach, i nieco głośniej odegrali po raz dwudziesty szósty „Jak przygoda to tylko w Warszawie, w Warszawie.” Młodzieniec w wiatrówce schował zegarek do kieszeni i rozlał resztkę wódki. — Twoje zdrowie, Jasiu — rzekł, po czym dodał dość chłodno: — No, zapłać, bracie, czas do domu spać. — Ja? — zdziwił się pijany — tyś stawiał. No, nie? Tyś zamawiał, kochany. To była twoja wódka. Tą kolejka to nie moja, to twoja. Tę kolejkę ja nie, to ty. Następną ja, tę ty. — No, Jasiu — rzekł, krzywiąc się brzydko młodzieniec — dość tych przekomarzań. Płać i koniec. — Ty tu do mnie nie z takim szumem! — zaperzył się pijany — ja ci postawię, ale drugą wódkę. A ta to była twoja wódka. — Młodzieniec wstał i podciągnął spodnie. — Czekaj! — szarpnął się pijany, jakby nagle trzeźwiejąc — tylko bez tych warszawskich kantów! — Przechylił się przez stolik i wielką, niepewną łapą schwycił młodzieńca za wiatrówkę. Wtedy młodzieniec przygiął się w kolanach i zaprawił pijanego tak zwanym baranem, czyli gołym czołem w podbródek, po czym z nagłego, balansującego skrętu tułowia poprawił prawym barkiem w twarz. Pijany zwalił się na stolik, przewracając wódkę i rozlewając piwo. Młodzieniec pobiegł ku drzwiom. — Tylko spokojnie! — zawołała tęga bufetowa, wyskakując z nieoczekiwaną zwinnością spoza kontuaru i błyskawicznie zatrzaskując drzwi. — Panie Feluś! — krzyknęła po drodze do kelnera — po milicję! — Kelner wyskoczył jak z procy przez tylne wyjście do kuchni i stamtąd na podwórze. — O co chodzi? — uśmiechnął się krzywo młodzieniec, poprawiając na sobie wiatrówkę — przecież go nawet nie uderzyłem. Prosi na wódkę, zamawia, a potem nie chce płacić. Jak tak można? — Pani kierowniczko. — pijany wygramolił się zza stolika, ścierając rękawem piwną pianę z twarzy — po co od razu milicja? Ja nie taki. Ja zapłacę. Tylko że chciałem po sprawiedliwości. Po co od razu milicja? Ja służbowo, rozumie pani. U mnie legitymacja w porządeczku i delegacja jest. On zna mojego brata, prawda? — wskazał palcem młodzieńca, spoglądając nań na poły z odrazą, na pół z nadzieją. W tej chwili za szybą drzwi stanął milicjant. Bufetowa otworzyła i szybko zreferowała sprawę. — Za mną — rzekł krótko milicjant. Młodzieniec wyszedł za nim bez słowa protestu, z nikłym uśmieszkiem pomiędzy gołymi dziąsłami.

— Dowód — rzekł doń po pięciu minutach dyżurny podoficer w komisariacie na Pięknej. Młodzieniec w wiatrówce wyciągnął jakąś starą, zatłuszczoną i postrzępioną legitymację. — Dlaczego nie dowód? — rzekł zimno podoficer. — Nie noszę przy sobie — rzekł z przymilnym uśmiechem młodzieniec — żeby nie zgubić. Wie pan, panie przodowniku, potem takie trudności.

— Jak tu jest? — zeźlił się podoficer, wpatrując się w nazwisko. — Szmajewski — rzekł młodzieniec spokojnie — pisze wyraźnie. — Niewyraźnie! — huknął popędliwie podoficer — tu ta litera „m” zupełnie zmazana. Nic nie widać! Szajewski, Szmajewski, cholera wie?… — Młodzieniec wzruszył obojętnie ramionami. — Moja wina, że źle piszą — rzekł — w biurach siedzą, a pisać nie umią. Niech się nauczą kaligrafować. — Siadać tam! — krzyknął podoficer — i nie gadać tyle! — Młodzieniec usiadł na odrapanej ławce w kącie; milicjant, który go przyprowadził, referował coś szybko zapisującemu podoficerowi. — Szmajewski. — rozległ się cichy szept w kącie — czyli Szmaja. Bardzo dobry nagłówek. — Młodzieniec w wiatrówce odwrócił wolno, pogardliwie głowę: przy nim siedział barczysty, młody chłopak o wyciągniętych przed siebie bardzo drugich nogach i szerokiej, ładnej twarzy młodocianego alfonsa. Miał wystające kości — policzkowe, twarde, wypukłe czoło, jasne, drańskie oczy i mały podbródek. Ubrany był w tandetne, wymięte, przesadnie modnie skrojone ubranie, bardzo brudną koszulę z rozerwanym kołnierzykiem i taniutki, amerykański krawat, bardzo szeroki i z nieudolnie wymalowaną palmą na beżowym tle. — Ty — rzekł młodzieniec w wiatrówce — masz papierosa?

— Chłopak wyciągnął z kieszeni pojedynczego zgniecionego żeglarza i podał. — Za co cię wiążą? — spytał młodzieniec w wiatrówce. — A tam. — odparł wymijająco chłopak; jego trójkątna, przystojna twarz skrzywiła się jak przed splunięciem — nie wiem jeszcze, czy mnie będą wiązać. Była dziś wieczór ze mną taka jedna parkieciara. Siedemnastka, może nawet szesnaście lat. Chciałem ją podłożyć pod frajera, ale złamała się i urwała z lokalu. Dopadłem ją na ulicy, złapałem za kok, posłałem kilka wiąch i wrzuciłem parę obcasów, stąd ta cała graczka. No i spłynąłem tutaj.

— Wójcik — rzekł głośno podoficer do milicjanta — zaprowadźcie ich do Dzielnicowej Rady Narodowej. Na nocną sesję Kolegium Orzekającego. No, wstać! — rzucił w stronę ławki. Obydwaj siedzący wstali, chłopak okazał się nie tylko barczysty, ale i wysoki. — Ty — szepnął do niego młodzieniec w wiatrówce — kikuj na mnie i zasuwaj to, co ja. Jeszcze dziś będziesz na mieście, bez obciachu. Mucha nie siada.

W DRN było mnóstwo zakurzonych korytarzy i pełnych biurek pokojów. Milicjant pchnął drzwi do niewielkiej salki, a raczej dużego pokoju: ściany były tu obwieszone plakatami i transparentami, na środku stał stół nakryty zielonym suknem. Za stołem siedziały trzy osoby: szczupła kobieta czterdziestu lat o delikatnej, zmęczonej twarzy, ubrana prosto, lecz nie bez pewnej elegancji; tęgi zażywny mężczyzna w rozpiętej koszuli bez krawata, jego sękate palce nosiły niezatarte ślady starych zetknięć z maszynami i smarami; trzecim był barczysty, rudawy blondyn o jasnych oczach, w koszuli khaki pod marynarką i krawacie tegoż koloru. Przy wąskim boku stołu siedziała zmęczona i ziewająca sekretarka. Milicjant Wójcik zasalutował, położył na stole jakieś papiery i dość długo referował sprawy obydwu doprowadzonych; w sprawozdaniu jego najczęściej powtarzało się słowo „pobicie”. Gdy skończył, siedząca przy stole kobieta zwróciła się do młodzieńca w wiatrówce: — Szmajewski, co macie na swoje usprawiedliwienie?

— Dużo, proszę obywatelki przewodniczącej — odparł natychmiast Szmajewski i rozpłakał się na głos. — Jak ktoś jest sam od szóstego roku życia, proszę obywateli!.. — łkał załamującym się głosem — to potem taki wstyd! Ja w okupację jeszcze dla AL.-u amunicję przez miasto nosiłem, a teraz, w wolnej ojczyźnie, takie traktowanie. Czy to moja wina, że ojciec pijak, że matka na gruźlicę umarła za sanacji? Kto miał mnie wychowywać? Ani świetlicy, ani żadnej opieki. Koledzy przyjdą, nauczą pić wódkę, mają złe wpływy i teraz taka hańba! Przed sądem! Na co mi przyszło. — Stojący obok chłopak krztusił się ze zdumienia — Jeszcze nie przed sądem — rzekła łagodnie przewodnicząca — po to my tu właśnie jesteśmy, żeby was uchronić od sądu. Aby wam, Szmajewski, pomóc. Żeby was ostrzec, póki nie jest za późno. — Znikąd się do człowieka nie wyciągnie pomocna dłoń, obywatele — zawodził Szmajewski — ja wiem, że błądziłem, ale czy to moja wina? Najprzód sanacja, potem wojna, okupacja. Żadnej świetlicy, żadnej dobrej rady, żadnej pomocy, od małego sam, samiuteńki, bez społeczeństwa obok. — Co o tym sądzicie, towarzyszu Skowroński? — zwróciła się przewodnicząca do tęgiego mężczyzny. Tęgi mężczyzna pochylił się do jej ucha i szepnął coś, na co przewodnicząca skinęła potakująco głową.

— A wy, redaktorze Kolanko? — zwróciła się do rudawego blondyna. Kolanko przeglądał złożone przez milicjanta papiery. — Cóż — rzekł powoli — uderzenie barkiem w twarz przeciwnika i powalenie go w ten sposób dowodzi pewnej wprawy. Rzekłbym, wręcz wytrawnej specjalizacji. — Ze spokojnym, nieco sceptycznym znawstwem taksował postać Szmajewskiego. Szmaja spojrzał przelotnie, szybko, bystro na Kolankę, oczy ich zetknęły się, jakby z nie odcyfrowanych złóż bytu stanęła przed oczami Kolanki twarz Kubusia Wirusa. „Może jego też ktoś tak barkiem w twarz? Baranem w szczękę? Mojego chłopca!” — pomyślał Kolanko ze skurczem rozpaczy w gardle. — Ja jestem za skierowaniem sprawy do sądu — rzekł ostro. Przewodnicząca powiedziała łagodnie, zmęczonym głosem: — Jeszcze tym razem nie, obywatelu Kolanko. Trzeba raz jeszcze próbować. Słuchajcie, Szmajewski, udzielam wam napomnienia. — Zaczęła długie, pełne humanistycznego ciepła i prawdziwej troski o człowieka przemówienie. Młodzieniec w wiatrówce nazwiskiem Szmajewski stał w postawie pełnej skruchy.

Po półgodzinie dwóch młodych ludzi szło ulicą Mokotowską. Trzymali ręce w kieszeniach i palili papierosy; wokoło pachniał czerwcem i gazoliną wieczór warszawskiej ulicy. — Tym razem puścili — mówił wolno Szmajewski — ale drugim razem mogą nie puścić. Nie zawsze przelatuje ten bajer. Drugi raz może nie przeskoczyć. Tak, tak. — dodał z akcentem rzewnych wspomnień w głosie — byli w Warszawie kozaccy faceci, przy których można było być spokojnym o kolegia, o sądy, o te wszystkie prześladowania. Ale zwinęli ich, załatwili i teraz człowiek obija się samotnie, jak ten Łazarz. — Spojrzał z uznaniem na kroczącego obok wysokiego i barczystego chłopaka. — Z ciebie kawał kozaka, synku — rzekł — żebym miał takich czterech jak ty, to można by już było o czymś pomyśleć. Bo, widzisz, głową trzeba, tu. — puknął się w czoło — a nie na siłę. Coś takiego trzeba ustawić, zmontować, żeby samemu się nie obsuwać, nie wkitować, żebyś ty, synku, mógł swojej owieczce nałożyć parę pluch w ryło i żeby cię za to nie targali po sądach. — Wysoki chłopak splunął daleko niedopałkiem papierosa i rzekł z pełnym podziwu szacunkiem: — Kombinuj, Szmaja! Do takiego interesu ja obojętnie zawsze wsiadam. — Szmaja wyjął z kieszeni zegarek. — Patafiany — rzekł z pogardą — chcą mnie sądzić za to, że nawtykałem frajerowi kilka trafnych w oko. Ale z tym mnie puszczają. — Uniósł zegarek wysoko w górę. Chłopak spojrzał nań z uwielbieniem: od razu pojął wszystko. — Na mnie możesz liczyć, bądź spokojny — rzekł głosem, jakim mówi się do wodzów.

3

Redaktor Edwin Kolanko pchnął wahadłowe drzwi restauracji na MDM-ie. Wszedł na półpiętro, gdzie stało kilka stolików. Mimo przyćmionego światła dostrzegł od razu Hawajkę w towarzystwie Mefistofelesa Dziury.

— Dobry wieczór — rzekł podchodząc.

Hawajka z trudem opanowała grymas niechęci na twarzy. Wyglądała mizernie, ale ładnie; lekko — podkrążone oczy i cienie na policzkach dodawały jej uroku; ubrana była z przesadną elegancją w nowe, świeżo sprawione rzeczy.

— Kupę czasu pana nie widziałem, redaktorze — ucieszył się Mefistofeles Dziura; był wyraźnie w dobrym humorze, zacinał się lekko, co świadczyło o odzyskanym spokoju ducha, jego świeżo ogolona twarz pachniała pudrem i wodą kwiatową. — Co u pana słychać? Proszę, niech pan siada — zaprosił kordialnie Kolankę.

Kolanko przysunął sobie krzesło i usiadł. — Nic specjalnego — rzekł z roztargnieniem i wpatrywał się długo, milcząco w Hawajkę. Patrzył tak długo i tak milcząco, że po pewnym czasie wszyscy, nie wyłączając Kolanki, poczuli się zażenowani.

— I cóż nowego u pani? — odezwał się Kolanko z nienaturalną zjadliwością w głosie. — Widzę, że wszystko w najlepszym porządku. Jest pani w znakomitej formie.

Dziura opuścił podniesiony właśnie do ust kęs i wbił wzrok w talerz z wiedeńskim sznyclem obłożonym jajkiem. Hawajka uniosła swe wielkie, ciemne oczy na Kolankę i powiedziała dobitnie, lecz cicho: — Pan jest niedobrym człowiekiem.

Mefisto zatrzepotał powiekami. — Wszyscy zmęczeni tym upałem — zaczął pośpiesznie — każdy ma tyle roboty.

Kolanko poczuł męczące wypieki na policzkach, uszy mu zapłonęły. Wyjął z kieszeni złożoną starannie ćwiartkę papieru, rozłożył ją i wręczył Hawajce bez słowa. Była to obramiona szeroką, czarną obwódką klepsydra. — Noszę to przy sobie — rzekł Kolanko głosem zachrypłym — gdyż tekst nie nadaje się, aby rozkleić na mieście. Ale on chciał właśnie taki tekst, więc kazałem wydrukować. Myślę, że sprawiłoby mu to przyjemność. że byłby zadowolony. gdyby się dowiedział, że pani to przeczyta.

Nekrolog brzmiał: „Jakub Wirus — lat 22 — współpracownik «Expressu Wieczornego» — zginął śmiercią dziennikarza”.

Hawajka nie mogła oderwać oczu od obwiedzionego czarnym marginesem prostokąta, twarz jej skurczyła się nieładnie: Mefistofeles Dziura utonął wzrokiem w wystygłych kartoflach i zakrzepłej marchewce.

Hawajka podniosła powoli wzrok na Kolankę. Oczy miała pełne łez. — Pan jest niedobrym człowiekiem — powtórzyła niepewnie; po czym żarliwym ruchem schwyciła Kolankę za rękę. — Pan musi zrozumieć — szepnęła napastliwie — że dziewczyna nie może być sama.

— Rozumiem — rzekł Kolanko i uśmiechnął się. W uśmiechu tym nie było wybaczenia, lecz bolesna pogarda.

— Panie redaktorze — rzekł łamiącym się głosem Dziura — niech pan jeszcze chwilę zostanie. O, kieliszeczek. Jest zapasowy.

Szybko i niezręcznie rozlał wódkę z małej karafki do trzech kieliszków, plamiąc obficie obrus.

— Nie teraz, Mefisto — rzekł łagodnie Kolanko — przyjdę kiedyś do pana i upijemy się serdecznie w tej knajpce zaraz obok, na Mokotowskiej, wie pan, u dawnego Dziadka Reakcjonisty.

Złożył pieczołowicie klepsydrę i schował ją z delikatną skrupulatnością do kieszeni od marynarki, na piersiach. Po czym skłonił się lekko i wyszedł.

Po policzkach Hawajki płynęły łzy. Twarz miała już wyrównaną, spokojną.

— On jest niedobry człowiek — powtórzyła cicho.

Dziura poszukał jej ręki pod stołem: trzymała je złożone na kolanach, jak wiejskie kobiety uginające się pod nawałem trosk.

— Kochanie — powiedział, ściskając wilgotną ze zdenerwowania dłoń — on nie jest szczęśliwy. I chyba nigdy już nie będzie. A my. Będziemy. Ja cię nie opuszczę.

— Ty jesteś poważny facet — rzekła z uczuciem Hawajka — nie tak jak inni.

Wiedziała nawet, o jakich innych jej chodzi. Przez chwilę rysowało mc, w jej duszy wyobrażenie tych, którzy mając przy sobie szczęście gonią za zupełnie niezrozumiałymi dla kobiet wartościami. Zaraz jednak wszystko to rozpłynęło się bezpowrotnie. Po chwili słowom jej towarzyszył pełen całkowitego oddania uścisk wilgotnej dłoni, który rozlał wonny olej szczęścia wokół serca mądrego fryzjera Mefistofelesa Dziury.

4

— Ufff — powiedziała Marta, gdy znaleźli się na ulicy — co za dzień. Głowa mi pęka od wrażeń po tej rozmowie z Jonaszem Drobniakiem. i — I co za wieczór — rzekł Halski oddychając pełną piersią; narzucił marynarkę na ramiona. — Nie chłodno ci? — zatroszczył się o Martę.

Marta wyjęła lekki sweterek z koszyczka i narzuciła go sobie na odsłonięte w wycięciu letniej, barwnej sukienki plecy. — Wcale nie mam ochoty iść do domu — powiedziała.

— Przecież jesteś zmęczona — przypomniał jej rzeczowo Halski.

— To co?

Szli wolno Nowym Światem. Halski trzymał ręce w kieszeniach i kopał przed sobą puste pudełko od zapałek.

— Przestań — powiedziała Marta.

— Dlaczego? — spytał Halski — nie wolno mi przeszkadzać w treningu.

— Nie jesteś piłkarzem — rzekła kłótliwie Marta.

— Ale jeszcze mogę zostać.

— Jak nie przestaniesz, to się tu pożegnamy — Marta zatrzymała się na szerokim trotuarze na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich. Na tle kolorowych sygnałów ulicznych, w ciepłym powietrzu wieczoru wyglądała wspaniale: Halski nie potrafiłby nawet powiedzieć, na czym ta wspaniałość polega, gdyż twarz Marty była zmęczona całodziennym przebywaniem w mieście, zaś upał i tłok w tramwajach zmięły nieco i przybrudziły jej sukienkę. „Nowa kategoria uroku — pomyślał — wielkomiejskie zmęczenie. W interpretacji Marty nadaje się do pełnych żaru opisów w miłosnych poematach”.

— Dobrze, pożegnamy się — rzekł spokojnie — ale przedtem powiesz mi, kiedy wyjdziesz za mnie za mąż?

— Nie wyjdę za ciebie za mąż — zaczęła Marta poważnie — dopóki nie przestaniesz kopać pustych pudełek po zapałkach na reprezentacyjnych ulicach śródmieścia.

— Dobrze — oświadczył Halski — wobec tego przestanę. Nie będę więcej kopał.

Kopnął ostatni raz jeszcze pudełko, które wleciało na jezdnię, prosto pod koła ciężarowego auta.

— Widzisz — rzekł Halski — na dowód, że cię nie okłamuję. Nawet dobre wróżby są po stronie tej imprezy.

— Jakiej imprezy? — Marta odwróciła głowę, aby ukryć uśmiech.

— Naszego małżeństwa — rzekł obojętnie Halski.

Przeszli przez jezdnię i szli milcząc w kierunku placu Trzech Krzyży.

— Nie mam ochoty iść do domu — powiedziała Marta.

— Możemy wstąpić na kieliszek wódki — zaproponował uprzejmie Halski.

— Nie będziesz dziś więcej pił! — uniosła się Marta — i tak wykazujesz skłonności ku złym nałogom.

— Nałogom? — zdziwił się Halski — skąd ta liczba mnoga?

— A upór? — zaperzyła się Marta — to nie nałóg?

— Racja — rzekł Halski — przepraszam cię.

— Za co mnie przepraszasz?

— Nie będę więcej pił wódki.

— Nie wierzę ci.

— Słusznie. Nie powinnaś mi wierzyć. To uczyni nasze małżeństwo czymś zupełnie wyjątkowym.

— Nie wyjdę za ciebie — rzekła oschle Marta.

— Dlaczego? — zainteresował się przyjaźnie Halski. Marta nie odpowiedziała. Skręciła w Wiejską. Na wielkiej peluzie przed szarym gmachem, wznoszącym się na skraju Centralnego Parku, kołysały się cienie jakichś postaci na tle jasnej nocy: byli to pijani młodzi chłopcy. W głębokiej przestrzeni pustego trawnika rysowały się sceny z prastarego, łotrzykowskiego romansu.

Przed Frascati Marta powiedziała: — Nie chce mi się jeszcze wracać do domu. Chodźmy na spacer.

— Czyżby jakieś zmiany decyzji w sprawie małżeństwa? — powiedział z pobłażliwą żartobliwością Halski.

— Drażnisz mnie — powiedziała Marta.

— Logika typowo kobieca — westchnął Halski. — Skoro cię drażnię, powinnaś szukać ucieczki.

— Tak — przyznała Marta — ale cię przecież kocham.

Widać było wyraźnie, że nie dostrzega żadnych sprzeczności w swych kolejnych deklaracjach.

— I dlatego nie chcesz wyjść za mnie za mąż — uśmiechnął się I wyrozumiale Halski — rozumiem. Wszystko staje się proste i jasne.

— Nie. — zaczęła Marta, lecz przerwała.

Przecięli Wiejską i przeszli ulicą Matejki do Alei. — Chodźmy do Doliny Szwajcarskiej — rzekła Marta.

— Doskonale — zgodził się Halski — chodźmy do Doliny. Łagodna niecka Doliny Szwajcarskiej o stokach pokrytych murawą leżała wśród pałacyków ambasad, balustrad, tarasów i szerokich, kamiennych schodów. W dole były alejki, ławki i cichy basen, sadzawki, do której pulchne, rzeźbione w ciężkim kamieniu, nagutkie dzieci o ramionkach grubości kończyn tragarza fortepianów, siedząc okrakiem na zmaltretowanych rybach i krokodylach, wyciskały miękkie fontanny wody z ich rzeźbionych pysków.

Marta i Halski usiedli na wiodących w dół stopniach, którymi obudowany był stawek.

— Marto — rzekł cicho Halski — tu jest tak ślicznie, że muszę ci powiedzieć: kocham cię. Gdybym tego nie powiedział, zabrakłoby czegoś w krajobrazie.

— Wierzę ci — rzekła Marta, patrząc podejrzliwie na Halskiego. Po czym roześmiała się nagle.

— Ty stary łotrze — siniała się Marta — dość tej wojny.

— Marto — rzekł poważnie Halski — po wojnie, zawierając pokój, wyjaśnia się mnóstwo ukrytych dotąd spraw. Powiedz zatem, dlaczego jesteś zła i rozdrażniona?

— Wcale nie jestem. — broniła się słabo Marta.

— Właśnie że jesteś.

— Skąd wiesz?

— Miłość niesie ze sobą niewygodę wrażliwości. Skoro już cię kocham, wiem mniej więcej, co się w tobie dzieje.

— Szkoda — westchnęła Marta — trudno.

— Każdy, przechodzień dostrzeże z łatwością, że roznosi cię złość. Nie tylko kochający mężczyzna, mała jędzo!

— To dlatego — zaczęła Marta — za te pozdrowienia.

— Jakie pozdrowienia? — nalegał Halski — mów wyraźnie.

— Te pozdrowienia, które przesyłałeś mi przez Olimpie Szuwar.

— Nie przesyłałem ci żadnych pozdrowień — rzekł stanowczo Halski — to tyś mi przesyłała zimne, obojętne pozdrowienia do szpitala — dodał oskarżycielsko. — Skręcałem się na szpitalnym łóżku z wściekłości słysząc o twych pozdrowieniach.

— Ja? — zdziwiła się niepomiernie Marta — ja rewanżowałam się tylko. Przecież nie wypadało nie mruknąć chociażby najchłodniejszych ukłonów, gdy otrzymuje się pozdrowienia od chorego człowieka. Poprawne; grzeczne pozdrowienia. Czym sobie na to zasłużyłam? — głos Marty drgnął głęboką, gorzką urazą.

Halski ujął Martę za ramiona i obrócił ją delikatnie ku sobie. Miał w tej chwili jej czoło przy swoich ustach.

— Głupiutki historyku sztuki — szepnął — nie znasz się nic a nic na sztuczkach. Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że są to intrygi Olimpii Szuwar, która powtarzała je wielokrotnie, gdyż obawiała się ciebie?

— Przyszło. — szepnęła Marta — ale jakoś nie, mogłam w to uwierzyć. — Uniosła szare oczy ku spojrzeniu Halskiego. — Co za galimatias w twych oczach — rzekł Halski z czułością — nic a nic nie mogę się zorientować, o czym teraz myślisz.

— To dobrze — Marta uśmiechnęła się swym zniewalającym uśmiechem. — Myślę teraz — dodała po chwili — o tym, że ostatnio tak strasznie długo trzeba czekać na termin ślubu w Urzędzie Stanu Cywilnego, okropnie niemrawo tam pracują.

— Skąd wiesz?

— Chodziłam się dowiadywać — powiedziała Marta — tyle trzeba papierów, tyle trudności. Nie masz pojęcia, jaka biurokracja.

— Mnie się wydawało, że to bardzo łatwo.

— Mnie też. A może i łatwo, ale ja chciałabym, żeby było jeszcze łatwiej. I szybciej. A tymczasem. — w głosie Marty znalazło się naraz mnóstwo pocieszenia. — myślę, że można już zacząć chodzić na plażę. Mam taki śliczny kostium.

Halski puścił jej ramiona, pochylił się, zasępił i zapalił papierosa. — Wolałbym — rzekł sucho, wrzucając zapaloną jeszcze zapałkę do wody — żebyś sprzedała ten kostium.

— No wiesz? — obruszyła się Marta — taki śliczny kostium.

— Marto — rzekł Halski z podejrzanym spokojem w głosie — ze mną nie pójdziesz w tym kostiumie na plażę. Zapominasz, w jakich okolicznościach zdobyłaś ten kostium. Poszłaś do obcego, świeżo poznanego mężczyzny do domu na wódkę, narażając się na to, co zresztą nastąpiło.

— Nic nie nastąpiło! — zawołała Marta — wiesz o tym równie dobrze, jak ja. I nie do obcego mężczyzny do domu, tylko poszłam i imieniny, na które zostałam zaproszona. I w ogóle, nie wiedziałam, że potrafisz być tak pryncypialny. Zawsze myślałam, że jesteś mądrym, zgodnym, wyrozumiałym sceptykiem.

— Dość tych głupstw! — rzekł Halski.

Przez chwilę panowała cisza. Po czym Marta powiedziała wolno: — Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że poszłam tam, gdyż czułam do ciebie wielki żal za pozdrowienia, przesyłane mi za pośrednictwem kobiety, o którą byłam zazdrosna?

— Przyszło — rzekł niepewnie Halski, ale była to nieprawda, gdyż nigdy o czymś takim nie pomyślał i teraz też nie czuł się bynajmniej w zupełności przekonany. — Ale to nie to samo — rzekł po chwili.

— Masz rację, to nie to samo — powiedziała pokornie Marta wiedząc, że słowami tymi wygrywa ostatecznie partię. — Ja postąpiłam źle.

I znów przez chwilę trwała cisza. Z góry, z oddali dolatywał głuchy, dudniący poszum miasta.

— Hałas Warszawy — rzekła Marta — jaki niezrozumiały.

— Dla mnie Hałas Warszawy jest inny — rzekł cicho Halski. — Wczesne, poranne syreny znad Wisły, z rzecznych statków, z odległych fabryk, dworców i torów kolejowych.

Zwrócił się ku Marcie, ujął jej głowę w dłonie i pochylił swą twarz nad jej twarzą.

— Gdzie my jesteśmy? — szepnęła Marta, jeszcze przy ustach Halskiego.

Unieśli powieki, nie odrywając od siebie ust i policzków. Wysoko nad nimi, od strony zawalonej świeżymi budowami ulicy Szopena, rysowała się murarska winda: jej prosty, kanciasty szalunek z desek wyrzynał się czarno na delikatnym seledynie nieba.

— Jesteśmy w Warszawie. — rzekł cicho, lecz wyraźnie Halski.


Warszawa, maj — grudzień 1954

Загрузка...