Część szósta

1

Słowo odegrało rolę trującego gazu. Przenikało wszędzie i wyrządzało krzywdę atakowanemu. Było to, przyznać trzeba, słowo genialne, słowo jedyne, jakie pada tylko w przypłynie wielkich natchnień. Takie natchnienia stwarzają z kolei rzeczy ogromne, z początku nie ogarnione przez swą wielkość, zaś wraz z upływem czasu odsłaniające coraz to nowe perspektywy. Gdy Filip Merynos rzucił słowo ZŁY, był to wyłącznie gest doraźny, dopasowany do okoliczności i mentalności słuchających: otóż słowa wielkie padają w takich warunkach, ich wielkość polega zaś na tym, że nie umierają w chwili wypowiedzenia, lecz właśnie zaczynają żyć — określać i wyrażać mnóstwo innych sytuacji i zdarzeń. Pewien niemiecki reporterzyna nazwał niegdyś pewnego przestępcę „wampirem z Dusseldorfu”: nazwa ta obiegła cały świat i zakorzeniła się głęboko w terminologii złych obyczajów. Filip Merynos, mówiąc do swych ludzi i do na wpół żywego ze strachu Siupki o ZŁYM człowieku, nie był w stanie przewidzieć oszałamiającej kariery tego pospolitego przymiotnika. Mówił z cwaniackim fasonem, w niepowtarzalnym stylu warszawskich przytomniaków, mieniącym się bogactwem intonacji i kunsztownie nadającym potocznym wyrazom różnoraki sens. Jest to zupełnie specyficzny styl i nikt, kto nie zna języka tego miasta, nie domyśli się, że gdy jeden z dwóch chłopców, idących w ślad za dziewczyną i dzielących się donośnie wrażeniami na temat jej urody, mówi: — Ty, popatrz, jakie ona ma smutne nogi, ta babka. — to wtedy o nogach danej dziewczyny powiedziana jest tak dyskwalifikująca prawda, jakiej nie sposób jest wyrazić w żadnym innym języku i w żadnym innym żargonie świata. Ta sama nieskończoność znaczeń zawarta została w słowie ZŁY, rzuconym od niechcenia przez Filipa Merynosa, i słowo to utkwiło w potocznym języku Warszawy. Jeśli pierwszy raz wypowiedziane miało siłę wściekłej strzały o rozdygotanym bełcie, to podjęte przez „Express Wieczorny”, najpopularniejsze pismo stolicy, i wystrzelone w miasto, nabrało mocy bomby. Tego nie przewidział redaktor Edwin Kolanko, życzliwy sprzymierzeniec i admirator, w którego rękach rozsypywały się najlepsze zamiary. Nie przewidział, że ZŁY stanie się symbolem wszelkiego zła, które czai się w ciemnościach ulicy. Nie przewidział, że z czasem zaczną się snuć opowieści w sklepikach spożywczych, w stołówkowych kuchniach przy obieraniu kartofli, w maglach i w nie kończących się dialogach bumelantów z niańkami na parkowych ławkach, w których to opowieściach zacznie się przypisywać ZŁEMU wszystko, zależnie od najbardziej grzmiących wydarzeń w danej dzielnicy, a więc:, zgwałcenie trzynastoletniej dziewczynki i kradzież mąki z hurtowni MHD, defraudacje i fałszerstwa książeczek PKO, morderstwo pijanego zduna i spowodowany przez nieuważnych kierowców wypadek samochodowy. Doszło nawet do tego, że pewien alkoholik z Ochoty, który w ciągu nocy sprzedał wszystkie łachy na wódkę i nad ranem siedział w samych kąpielówkach na stopniach kościoła św. Jakuba, nie mogąc sobie inaczej wytłumaczyć stanu w jakim się znajdował, doszedł do wniosku, że napadł go ZŁY, pobił duszą od żelazka i obrabował; zadziwiające zaś było to, że zarówno milicjant, jak i grupka zebranych przygodnie gapiów, którym pijak, ów złożył powyższe oświadczenie, uwierzyli bez reszty w słowa tego człowieka oraz że on sam, przejęty do żywego tą bezkrytyczną wiarą, uwierzył w, końcu w to, co opowiadał, i cieszył się rozgłośnie z faktu, iż wyszedł żywy, choć nagi, z tej ponurej, nocnej przygody. Plotka rośnie na drożdżach bezsensu, zapomniał o tym redaktor Edwin Kolanko, ale pamiętał o tym prezes Filip Merynos, który siedząc w swym gabinecie w pozycji zamyślonego Lucypera uśmiecHal się ostatnio rzadko, lecz coraz bardziej szyderczo.

Filip Merynos nie miał ostatnio zbyt wielu powodów do radości, toteż sukces przydomka, jakim obdarzył człowieka o białych oczach, a swego nieubłaganego wroga, cieszyć go musiał wyjątkowo. Zbierał owoce rzuconego słowa. Radował się, że zadał potężny cios, chociaż gdy go zadawał, nie doceniał właściwie jego mocy. Powtarzane przez Kruszynę i Szaję, przez ludzi z gwardii i z poszczególnych wydziałów, przez kelnerów w czwartorzędnych barach i przez ulicznych owocarzy, przez węglarzy i wozaków, przygodnych przekupniów, koników, dzierżawców dworcowych kiosków z piwem, tramwajarzy, szoferów i nocnych stróżów — słowo to wypełniło sobą ową ruchomą i zawiesistą, tkankę obyczajową warszawskiej ulicy, w której uczciwa praca styka się na każdym kroku z nieróbstwem, zdrowie moralne z łajdacką abnegacją, spokój i uprzejmość z Hałaśliwym zawadiactwem i brutalnością przyzwoitość z przestępczością najróżniejszego kalibru. Tam też zostało ono najlepiej pojęte, tak jak tego chciał Merynos. — ZŁY człowiek. Bardzo ZŁY facet! — mówili z charakterystycznym przekrzywieniem głowy, zmrużeniem oczu i nosowym przytłumieniem głosu młodzi ludzie w oprychówkach i w koszulkach piłkarskich, w pulowerkach pod kraciastymi koszulami, z wysoko spiętrzonym, ostrym puklem wybrylantynowanych włosów lub krótko przyciętą nad czołem blond szczecinką i w słowie tym zawierali wrogość. Co robili, uważali za dobre, jeśli więc ktoś zamierzał przeszkadzać im w tłuczeniu latarń i w wyrzucaniu konduktorek z pędzących tramwajów w biciu uczących się w parkach studentów i w lżeniu czyniących zakupy gospodyń — taki ktoś był dla nich ZŁYM, uosabiał dokuczliwe, złe przeciwności. Odpowiednio wypowiadane słowo ZŁY stało się własnością żargonu.

Tymczasem zapanowała — gorąca, wręcz upalna wiosna. W łęgach Portu Czerniakowskiego rozlegały się wieczorami dźwięki ustnych harmonijek i plugawe przekleństwa towarzyszące bójkom lub nieudanym zalotom. Na usianych gruzem i zeszłorocznym śmieciem peryferyjnych łąkach Pelcowizny i Burakowa odbywały się wiosenne uczty wśród wątłej, świeżej zieleni: kawałki metki czy salcesonu na rozpostartej gazecie i litrowa butelka wódki z czerwoną nalepką stanowiły wyłączne menu tych biesiad, rozciągnięte na ziemi postacie bez obuwia, w rozpiętych spodniach i w cyklistówkach nasuniętych na oczy przed słonecznym blaskiem świadczyły o atmosferze dosytu. W łagodne, brzęczące owadami popołudnia na niechlujnych wykopach nie ogrodzonych parcel budowlanych Sadyby i Henrykowa, Słodowca i Bródna siedziały w kucki niewielkie grupki mężczyzn ze wzrokiem wbitym w brudną chustkę do nosa, na której piętrzyły się zwitki wymiętych banknotów i leżała talia postrzępionych, czarnych od noszenia w kieszeniach, kart. Słowa padały tu oszczędnie i z namaszczeniem, jak podczas celebracji, niezrozumiałe jak zaklęcia:

— Jeszcze jedna. Elfone. Fura. Stuk. Ślepa. Ciąg. Sobie. — zaś wyrywający się od czasu do czasu z wezbranej goryczą piersi jędrny wyraz brzmiał jak pełne fatalistycznej rezygnacji „amen”. Na pokrytych żółtymi kępkami kaczeńca i krowim łajnem brzegach Siekierek i Kępy Gocławskiej, na gliniastych, brudno — brązowych obrywach wiślanej skarpy pojawiały się pierwsze postacie w tanich, płóciennych slipach i włóczkowych siatkach na głowach: chude, muskularne klatki piersiowe i umięśnione uda pokrywały się szybko majową opalenizną, ciemniejącą z każdym dniem, troskliwie pielęgnowaną własnego wyrobu smarowidłami z najtańszej wazeliny lub z maszynowego oleju. Coraz więcej gibkich postaci skakało z główek regulacyjnych w rwące, brudne, zielonopłowe fale Wisły, by ciężko walcząc z silnym prądem wypływać o kilkadziesiąt metrów dalej i brodzić ostrożnie po ostrych kamieniach, cegłach i odpadkach: oczy wychodzących z wody błyszczały hazardem i strachem sprzed paru sekund, gdy wyzywali do walki zdradziecki nurt rzeki. Wieczorami na rogach, ulic kupiły się gromadki młodych mężczyzn i wyrostków, ogarniających dłońmi ogniki papierosów; w malutkich ciemnych sklepikach o ścianach ze starej, odartej z tynku cegły siedzieli na połamanych krzesłach i taboretach, pili wieczorne piwo wprost z butelek i dzielili się wyolbrzymioną plotką, powtarzaną półgłosem wśród słojów z kwaszonymi ogórkami i marynowanymi śledziami, stojącymi na drewnianej, krzywej ladzie o zdrapanej, ongiś białej farbie.


O, peryferie warszawskie!

Jakże kocham waszą pełną groźnego wdzięku brzydotę! Ileż niepokojącego, gorzkiego humoru tkwi w waszym odpychającym niechlujstwie! Tylko wielkie metropolie posiadają peryferie, zwykłe miasta mają przedmieścia. Różnica pomiędzy przedmieściem a peryferią jest prosta: przedmieścia różnią się między sobą zdecydowanie, podczas gdy peryferie są zawsze takie same. Im większe miasto, tym dokładniejsza jednakowość jego peryferii. Nie znaczy to, że wyglądają one identycznie, o nie, łączy je jednakowość wyższego rzędu, jednakowość charakteru, nastroju. Ciągnące się wzdłuż ulicy Szczęśliwickiej parkany z desek, spoza których rozchodzi się żywiczny zapach hurtowych składów drzewa i tarcic, różnią się wyglądem od murowanych ogrodzeń ulicy Chełmskiej, za którymi piętrzą się magazyny kabli czy dachówek, ale zarówno idąc jedną jak i drugą ulicą wiemy na pewno, że znajdujemy się na warszawskiej peryferii. Bruk z kocich łbów i rzadko stojące, oddzielone od siebie płotami posesje dwupiętrowych, ponurych kamienic podobne są na Kamionku i na Rakowcu, lecz to zewnętrzne podobieństwo mniejsze ma znaczenie niż fakt, że tam i tu dzieją się takie same sprawy, nabrzmiałe jazgotliwą kłótliwością, pyskatym dowcipem i twardą, woniejącą alkoholem zaczepnością.

Warszawskie peryferie objawiają się na wiosnę w całej swej krasie. Tony organkowych walczyków i tang, rozkołysane miłością krzaki nadwiślańskich kęp, kluby karciane nad brzegami glinianek, wyzwiska koło trzepaka lub nad zbiegającym ku nie brukowanemu rynsztokowi strumieniem z mydlin — tej wiosny wszystkie te fragmenty życia pełne były przymiotnika ZŁY. Lokalne gwiazdy w trykotowych koszulkach pod szyję, szefowie dzielnicowych paczek i band, najsilniejsi na swojej ulicy, postrachy klatek schodowych odbywali pełne przechwałek narady. — Dlaczego ja nie mam do niego fartu? — powtarzali, siedząc w kole wielbicieli swej siły, odwagi i bezwzględności, prężąc muskularne, tatuowane ramiona i mrużąc stwardniałe od licznych pobić powieki — dlaczego na mnie nigdy nie naskoczy ten wasz ZŁY? Chciałbym go zobaczyć, tego kozaka. Pokazałoby się, kto komu by parę obcasów nawrzucał!.. — Gawędy takie i pogwarki trwały aż do chwili, gdy kiedyś na Tamce, w jednym z małych i ciemnych sklepików spożywczych, wbitych w fundamenty zrujnowanego narożnika przy Kopernika i Ordynackiej jak woniejące wieczornym pieczywem, cykorią i kwaszoną kapustą pieczary, zdarzyło się, co następuje: kilku podchmielonych władców dzielnie gasiło właśnie pragnienie butelkowym piwem, gdy ktoś wszedł do sklepiku i zamknął za sobą starannie drzwi. Gest ten zwrócił uwagę obecnych w znaczniejszym stopniu niż niepozorna postać przybyłego, bowiem gorąco było już znaczne i zamykanie za sobą drzwi w ciasnych sklepikach uchodzić mogło za czyn znamionujący stan zamroczenia lub prowokację. Zanim jednak ktokolwiek zdołał skarcić odpowiednio przybysza, rozległ się cichy głos: — Ktoś tu chciał mnie zobaczyć, prawda? — i natychmiast rozpętało się coś pośredniego między piekłem, trzęsieniem ziemi a bombardowaniem z powietrza. Przybyłe w pół godziny potem Pogotowie miało duże trudności z przemywaniem ran tłuczonych i oczyszczaniem głów z resztek rozbitych słojów i mokrych pasm marynowanego kopru, z usuwaniem listków bobkowych i gomół śmietankowego sera z zakrwawionych włosów i oczu, żądnych ujrzenia ZŁEGO. Zaledwie wieść o tym zdarzeniu zdołała przekształcić się w uliczną sagę, powtarzaną namiętnie po kątach na świetlicowych wieczorynkach w hotelach robotniczych i na Hałaśliwych prywatkach przy patefonach, na których wódka, kanapki z jajkiem, drgająca choreografia i krawaty o maniakalnych deseniach stanowią wspaniałą glebę dla narastania ulicznych klechd o aktach siły i przemocy, gdy zdarzył się fakt nowy i zdumiewający. Oto na ulicy Ząbkowskiej o godzinie dziesiątej wieczorem pewien szeroko znany na Pradze ze swej herkulesowej siły handlarz starym obuwiem, po uprzednim skatowaniu dwóch swych kolegów, pochylił się nad leżącymi we krwi ofiarami i krzyknął opętanym wściekłością głosem: — No, gdzie jest ten najgroźniejszy? Ten ZŁY? Niech się tu do mnie wychyli! Obsłużę go obojętnie, jak was, palanty, żeby raz na zawsze było wiadomo, kto tu jest pan na Ząbkowskiej! — Wtedy poprzez zdjętych grozą widzów, którzy w pełnym szacunku oddaleniu otaczali pole niedawnej walki, przecisnął się jakiś niewysoki facet i stanął w kręgu ulicznej latarni, tuż obok wystawy sklepu MHD z guzikami i wstążkami. Popatrzył flegmatycznie na jęczące i zachłystujące się krwią z rozbitych uszu kukły ludzkie, rozciągnięte na brudnym bruku, i rzekł cicho: — Jestem. — Świadkowie tego, co zaszło w chwilę potem, złożyli później w komisariacie trzydzieści osiem krańcowo różnych, sprzecznych ze sobą zeznań, jako że świadków było akurat trzydziestu ośmiu: wszyscy zdołali jednakowo ujrzeć i usłyszeć to tylko, że handlarz używanym obuwiem był o głowę wyższy i dwa razy taki szeroki jak ZŁY, że ryknął dzikim głosem, że zrzucił wyświechtaną marynarkę, pod którą nie miał nic prócz nagiej, spoconej piersi błyszczącej jak kuta w miedzi tarcza, i że runął na przeciwnika. Wszystko skotłowało się błyskawicznie w potworny kłąb, z którego przez cztery sekundy dochodziło wściekłe sapanie handlarza, po czym rozległ się straszny, podnoszący włosy na głowie krzyk. Kiedy świadkowie przetarli zmętniałe z przerażenia oczy, na trotuarze spoczywał obok swych ofiar potężny kształt handlarza z krwawą, rozoraną miazgą w miejscu twarzy. Jego pogromca rozpłynął się w powietrzu jak widziadło. Natomiast jeden z uprzednio pokonanych dźwignął się chwiejnie, schwycił rękami żelazną żaluzję wystawy sklepowej, stanął na nogach, postąpił zataczając się ku swemu krzywdzicielowi, kopnął go kilka razy resztką sił w brzuch i w krwawą maskę, po czym czepiając się murów i latarń powędrował w ciemność uliczną.


Wieść o tych dwóch zdarzeniach przeszyła warszawską hoftę jak płomień suchy las. Uśmiechnięty jak zamyślony Lucyper Merynos spoważniał, gdy o niej usłyszał.

— Dlaczego on to robi? — rzekł do Kruszyny. — Po co on skacze? Czego on chce? Sławy? Potęgi? Popularności? Pieniędzy?…

Lecz Robert Kruszyna był ostatnim człowiekiem w Warszawie zdolnym na to odpowiedzieć, o czym zresztą Filip Merynos wiedział. Swoje pytania zaś traktował retorycznie.


Sala była duszna, gorąca, pełna ludzi i dymu papierosowego, który zasnuwał rozwieszone na ścianach transparenty. Ludzie stali wszędzie: w drzwiach, w przejściach między rzędami krzeseł, siedzieli na parapetach, we wnękach okiennych, pod ścianami. Napisy na transparentach domagały się białymi, prostymi literami wzmożonej walki z alkoholizmem, awanturnictwem, chuligaństwem, walki o porządek, ład, spokój. Na niewysokim podium za stołem nakrytym zielonym suknem siedziało prezydium; obok na mównicy stał starszawy, krzepki mężczyzna o pełnej zmarszczek twarzy i przemawiał mało efektownie, lecz ciekawie. Na ramieniu miał biało — czerwoną opaskę, tak jak przeważająca większość obecnych. Wszyscy słuchali uważnie, jak słucha się, gdy w grę wchodzą sprawy konkretne, z którymi każdy spotyka się codziennie. Zewsząd biło gorące zainteresowanie tym zebraniem: mikrofony nad pulpitem mównicy, aparat kroniki filmowej z boku, rozgrzane twarze słuchaczy stwarzały nastrój napięcia.

Mówca skończył, zszedł z mównicy. Ze środka prezydialnego stołu podniosła się szczupła, niewysoka postać w znoszonym odzieniu i oświadczyła: — Zamykam dyskusję na temat wyników dwumiesięcznej akcji porządkowej. Pragnąłbym jako przewodniczący dokonać krótkiego podsumowania. Otóż praca nasza nie daje zadowalających rezultatów. Wprawdzie przyjęte przez nas obowiązki są ochotnicze, spełniamy je po, całym dniu ciężkiej pracy zawodowej, mamy bardzo wąski zakres uprawnień. Niemniej, mimo że nasze ekipy porządkowe liczą na terenie Warszawy ponad dwadzieścia tysięcy osób, praktycznie biorąc wpływamy na jaki taki porządek w tramwajach i na prawidłowe przechodzenie przez jezdnię. Możemy upilnować co najwyżej, aby młodzi chłopcy nie wskakiwali w biegu do autobusów i nie czepiali się platform oraz aby kierowcy stosowali się do sygnałów drogowych na wielkich skrzyżowaniach. To jest, proszę obywateli, mało! Problem chuligaństwa pozostaje; nadal nie rozwiązany, zaś udział nasz, kontrolerów społecznych, niemal żaden. Kolegia Orzekające przy Dzielnicowych Radach Narodowych są mało operatywne, nie potrafią wytworzyć odpowiedniego autorytetu dla swej pracy. Nasuwa się jednak pytanie: w jakim stopniu; jesteśmy upoważnieni do tej walki oraz jakie formy walka ta powinna, przybrać, aby zapewnić w niej aktywny i skuteczny udział czynnika kontroli społecznej? Myślę, że warto byłoby skorzystać z obecności w prezydium przedstawiciela Stołecznej Komendy MO, porucznika Dziarskiego, który najlepiej potrafi nam odpowiedzieć na te pytania. Obywatelu poruczniku, prosimy.

Po sali przeszedł szmer ożywienia. Nie znaczy to, aby przedtem było nudno, ale przewodniczący uderzył jakby młotkiem w główkę gwoździa. Rozprostowywano stężałe z zasłuchania karki i przekładano: nogi. Zapalano zgasłe papierosy. — Słusznie! — słychać było zewsząd. — Dobrze mówił ten obywatel przewodniczący. Winogrona na tramwajach to frajer. Ale co z łobuzami robić, jak obskoczą? Niech nareszcie milicja coś powie. Mądraluchy. Każdy ma spluwę w skórze, chodzą po dwóch, po trzech, to są dobrzy. A tu człowiek sam stoi na przystanku i czasami taką wiąchę za dobrą radę otrzyma, że żyć się nie chce. — Co to za jeden, ten Dziarski? — spytał mizerny młodzieniec we wzorzystym krawacie i z olbrzymim notesem w ręku siedzącego obok siebie przy stoliku z napisem „Prasa” takiego samego młodzieńca, zbrojnego w jeszcze większy notes i dodatkowo w sześciokątne okulary w oprawie z przezroczystego, grubego na palec nylonu. — Pojęcia nie mam — odparł zapytany — a ty słyszałeś o nim? — Ni cholery — rzekł pierwszy. — Jak sięgnę pamięcią. nigdy. Na pewno jakiś malutki, świeżo upieczony oficerzyna. Słyszałeś, porucznik. Pierwszy raz delegowany do publiczności. Zobaczysz, zacznie od Engelsa. — Wszystko zniszczy — westchnął ten w okularach — zaczynało być — ciekawie. Jak nam zasunie teraz referat o imperialistach, to skonasz.

Dziarski podniósł się niechętnie, odsunął dość niezręcznie krzesło i przeszedł na mównicę. Nie lubił przemawiać publicznie, denerwował się, mówił słabo i nieefektownie. — Obywatele. — zaczął; spojrzał po sali: długie rzędy torsów w zmiętych z gorąca koszulach, szeregi spoconych twarzy, wpatrzonych weń z napięciem oczu, owa wisząca w powietrzu, godząca w rozpoczynającego mówcę włócznia oczekiwania, odebrała mu pewność siebie. Wrodzony zmysł delikatnej obserwacji, nieodzowny w śledztwie i w filatelistyce, zawodził zupełnie wobec sprężonego zainteresowania tłumu. — Obywatele. — powtórzył i uprzytomnił sobie, że się zacina. „Przecież ja mam im coś ważnego do powiedzenia.” — pomyślał desperacko i nagle zaczął gładko mówić: — Chcę tutaj złożyć dwa oświadczenia. Nie będzie to bezpośrednia odpowiedź na pytania przewodniczącego. Nie jestem upoważniony do określania roli czynnika społecznego w walce z krańcowymi przejawami chuligaństwa, myślę jednak, że to, co powiem, otworzy pewne perspektywy dla współpracy pomiędzy wami a milicją. A więc po pierwsze: upoważniony jestem, aby poinformować opinię publiczną, że rząd zwrócił uwagę na nasilenie chuligaństwa w dużych miastach i przywiązując wielkie znaczenie do tego ponurego problemu społecznego ustanowił funkcję specjalnych pełnomocników do spraw chuligaństwa na terenie większych miast. Pełnomocnik taki wyposażony jest w daleko idące uprawnienia, w ramach których kształtować się będzie udział czynnika społecznego w walce z tą chorobą obyczajową.

— Dziarski zatrzymał się na chwilę; sala oddycHała miarowo, świadoma wagi wypowiadanych słów. — Pragnę dodać — zaczął na nowo, zniżając nieco głos — że pełnomocnikiem na teren miasta stołecznego Warszawy jestem ja.

Jeszcze chwilę trwała cisza, po czym nagły powiew szeptów przeszedł po rzędach i rozkołysał głowy. Zaostrzone podnieceniem spojrzenia wbiły się w szczupłą postać w brązowej, welwetowej marynarce widoczną spoza — mównicy. Spojrzenia błyszczące podziwem, zawiścią, niedowierzaniem, nadzieją, ironią, sympatią szukały odwagi lub zdecydowania, śmieszności lub uzasadnienia tego wyróżnienia w ściągłęj, chuderlawej twarzy i w przenikliwych oczach, patrzących znad mikrofonów. Jeszcze chwila i błysła magnezja fotoreporterskich aparatów, zapłonęły jupitery, rozległ się terkot uruchomionej kamery filmowej. — Słyszałeś? — rzekł młodzieniec w sześciokątnych okularach — ten facecik. pełnomocnik? Niewiarygodne! — Sensacja! — mruknął drugi, łamiąc ołówek w karkołomnym pędzie po papierze — trzyszpaltówka. Tytuł na czołówkę!

Dziarski chrząknął i zupełna cisza wydrążyła przestrzeń sali. Poczuł się pewniej. — Moja kilkumiesięczna praca nad omawianym zagadnieniem — zaczął — przekonała mnie, że chuligaństwo posiada liczne i skomplikowane powiązania ze światem pospolitej zbrodni. Przestępczość, rzecz jasna, pozostaje w gestii Milicji Obywatelskiej, ale te wszystkie nici, którymi chuligaństwo wiąże się z przestępstwem, owa trudno uchwytna granica, gdzie kończy się łobuzerska awanturniczość, a zaczyna bandytyzm i zbrodnia, oto są pola do ożywionej współpracy pomiędzy kontrolą społeczną a nami. Aby nie być gołosłownym, przytoczę wam uderzający dowód znacząco ilustrujący moje słowa. Wszyscy tu obecni zetknęli się zapewne z przydomkiem ZŁY, którym określany jest bodaj najsławniejszy z warszawskich awanturników.

Jakby prąd elektryczny spiął ze sobą przeciwległe kąty sali. Cisza zadźwięczała w powietrzu jak napięta struna. Szyje wyciągnęły się we wstrzymywanym oddechu, usta rozwarły się bezgłośnie, wypuszczając niedopałki na spodnie, twarze zalśniły nowym potem emocji.

Dziarski, zaczerpnął tchu i rzekł: — Otóż chuligańskie wyczyny tego nieuchwytnego zresztą dotąd łobuza ukoronowane zostały zbrodnią. Przedwczoraj, w poniedziałek rano, znalezione zostały zwłoki dziennikarza nazwiskiem Jakub Wirus. Na zwłokach przypięta była kartka z tekstem, z którego wynikało, że Wirus zamordowany został przez ZŁEGO z zemsty za napisanie słynnego już dziś w Warszawie artykułu w „Expressie Wieczornym”, właśnie o ZŁYM. Artykuł ten ujawniał po raz pierwszy tę złowrogą postać i jej przestępstwa. Podaję to oficjalnie do wiadomości obecnej tu prasy.

Ostatnie słowa Dziarskiego, zagłuszone zostały przez głuche, narastające pomruki ze środka sali. Ledwie zaś uczynił gest poprzedzający opuszczenie mównicy, wrzawa wybuchła jak wyzwalający się z jarzma ostatnich zapór gejzer. Ludzie wstawali, siadali, chwytali się za ręce i za ramiona, mówili jeden przez drugiego, nie słuchając cudzych słów, wyrzucali z siebie rozsadzające ich refleksje, okrzyki. Nie wszyscy się teraz zgadzali z Dziarskim, wyczuwało się brak wszechobejmującej aprobaty, jaka towarzyszyła pierwszej części jego przemówienia. Przewrócony stolik z napisem „Prasa” był dostatecznym dowodem gwałtowności uczuć, z jaką siedzący za nim młodzieńcy rzucili się ku Dziarskiemu, gdy ten wrócił do prezydium. — Zamykam zebranie sprawozdawcze! — krzyczał przewodniczący, lecz nikt nań nie zwracał uwagi. — Kubuś nie żyje! Słyszałeś?… — dyszał młodzieniec w sześciokątnych okularach, bodąc głową tłum, otaczający Dziarskiego. — Zawsze był za duży kozak, ten Wirus. — odpowiedział mizerny młodzieniec. — To musiało się źle skończyć. — Trzeba uważać z tym pisaniem. — szepnął ten w okularach, zapał jego stygł w oczach — nigdy nic nie wiadomo!.. — Po czym zwolnił nieco tempo przepychania się w kierunku Dziarskiego.

W piętnaście minut potem porucznik MicHal Dziarski zszedł na dół schodami w towarzystwie przewodniczącego zebrania i sierżanta Macie — jaka. W hallu Stołecznej Rady Narodowej pożegnał się z przewodniczącym. — Odtąd stały kontakt, prawda? — upewnił się przewodniczący. — Oczywiście — rzekł Dziarski ściskając mu dłoń. Podobał mu się ten drobny, energiczny majster fabryczny o głębokim, dźwięcznym głosie i płynnej wymowie. — Wiecie co, Maciejak — rzekł Dziarski do sierżanta, gdy stanęli przed czarnym niskim citroenem, zaparkowanym na chodniku Alei Jerozolimskich — jedźcie sami. Ja przejdę się trochę po tym zebraniu. — Maciejak wsiadł i pojecHal. Dziarski ruszył w stronę Brackiej.

Było gorące południe, z rozlicznych wokoło budów wznosił się ciężki, duszący kurz. Dziarski stanąć na przystanku tramwajowym przy Kruczej: wśród tłumu, oblegającego bezmyślnie zatłoczoną dwudziestkę piątkę, uwijał, się szczupły, wysoki facet o uśmiechniętej, pełnej brodawek twarzy. Na krótkim rękawie lnianego, brudnoszarego wdzianka nosił biało-czerwoną opaskę. — Obywatelu! — wołał do młodego chłopaka w usmolonej, gryząco żółtej olimpijce, wiszącego jednym palcem na uchwycie wejściowym platformy i opartego skrawkiem pięty o przykrywę koła — zejdźcie ze stopnia, ale już! Nie wolno! — Szarpnął tak mocno chłopaka za ramię, że ten musiał puścić. Tramwaj ruszył. — Opłaca się wam zdrowie ryzykować, obywatelu? — perswadował dobrodusznie facet z brodawkami — nie możecie zaczekać na następny tramwaj? W waszym wieku macie jeszcze czas na wszystko. — Chłopak spojrzał nań krzywo. — O co panu chodzi! — rzekł, ładując ręce w kieszenie — o wczorajszy dzień? — No, no — zaperzył się kontroler z opaską — tylko grzeczniej, bo mandacik poleci! — Idź, ty szmaciarzu wędzony! — szamotał się naraz chłopak i pchnął silnie kontrolera w tłum; sam zaś skoczył ostrym szpurtem za umykającym na najszybszym biegu tramwajem i zawisł na milimetrach wolnego uchwytu upychając palce nóg na buty stojących na stopniu. — Matko kochana! — westchnęła boleśnie stara, gruba kobieta, na którą zatoczył się kontroler. — ZŁEGO na nich trzeba, na tych szczeniaków. Ten toby im pokazał. On to z nimi potrafi. — A wie pani, że tak — mruknął kontroler, chwytając równowagę. — Inaczej z nimi nie można. — W twarzy jego była jakaś mściwa tęsknota za czynem skutecznym, na widok której Dziarski doznał uczucia lekkiego zmieszania. Była to w gruncie rzeczy zwykła zazdrość.

2

— Czy mam zaszczyt z panem Kalodontem Juliuszem?

Głos był nosowy, trochę zgrzytliwy, lecz przyjemny. Juliusz Kalodont uniósł głowę znad „Świata”, po czym błyskawicznie wytoczył się z kiosku. Stanął naprzeciw pytającego, patrzył nań długo, przeciągle, z upodobaniem, mierzył go wzrokiem hodowcy tulipanów, który po długich poszukiwaniach znalazł wreszcie z dawna pożądaną cebulkę. Przed nim stał, mrugając z lekka czarnymi, mądrymi oczami, pan w meloniku, z parasolem, w staromodnym żakiecie, w gumowym kołnierzyku z wykładanymi różkami. Juliusz Kalodont badał przenikliwym spojrzeniem żółtawą, chudą twarz o długim nosie, wzniesioną ku niemu, jako że pan w meloniku był niski i drobny, o dobrą głowę niższy od krzepko trzymającego się starca. Zaś im dłużej mierzył, wpatrywał się, badał i spoglądał, tym słabiej opierał się uczuciu niewytłumaczalnej sympatii, jaka wślizgiwała mu się do serca.

— To ja — rzekł wreszcie z godnością i powściągliwie, jako że pan w meloniku stanowił wielką niewiadomą i ciemną zagadkę. — Czym mogę służyć? — Po czym natychmiast pochwalił sam siebie w duchu za chytrą przebiegłość, albowiem w pierwszej chwili zamierzał krzyknąć: „A tuś mi, huncwocie! Gadaj, coś ty za jeden i czego chcesz?” — co byłoby nieoględne i stworzyłoby trudną do utrzymania sytuację; podczas gdy teraz sytuacja wygląda w ten sposób, że ów pan w meloniku mado niego, Kalodonta, interes, zaś on, Kalodont, łaskawie odpowiadając na pytania wyciągnie zeń wszystkie potrzebne informacje i tajemnice.

Pan z parasolem skłonił się lekko, unosząc grzecznie melonik w górę. — Pragnąłbym, o ile jest to możliwe, prosić szanownego pana o parę chwil rozmowy — rzekł z uśmiechem skromnym, uprzejmym, lecz nie wyzbytym wykwintu.

— Hm — sapnął Kalodont, co miało oznaczać namysł — stoję do pana dyspozycji. W środę i tak ruch mały. — Zamknął kiosk i spojrzał na pana w meloniku, jakby mówiąc: „Prowadź, mój człowieku, i wybieraj kierunek”. Pan w meloniku rzekł: — Tu, na rogu Alei, jest kawiarenka, równie stara, jak czcigodna. Czy nie wyrządziłby mi pan tej przyjemności i nie przyjął małego traktamentu? Chyba nie odmówi pan wypicia ze mną szklanki kawy z kruchym rogalikiem? — Przyjazny uśmiech okrasił sarmackie oblicze Kalodonta, który przepadał za kawą z kruchymi rogalikami. — Zgoda — rzekł kordialnie pan Juliusz, ale zaraz znów przybrał chłodny wyraz twarzy, gdyż pomyślał ostrożnie, że nie wiadomo jeszcze, jaka się w tym wszystkim kryje zasadzka. „Czyż nie za wiele serdeczności? — zmitygował się — trzeba chłodniej, nigdy nie wiadomo, co za — licho, ten farmazon”. Uspokojony jednak faktem, że myśl taka trafiła mu do głowy, ruszył za panem w meloniku.

Wejście obu panów do kawiarenki na rogu placu Trzech Krzyży i Alei spowodowało, że wszystkie głowy uniosły się znad stolików, rozmowy zamilkły, zaś niejedną powiekę zwilżyła ukryta łza. Sztywno wyprostowany starzec z laską w dłoni, w niebieskiej maciejówce na siwej głowie i w schludnej kurtce z białawej czesuczy, kroczący obok pana w meloniku i staromodnym żakiecie budził przyjazne wzruszenia. Razem wyglądali jak liryczni bohaterowie najrzewniejszych wierszy Or-Ota. Od strony Alei, cienistych za bujną już zielenią ulicznych drzew, niewielki prostokąt chodnika ujęty był w werandowe opłotki, podparte skrzynkami na pelargonie: stała tu parę stolików, nad którymi rozpościerały się koliście kolorowe, ogrodowe parasole. Starsi panowie usiedli w samym rogu dobrze ocienionego tarasu, z dala od innych stolików, i dokonali zamówienia u uśmiechniętej, czarnookiej kelnerki. Przez, chwilę obserwowali ożywiony ruch uliczny w tym punkcie miasta, wymienili kilka uwag na temat gorącego przedpołudnia i względnego chłodu miejsca, w którym usiedli, następnie skonsumowali przyniesioną kawę i rogaliki, po czym pan w meloniku dobył pudełko papierosów i poczęstował Kalodonta. — Dziękuję, nie palę — rzekł Kalodont — i dlatego, jak widać, zachowuję zdrową cerę. — To prawda — westchnął pan w meloniku; przedzielił papierosa na pół i jedną połówkę upchnął pieczołowicie w szklanej lufce. — Pan zaś ma cerę żółtą od palenia — rzekł Kalodont z naganą w głosie. — To prawda — westchnął z wyraźną skruchą pan w meloniku. — Cóż robić, nałóg. — Pozwalam sobie tak mówić — zapewnił go Kalodont, któremu zrobiło się naraz żal swego łagodnego rozmówcy — gdyż jest pan młodszy ode mnie. Zaś póki się jeszcze nie osiągnęło starości, można zerwać z każdym nałogiem. — Po tej sentencjonalnej wypowiedzi zapanowało dłuższe milczenie, w czasie którego pan w meloniku kiwał z pokorą głową, zaciągając się głęboko dymem. „Teraz!” — pomyślał Kalodont i zdecydował się na atak.

— Właściwie nie znam dotąd pańskiego nazwiska. — zaczął przebiegle.

Pan w meloniku zmrużył czarne, inteligentne oczy, które naraz stały się jakby ostentacyjnie głupie i bezmyślne. — To prawda — powiedział — chętnie je panu powiem, czyli przedstawię się. Myślę jednak, że jest to mało ważne. Daleko ważniejsze jest, że ja znam pańskie nazwisko.

Czerstwa twarz Kalodonta znieruchomiała, — a następnie zaczęła powoli nabiegać krwią. — Jasne — rzekł drżącym z wysiłku opanowywania głosem — przecież wymienił je pan przed kioskiem, pytając o mnie.

— Tak, to prawda — rzekł miękko pan w meloniku, ściszając głos — ale to nie jest pańskie prawdziwe nazwisko, panie Juliuszu — ostatnie słowa wymówił tonem błagającego o przebaczenie chłopca.

Czerwone żyłki na rumianych policzkach Kalodonta, oznaczające na co dzień zdrową krwistość, nabrały odcienia fioletowego. — Skąd pan to wie? — powiedział zduszonym głosem, przy czym tak się najeżył, że nastroszone, siwe wąsy zdawały się ulatywać w powietrze.

— Mniejsza o to — rzekł cicho, łagodnie i przepraszająco pan w meloniku; zaraz też w głosie jego zadźwięczał spiż męskiego szacunku i uznania: — Ale wiem także, panie Juliuszu, że jest pan chyba najmężniejszym starcem w tym mieście od czasów Sowińskiego. Cóż. Ryszard Pierwszy też był z domu Plantagenet, a wszyscy znają go jako Ryszarda Lwie Serce! Historia zapamięta na swych stronicach tylko dźwięczne miano: Kalodont!

Juliusz Kalodont odetchnął z widoczną ulgą. Nie, ten człowiek nie był nędznym szantażystą i nie przybywał w złych zamiarach. Coś, jakby strzęp lazuru, rozjaśniło na moment ponuro zachmurzone czoło Kalodonta. — Sądzi pan?… — spytał niepewnie.

— Jestem przekonany — odparł z mocą pan w meloniku — zaś ja należę do tych, którzy wiedzą, lecz milczą, jak nie opłacone groby. Zwłaszcza w słusznej sprawie.

— Co to ma znaczyć? — spytał Kalodont groźnie. Meteorologia jego czoła wykazała znów gwałtowny spadek ku burzom i zamieciom.

— To znaczy, że pragnę, aby zapanowała między nami szczerość i wzajemne zaufanie — rzekł ze słodyczą pan w meloniku.

— Jak pan to rozumie? — ton, jakiego teraz użył Kalodont, przywodził żywo na myśl kanclerza von Bismarck, dyktującego warunki pokoju pobitym wodzom i generałom.

— Drogi panie Juliuszu — zaczął z nieopisaną łagodnością pan w meloniku — niech mi pan wierzy, ja rozumuję logicznie i poprawnie. Wiem, że to, co dzieje się ostatnio w Warszawie, może być wyłącznie dziełem człowieka dojrzałego pod każdym względem, stojącego na wysokim poziomie moralnym i umysłowym. O, nie! Nikt mi nie wmówi, że ZŁY jest jednym z owych niedowarzonych łobuziaków w kolorowych koszulach i tenisówkach! ZŁY jest wielki duchem, dzielny, mężny, rycerski, odważny, mądry, doświadczony i przebiegły, dobry i szlachetny! ZŁYM może być jedynie człowiek w latach, odpowiedzialny i poważny. Jednym słowem — ZŁY to pan!

Juliusz Kalodont doznał dziwnego uczucia, jakby mu ktoś faszerował serce grylażową czekoladą. I znów niepojęta sympatia do tego czarnego franta przeniknęła jego duszę jak przynosząca ulgę diatermia. „No, no — pomyślał — ale mi podkadził. Zresztą, co tu dużo mówić, ludzie mogą się mylić. Ostatecznie zdolny jestem do wielkich czynów i można mi przypisać dużo rzeczy”. Poczuł też nagle, jak narasta w nim piekielna chytrość.

— Nie — rzekł tonem lepkim niby melasa, którego, jak mu się zdawało, używał zawsze Talleyrand w swych pertraktacjach — usiłuje mnie tu pan zażyć z mańki. Ale ja wiem, dlaczego. Stara melodia: chwytaj złodzieja! To pan jest ZŁY!

Pan w meloniku uśmiechnął się z pobłażliwym wdziękiem. — Dziękuję panu za komplement — rzekł. — Myślę jednak, że wystarczy na mnie spojrzeć, by stracić wszelkie złudzenia. Zagalopował się pan, panie Juliuszu.

Kalodont odął wargi nieustępliwie. — To co z tego, że pan chuchro? Nie muskuły decydują, gdy — się ma gnata, czyli komin w kieszeni. Przecież ołówkiem pan chyba nie terroryzuje szoferów, co?

Pan w meloniku uśmiechnął się nieco melancholijnie. — Ach, o to panu chodzi? — powiedział.

— Taki mały żart i na tej podstawie?… Nie, nie, panie Juliuszu, może lepiej porozmawiajmy o brylantach? Co pan sądzi o diamencie, który wychylił się z okienka pańskiego kiosku na dłoni, podającej mi paczkę „Żeglarzy”, w ubiegły piątek o godzinie czwartej minut siedemnaście po południu? Czy jest to autentyczny blauweiss, czy może bezbarwny topaz lub słabo rozjarzony szafir? Czy pochodzi z Brazylii, z Uralu, z Indii czy Kimberley? Czy szlifowany jest w brylant, w rozetę, czy może według szlifu stołowego?

Juliusz Kalodont pochylił głowę, przytłoczony taką wiedzą o kamieniach szlachetnych. Ten momentalny odruch wystarczył. Jak ogar, czujący na języku pierwsze pasemko krwi ranionej zwierzyny, pan w meloniku rzucił się do przodu po świeżym śladzie.

— Pan wie, kto jest ZŁYM — szepnął pochylając się nad stolikiem — a ja muszę z nim porozmawiaj, panie.

I oto z głosu niskiego pana w meloniku wyjrzała „po raz pierwszy groźba. Juliusz Kalodont pochylił głowę na piersi. Był pobity. Nie wymówione słowo, nie wypowiedziane nazwisko zawisło w ciepłym powietrzu jak nabita krzemieniami maczuga. „Po moim trupie! — pomyślał z rozpaczą Kalodont — nie dowie się nigdy! Może mnie odrzeć z czci i honoru, ale nie dowie się ode mnie niczego!” Uniósł swe czyste, niebieskie oczy, gotowy na wszystko, na walkę, na klęskę, na godną jego, Kalodonta, klęskę ż rycerskim okrzykiem na ustach i pod rozwianym do końca sztandarem. Ale zamiast rozjuszonych oczu prześladowcy ujrzał przed sobą oczy pełne ciepłej sympatii, lekko rozbawione, to prawda, lecz serdeczne i miłe.

— Panie Juliuszu — odezwał się łagodny, choć nosowy i trochę zgrzytliwy głos — o co te spory? Jak my ze sobą rozmawiamy? Przecież przyszedłem tu, by przynieść panu jego zgubę. — to mówiąc wydobył z kieszeni zniszczony, stary pugilares.

Kalodont pochwycił skórzany przedmiot, otworzył go, lecz pohamował się w porę. „Może to wróg? — pomyślał — a może i zwykły łobuz, ale tak wobec niego nie wypada.”

— Proszę sprawdzić, czy wszystko jest w porządku i na miejscu — rzekł wyrozumiale pan w meloniku i Kalodont poczuł, że oblewa się rumieńcem wstydu aż po nasadę siwych włosów.

— Ja nie dlatego. — wybąkał — tylko. wie pan? Tam są legitymacje. dowody.

— Wiem, wiem. Sam sprawdziłem. Dowód osobisty, koncesja na sprzedaż komisową czasopism z przedsiębiorstwa kolportażowego, legitymacja krzyża Grunwaldu pierwszej klasy i dwieście czternaście złotych gotówką. Tak, tak, wszystko jest.

Kalodont stracił do reszty orientację. Ten łagodny, starszy pan o przyjaznym głosie rozmawiał z nim jak nauczyciel z uczniem, o którym wszystko wie. Poczuł się naraz jak gracz w warcaby, który został z jednym jedynym pionkiem wobec nieubłaganego szeregu damek przeciwnika. „Jak to się stało? — pomyślał ze zmęczeniem — przecież ja nie puściłem ani tyci — tyci farby? Przecież nikt nic istotnego nie wyrzekł w tej rozmowie?” Jasnym było, że teraz nic już nie pozostaje oprócz szczerości lub kompletnego milczenia. Wybrał to drugie. — Dziękuję — rzekł sztywno i nastroszył się jak stary puchacz; postanowił nie pisnąć więcej słowa, każda sylaba wydała mu się nagle zdradziecką pułapką.

— Proszę — rzekł pogodnie pan w meloniku — i to jeszcze chciałem panu powiedzieć, że byłem świadkiem wypadku na Dworcu Wschodnim. Wiem dobrze, że ZŁY nie zabił Mechcińskiego.

„Ja też wiem!” — chciał krzyknąć Kalodont, lecz ugryzł się w porę w język. Te słowa oznaczałyby kapitulację!

— Dlaczego pan milczy, panie Juliuszu? — rzekł pan w meloniku, uśmiechając się nieco smutnie. — Chyba już pan w to nie wątpi, że ma pan przed sobą przyjaciela. I sprzymierzeńca.

„Nie wątpię!” — chciał zawołać Kalodont, szybko jednak doszedł do wniosku, że aczkolwiek wierzy w to, to jednak nie ma zielonego pojęcia, dlaczego w to wierzy. Nie znał teorii intuicjonizmu.

— To wszystko — rzekł pan w meloniku po dłuższej chwili, po czym powiedział do przechodzącej kelnerki: — Pragnąłbym zapłacić, jeśli można?

Kalodont bębnił palcami po stole. Czuł się nader głupio i niewyraźnie. Nagle spojrzał spode łba na swego rozmówcę. Zdecydował się i rzekł: — Dobrze. Zamelduję o tym, gdzie trzeba. — Od razu też odczuł niezręczność tych słów.

Pan w meloniku uśmiechnął się. — Dziękuję — rzekł ciepło i serdecznie — znaczy się, że wszystko w porządku, prawda? Aha. — dodał — byłbym zapomniał. Czy ma pan choć jedną tubkę?

Zdumienie, przestrach, dezorientacja, podziw, duma, zadowolenie, wylewność i wiele jeszcze najróżniejszych uczuć skłębiło się na obliczu Kalodonta jak na twarzy przepracowanego aktora mimicznego, któremu się pomieszały role. Z chaosu tego wyprowadził go dźwięk własnego głosu układającego się w słowo: — „Mam. — W chwilę potem ogarnęła go rozpacz. „Wszystko stracone! — pomyślał z rezygnacją — wszystko przepadło! Teraz ma mnie w ręku”.

— Znakomicie — rzekł pan w meloniku. — Juliuszu Kalodont! — dodał uroczyście — nie potrzebuję chyba pana zapewniać, że w tej chwili stałem się sygnatariuszem pana świętej tajemnicy. — Uczynił gest, jakby chciał powstać od stolika.

— Zaraz. — szepnął drżącym głosem Kalodont, łapiąc go za rękę — teraz, gdy już wszystko zostało powiedziane, jest mi pan winien pewne wyjaśnienia. Jak się pan o tym dowiedział, że nazywam się Kwiatek?

Pan w meloniku ujął dłoń Kalodonta gestem kojącej pociechy. — Kwestia czystego przypadku — rzekł cicho i tkliwie — zawsze czytam rubrykę w gazetach, w której urzędy stanu cywilnego podają oficjalnie do wiadomości publicznej zmiany nazwisk. Ot, tak, z niewinnej ciekawości. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego człowiek nazwiskiem Baran zmienia swe nazwisko na Baranowski, upodobałem sobie wyjątkowo rozwiązywanie tych zagadek. Niegdyś, przed laty, zaraz po wojnie, przykuło mą uwagę obwieszczenie dość niecodzienne. Niejaki pan Juliusz Kwiatek zmienił nazwisko na Juliusz Kalodont. Interesujące, prawda, zwłaszcza dla człowieka dociekliwego, ja zaś. — głos pana w meloniku zadźwięczał pokorną skruchą — nie mogę się pozbyć brzydkiej przywary dociekliwości! Pomyślałem sobie, że coś się kryje za tym, że fakt zamiany pachnącego świeżą wonią rodzimych pól i łąk nazwiska Kwiatek na surowe i nader zagadkowe nazwisko Kalodont musi kryć w sobie treść głęboką i niepospolitą. Następnie przypomniałem sobie, iż w czasie okupacji mówiło się sporo tu i ówdzie o bardzo dzielnym człowieku, który fabrykował podręczne bomby kieszonkowe w tubkach po paście do zębów marki „Kalodont”. Po czym doszedłem do wniosku, że człek ten, o ile przeżył wojnę, ma słuszne powody do dumy i że winien spotkać się z gorącą wdzięcznością swego narodu, o wolność którego tak dzielnie walczył. I to sobie jeszcze pomyślałem, że pozostało w nim zapewne silne przywiązanie do swego wojennego pseudonimu z owych dni chwały, owianych dymem eksplozji i zapachem prochu, tak silne, że pod jego wpływem skłonny byłby wyrzec się pięknego, rodowego nazwiska Kwiatek i pozostać już do końca dni swoich przy twardym, wojennym, jakże drogim mężnemu sercu nazwisku Kalodont. Oczy Juliusza Kalodonta lśniły wzruszeniem, dłoń jego ściskała z uniesieniem spoczywającą na blacie stolika rękę pana w meloniku. — Tak, tak. — szepnął w upojeniu Juliusz Kalodont. — To tak było! Kwiatek wydawało mi się za mało bojowe. Nie mogłem już do niego przywyknąć. Po tym wszystkim, co się wtedy działo, zostałem na zawsze Kalodontem.

— A więc ma pan jeszcze tubkę? — spytał ponownie pan w meloniku głosem cichym, lecz stanowczym.

— Mam — rzekł Kalodont, tym razem w pełni świadomości.

— Doskonale. Przyda się. Posłuży znów celom szlachetnym. Być może, że już niebawem łoskot „Kalodontu” rozbrzmi znów w obronie słusznej sprawy. Tymczasem do widzenia! Dam wkrótce znać o sobie.

To rzekłszy, ścisnął mocno dłoń Kalodonta, wstał i oddalił się. Kalodont dojrzał jeszcze znikający w tłumie ulicznym melonik. Wtedy przyszło mu do głowy, że powiedział wszystko, zaś nie dowiedział się niczego. Nawet nazwiska człowieka, z którym tak długo rozmawiał i którego zdążył polubić. Nie odczuwał jednak z tego powodu ani przykrości, ani konfuzji, gdyż w gruncie rzeczy, w praktyce życiowej, był nieświadomym intuicjonistą.

3

Istnieje w Europie specjalna kategoria bazarów o tradycjach bogatych i problematyce skomplikowanej. Są to place ze starzyzną. Europa jest ich pełna, każda bowiem wartościowa cywilizacja zawiera w sobie kult rzeczy starych, którego pojąć nie mogą cywilizacje młode i prymitywne. Takie bazary ze starzyzną nazywają się rozmaicie w różnych miejscach: w Paryżu — marche aux puces, w Rosji — tołkuczka, a w Krakowie tandeta, łączy je zaś malowniczość. Oczywiście, jest to malowniczość bardzo wyjątkowego gatunku, dostępna przede wszystkim naturom poetyckim i duchom pełnym wyobraźni, abstrahując od tego, czy dusze takie zamieszkują ciała artystów, czy też drobnych urzędników, sprzedawców mięsa czy śpiewaków, albowiem wiadomym jest, że spiritus flat ubi vult.

W Warszawie — taki bazar ze starzyzną nosi nazwę ciuchów i stanowi unikat wśród swych odpowiedników z innych miast Europy. Jest jak gdyby groteskowym paradoksem, przewrotnym żartem, wesołym dziwolągiem, albowiem stanowi — uwaga! — kuźnię mody! — Mody? — zdziwi się wędrowiec z obcych stron, ciekaw nowych obyczajów — jakże to może być? Przywykliśmy u nas na takich bazarach grzebać się wśród znoszonej odzieży i skwapliwie odczyszczonego obuwia, wśród postrzępionych tomów starych książek, wśród zardzewiałych zamków i kluczy, sczerniałych nakryć stołowych i porcelany o obtłuczonych fragmentach, wśród kalekich instrumentów muzycznych, archaicznych klatek na ptactwo, głuchoniemych zegarów i pozytywek, poplamionych litografii i na poły zbutwiałych tkanin. A u was, w Warszawie, moda?

— Otóż tak. Warszawskie ciuchy stanowią centrum i wylęgarnię mody i elegancji, co prawda ekscentrycznej i ograniczonej do kilku tysięcy wyznawców obojga płci, niemniej jednak mody autentycznej. — Czym się to tłumaczy? — zapyta dalej zdumiony przybysz, a wtedy machnę z rezygnacją ręką. Nie potrafię pisać traktatów historyczno — ekonomicznych. Nie jestem w stanie wytłumaczyć” jak to się dzieje, że odzież, przysłana ź zagranicy od wzbogaconych krewnych dla małopolskich wieśniaków i kurpiowskich drwali, trafia do stolicy na ciuchy i dyktuje modę. Daleko istotniejszą niż czynniki ekonomiczne wydaje mi się metafizyka gustów. Nie wiem, czy tak jest dobrze, czy tak jest źle, ale wiem, że tak jest. Wiem, że niewielki, niechlujny, pełen kurzu i błota placyk na Pradze, pomiędzy kostropatymi murami dwóch ponurych czynszówek, zmienia się w pogodne wiosenne przedpołudnie w feerię kolorów, w festyn barwnych materii, w eldorado tkanin i kroju, w niezgłębioną akademię targów i okrzyków, zachęt i wyjaśnień, sprzeczek i zachwytów. Wiem, że rozsądne skądinąd młode kobiety, o których żywotności uczuciowej danym mi było przekonać się, przeobrażają się w jednokomórkowe pierwotniaki, wkraczając w zaklęty krąg obwieszonych łachami straganów lub sunąc wzdłuż rzędów rozciągniętych na ziemi sukien i bielizny: tak przeobrażone nie są w stanie odpowiadać na pytania ani nie reagują prawidłowo, według opisów gatunku homo sapiens: jedynym przejawem bytowania tych ameb stają się wtedy ceglaste wypieki na policzkach, nieprzytomny wzrok i chrypiący jęk na widok cyklamenowego sweterka z mięciutkiej wełenki.


Marta weszła na ciuchy bramą od strony Ząbkowskiej. „Czwartek — pomyślała z zadowoleniem — dobry dzień na zakupy. I wcześnie. Psiakość. — przypomniała sobie o koleżance, z którą się umówiła — miałam dzwonić do Ewy i zapomniałam na śmierć. O czym ja myślę?” Wprost z ciasnego chodnika ulicy wchodziło się w długi pasaż pomiędzy girlandami z sukiennych bamboszy. Jak zawsze, tak i tym razem potknęła się o żelazny zawór od bramy, wbity między kocie łby wejścia, z trudem odzyskała równowagę na twardym, wyboistym bruku i od razu skręciła w prawo, co znamionowało starą bywalczynię ciuchów. Ciągnęła się tu długa i wąska uliczka pomiędzy kramami, budami, straganami. Z prawej strony wisiała gotowa twórczość cHalupniczych krawców: ciemne, źle skrojone garnitury, spodnie, bryczesy, jesionki, płaszcze. Przed obwieszonymi odzieżą hakami i wieszadłami przystawali młodzieńcy w cyklistówkach, o czerstwych, zdradzających całodzienny kontakt z przyrodą obliczach; sztywnymi od pługa i wideł palcami dotykali i miętosili tandetne tkaniny udając znawców. — Chodź tu, to cię ubiorę na wesele! Ty, gospodarz, przesuń się, to cię tak wyszykuję, że cię narzeczona nie pozna. — wołali do nich tędzy, barczyści sprzedawcy o rozbieganych oczach w czerwonych twarzach, odziani w wysokie glansowane buty i oficerskie, kamgarnowe bryczesy. Po lewej stronie stały rzędem kryte grubo czarną papą budy z ciuchami, obwieszone teraz na wiosnę lekkimi marynarkami z tropiku lub gabardyny, cienkimi, popelinowymi wiatrówkami i spodniami z drelichu lub sztruksu. Z ciemnej x głębi bud, spoza nawarstwionych parawanów łachów błyszczały czujne oczy sprzedawczyń i dochodziła woń czosnku i kiełbasy z kapustą na gorąco.

Marta zatrzymała się przy obuwiu, którego pełne były trzy budy: leżało pozornie bezładnie rozrzucone, w wielkich stertach, przeważnie amerykańskiej produkcji, o przesadnie wąskiej, wydłużonej stopie. Oczy Marty zapłonęły pożądaniem: odczuwała stałą potrzebę obuwia. Z bezładnego stosu wyciągnęła nieomylnie pantofel. — Ile za te czarne płytki? — spytała; pantofel był ładny, prawie nowy, z nie wytartego zamszu, pozbawiony niemal obcasa, zgodnie z obowiązującą modą. — Czterysta pięćdziesiąt — odpowiedziała zezowata handlarka, okutana w zwoje chust mimo gorącej pogody. — Drogo — rzekła Marta z ostentacyjną pogardą — za takie ściachane, zużyte trepy!.. — Dla pani drogo — r żachnęła się opryskliwie handlarka — bo pani na nie nie kupcowa. Od razu widać. — Marta uniosła w górę nosek i z miną urażonej królowej, ruchem pełnym obrazy, postawiła pantofel na stosie. — Już same nie wiedzą, ile mają chcieć — szepnęła scenicznym szeptem — na głowie stają. — Pulchna i bardzo wymalowana blondyna o wyglądzie zamożnej dentystki, sunąca tuż za Martą, ujęła odłożony pantofel. — Ile? — spytała twardo handlarkę. Ta spojrzała na nią bystro. — Tak żeby kupić? — spytała nieufnie. — Ile? — powtórzyła blondyna. — Czterysta — powiedziała handlarka — dla pani. Żeby zrobić początek. — Zobaczymy, czy pasują — rzekła blondyna i zsunęła sandał z lewej nogi. — Zaraz, dam lewy — rzekła handlarka i zaczęła grzebać w worku, chytrze schowanym na dnie kramu, co trwało bardzo długo; na stosie bowiem leżały wyłącznie pojedyncze egzemplarze od pary. „Witoldowi by się podobały — pomyślała Marta, odchodząc od kramu. — Też mam o czym myśleć” — zganiła się natychmiast z dąsem.

Trochę dalej stały budy kuśnierskie pełne skórek futerkowych mimo późnej wiosny. Obok uwijali się przygodni sprzedawcy, tak zwani ręczniacy, których całym majątkiem był przewieszony przez ramię błamek taniutkiego futerka, kupon sukna, płaszcz lub para spodni. — Po ile te koty? — spytał grubawy tramwajarz podchodząc do smutnego, chuderlawego ręczniaka w beżowym berecie na czubku łysej głowy, trzymającego w ręku wąziutki, dość wyleniały kołnierz futrzany. Ręczniak uśmiechnął się życzliwie i wymienił cenę. — Drogo — rzekł tramwajarz, zawrócił na pięcie i odszedł. — Tanie jak psy. — rzucił za nim melancholijnie ręczniak i zawołał wielkim głosem: — Prawdziwa wydra! Okazja po, sezonie! Komu? Komu? — Tłum gęstniał tu w ciasnym — przejściu pomiędzy krajową częścią targowiska a właściwymi ciuchami: na lewo i w głębi ciągnęły się kramy i stoiska z rodzimą odzieżą, cHalupniczą i fabryczną; w bezładnych stosach leżały na ziemi stare, zużyte ubrania, odczyszczone do błysku używane obuwie, pościel, artykuły mydlarskie. Sprzedawcy siedzieli w pozach leniwych, spoglądali złośliwie ku swej wieśniaczej przeważnie klienteli, przetkanej włóczęgami z całego województwa, zaopatrującymi się tutaj w garderobę, i przerywali rozgrywane na niskich stołkach partie „tysiąca” lub „sześćdziesiąt sześć”, by rzucić uwagę pod adresem ewentualnych nabywców: — Tu nic dla pana, obywatelu. Same luksusowe artykuły. — co wskazywało, jak mało im zależy na byle jakich obrotach handlowych. Na prawo, jak cenne jądro w otoku pośledniejszej łupiny tubylczych wytworów, wśród odrapanych i bezokiennych ścian szczytowych rozciągał się centralny placyk z ciuchami. Ciepło przygrzewające słońce słało swe radosne promienie wprost na długie rzędy siedzących kobiet o głowach zbrojnych w perkalowe chustki, stosowne kapelusze z gazet, czepki pływackie lub zgoła brudnawe chusteczki do nosa, zmuszone przy pomocy związanych w cztery rogi supełków do udawania czepków. Wszystkie niemal ciuchary były stare i grube, niektóre hojnie uszminkowane tanimi kosmetykami; w wyglądzie ich kryła się jakaś cecha wspólna: ów specyficzny, warszawski kształt warg, wymodelowanych w długoletniej praktyce pyskówek, mów i wymyślań; wszystkie też zdawały się mieć jednakowe, mimo różnic kolorów, oczy, wykształcone w błyskawicznym dostrzeganiu i taksowaniu zbliżającego się klienta. Siedziały na niskich stołkach, skrzynkach, krzesełkach za szerokimi, zbitymi z prostych deseczek i palików ladami, pokrytymi pakowym papierem. Na ladach, nisko przy ziemi, kłębiło się nieprawdopodobne bogactwo barw i kolorów, faktur i kształtów rozrzuconej pozornie w nieporządne sterty odzieży: suknie, od balowych, mieniących się taft, po płócienne, jaskrawe plażówki, spódnice w egzotyczne wzory, koszule, cardigany, sweterki, bielizna ręczniki, kostiumy kąpielowe, trykotowe wdzianka, szorty, pasiaste skarpetki, obuwie, wiatrówki o oryginalnym kroju, dziwaczne dzianiny, mankiety z napisami i rysunkami, tkaniny pełne malowanek w palmy, instrumenty muzyczne lub łby zwierzęce, męskie marynarki w krzyczących odcieniach, spodnie, krawaty o fantasmagorycznych deseniach. Wśród głównego nurtu wiło się sporo odnóg: stosy guzików, zamków błyskawicznych, pasmanteria, zagraniczne papierosy, przybory toaletowe, grzebienie i szczotki do włosów w oprawach z plastyku, żyletki, kosmetyki, kremy, paczki z herbatą, kawą, puszki z mlekiem w proszku, guma do żucia, wreszcie lekarstwa, zastrzyki, specyfiki. Pomiędzy rzędami przewalał się gęsty tłum pochylający się co chwila ku ziemi i grzebiący w rozrzuconych skarbach, uwijali się ręczniacy, sprzedawcy gorącego jadła, dźwigający oburącz dymiące, blaszane wiadra, lub handlarki pieczywem z koszami pełnymi słodkich maślanek i strucli. Policzki Marty zapłonęły podnieceniem zaraz przy pierwszym zetknięciu z tym nęcącym chaosem. Zatrzymała się przed strzępem rozłożonej na ziemi ceraty, na której spoczywały części do mikroskopów, stare lornetki, okulary, aparaty fotograficzne sprzed półwiecza oraz równiutko ułożone szeregi tombakowych pierścionków z koralikowymi oczkami, szkiełkami i niebieskimi kamyczkami. Oczywiście — nawet w przypływie najostrzejszego rozstroju nerwowego nie nabyłaby takiego pierścionka ani lornetki, lecz wiedziała, że miejsce i chwila surowo nakazują zatrzymać się przy wszystkim i oglądać wszystko. Na tym polegał urok kupowania na ciuchach: przychodziło się po spódnicę, a wychodziło z pajacykiem dziecinnym dla córeczki sąsiadów bo akurat był taki ładny i tani. prawdziwa okazja! — Pani z Warszawy? — posłyszała obok siebie szyderczy i napastliwy głos; odwróciła się, lecz słowa te adresowane były do niewysokiej kobiety w cynobrowym, sześciokątnym berecie włóczkowym z pomponem i w deszczowym płaszczu w kratkę, przypominającym powłoczkę od chłopskiej pierzyny; pani ta pokazywała właśnie jakiejś ręczniarce trzymany kurczowo w ręku kostium z fantastycznego tropiku, chcąc go widocznie sprzedać. — Nie, z Żyrardowa. — odparła nieśmiało pani w berecie z pomponem. — To co mi pani opowiada o sercu? — rzekła tonem perswazji ręczniaczka. — Tylko w Warszawie ludzie mają chore serca, bo szybko żyją. Na prowincji ludzie mają zdrowe serca. Powietrze, wieś. — Rosół!

Komu dobry, gorący rosół? — rozległ się tuż obok Marty ochrypły głos z grubo uszminkowanych warg młodej dziewczyny o nieprzeciętnie zadartym nosie, z papierosem pomiędzy krwawo lakierowanymi paznokciami; krzyk poparty był stężoną, mdłą wonią rosołu, dobywającą się z nakrytego drewnianą pokrywą kubła. — Co pani tam ma? — zagadnęła Martę jakaś stara kobieta w wojskowym płaszczu, o rozrzuconych strąkach siwych włosów, wskazując na koszyk Marty. — Miejsce na zakupy — uśmiechnęła się Marta. Stara machnęła ręką z rozczarowaniem. „Handlowanie to namiętność — zamyśliła się Marta — tu wszyscy ogarnięci są „namiętnością kupowania i sprzedawania, sam proces handlu pasjonuje ich więcej niż przedmioty transakcji, niż zysk nawet. Polacy obudzili się, jak zawsze, zbyt późno. Dopiero w czasie ostatniej wojny odnaleźli w sobie pasję i talent do handlowania. Tymczasem minęła już dawno era, gdy namiętność do handlu tworzyła wielkie cywilizacje i imperia.” Spódnica w czarno — żółte spirale wywiała jej z głowy teoretyczne rozważania. „Co za wzór! — jęknęła z zachwytu — właściwie przyszłam tu po spódnicę.;.” — usiłowała się okłamać. — Nie, Marto! — rozległ się w niej surowy głos sumienia jak megafon z oszklonej budki kontrolnej na dworcu — masz bardzo dobrą spódnicę na lato. Potrzebny ci jest kostium kąpielowy i bluzka. Masz tylko trzysta złotych na to, więc, proszę cię, bez szaleńczych gestów, dobrze? — Nie mogła jednak oderwać wzroku od spódnicy. „Witoldowi na pewno by się podobała” — pomyślała ze smutkiem i poczuła dotkliwą przykrość, że Witold nigdy jej w tej spódnicy nie ujrzy. — To stara penicylina — rozległ się obok kobiecy głos pełen cwaniackich intonacji. Marta odwróciła się z zainteresowaniem: nad hożą, tęgą kobietą

0 uróżowanych policzkach i hojnie potraktowanych wodą utlenioną włosach, pochylał się szczupły, młody człowiek, podając jej dwie fiolki z lekiem. — Dostałem ją w zeszłym tygodniu. — mówił cicho, jakby wstydząc się transakcji. Handlarka sylabizowała: — Trzydziesty april. Przeterminowana. Ale parę złotych mogę panu za nią dać. — Ależ — bronił się nieśmiało młody człowiek — tydzień po terminie to nic nie znaczy, niech mi pani wierzy. — Już mnie pan nie będzie uczył — uśmiechnęła się szeroko handlarka. — Mnie już nawet aptekarz nie wyroluje. Daty po angielsku czytam jak Churchill. — Marta nie mogła powstrzymać uśmiechu, co pozwoliło jej oderwać się od żółto-czarnej spódnicy. Sunęła wolno wzdłuż głównej alei: tu i ówdzie migały znajome twarze młodych plastyczek lub aktorek. Marta wymieniała ukłony jak na modnej promenadzie. — Marto! — zawołał na jej widok słynny malarz, laureat tegorocznej nagrody państwowej, przymierzający letnią bluzeczkę zdobną na piersiach w hawajski pejzaż — jak się to pani podoba? — Wspaniałe! — zawołała Marta — szata na autoportret. — Uśmiechnęli się do siebie. — Przypominasz trapera w dziewiczej puszczy — zatrzymał Martę smukły młody człowiek; włosy miał jasne, krótko ścięte nad czołem. — Jak się masz, Marek? — ucieszyła się Marta. — Czego szukasz? — Wszystkiego, na co starczy mi forsy — rzekł z pogodnym stoicyzmem Marek. — Ale ty, Marto, zupełnie jak stary, doświadczony traper. Obserwuję cię od paru minut. Suniesz wolno naprzód, twarz skupiona, oko sokole, od czasu do czasu pochylasz się

1 trzask! W ręku trzepoce ci jakaś niezawodnie cudowna zdobycz, genialny sweterek, fantastyczny ciuch. Strzelasz bez pudła. To się nazywa oko! — Marta roześmiała się. — Dobrze — rzekła z uznaniem — pięknie to ująłeś. No, cześć, Marek, bo nie mam czasu. — Zaraz — Marek przytrzymał ją za ramię i spojrzał jej prosto w oczy — nie pytasz o Zenona? — O Zenona? — Marta zarumieniła się lekko — prawda. Co tam u was słychać, na AWF-ie? Pozdrów serdecznie Zenona ode mnie — dodała opanowanym głosem. — Boję się — rzekł Marek, zapalając papierosa

— że Zenon zawali rok. Facet pije wódkę, rozumiesz? — Rozumiem — rzekła Marta, zasępiona — ale boję się, że nie jestem w stanie mu pomóc. — Trudno — uśmiechnął się trochę drwiąco Marek — nie ma rady. Jakoś się będzie musiał z tego wygrzebać. Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa i wróci do siebie. — Oczywiście — rzekła Marta — w sam raz na sezon hokejowy wróci do siebie. Zobaczysz, wszystko będzie w porządku, będzie grał jak wirtuoz. O to wam tylko zresztą chodzi, przyznaj się, stary klubowy szowinisto. — No, to cześć — powiedział — trzymaj się. — Czołem — rzekła Marta i zawróciła na pięcie. „Dwa miesiące i po cierpieniach miłosnych.” — pomyślała z odrobiną żalu; w skrytości ducha odczuwała niezadowolenie, gdyż uważała, że dwa miesiące to za mało. Doszła do końca alejki i zawróciła sunąc wzdłuż przeciwległego szeregu. Pochyliła się nagle nad stertą bielizny, pochwyciła rąbek czegoś białego i spod spodu wyciągnęła biały kostium kąpielowy z nylonu. Za stertą siedziała ogromna, stara przekupka o baniastych piersiach, jedząca dymiący klops z pyzami z blaszanego talerza; lśniące tłuszczem, szkliste pyzy i brązowy, gęsty sos pachniały wulgarnie, lecz pociągająco i Marta poczuła głód i niesmak równocześnie. — Ile to kosztuje, ten kostium — spytała Marta głosem obojętnym, jakby wyrządzała tym pytaniem przysługę przekupce. — Co pani za różnica — odparła pogodnie ciucharka, której się w międzyczasie odbiło — i tak pani nie kupi. — Kto wie. — powiedziała dość zagadkowo Marta.

— Ja wiem — powiedziała ciucharka, patrząc z sympatią na Martę — pani nie z tych, co kupują takie drogie rzeczy. — Zabrzmiało to jak pełna uznania pochwała, niemal pochlebstwo. — Ale tak dla ciekawości, ile — uśmiechnęła się Marta. — Piątkę — rzekła ciuchara. — Pięć stów. — westchnęła Marta — drogo! — Ale jaka to piękna rzecz — powiedziała ciuchara — jak kto ma dziadźki, to niedrogo, a jak ktoś nie ma, to chyba że drogo — przy czym znów się jej odbiło. — Powinna pani unikać ciężkostrawnych potraw — rzekła Marta z troską. — Taki klops to dla pani samobójstwo. — Spojrzała z naganą na klops z pyzami i powędrowała dalej. „Nic już dziś nie kupię — pomyślała z żalem — albo drogo, albo nie to, co się chce”. Przy sąsiednim stojaku z marynarkami jakiś bardzo młody człowiek, chudy i o ogromnym nosie, targował się zajadle o gabardynową marynarkę kawowego koloru. — Za ten łach? — miotał się — za tę szmatę chce pani cztery z dwójką? — Sprzedawczyni uniosła w górę brwi, co nadało jej „szerokiej, spoconej twarzy wyraz bolesnego rozmodlenia. — Już — powiedziała zabierając marynarkę z rąk młodzieńca — nie ma o czym mówić. Nie sprzeda się, nie kupi się, rozejdziemy się, nie zrobi się interesu, do widzenia. I nie cztery z dwójką, tylko czterysta osiemdziesiąt, o! — Cztery z czwórką to moja ostatnia cena! — krzyknął dramatycznie młodzieniec, wyrywając jej nagłym ruchem marynarkę z ramion; błyskawicznie założył ją na siebie i jęknął: — Rękawy za krótkie, za ciasne w ramionach. Co ja robię. Ja zwariowałem! Za taki kaftanik czterysta czterdzieści! O, zgrozo! Po co ja się uparłem na ten śmieć? Popatrz, Janek, powiedz, jak ona leży, ten szajs? — zwrócił się do opartego o stojak kolegi, który w niedbałej pozie palił papierosa, lustrując marynarkę wzrokiem pełnym nie skrywanego obrzydzenia. Sprzedawczyni zręcznie zdarła marynarkę z ramion mierzącego. — Co pan brudzi, co pan dotyka! — powiedziała, otrzepując marynarkę jak po trędowatym. — Czterysta siedemdziesiąt, chce pan? — Ucho od śledzia — wtrącił się flegmatycznie Janek, po czym nieoczekiwanie, błyskawicznym gestem wydarł marynarkę z rąk sprzedawczyni — ja bym za nią czterech stów też nie dał. Bądź poważny, frajerze — zwrócił się do młodzieńca o wielkim nosie — i patrz przytomnie. O, tutaj! — Sprzedawczyni, facet o wielkim nosie, Marta i jeszcze kilku bezinteresownych obserwatorów pochyliło się nad marynarką, której rękawy Janek zetknął ze sobą. — Widzisz? — spytał oskarżycielsko Janek. — Widzę. — bąknął niepewnie facet o długim nosie; nie dostrzegł nic szczególnego, lecz domyślając się jakiejś ważkiej finty taktycznej, przytwierdził na wyczucie. — Co pan widzi? Co pan widzi? — rozdarła się agresywnie sprzedawczyni — dwa piękne rękawy i cudną gabardynę, to pan widzi! — Marta również nie była w stanie nic dostrzec. — Mowa do trawy! — huknął z oburzeniem Janek — nie widzi pani, że jeden rękaw jest jaśniejszy, a drugi ciemniejszy! — Jasne! — ryknął młodzian z wielkim nosem — jeden innego koloru, żebym tak skonał! To koniec. Chodź, Janek, idziemy. — Marta wpatrywała się w rękawy aż do bólu tęczówek, lecz nie mogła zauważyć żadnej między nimi różnicy. Zapanowała martwa, pełna tragizmu cisza; po chwili rozległ się leciutko, ledwie dostrzegalnie niespokojny głos sprzedawczyni: — Może trochę przybrudzony, ten z prawej. Marynarka nowiutka, prosto z paczki. Trzeba odczyścić. — Było to jednak trąbienie na odwrót; obydwu młodzieńcom błysły oczy i rozdęły się nozdrza — poczuli świeżą ranę, wyłom w obronnym murze, przez który należało się wedrzeć i zgnieść resztki oporu. — Za ten wybrakowany surducik mogę dać najwyżej trzysta osiemdziesiąt. — rzekł lekceważąco młodzieniec o wielkim nosie i wyciągnął po bratersku prawicę do Janka. — Dziękuję ci, stary, wierny przyjacielu — dodał ze wzruszeniem — żeś mi otworzył oczy. — Janek splunął z pogardą.

— I tego bym nie dał. — oświadczył niedbale. — Cztery z czwórką. Może ją pan wziąć, chce pan? — rzekła nieśmiało sprzedawczyni: była na progu załamania. — Równo cztery — rzekł twardo Janek — i po krzyku. Dość mam tych igraszek. Głowa mnie boli. — Czterysta dwadzieścia — broniła się słabo sprzedawczyni. Młodzieniec o ogromnym nosie wyjął z kieszeni cztery stuzłotowe banknoty i włożył sprzedawczyni do ręki. Janek ujął marynarkę z godnością wytrawnego kamerdynera w dwa palce i podał mu do nałożenia: młodzieniec nałożył, zapiął i obciągnął ją wprawnie na sobie. — Ach! jak leży! — zawołał z zachwytem Janek — leży jak złoto! — Nie mówiłam — uśmiechnęła się pogodnie sprzedawczyni — a wy żyły byście z człowieka wypruli za te parę groszy. I tak oddaję ją bez zarobku, żeby był początek. — Kupcowa. — rzekł Janek z dojrzałym uśmiechem na swym świeżym, osiemnastoletnim obliczu — niech nie będę ojcem moich dzieci, jeżeli pani nie trafiła przynajmniej dwóch stów na tej marynarce. — A jak nawet? — oburzyła się sprzedawczyni — to co? Nie wolno? Za tyle szumu?

— Obojętnie, stówa nam została — rzekł młodzieniec z wielkim nosem — i tak przeznaczyłem pięćset złotych na letnią wytworność, a obleciała za czterysta. Chodź, Janeczku, trzeba spryskać tę marynarkę. — Ukłonili się grzecznie sprzedawczyni i odeszli. Sprzedawczyni zawołała starego człowieka z dymiącym kubłem, zażądała flaków, po czym przysiadła nad blaszaną miską gęstej brązowo-żółtej zupy, po wierzchu której pływały oka tłuszczu i pachnący, zielonkawy majeranek.

— A taki krawat ile? — spytała ją na odchodnym Marta. — Dziewięćdziesiąt — odparła sprzedawczyni, nie odrywając się od flaków. — Nawet niedrogi — westchnęła Marta i pomyślała: „Witoldowi na pewno by się podobał”. Ogarnął ją naraz przeraźliwy smutek, że nie ma na świecie nikogo, komu mogłaby kupować takie krawaty, zaś jedyny człowiek, który umiałby gust jej właściwie ocenić, przesyła jej koleżeńskie, chłodne pozdrowienia.

— Niech pani da ten krawat — rozległ się za Martą młody, wesoły głos.

Marta odwróciła się, za nią stał wysoki, szczupły młodzieniec o uderzająco ładnej twarzy, „Skąd ja znam tę twarz? — zastanowiła się Marta — może z reklam angielskiej brylantyny.”

— Pani zrezygnowała z tego krawata, prawda? — skłonił się szarmancko młodzieniec.

— Prawda — rzekła z żalem Marta — niestety, za drogi!..

— Ale podoba się pani ten krawat, no nie? — uśmiechnął się młodzian, ukazując piękne zęby, mrużąc z wystudiowanym kunsztem piękne niebieskie oczy.

— Bardzo — westchnęła Marta — przepadam za takimi krawatami. Krawat był z bladożółtego fularku w wesolutkie szarobłękitne niezapominajki.

— Cóż za wspólnota gustów! — zawołał z entuzjazmem młodzieniec. — Jakże się cieszę, że się pani podoba!

— W istocie — uśmiechnęła się Marta — to bardzo pocieszające. — Obrzuciła młodzieńca życzliwym spojrzeniem, podobał się jej jego garnitur z oliwkowej gabardyny, aczkolwiek brązowy krawat w cytrynowe stożki wydawał się już zbyt krzyczący. „Daleko takiemu do wesołej elegancji Witolda — porównywała mimo woli — nie ta klasa”. Skłoniła lekko głowę na pożegnanie i postąpiła parę kroków wzdłuż rzędów sprzedawczyń. — Zaraz, zaraz! — zawołał młodzieniec; wydobył z kieszeni sto złotych i podał jedzącej flaki sprzedawczyni. — Dychę reszty, ale szybko! — rzucił, po czym porwał krawat i wsunął do kieszeni. — Proszę pani! — podskoczył za Martą — jeszcze coś.. — Marta zatrzymała się. — Słucham pana? — powiedziała nie bez uśmiechu; taka koleżeńska uprzejmość w głosie nie mogła uchodzić za zachętę, a tym mniej za kokieterię, płynęła z samej atmosfery ciuchów, gdzie daleko idące rozmowy między nieznajomymi są dozwolone, częste i ogólnie przyjęte. Toteż nie bez zdziwienia odnalazła Marta w słowach podchodzącego do niej młodzieńca zupełnie nowy ton. — Tak bardzo, od dawna, pragnę panią poznać — zaczął, wyjmując z kieszeni krawat i przyciskając go do serca — szczęśliwy przypadek. taki sam gust. rozumie pani? — „Czyżbym zachęciła go czymkolwiek do tak zaawansowanych zwierzeń?” — pomyślała. Uśmiechnęła się, by pokryć rozbawienie. — Naprawdę? — rzekła Marta — uwielbiam spełniać pragnienia! — Wypowiedziała te słowa bezwiednie, zaskoczona w chwilę potem ich nie przewidzianą dwuznacznością. Ładne, na pozór wrażliwe wargi młodzieńca ściągnęły się w nieco zbyt poufały uśmiech: doszedł go wyraźny zapach zdobyczy, jego bogate doświadczenie mówiło mu w tej chwili, że sprawa jest łatwiejsza, niż przypuszczał. — No, widzi pani — rzekł tonem, w którym zadźwięczała porozumiewawcza, cwaniacka brawura — chcę pani zrobić przyjemność, pozwolę pani spełniać me pragnienia. Największe pragnienie, jakie mam, to takie, żebyśmy się już dziś nie rozstawali, czarująca blondynko. — ;,Ty bałwanie — pomyślała Marta z czułością — że też tacy tępi faceci jeszcze żyją, a nawet potrafią się nie najgorzej ubrać.” przypomniała sobie deklarację, złożoną niedawno panu Kalodontowi. „Najokrutniej zaś trzeba tępić takich mydlanych idiotów o powłóczystym spojrzeniu — pomyślała mściwie — takich najpiękniejszych w powiecie. Takich pewnych, że nie ma dziewczyny, której by nie mogli mieć. Za te ich zniszczenia, jakie sieją wśród biednych stenotypistek i nieśmiałych modystek.” Myśląc tak przybrała minę tak dyskretnej kokieterii, że Jerzym Meteorem owładnął zachwyt bez reszty. „Co za cizia! — pomyślał z rozkoszą — i już ugotowana, już ją mam na widelcu! W «Kamerze» pękną z żółci. I zna się na mężczyznach, nie można powiedzieć. No, cóż, ma się te warunki.” Przejrzał się przelotnie, lecz z dumą, w zawieszonym obok na słupie od latarni lusterku, obciągnął marynarkę, poprawił długimi palcami o brudnawych paznokciach węzeł krawata pod szyją i ujął Martę lekkim, lecz poufałym gestem pod rękę. Marta uwolniła się zręcznie, ale nie mrożąco i rzekła z wystudiowanym wahaniem: — Nie wiem, czy nam się to dziś uda. Ale wszak życie się dzisiaj nie kończy. — dodała z przeciąganą afektacją.

— Dziś, dziś, dziś — zanucił Meteor — wszystko się zrobi, aby chęć była.

— Ale my się przecież jeszcze nie znamy — zawołała z podejrzaną naiwnością Marta.

„Kochana — rozczulił się Meteor w duchu — niebożę! Zupełnie świeży towar, dopiero startuje w Warszawie. Stąd takie naturalne odruchy”: — Racja — powiedział ze skruchą Meteor — pani pozwoli, że się przedstawię: dyrektor Chaciak jestem.

— Dyrektor? Od czego? — zawołała z szacunkiem Marta — może od kolei? Bo ja mam, dyrektorze, jednego kuzyna na kolei. Strasznie się tam na niego w robocie zawzięli, to może pan dyrektor by coś pomógł?

— Nie — rzekł z godnością Meteor. — Jestem dyrektorem fabryki odzieżowej. Te rzeczy, rozumie pani, zawsze coś do ubrania wskoczy tym, co są ze mną dobrze. A pani — dodał — jak się nazywa?

— Danusia — rzekła Marta — ale wołają na mnie Irmą. Irma mam na drugie, wie pan.

— A dalej — uśmiechnął się sprytnie Meteor.

— Po co dalej — rzekła zagadkowo Marta: w słowach jej było tyle uwodzicielskiej przystępności, że Jerzy Meteor poczuł błogą pewność zdobywcy, który już niebawem stanie się posiadaczem. „Naiwna — pomyślał z głęboką satysfakcją — ale wie, czego chce. Ciemni nazwisko, znaczy się leci na pojedynczy numer. Może mężatka?”

Szli środkowym przejściem, zwracając na siebie powszechną uwagę: stanowili nader dorodną parę. Pensjonarki z teczkami, o nieporządnie rozrzuconych włosach myszkujące na, ciuchach w poszukiwaniu tanich okazji, guzików, klamerek, tasiemek do własnoręcznych przeróbek łaszków i obuwia, obrzucały Meteora spojrzeniami pełnymi palącej ciekawości i uznania. „Ostatecznie — myślała nie bez upodobania Marta — na pierwszy rzut oka jest bardzo przystojny”. Lubiła pokazywać się z przystojnymi mężczyznami. Wystarczyło jednak przyjrzeć się uważniej tej parze, by szybko dojść do wniosku, że składała się z dwóch gatunków. „Nie jesteśmy jednej krwi, jak mawiał Kipling” — uśmiechnęła się w duchu Marta, lecz było jej trochę wstyd.

— Panno Irmo — zaczął Meteor — a może pani Irmo?

— Pani — powiedziała poważnie Marta. — A mąż w Warszawie? — zainteresował się Meteor.

— W Warszawie. No to co? — rzekła arogancko Marta. — Rozumiem — rzekł Meteor pojętnie — dopiero co po rozwodzie, prawda? — Niezupełnie — rzekła Marta z wyrafinowanym uśmiechem na wargach — ale mniej więcej. — Jasne — rzekł Meteor — zrzuciło się jarzmo nieznośnego okrutnika. Nie rozumiał pani ten brutal, co? A teraz. kto może pani czegokolwiek zabronić, prawda? Żyć nie umierać. — westchnął i dodał: — A jak miał mąż na imię? — Witold — powiedziała Marta bezwiednie, szybko, nieoczekiwanie dla siebie samej; zachmurzyła się i pomyślała: „Co za idiotyczne żarty” — i zacięła wargi z urazy. — Zupełnie jak ja — ucieszył się głośno Meteor; było to jedno z najcelniejszych zagrań w jego podręcznym vade-mecum uwodziciela, paragraf numer jeden rozdziału „Rozwódki”, chwyt, jego zdaniem, bardzo efektywny i obosieczny. Meteor uważał, że osiąga przy jego pomocy znakomite rezultaty: takie samo imię działało pobudliwie i przyśpieszająco zarówno na rozwódki mściwe, jak i sentymentalne. — Najgorsze — powiedziała Marta, przyzwyczajając się powoli do towarzystwa tego faceta — że niczego nie kupiłam. — A czego pani szuka? — spytał Meteor; i znów nowy ton zabrzmiał w jego głosie: ton rzeczowego, szybkiego porozumienia, jakiego używają między sobą fachowcy jednakiej specjalności. — Przede wszystkim kostiumu kąpielowego — powiedziała z troską Marta — widziałam jeden, wspaniały, ale o wiele za drogi. — O! — zawołał naraz ściszonym głosem Meteor — niech pani patrzy! — Wyciągnął palec i pochylił się ku Marcie: wzrok Marty powędrował za długim, smukłym palcem o podejrzanej czystości paznokciu, który wskazywał kroczącą środkiem między rzędami ciuchar starą kobietę. Była to bardzo stara kobieta, potwornej tuszy, przelewająca swą płynną otyłość z nogi na nogę za każdym, z trudem stawianym krokiem: jej brudna spódnica, owijająca chorobliwie szeroki zad, mogłaby, rozwinięta, zastępować kurtynę w teatrze; czarna bluzka z taniego, krajowego muślinu nie była w stanie utrzymać ciężko zwisających w dół, ogromnych piersi; mimo tej zamazanej rozlewności kształtów twarz miała wyjątkowo wyrazistą, nacechowaną jakimś bolesnym smutkiem, za którym wielcy wodzowie, mężowie stanu i przywódcy kryją zazwyczaj swą przebiegłą mądrość. — Wie pani, kto to jest? — spytał Meteor. — Nie — rzekła Marta. — To jest „Królowa Ciuchów” — rzekł tajemniczym szeptem Meteor — to ona tu rządzi. Jej słowo jest tu prawem. Sama nie handluje, ale ustala ceny i wszystko. Pijaczka aż miło. Wszystko załatwia przy wódce. Najtęższa głowa i mózg tego całego interesu. — Ciekawe — rzekła cicho Marta; poczuła smak tajemniczości działającej na wyobraźnię i spojrzała przychylniejszym wzrokiem na swego towarzysza., „Nawet taki Chaciak — pomyślała — potrafi czasem być interesujący”. — Skąd pan o tym wie? — spytała. Meteor uczynił charakterystyczny gest głową i ramieniem. — Zna się te rzeczy — powiedział — przecież jestem odzieżowiec. Ustalam plany, kieruję produkcją, robię harmonogramy. Muszę wiedzieć, co się dzieje na rynku. — Jakaś złośliwa ironia zabrzmiała w jego głosie i Marta podchwyciła ją natychmiast. — Na rynku w Przasnyszu albo w Nowym Targu — powiedziała porozumiewawczym uśmiechem: wiedziała coś niecoś o kanałach, którymi wędruje na warszawskie ciuchy odzież z paczek przesyłanych przez Polaków z zagranicy dla ubogich krewnych na odległej prowincji. „Kozaczka — pomyślał Meteor — wcale nie taka naiwna”. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że odrobina ostrożności nie zawadzi. — Chociażby — rzekł z uśmiechem. — PojecHałaby pani kiedyś ze mną do Przasnysza, pani Irmo, na pewno by się pani nie oszukała. Źle by pani na tym nie wyszła. Dzień dobry, pani Sabino — zawołał głosem pełnym poufałego uszanowania, gdy mijali „Królową Ciuchów”. — Dzień dobry — odpowiedziała nie patrząc stara kobieta, po czym uniosła leniwie głowę, spojrzała na Meteora i uśmiechnęła się łaskawie, odsłaniając dwa pełne rzędy sczerniałych ze starości, masywnych srebrnych zębów. — Niech pani prowadzi — rzucił Meteor Marcie — gdzie jest ten kostium kąpielowy? Spróbujemy zahandlować, może mi się coś uda wykręcić. — Marta odwróciła się i po kilku chwilach podeszła do niskiej lady, na której leżał biały kostium. — O, to rozumiem — rzekła na ich widok ciuchara — z mężczyzną zupełnie inna mowa. Pan kupi dla narzeczonej ten kostium, no nie? Okazja, drugiego takiego nie znajdzie pan w Warszawie. — Ile? — spytał zimno Meteor. — Dla pana czterysta pięćdziesiąt. — Przecież nie włoży pani takiego kostiumu na siebie — rzekł Meteor do Marty, odrzucając z bezbrzeżną pogardą kostium na stos łachów — biały kolor dobry na wesele, a nie na plażę. — Marta milczała, z trudem ukrywając pożądliwość: nie umiała zdobyć się na taktykę wobec tak cudownego kostiumu. — Nie ma pani czegoś kolorowego, zamiast tego welonu do pierwszej komunii? — drwił Meteor. — Co pan opowiada — obruszyła się ciuchara — taki inteligentny człowiek, a tak źle mówi. Ubrałby pan może tę piękną dziewczynę w czarny kostium? Żeby wyglądała jak katafalk na słońcu? Cała Jastarnia zwariuje, jak ją zobaczy w tym kostiumie, zobaczy pan. — Ja znowu nie potrzebuję — rzekł Meteor z warszawską niechęcią — żeby mi Jastarnia wariowała za moją kobietą. Potrzebne mi te kwiaty. — Już — powiedziała ciuchara, przekonana tym argumentem — czterysta dwadzieścia. Niech pan bierze i szczęść Boże!

— Do widzenia — rzekł Meteor, rozciągając niemożliwie długo ostatnią sylabę; ujął Martę pod ramię, zmuszając ją do odejścia. Kiedy ciuchara znikła im z oczu, zakryta tłumem, Meteor zatrzymał ją i rzekł: — Kostium w dechę. Ile chce pani za niego dać? — Marta powiedziała: — Mam przy sobie trzysta złotych, a chcę jeszcze trafić jakąś tanią bluzkę. — Pożyczę pani — rzekł Meteor, obrzucając Martę powłóczystym spojrzeniem — szkoda wypuścić ten kostium z ręki. — Mowy nie ma — powiedziała Marta ostro; jakiś instynkt podpowiedział Meteorowi, że ten numer nie przejdzie. Poczuł się kompletnie zdezorientowany. „Tak dobrze już szło — pomyślał — a teraz tak twardo? Nic nie rozumiem.” — Ostatecznie — rzekła Marta — mogę zrezygnować z bluzki. — Niech pani da forsę — rzekł Meteor z błyskiem, jaki zapala się w oku myśliwca na widok uchodzącej zwierzyny — i czeka tu na mnie. Tylko niech się pani nie nasuwa na oczy. — Marta wyjęła trzysta złotych i wręczyła Meteorowi, który szybkim krokiem prześliznął się w tłumie ku ciucharze. Marta utonęła w widoku roztasowanych u jej stóp letnich sukienek. Meteor obejrzał się raz jeszcze, czy Marta go nie widzi, i pochylił się ku ciucharze. — Trzysta pięćdziesiąt złotych na rękę i ani słowa więcej — rzekł tonem, który zmusił ciucharę do zastanowienia; wydobył portfel, wyjął z niego pięćdziesiąt złotych i dołożył je do trzystu złotych Marty. — Trzysta siedemdziesiąt — zaczęła z nawyku ciuchara, lecz Meteor położył zapowiedzianą sumę i wziął bezapelacyjnym ruchem kostium. Ciuchara machnęła ręką i chuchnęła z zadowoleniem na pieniądze. — Na taką babkę — powiedziała tonem doświadczenia — i tak pan za mało się pruje. Inni daliby za nią majątek. — „Może ma rację ta gidia” — rozmyślał Meteor, zmierzając ku Marcie; zatrzymał się na chwilę, wyjął z portfela sto złotych, włożył je do kieszeni i ruszył naprzód. — Proszę — rzekł, podchodząc do Marty — oto kostium. Marta oblała się pąsem radości aż po koniuszki oczu. — A oto reszta. — dodał Meteor, przy czym bardzo wprawię ucho pochwyciłoby leciutką nutkę melancholijnego żalu w jego głosie. — Nie! — zawołała Marta z niedowierzaniem — tylko dwieście złotych pan dał? Nie, to niemożliwe. Przecież nie jest pan cudotwórcą? — Psst. — Meteor przyłożył palec do ust — to nie ja. To Sabina. „Królowa Ciuchów”. To jej pani zawdzięcza to kupno. Ale o tym nikomu ani słowa. — Czuł się w tej chwili szlachetny jak nigdy w życiu, chociaż bolało go bardzo, że świat cały i ta kobieta nie dowiedzą się nigdy o jego szlachetności i ofiarności. Przez chwilę myślał gorączkowo, jak by — jej dać dyskretnie do zrozumienia, że dopłacił, lecz powstrzymał się przed tym, coś mu mówiło, że kobieta ta cierpi na jakiś organiczny wstręt do prezentów, którego on, Meteor, nie pojmował, lecz wyczuwał, iż najmniejsza aluzja, uchylająca rąbka tajemnicy, zepsuje wszystko. „Są takie — uspokoił się — wszystko zrobią, a nic za to nie wezmą. Jeszcze się obrażają, jak im dać. Honorowe!” — Wyobrażam sobie, jak będzie pani wyglądać w tym kostiumie — rzekł, cofając się o krok i obejmując sylwetkę Marty spojrzeniem znawcy. — Zbudowana jest pani jak Rita Hayworth. Może trochę niższa, ale figura — cmoknął — bajka! Marzenie! Rozebrana musi być pani cudo. — Prawda? — Marta oparła wyzywająco rękę na smukłym biodrze, wysuwając obojczyk do przodu gestem modelki. — Wszyscy tak mówią. — „Puszcza się” — pomyślał Meteor; do głowy mu nie przyszło, że te ogólne referencje mogą odnosić się do wyglądu Marty na plaży. To, co wziął za wyzywającą kokieterię, ucieszyło go: wierzył wprawdzie bezgranicznie we własne siły, ale wolał, jak było łatwiej. „Co się ze mną dzieje? — pomyślał z zakłopotaniem — co ja robię? Nigdy w życiu nie inwestowałem w babki, a tu, w locie, włożyłem w ten interes sto pięćdziesiąt złotych. Żadnej jeszcze nie udało się ze mnie wyszarpać tyle pieniędzy, a tu, zdaje się, to w ogóle nie było potrzebne. Starzejesz się, drogi chłopcze, zaczynasz robić głupstwa i to najgorsze, bo finansowe”. — A propos rudowłosej Rity — rzekł Meteor, przychodząc do siebie po tych wytrącających z równowagi refleksjach — mam znajomego z prywatnym kinem w domu. Daje seanse dla znajomych. Pani Irmo, mówię pani, tam — jest co zobaczyć. Musi pani kiedyś przyjść. Zwłaszcza na takie filmy tylko dla dorosłych. — Oczywiście, z chęcią — rzekła Marta i dodała po chwili: — Na dzisiaj, myślę, już dość ciuchów. Czy pan zostaje? — Skądże znowu — rzekł Meteor, obrzucając Martę spojrzeniem numer dwadzieścia osiem ze swego bogatego repertuaru: spojrzenie to mówiło: „Jak tak mogłaś postąpić?…” z cichym wyrzutem. — No, to chodźmy — rzekła Marta; zastanawiając się nad sytuacją.

Na Ząbkowskiej, zatłoczonej śpieszącym się we wszystkie kierunki tłumem, Meteor usiłował, na próżno znaleźć taksówkę. — Pan dokąd? — spytała Marta. — Przed siebie — rzekł smutno Meteor. — W siną dal. — To czwórką pan dojedzie — zadecydowała Marta rzucając się ku przystankowi, na który nadjecHal właśnie tramwaj linii 4. Na przystanku wrzał gwałtowny bój o wejście do zatłoczonego elektrowozu, którego trzy wagony przestarzałego typu zdawały się pękać w szwach. Marta wężowym ruchem wcisnęła się na stopień, po czym, pchnięta potężnie nową falangą miłośników jazdy tramwajowej, wpłynęła na platformę; widząc to Meteor runął w najgorszy wir walki. Tratując bezkompromisowo kobiety, starców i niemowlęta uchwycił się jakiegoś pręta, który okazał się wędką, trzymaną kurczowo przez pewnego młodego rybołówcę, zawieszonego na zewnętrznej ścianie wagonu. — Puszczaj się pan! — krzyknął ze zgrozą chłopak — bambus się złamie, do cholery! — Ale było już za późno: tramwaj ruszył i Meteor, mokry ze strachu, balansował przez parę chwil na wygiętym niebezpiecznie bambusie, dopóki stojący pod nim na stopniu krzepcy młodzieńcy z ceratowymi teczkami pod pachami nie wbili go na platformę przy pomocy kilku zręcznych, choć bolesnych uderzeń ramionami w pośladki. Ciężko pracując bokami przebił się do Marty, poprawił kołnierzyk dwoma palcami i chroniąc krawat przed tulącą się do niego, umazaną czekoladą i katarem buzią dwuletniej dziewczynki, trzymanej obok przez spoconego tatusia na ręku, rzekł z goryczą: — Tego się po pani nie spodziewałem, pani Irmo. Tak nie można, tak bez uprzedzenia. — Za bilety proszę! — rozległ się przy nich głos niskiej, za to barczystej konduktorki w zuchowato przekrzywionej czapce na z natury kędzierzawych i jeszcze suto karbowanych włosach. Ospowata, grubo uszminkowana twarz konduktorki rozjaśniła się nie skrywanym zachwytem na widok Meteora. Meteor wyjął złotówkę, podał konduktorce i powiedział: — Dwa proszę. — Konduktorka urwała bilety jak w transie, wzięła pieniądze nie patrząc na nie i nie odrywając olśnionych oczu od Meteora, co gorsza zaś — przestała kompletnie funkcjonować i nie ruszała się z miejsca. Widać było, że piękność Meteora wywarła na niej wstrząsające wrażenie. — Pani Irmo. — zaczął Meteor, lecz urwał, zaniepokojony baranim wzrokiem konduktorki: sprawiało mu to, oczywiście, znaczną przyjemność, taki uderzający dowód powodzenia, gryzł się tylko, czy Marta zauważa go i docenia; bał się jednak komplikacji, mogących wyniknąć z tego stanu rzeczy. „Taki wypłosz — pomyślał o konduktorce — ale zna się na mężczyznach”. — Idziemy na kawę, jasne? — rzekł apodyktycznie do Marty, dyskontując w ten sposób zachwyt konduktorki. Marta kiwnęła niewyraźnie głową, co mogło oznaczać i tak, i nie; konduktorka ocknęła się, spojrzała na Martę najprzód z nienawiścią, potem z pogardą, na koniec ze zdziwieniem, które mówiło, że ona, konduktorka, dziewczyna jak szóstka, pojąć nie może, jak taki wspaniały mężczyzna dostrzega w ogóle takie blade barachło jak Marta, skoro tyle jest medalowych kobiet wokoło i w pobliżu. Po czym ruszyła do tyłu wagonu, domagając się opryskliwie opłat za bilety i wszczynając trzy awantury w ciągu paru sekund.

Przy Mariensztacie Marta zaczęła przepychać się do przodu i wysiadła po ciężkich zmaganiach ze współpasażerami, którzy czynili wszystko, by jej w tym przeszkodzić. Za nią wyrwał się z tramwaju zmięty Meteor i rzekł z cichym żalem: — Nie odpowiedziała mi pani. — Idziemy — rzekła oschle Marta — napiję się kawy. — Poszli w dół, wśród zielonych gazonów przy wiadukcie.

Mała kawiarenka przy księgarni, na rynku mariensztackim, pełna była drewnianych foteli o szerokich poręczach. Siedziało się w nich bardzo wygodnie, przyglądając się z upodobaniem mariensztackim kamieniczkom w kolorze wypalanej cegły, co było dostateczną rekompensatą za złą kawę. Meteor był milczący i skupiony. — Czemu pan nic nie mówi? — spytała Marta. — Nie wiem — przyznał się Meteor. — Może jest pan głodny? — spytała życzliwie Marta. — I to też — rzekł Meteor — wobec tego zapraszam panią na obiad. — Poczuł się znów w siodle: dziewczyna zaczęła nareszcie mówić językiem zrozumiałych aluzji. — Proszę tu chwilę zaczekać, zaraz coś zmontujemy — rzekł szybko, wstał i poszedł w kierunku bufetu, gdzie głośno, tak by Marta słyszała, spytał o telefon. Zaniknąwszy się w kabinie telefonicznej Meteor zdjął słuchawkę, lecz nie zadał sobie nawet i trudu nakręcenia numeru: stał po prostu przez parę chwil i palił papierosa. Marta zastanawiała się: „Pokazać się z takim na ulicy? Nie bardzo wypada. Na ciuchach jeszcze, ale w mieście? Natomiast jakaś uprzejmość mu się należy za ten kostium. Świetnie to załatwił. A zresztą, chyba mam prawo chodzić na obiady z kim mi się żywnie podoba, no nie? Jestem pełnoletnia, stanu wolnego i nie mam nikogo, komu należałyby się sprawozdania, z kim i gdzie byłam.” I naraz poczuła się głęboko nieszczęśliwa, że nie ma nikogo, komu trzeba by było składać takie sprawozdania. „Żeby ktoś taki byt.” — pomyślała, czując się bardzo skrzywdzona, ale zaraz też przypomniała sobie, że wystarczy sięgnąć ręką, by znalazł się taki mężczyzna, i to ją trochę pocieszyło. „Zenon. — pomyślała — chociażby ten Chaciak.” Lecz na myśl, że musiałaby składać sprawozdania takiemu Chaciakowi, ogarnęła ją panika. Wtedy uświadomiła sobie, na czym polega jej krzywda: na tym, że sprawozdania takie chciałaby składać wyłącznie Witoldowi Halskiemu, a tego właśnie nie może.

— Idziemy — rzekł Meteor wracając — już zapłacone. — Dokąd? — spytała Marta. — Jesteśmy zaproszeni na wielkie przyjęcie do jednego z moich przyjaciół. Przed chwilą mówiłem z nim telefonicznie. — Do obcego mężczyzny? — zdziwiła się surowo Marta.. — Pani Irmo — Meteor skrzywił poufale swe ładne usta — po co to certolenie? Przecież jest pani równa babka, no nie? Czy ja panią ustawiam na jakiś zły numer, czy wyglądam na takiego? Godzina jest pierwsza po południu, maksymalna przyzwoitość zachowana, a pan; się łamie? Chyba ze to żarty? — Idziemy — rzekła Marta z naglą decyzją. „Rzeczywiście, pierwsza godzina. — pomyślała — a w ogóle nie potrzebuję się przed nikim tłumaczyć”.

4

— Już! — zawołał Lowa Zylbersztajn, otwierając z impetem drzwi gabinetu.

Filip Merynos odwrócił się od okna i wgniótł papierosa w popielniczkę.

— Przepraszam, że tak nagie i bez meldowania — stropił się na moment Lowa — ale już! Zaczyna się!

— Co już? — spytał Merynos, nie zdradzając żadnego wzruszenia.

— Już — powtórzył po raz trzeci Zylbersztajn. — Popołudniowa prasa przynosi dziś wiadomość o meczu. Na pierwszych stronach. Dziś w nocy idą plakaty na miasto. Panie prezesie, chwyciło! Wszyscy już wiedzą! Jutro cała Polska ogarnięta zostanie żądzą oglądania tego meczu! Cała sportowa Warszawa żyje w gorączce! — Podniecenie owładnęło Lową bez reszty, oczy mu błyszczały, nos zbladł. — Wyobraża pan sobie, panie prezesie, najlepsza jedenastka świata w swej szczytowej formie, tu, na warszawskim stadionie! Ma pan pojęcie, co to będzie za mecz? — widać było, że w tej chwili sportowiec wyparł doszczętnie człowieka interesów z duszy Zylbersztajna.

— Uspokój się — rzekł niechętnie Merynos. — Twoja jedenastka wisi mi u. — przerwał naraz, nie określając bliżej miejsca, gdzie mu wisi jedenastka. — Ty, Lowa — rzekł z przestrogą w głosie, ciemniejąc na twarzy — nie zapominaj się! To nie zabawa w piłkę, tylko gruba, poważna afera! Na mecze będziesz miał czas później!

— Słusznie — zreflektował się Lowa — tak jest. — Jego twarz zmieniła wyraz jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. — W porządku, panie prezesie, w porządeczku — uspokajał.

— Niech ja nie mam zdrowych dzieci, jak pan prezes zaraz nie będzie ze mnie zadowolony.

— Co jest? — spytał krótko Merynos.

— Nie jest źle — twarz Lowy była samym zasłużonym zadowoleniem. — Pan prezes da mi zaraz trzydzieści tysięcy złotych i zobaczy pan, co za radość.

— Na co ci? — rzucił Merynos.

Zylbersztajn zakołysał głową z mądrą melancholią. — Ja panu powiem, panie prezesie — rzekł

— że dzisiaj to niemodne, ale ja jestem przesądny człowiek. Zabobonny jak ciemny wieśniak, tfu, na psa urok. I ja wierzę, że jak coś idzie, to idzie od początku, że jak coś się szczęśliwie zafartuje, to fartuje się od razu — wyciągnął z kieszeni papierosy i poczęstował Merynosa. — Niech pan zapali, panie prezesie, „Siewiernaja Palmyra”, bardzo dobre, ustnikowe. Sztangiści przywieźli z Moskwy w zeszłym tygodniu ładne kilkadziesiąt pudełek, to się pali.

— Co ci się tak fartuje? — spytał spokojnie Merynos, biorąc papierosa.

— A sof, niech pan odpuka, panie prezesie, na psa urok. — zastrzegł się ostrożnie Lowa. — Nie trzeba o tym za dużo mówić. Dość, że się wiedzie od początku, i da Bóg, będzie tak do końca. Trafiłem w PIS-ie tysiąc biletów od ręki — wyrzucił wreszcie z siebie.

Merynos gwizdnął ze zrozumieniem. — I za to chcesz trzydzieści kawałków? Niewąsko..: — zastanowił się.

— Oj, panie prezesie, niech pan będzie człowiekiem! Trzeba dać ludziom żyć! Tam jest w PIS-ie jeden kozaczek, co ma doskok do wydrukowanych biletów. Tylko dzisiaj, bo jutro bilety idą dalej do pancernej kasy i przechodzą już na rozdzielnik. PIS zabiera od nich ręce. Ten kozaczek też chce coś trafić na tym wielkim tachlu i przyszedł do mnie w wielkiej tajemnicy. Chce po prostu podgrandzić tysiąc sztuk. Mówi, że ma na to swój sposób, że ten numer mu przejdzie. A zresztą. co to mnie obchodzi, jak on to zrobi, my od niego bierzemy obojętnie zawsze taki tysiąc, nie? — Lowa pochylił się ku Merynosowi i dodał niedbałym szeptem: — On chce po trzydziestaku od sztuki. Tanio jak kartofle, czystą okazja. Powiedziałem mu, że biorę. Dobrze zrobiłem, prawda, nie wolno puścić nawet takiego przypadkowego numeru, nie? Będzie na rozruch. Na pewno spuścimy po stówie!

— A ty? — spytał wesoło Merynos — a ile ty masz na boku z tego trzydziestaka? No, powiedz, Lowa, staremu kumplowi!

— Oj — żachnął się Lowa — co za nieodpowiedzialne żarty, panie prezesie? — cmoknął z pogardą, nakrywając ciężkimi powiekami czujne oczy. — Ja potrzebuję lecieć na te parę złotych, jak ja jestem na gruby procent przy wielkim interesie. Już, nie mamy o czym mówić, możemy najwyżej tego nie załatwiać. Będzie bezpieczniej.

— Dlaczego? — rzekł swobodnie Merynos — oczywiście, że bierzemy. Masz rację, jak idzie, to idzie ze wszystkich stron. CRZZ zablatowane, a teraz jeszcze z PIS-u coś wskoczyło. Tylko. — zastanowił się — skąd ja ci teraz forsę wezmę? Aniela! — krzyknął podchodząc do drzwi i otwierając je na oścież. Weszła Aniela.

— Gdzie jest ten wyskrobek. Meteor? — spytał Merynos. Aniela wytarła ręce w fartuch. — Ten poniter, ten koci glut, ten lamus? — przytaknęła z satysfakcją — cholera go wie, gdzie go diabli niosą, parszywca? Powiedział, że jedzie na ciuchy i zaraz wraca. A mówiłam mu, że pan prezes go będzie potrzebował. Nic, tylko by poniterował, lala zasrana! — Już dobrze — Merynos powstrzymał Anielę, która przejawiała chęć dalszego przemawiania. — Jak przyjdzie, niech się od razu zamelduje. Nogi mu powyrywam, tej łajzie, to raz na zawsze będzie na miejscu, jak go się potrzebuje. Co tam się dzieje? — wskazał na korytarz, z którego końca dobiegały gromkie wybuchy basowego śmiechu. — To ten drugi baran. Kruszyna — powiedziała Aniela — czyta książkę i tak się cieszy. — Niech tu przyjdzie — rzekł Merynos. Aniela wyszła. — Rozumiesz — rzekł Merynos do Zylbersztajna — ten wszarz Meteor jako dyrektor musi oficjalnie podpisać podjęcie forsy z konta spółdzielni „Woreczek”. Bo ja mam u siebie w kasie jakieś piętnaście tysięcy tylko. — Niech będzie — rzekł dość spiesznie Zylbersztajn — resztę dopłacimy, jak dostaniemy bilety na rękę. — Merynos spojrzał przeciągle na Lowę; wstał, otworzył niewielką kasę ogniotrwałą, stojącą w jednym z kątów pokoju, i z dłońmi wewnątrz kasy, nie odwracając się do Zylbersztajna, odliczył trzydzieści pięćsetek. — Tak zrobimy, panie prezesie — rzekł z nazbyt gorączkową elokwencją Zylbersztajn, kładąc pieniądze do kieszeni — że ja przyjadę z biletami, a pan już będzie miał resztę, dobra? Gdzie się spotkamy? — W „Kopciuszku” — rzekł Merynos. — W dechę — rzekł spiesznie Lowa, wychodząc — i tymczasem. Do widzenia! — Czuwaj — pozdrowił go ze złośliwym uśmiechem Merynos. „Wierz mi, syneczku — pomyślał z upodobaniem

— że wyrzygasz te parę złotych, które dziś na mnie trafisz przy tej transakcji. Oddasz je przy ogólnym rozrachunku, a to tylko dlatego, żebyś miał nauczkę, że takiego szefa jak ja się nie roluje.” Na ogół Filip Merynos należał do szefów, którzy świadomie pozwalają się kantować na drobne sumy: uważał, że system ten przywiązuje ludzi i wzmaga ich wierność.

Wszedł Kruszyna; w ręku miał cienką książeczkę. — Z czego się tak cieszysz? — spytał Merynos. — Z tego — Kruszyna podał mu książkę. — „Przygody Koziołka Matołka” — przeczytał Merynos. — Genialne — rzekł z zachwytem Kruszyna — skonać można ze śmiechu!

— „Ty idioto — pomyślał zafrasowany Merynos — lubię cię, wiem, że ty mnie nigdy nie okradniesz, ale z dwojga złego wolę już tego złodzieja Lowę. Jego rozumiem, ciebie — nie”.


— Ogromne imieniny — mówił Meteor w taksówce, którą złapał na Krakowskim Przedmieściu — mnóstwo osób. Zobaczy pani, jaka zabawa. — Pysznie — rzekła Marta — lubię niezamierzone imprezy. — A co to za dzień — zainteresowała się. — Czwartek — rzekł wyjaśniająco Meteor — Alberta. — Poczuła się uspokojona, aczkolwiek dzielnice, w jakie zagłębiała się taksówka, obudziły w niej na nowo czujność.

Taksówka zatrzymała się naprzeciw odrapanej kamienicy przy ulicy Krochmalnej. Martą targnęła niepewność: w tej chwili zapragnęła wycofać się z tego wszystkiego. Ale nie było jak — Meteor otworzył grzecznie drzwiczki taksówki i powiedział: — Proszę bardzo, tędy. — „Spodziewać się należy, że kamienica ta nie kryje w sobie pensji dla dorastających dziewcząt” — pomyślała z rezygnacją. Nie bez zdumienia skonstatowała, przeszedłszy podwórze, że znajduje się w wielkim garażu; tu i ówdzie kręcili się ludzie w przetłuszczonych kombinezonach, nie zwracając na nich uwagi. „Piękna sceneria do filmów sensacyjnych” — dodała w duchu.

Weszli żelaznymi, krętymi schodami na górę i minąwszy halę warsztatową znaleźli się w kantorze przedsiębiorstwa. — Proszę usiąść — rzekł Meteor — i zaczekać chwilę, dobrze? — Dobrze — odparła Marta. — Ale gdzie są imieniny? — dodała. — Zrobi się — uśmiechnął się dość bezczelnie Meteor — wszystko po kolei.

Wyszedł z kantoru i zszedł schodami w dół: w odległym kącie garażu stał Wilga nad uniesioną maską oliwkowego humbera; umazany Paciuk grzebał w środku, z twarzą we wnętrznościach silnika. — Aluś — rzekł Meteor żywo — mam do ciebie poważny romans. Pozwól na chwilę. — Świeca to głupstwo — rzekł Wilga do Paciuka, który donosił coś ze środka — ale co zrobimy z trzonkiem zaworu z tej prowadnicy? — Aluś — powtórzył z naciskiem Meteor — nie możesz na chwilę? — Czego chcesz? — rzekł Wilga, zwracając na Meteora swe wyblakłe oczy — nie widzisz, że jestem zajęty? — Meteor odprowadził go na bok. — Chcę, żebyś zrobił obiad — rzekł patrząc z napięciem w twarz Wilgi. — I co ma być: pieczeń wołowa czy kura w potrawce? — spytał zimno Wilga — już czy za godzinę — dodał bez irytacji, po czym zainteresował się: — Zwariowałeś? — Nie — zaprzeczył Meteor, zreflektował się i dorzucił: — A może. Jakaś idiotyczna historia. Straciłem w locie sto pięćdziesiąt złotych, nie licząc drobnych kosztów. — Kobieta — rzekł Wilga — to musi być kobieta, skoro mówisz z żalem o pieniądzach. Na łachy nie żałujesz, jak cię znam, a wódki nie pijesz. — Zgadłeś — rzekł Meteor. — Więc czego chcesz? — spytał Wilga — forsy nie mam i nie pożyczę ci ani grosza. — Mam pieniądze — rzekł z roztargnieniem Meteor — ale nie wiem, co z nią robić? Raz wydaje się, że można ją od razu ciągnąć do łóżka, a za chwilę zachowuje się jak obrażona zetempówka arystokratycznego pochodzenia. Już jestem zupełnie głupi. Powiedziałem jej, że ją zawiozę na imieniny. — I dokąd ją zawiozłeś? — spytał Wilga z lekkim uśmieszkiem. — Tu — rzekł Meteor w zamyśleniu. Uśmieszek zgasł na obliczu Wilgi; — Zwariowałeś?… — spytał po raz drugi — i chcesz może, żebym ja ci wyprawił imieniny? — Nie mnie — bronił się słabo Meteor — ale pomóż coś! — Zabieraj się stąd z tą dziwką — rzekł cicho, lecz twardo Wilga. — Nie mam teraz głowy do takich rzeczy. Prezes jakby się dowiedział, co ty teraz wyrabiasz, toby cię pogłaskał. Na Próżnej nastrój oblężenia, a ten szwanc przygody. — Aluś — rzekł błagalnie Meteor — dokąd z nią pójdę? Pomyśl, co ja jej mam powiedzieć? — Targaj ją do swego mieszkania — rzekł obojętnie Wilga — ale już! — Do tej nory? — w głosie Meteora zadźwięczała rozpacz — przecież wiesz, jak ja mieszkam. Młodzi przedsiębiorcy odzieżowi nie dostają mieszkań z przydziału, wiesz chyba. — dodał z goryczą — żebyś wiedział, ile zdrowia mnie kosztowało, zanim ją tu przywaszowałem? Co ja jej teraz powiem? — Chodź, ja to załatwię od ręki — rzekł Wilga, wycierając w czystą szmatkę minimalnie przybrudzone, zdobne w złote sygnety dłonie, po czym ruszył w stronę schodów. — Pamiętaj! — wołał Meteor, biegnąc za nim — ja nazywam się Chaciak. Dyrektor Witold Chaciak!

Marta oglądała z zainteresowaniem puchary, nagrody, emblematy i fotografie, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Meteor w towarzystwie jakiegoś pana o wyblakłej, obwisłej twarzy, odzianego w szary, nieskazitelnie czysty fartuch roboczy, jakiego używają przy pracy kreślarze i laboranci. W wycięciu fartucha tkwił węzeł związanej na szyi jedwabnej chustki koloru bordo w białe grochy.

— Pani Irma. — zaczął dość niezręcznie Meteor. — Wilga jestem — trzasnął obcasami Wilga.

— Wiem o tym — rzekła Marta — inżynier Albert Wilga, prawda? Tu ściany o panu mówią. — Rozjaśniający wszystko wokoło uśmiech zagościł na chwilę na jej twarzy; uśmiech ten wystarczył, by w skonstruowanej z betonu i stali duszy Alberta Wilgi rozległa się głucha, niezrozumiała detonacja, jakiej nie przypominał sobie od czasów rzewnego dzieciństwa. „Co za kobieta!” — zawołało coś w sercu Wilgi i po raz pierwszy w życiu dał ponieść się uczuciu zdumienia i zgrozy, gdy pomyślał:.Skąd taką kobieta do tego mydlanego Apolla? Co ona w nim widzi?” — Mój znajomy, pan dyrektor Chaciak — rzekł uprzejmie Wilga — pozwolił sobie zaprosić panią do mnie. Proszę bardzo. Czym chata bogata. — Dziękuję — rzekła Marta — jest mi bardzo przykro, że. — Bawił ją ten zmumifikowany facet o wyglądzie bohatera przedwojennych romansów kryminalnych. — Otwieraj chatę — przerwał z poufałym humorem Meteor, który poczuł, że sprawy zaczynają przybierać dobry obrót.

Wilga zdjął fartuch, powiesił go na wieszaku i rozwiązał fular w grochy. Pod spodem miał nienaganną dwurzędówkę i pikowany białym hafcikiem krawat. Gdy poprawiał węzeł krawata upierścienioną ręką, na przegubie której błyszczał drogi, złoty zegarek, Marta pomyślała, że z dwojga złego woli już powściągliwą przestarzałość jego elegancji niż krzykliwy styl Chaciaka. — Pani wybaczy — rzekł Wilga — ale nie byłem przygotowany na tak czarującą wizytę. — „Skąd ta wytworność? — zdziwił się Meteor, zaskoczony tonem Wilgi — co się z nim stało?” — To ja proszę o wybaczenie — rzekła Marta — a wraz ze mną dyrektor Chaciak. Najechaliśmy pana niespodziewanie, chcąc złożyć życzenia, a tu okazuje się, że nie obchodzi pan imienin. — Ostatnie słowa wypowiedziała tonem gorzkiego wyrzutu pod adresem — Meteora. — Niemniej — rzekł z namaszczeniem Wilga — chwila jest uroczysta. Proszę bardzo. — to mówiąc odsunął czerwoną kotarę i otworzył wyjętym z kieszeni, oryginalnym kluczem dość zamczyste drzwi. Prowadziły one do niewielkiego przedpokoju pełnego wieszadeł z jelenich rogów; za przedpokojem były nowe drzwi, otwarte i prowadzące do obszernego, przeładowanego meblami pomieszczenia. Meble były stanowczo w dobrym gatunku: stołowy chippendale z dodatkiem pięknej sekretery z różanego drzewa, empirowej kozetki i ciężkich, skórzanych foteli; na ścianach płótna mistrzów polskiej szkoły batalistycznej, z nieodmiennym motywem ułana na koniu, biorącego dzbanek z rąk wiejskiej hożej dziewczyny lub przesyłającego dziewczynie szelmowskie pocałunki. Pomiędzy obrazami widniały ozdobne plakiety wielkich firm automobilowych, jak „Alfa-Romeo”, „Hispano-Suiza”, „Rolls-Royce” oraz starannie oprawione, przedwojenne zdjęcia z rajdów, salonów wystawowych. Różne drobiazgi, jak srebrne przyciski na biurko w formie samochodów wyścigowych, reklamowe kalendarze i prospekty firm benzynowych, noże do papieru z etykietami fabryk opon uosabiały panującego tu wszędzie ducha automobilizmu. Najbardziej charakterystyczną cechą tego pokoju było, że nie posiadał on wcale okien; jedynie starannie zamknięte drzwi widniały w jednej ze ścian.

— Proszę usiąść — rzekł Wilga do Marty, wyjmując tacę z trunkami z chippendale’owskiego kredensu. — Czym mogę pani służyć? — spytał z galanterią — białe wino, likier miętowy z wodą sodową, sok z pomarańczy z kroplą wermutu? — Tu wcale nie jest duszno, mimo że nie ma okien — rzekła dość naiwnie Marta, rozglądając się ciekawie wokoło. — Umiejętnie przeprowadzona klimatyzacja — uśmiechnął się wąsko Wilga — nie jak w kawiarniach na MDM-ie. — To budownictwo dzisiaj. — rzekł Meteor tonem inteligentnego lekceważenia, jak sądził; usiłował się w ten sposób włączyć do rozmowy, czuł, że coś mu się wymyka z rąk. — Dyrektorze — rzekł do niego z nie skrywaną nonszalancją Wilga — zostawimy panią samą na chwilę. Tu są czasopisma — wskazał Marcie stos zagranicznych czasopism automobilowych, rozrzuconych na sekreterze, po czym wyszedł wraz z Meteorem do kantorku, — No i co? — spytał z niepokojem Meteor. — Dawaj forsę — rzekł Wilga. — Paciuk pojedzie do „Delikatesów” po wędlinę, sardynki, owoce, keksy i zrobimy jakąś przekąskę.. Alkohol mam. — Meteor wyciągnął z wahaniem dwieście złotych. — Więcej nie mam. — zaczął niepewnie — dorzuć coś, Aluś, ja dziś pusty. — Ty żebraku — rzekł zimno i nieustępliwie Wilga — dawaj pięć stów. I tak nadziany jesteś, szmaciarzu, po dziurki od nosa. Wódki nie pijesz, kobiety ci jeszcze dopłacają. Jak raz się znajdzie taka, na którą trzeba coś wyłożyć, to się łamiesz, wszarzu? — Meteor wyciągnął jeszcze trzysta złotych, twarz miał skrzywioną bólem. — Ani grosza więcej — jęknął.

— Ty? — dodał Wilga — jak ty się nazywasz, bo zapomniałem? — Chaciak — rzekł Meteor — dyrektor Chaciak. Może to za skromnie, takie nazwisko? — zasępił się nagle — może należało powiedzieć, że Herojewski? Na przykład: Alfons Herojewski. Bardzo ładne nazwisko. Dobra rodzina, od razu widać. — Z wąskich ust Wilgi dobył się dźwięk, podobny do zgrzytu piłowanego, zardzewiałego żelaza. Meteor spojrzał nań z przerażeniem — nie słyszał dotąd nigdy, takiego, dźwięku. Był to jednak wesoły śmiech, jakim inżynier Albert Wilga nie śmiał się od wielu lat.

Meteor wrócił do Marty, zaś Wilga zszedł na dół, gdzie wydał jakieś instrukcje Paciukowi, po których ten obtarł pakułami dłonie, narzucił płaszcz na półnagą pierś i wyjecHal z garażu w rozklekotanej skodzie. Wilga wrócił do mieszkania. — Pokażę państwu coś interesującego — rzekł — proszę za mną. — Zeszli we trójkę do garażu, w którego odległym kącie Wilga zapalił żarówki, dobywając z mroku staroświecki kabriolecik typu czółenko. — Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego — pośpieszył z ujawnieniem swej opinii Meteor — stary, szmelcowy grat. — Co za cudo! — zawołała Marta z entuzjazmem. — Podoba się pani? — spytał Wilga i poczuł, jakby serce mu ktoś naoliwił smarem najwyższego gatunku; zastanowił się nad — tym, czy takie uczucie koło serca nazywa się właśnie tkliwością, o której tyle czytał. — To muzealny eksponat — rzekł Wilga — na wagę złota. — Wspaniały! — klasnęła w dłonie Marta — widzę w nim samego imć pana Zygmunta Podfilipskiego! — Właściwie całkiem ładny — zmienił front Meteor. — Od razu mi się wydał interesujący. — Jerzy Meteor nie nadawał się, jak widać, na samotnego, wiernego sobie opozycjonistę. — Ten Podfilipski — zainteresował się bliżej — lubi takie auta? Można się coś dla niego postarać, prawda, Aluś? — Podfilipski jest postacią literacką — rzekła surowo Marta. — Czytała to pani? — szepnął zachwycony Wilga — to moja ulubiona lektura. — Głupie żarty — obraził się Meteor — to ja to też muszę wiedzieć, że to książka. — Nadrabiał niby dowcipem, ale trochę mu było wstyd.

Wrócili na górę, zaś po kilkunastu minutach Paciuk wyniósł z rozklekotanej skody kilka ciężkich pakietów, które zaniósł do obwieszonego rogami przedpokoju. Wilga przetransportował wszystko na stół i rozpakował. — Rozkosze stołu muszą mieć charakter kosmopolityczny — mówił przy tym. — Oto francuskie sardynki, węgierskie wino, polska szynka, palestyńskie pomarańcze, ser szwajcarski. — Ale robiony w kraju — wtrącił Meteor. — Pan nie czuje poezji, panie Chaciak — rzekła z wyrzutem Marta. — Albo ser, albo poezja — mruknął z urazą Meteor.

— Dyrektor Chaciak to intelekt świeży — rzekł Wilga z wyraźną ironią. — Nie pojmuje, ile poezji kryje się w serze. Odbiera wrażenia jednoznaczne i jest wrażliwy tylko na rzeczy jaskrawe, mocne, bezwzględne. — Może mogę pomóc? — poprosiła Marta Wilgę — proszę mi pozwolić w czymś pomóc, — r Oczywiście — rzekł Wilga i spojrzał w szare, promienne oczy Marty. Jego prawa powieka zaczęła drgać szybko i częstotliwie, co oznaczało wielkie wzruszenie. Podszedł do zamkniętych drzwi w ścianie, otworzył je z klucza i zapalił światło, po czym puścił Martę przodem. Za drzwiami była niewielka alkowa, znów pełna mebli, wśród których Marta zdołała zauważyć szerokie, francuskie łóżko i obszerną kolbuszowską szafę. Z alkowy prowadziły drzwi do małej, wzorowo czystej kuchni i sąsiedniej łazienki; obydwa pomieszczenia również pozbawione były okien. W kuchni Wilga złożył naręcze zapasów na stole, zaś Marta ściągnęła z haczyka czystą ścierkę, którą przepasała się zamiast fartuszka. — Uroczo. — szepnął Wilga; słowo to zabrzmiało w jego ustach tak dziwacznie, że Marta spłonęła rumieńcem, zaś Wilga przeraził się. — Wiecie co? — rzekł Meteor — wezmę wóz i pojadę po płyty. Ty, Aluś, masz same jakieś „Toski”, Lehary i „Krainy uśmiechu”. To żadna muzyka. — Panowie, widzę, szykują jakąś większą hulankę? — spłoszyła się nieco Marta. Wilga powiedział: — Takie improwizacje są niezapomniane. — To racja — przyznała Marta i pomyślała: „Ostatecznie. przed nikim nie potrzebuję się tłumaczyć. Męża nie mam, a tu jest całkiem zabawnie. Z tym starszym panem przyjemnie się rozmawia, inteligentny facet”. — Weź, weź — rzekł z nieoczekiwaną, skwapliwą uczynnością Wilga — niech ci Paciuk da skodę. — Meteor wyszedł, zaś Marta i Wilga wzięli się z zapałem do przyrządzania kcanapek. Marta przechodziła co chwila do stołowego, ustawiając półmiski na stole; czuła się tu coraz bardziej swobodnie. Mijając za którymś razem alkowę zauważyła, że w górze, nad łóżkiem, widnieje niewielka plama dziennego światła: było to małe okienko. „Dlaczego tak wysoko? Dlaczego takie małe? Co przez nie widać?” — przebiegło jej przez myśl, lecz zapomniała o tym w wirze przygotowań.

PrzyjecHal Meteor, i ze stołowego rozległy się dźwięki: „Cest si bon.” — Co? — zawołał Meteor, wpadając do kuchni — pani Irmo, muzyka, nie? Mucha nie siada. — Jakaś nieautentyczna — skrzywił się Wilga — prawdziwa paryska piosenka jest inna. Chevalier, Józefina Baker. — Wspomnienia o rówieśnikach, panie inżynierze — rzekł uszczypliwie Meteor, zapalając papierosa. — Za pana czasów to była muzyka: Dziś ta Baker to stara raszpla. Nie liczy się. — „To był faul — pomyślała Marta na widok tej bezpardonowej walki — tak nie można”. Wilga uśmiechnął się wąziutko; nie wyglądał na rozeźlonego. — Dyrektor Chaciak — powiedział — należy do młodych zdobywców, którzy nie wiedzą, że pewne rzeczy liczą się bez względu na czas i wiek. Takich nazywano kiedyś barbarzyńcami, prawda, pani Irmo? — Prawda — przyznała Marta, nie kryjąc uznania dla tej celnej riposty. Meteor wycofał się bez słowa do stołowego i nastawił nową płytę: rozległa się powolna, słodkawo — gładka melodia. — A to ci się podoba? Nazywa się po parysku: „Moulin Rouge.” — spytał Meteor wchodzącego do stołowego Wilgę.

— To jest paryskie tylko z nazwy — rzekł z pogardą Wilga — ale ty tego nigdy nie zrozumiesz.

— Racja — wyrwało się Marcie. — Pani lubi paryskie piosenki? — spytał Wilga. — Przepadam za nimi — rzekła Marta. Wilga pogrzebał chwilę w przegródkach pod adapterem i wyciągnął płytę; zdjął landrynkowego bostona, założył swoją i z głośnika rozległa się melodia wstrząsająca tragiczną uliczną pospolitością. „A Paris dans chaque faubourg.” — śpiewał gardłowy, pełen wyczuleń, mimo pozornej grubości, głos kobiecy. Martę przejął dreszcz, oczy jej zaszkliły się; znała dobrze tę płytę i zawsze reagowała na nią wzruszeniem: nie można było nie kiwać potakująco głową w rytm tego przeszywającego śpiewu. — To stare — rzekł Wilga, gdy płyta skończyła się — sprzed trzydziestu blisko lat. — Takie jakieś. — rzekł z przekąsem Meteor.

— Proszę do stołu — powiedziała Marta i przestraszyła się. — Przepraszam — rzekła do Wilgi

— że się tak rządzę. — Uroczo — uśmiechnął się Wilga — ma pani w sobie jakiś nieporównany wdzięk. — Może dlatego — rzekła Marta — że jestem bardzo głodna. Cały dzień na ciuchach. — Gdzie wódka? — zawołał Meteor — no, najwyższy czas. — Wilga spojrzał nań z chłodnym uśmiechem. — Skąd ten zapał do alkoholu, panie Chaciak? — spytał. — Inaczej się żyje po wódce — brawurował Meteor — na różowo. Prawda, pani Irmo? — Nie wiem — powiedziała Marta, nakładając sobie spory płat pachnącej szynki. Wilga poszedł do kuchni, skąd przyniósł dwie pięknie zamrożone butelki wódki: czystą eksportową i tarniówkę. — Pani pozwoli? — spytał, pochylając się z butelką w ręku nad Martą. — Oczywiście — rzekł szybko Meteor. — Lej, Aluś. Dziś żyjemy! — Marta skinęła przyzwalająco głową, gdyż usta miała zakorkowane olbrzymią rzodkiewką. — No, żeby nam się dobrze działo! — Meteor wzniósł kieliszek; Marta przełknęła i wzniosła swój, po czym wszyscy wypili. — Eeec. — rzekł z przesadnym rozczarowaniem Meteor do Marty — tak nie można. Tutaj, w tym lokalu, pije się całe kieliszki, łeb w łeb, równo-równo i al pari, a nie po połowie. Będziemy się z Alusiem na panią gniewać. — Panie Witoldzie — rzekła Marta — muszę wpierw coś zjeść. W żołądku mam idealną próżnię, upiłabym się od razu. — „Witold się teraz nazywa.” — pomyślał z mściwą satysfakcją Wilga. — Wituchna — rzekł do Meteora — pani Irma będzie piła tak, jak na to będzie miała ochotę. Rozumiesz? — Nie rozumiem — upierał się Meteor; pierwszy kieliszek spło — mienił mu od razu uszy — albo się jest dobrym kumplem, albo się nie jest. My ludzie trunkowi. Jak zabawa, to zabawa. Nerki i wątroby, naplewat’, mamy w gruzach, ale za to coś żeśmy z życia mieli. No, Aluś, repetuj! — Wilga nalał dwa kieliszki, nie zbliżając się do Marty. — Ładujemy! — zawołał Meteor podnieconym głosem — pani Irmo, siup! — Marta uniosła kieliszek i wypiła tym razem do końca: zimna wódka smakowała jej, nie czuła innych skutków poza przyjemnym podnieceniem. Rozległ się dzwonek. Wilga wstał i wyszedł. — Irma! — Meteor przysunął się szybko do Marty, nalewając jej kieliszek — no, a teraz ze mną. Tak na ty. — Obrzucił ją spojrzeniem numer siedemdziesiąt cztery, jednym z zupełnie niezawodnych. — Dyrektorze — zachichotała Marta — nie tak od razu. Muszę się przyzwyczaić. — Przyzwyczajać się będziemy później — rzekł Meteor; nozdrza mu drgnęły uwodzicielsko, gdyż sądził, że to podoba się kobietom. Wszedł Wilga i rzucił pęk kluczy na sekreterę; Marta skojarzyła to szybko z ciszą, jaka zapanowała za ścianą, spoza której dochodziło dotąd ciche, lecz nieustanne dudnienie warsztatu. — Która godzina? — spytała Marta. — Czwarta — rzekł Wilga, spoglądając na złotego longinesa. — Późno — westchnęła Marta. — Nie późno, żadne późno! — zawołał Meteor i zerwał się z krzesła; nastawił nową płytę, z adapteru rozległy się podrywające, synkopowane dźwięki szybkiego swinga. — Zatańczymy — rzekł władczo Meteor, ujmując dłoń Marty i unosząc ją niemal z krzesła. „Właściwie — pomyślała Marta — i tak miałam jeść obiad na mieście. Mogę tu zostać jeszcze godzinkę”. Wilga usiadł na poręczy skórzanego klubzesla z kieliszkiem w ręku i obserwował tańczących. — Podoba się ta skakanka, co? — rzekł Meteor, przyciągając Martę blisko siebie. — „Ba. Ba. Baczumia.” — podśpiewywał głośno. Marta tańczyła dobrze, lecz niechętnie. — Tak blisko nie można — odsunęła się zdecydowanie od Meteora — tego się tak nie tańczy. I w ogóle, nie uważa pan, że to idiotyczne, takie solowe występy, gdy pan inżynier próżnuje? — „Jak ona się zmieniła? — zastanawiał się tępo Meteor — na ciuchach była zupełnie inna.” — Aluś — rzekł nagle Meteor — zostawimy jeszcze panią Irmę na chwilę. Mam do ciebie męski interes. — Proszę bardzo — rzekła Marta — niech się panowie nie krępują. — Od paru minut frapowała ją mocno nowa kombinacja z sardynki i sera na jednej kanapce, nie potrzebowała nikogo do tych eksperymentalnych doświadczeń. Wilga i Meteor wyszli do przedpokoju. Marta odetchnęła z ulgą i przysunęła ku sobie sardynki.

— Dalej. — szepnął Meteor, wskazując w przedpokoju drugie drzwi. Wyszli do kantoru i Meteor zasunął starannie kotarę, asekurując się przed podsłuchem. — Ty, Aluś — zaczął — jesteś kolegą? — Bo co? — spytał zimno Wilga. — Jesteś stary kumpel czy nie? — nalegał Meteor — jesteś czy nie jesteś? — Załóżmy, że jestem — rzekł beż jednoznacznych enuncjacji Wilga — to co? — To spływaj stąd. Jedź do kina, na wódkę, na spacer do Wilanowa, dokąd chcesz — mówił szybko Meteor. — Ja tu z nią zostanę. Na dwie godziny, nie dłużej. Powiesz, że nagły telefon, tak żeby się nie troknęła. Ja tu ją jeszcze trochę podleję, potem zreferuję i cześć, No, jak? Załatwione? — Wilga spojrzał przeciągle swymi wyblakłymi oczami na Meteora. — No? — denerwował się Meteor; pot zalśnił mu na gładkim czole. — Nie — rzekł twardo Wilga. — Oszalałeś? — krzyknął Meteor — reformator się znalazł! Armia Zbawienia! Od kiedy cię drażnią takie rzeczy? Dobroczyńca ludzkości! — Palant jesteś — rzekł beznamiętnie Wilga — i zamknij japę, dobrze? A teraz uważaj: to ty się pożegnasz niebawem i pójdziesz stąd na zbitą mordę. — Meteor przysiadł ze zdumienia na biurku, patrzył niemo przez chwilę na Wilgę, po czym wybuchł cienkim, piskliwym śmiechem. — Nie? Trzymajcie mnie! Nie mogę! — zachłystywał się. Aluś pcha się na kocioł? Ty capie! Po raz pierwszy od lat ci się zachciało?… — Wilga patrzył nań beznamiętnie, zimno, namyślając się widocznie. — Czekaj — powiedział po chwili — zrobimy inaczej. Zostajesz i załatwimy obaj. Pogodzimy się — uśmiechnął się jakoś lepko, odsłaniając zżółkłe od tytoniu, szerokie jak łopaty zęby. — Balecik? — Meteor przestał się śmiać i zastanowił się poważnie. „Sam boi się, że nie załatwi. — pomyślał szybko i trafnie — potrzebuje kogoś do pomocy, stary paralityk”. — Nie najgorsza myśl — rzekł Meteor — zrobione. Daj łapkę na zgodę. Tylko musisz mi pomóc podlać ją należycie, bo bez wódki nie pojedziemy. — „Podleję, podleję. — pomyślał Wilga — i ciebie, pacanie, tak podleję, że cię przez trzy dni nie docucą”.

Wrócili do stołowego. Marta kończyła właśnie pięknie zbudowaną kanapkę. — Music! — zawołał Meteor — maestro, please! — zwrócił się do samego siebie; wyłączył adapter i włączył radio; przez chwilę kręcił gałkami, po czym obwieścił: — Zostajemy w ojczyźnie! — Z głośnika rozległ się sygnał, zapowiadający orkiestrę taneczną Polskiego Radia i zapowiedź foxtrota pod nazwą „Orient — Express” — Tra la la la la la. — rozbawił się Meteor, podśpiewując rozgłośnie, ale zaraz zmitygował się, że nie jest w dobrym tonie chwalić rodzime orkiestry. — Ten Cajmer. — rzekł z niesmakiem — taka rąbanka. — Wilga otworzył kredens. — Pani Irmo — rzekł — najwyższy czas skosztować czegoś rzeczywiście dobrego. — Wyjął butelkę ginu „Gordon & Walker”, flaszkę włoskiego wermutu i sok pomarańczowy. — Mały cocktailik. — ucieszył się Meteor. Marta nie oponowała. Miała ochotę na alkohol, smakował jej dzisiaj i nic nie wskazywało na to, że wypicie jeszcze paru kieliszków może mieć dla niej złe skutki. — Klawo — powiedziała po warszawsku — dawaj pan te cuda! — O, taką cię kocham! — zawołał Meteor — równa babka! Aluś, daj nam po jednym ginie na początek. — Wilga nalał, Marta nie wymawiała się; piekielnie mocny, lecz ładnie pachnący trunek smakował dobrze, policzki Marty poróżowiały. Meteor nalał szybko po jeszcze jednym kieliszku. — Hola — zastopowała go Marta — spokojnie, drogi przyjacielu. — A może teraz wermuciku? — spytał Wilga z uśmiechem — podkład przecież pani ma, prawda? Dobre te sardynki, nie? Co francuskie, to francuskie — dodał z lekką melancholią. — Mój ukochany kraj. — Coś dla dojrzałych panów — rzekł Meteor — rentierzy, morda ich twarz, emeryci. — Meteor mówił coraz głośniej, wypił swój gin i już prawie krzyczał.

— Dyrektorze — rzekła Marta do Meteora — niech pan uważa. Ten gin to mocna wódka. Z kopytem. — Kto ma uważać? — oburzył się Meteor — ja? Co dla nas znaczy taka flacha, nie, Aluś? — Jasne — przytwierdził Wilga — co to znaczy dla takiego kiziora, jak Wituś Chaciak. No, to lu! — Marta wzniosła kieliszek i umoczyła wargi. — Fe, Irma! — zawołał Meteor — łamiesz się? — Nie łamię się — rzekła Marta — ale nie chcę wermutu. Nie lubię słodkich wódek. — Proszę bardzo — pośpieszył z galanterią Wilga i zmienił kieliszek — tarniówka, eksportowa, gin? Czym mogę służyć? — Ten gin. — rzekła Marta z wahaniem; gin wydawał jej się najmniej niebezpieczny. — Gorąco! — zawołał Meteor; wstał i zdjął marynarkę, po czym zwrócił się do Marty — i spytał: — Pozwolisz, prawda? — Marta wzruszyła ramionami. — Taka piękna pogoda — rzekła — szkoda czasu na siedzenie w tych ścianach. Poszlibyśmy na spacer. — To potem — rzekł Meteor z uspokajającym gestem prawej dłoni, jakiego używają wytrawni handlarze przy targowaniu się — potem weźmiemy wózek, kocyki i hajda! Pojedziemy się przespać na zieloną trawkę. — Nie wszyscy — mruknęła Marta; zaczynało ją złościć to wszystko. — Lubisz takie majóweczki, autka, te rzeczy? — ćwierkał Meteor, obejmując Martę ciasno ramieniem i nie słysząc tego, co ona mówi. — No, wódka stygnie — rzekł Wilga, wznosząc kieliszek. — Co się tak podpalasz, stary koźle — rzekł wesoło Meteor, jego piękne, modre oczy nabierały coraz bardziej szklistego, porcelanowego wyrazu — taki figlarz się z ciebie, naraz zrobił. A ofertą Dzidziaszewskiego wzgardziłeś, chi, chi, chi — przypomniał sobie. — Dzidziaszewski, ten ginekolog. — pośpieszył poinformować Martę. — Wiesz, Irma, my to jesteśmy obstawieni. Żadnych wpadek z nami, nic się nie bój, jakby co, to od razu pomoc lekarska. — Świetnie — rzekła Marta, sztywniejąc; odeszła ją nawet ochota do jakiejś ciętej repliki. Wstała i zbliżyła się do radia. Meteor wstał również i podszedł do niej. — No, tańczymy — rzekł — hecujemy się. Rajcowna babka jesteś. — doszedł do wniosku i klepnął Martę poniżej pleców. — Panie dyrektorze — rzekła zimno, Marta — mój narzeczony rozwaliłby panu makówkę, gdybym mu o tym powiedziała. — Nie na nas takie mowy. — Meteor wzdął pierś, pewny w tej chwili swej nadludzkiej siły — nie takich kozaków, jak twój narzeczony, odwożono spod mojej ręki do szpitala. Zostaw tę gadkę, dziewczyno, bądź poważna. My chłopcy z talentem, nie znasz mnie jeszcze. Tu! — zawołał wskazując oczami na napięty, cieniutki muskuł ramienia — patrz, jaki kop tu siedzi. — Widzę — rzekła flegmatycznie Marta — a raczej wyobrażam sobie, bo zobaczyć można niewiele. — Co to za narzeczony? — przypomniał sobie podejrzliwie Meteor — przecież jesteś dopiero co po rozwodzie? — To co? — zawołała kłótliwie Marta — nie wolno mi mieć narzeczonego? Może nie mam prawa? Pan mi nie pozwoli? Nazywa się. — zgubiła się naraz w decyzjach: chciała powiedzieć Witold, ale uznała, że opis Zenona będzie bardziej celowy w tych warunkach; wobec tego nie powiedziała nic. — Kieliszeczek ginu? — zaproponował Wilga, który siedział w pozie przychylnie zainteresowanego tym wszystkim obserwatora. — Z chęcią — rzekła Marta; wódka nie czyniła na niej większego wrażenia, uznała zaś, że rozsądniej będzie ustępować taktycznie na tym polu; poza tym poczuła przypływ pełnej uraz melancholii na wspomnienie Witolda. — Gorąco — rzekł Meteor ściągając krawat i rozpinając szeroko koszulę na chudej piersi. — Mam! — krzyknął nagle — genialny pomysł! Robimy plażę! Irma, rozbieraj się! Gdzie masz ten kostium, co ci kupiłem? — Dyrektorze — rzekła Marta powoli — może trochę lodu na móżdżek, nie? — Piękna idea — odezwał się nieoczekiwanie Wilga — pani musi być zbudowana jak bogini. Prawdziwa nimfa albo oczko wyżej. Diana. — Wszyscy się rozbierają! — Meteora ogarnął entuzjazm — wszyscy! cha, cha, cha! — zatoczył się naraz ze śmiechu — Irma, skonasz z radości, jak zobaczysz Alusia po sportowemu. No, już! — Do widzenia — rzekła Marta twardo — może panowie mnie stąd wyprowadzą, dobrze? W domu czekają na mnie liczne obowiązki. — Meteor zmrużył oczy, nagła brutalność zarysowała mu się w odętych wargach. — Siostrzyczko — powiedział tonem cwaniackiej kpiny — a kawa? A keksy? Zostawisz to bez początku? A kostium, który ci odpaliłem? To za darmo, co? — Bardzo dziękuję za kostium — uśmiechnęła się pojednawczo Marta — za wyrządzoną grzeczność. — CHała — rzekł zimno i obraźliwie Meteor — cHała nie grzeczność. Z choinki się panienka urwała? Taki kostium za dwie stówy? Dopłaciło się co nieco. — Ach, tak? — rzekła bez specjalnego zdziwienia Marta — powinnam się była tego domyślać. — Otworzyła koszyk i wyjęła kostium. — Proszę — wręczyła białą, miękką materię Meteorowi — i poproszę o dwieście złotych z powrotem. Mam nadzieję, że jako doświadczony przedsiębiorca odzieżowy sprzeda pan go z odpowiednim zyskiem. — Nie lubię takich rozmów u mnie w domu — skrzywił się z niesmakiem Wilga — groszowe zagadnienia. — Cudo — rzekł Meteor, zapominając o wszystkim i ujmując rozpostarty kostium w dwa palce — no, Irma, bez głupich kawałów. Rozbieraj się, muszę zobaczyć, jak będziesz w tym wyglądać. Po coś tu przyszła, do cholery? — rozkrzyczał się naraz — nie wiesz może, co? Jak tu szłaś, to nie byłaś taka dziewica, wiedziałaś, po co idziesz! — Wituchna — uśmiechnął się krzywo Wilga — chodź na chwilę, muszę ci coś powiedzieć. Przeprosimy panią. — Wstał i ukłonił się dość lekceważąco, po czym wyciągnął Meteora do kantoru zamykając za sobą starannie drzwi. „O czym oni mówią? — zagryzła wargi Marta, zostawszy sama — niewesoło. Ale się wpakowałam, ładna historia!” — Podeszła do drzwi, pochylając ucho ku dziurce od klucza, lecz nic nie było słychać. „Ten stary baran może się okazać jeszcze groźniejszy od tego mydlanego idioty.” — zasępiła się, przypominając sobie, nagłą zmianę frontu Wilgi. Zebrała wszystkie swe rzeczy, poprawiła włosy i ujęła koszyczek w rękę.

— Ty, Jurek — rzekł Wilga, gdy znaleźli się w kantorze — nie idzie, co? — Musi pójść — zapewnił buńczucznie Meteor — jeszcze parę wódek i zostaw resztę mnie. Jeść chciała, to dalej też musi chcieć. A jak nie, to w machę i po gołym tyłku — uczynił ręką niepewny gest bicia. — Ty patafianie — Wilga spojrzał nań pogardliwie — jeszcze parę wódek i będziesz zupełnie drętwy. I tak ledwie się trzymasz na nogach. Tu trzeba inaczej. — r zastanowił się. — Jak? — spytał Meteor z powątpiewaniem. — Na siłę. — rzekł ostrożnie Wilga, obserwując bacznie Meteora.

— Można i tak — przyznał Meteor — ale nie trzeba, — Mówię ci — zachęcił Wilga — trzeba jej dać czymś w głowę i cześć. — Czemu nie — zgodził się Meteor; zapalił niezdarnie papierosa i ruszył ciężko w stronę drzwi. — Zaczekaj — powstrzymał go — Wilga — więc ty załatwiasz, tak? — Mogę — rzekł z pijacką obojętnością Meteor i postąpił jeszcze krok, po czym przysiadł na biurku i rzekł: — Nie mogę. Nigdy tak nie robiłem. Ja nie potrafię, Aluś. — Ty łajzo. — w głosie Wilgi było gorzkie rozczarowanie — a jak chcesz? Może ci ją przytrzymać, związać? — rzucił szybko, nie rezygnując. — Ty stary łotrze — wytrzeźwiał na chwilę Meteor — toś ty taki? Aluś, Aluś, nie wiedziałem, że z ciebie taka cholerna świnia? Że tak lubisz. Że to cię dopiero bierze, że inaczej cię nie bawi. — mówił przytomnie, jasno, jak człowiek, który dopiero co wszystko zrozumiał. — Każdy ma swoje sposoby — mruknął Wilga i łysnął z nienawistną zazdrością w stronę Meteora, który nie zauważył tego spojrzenia. — Chodź — rzekł Meteor — jakoś to ustawimy. Coś będzie.

Wrócili do pokoju. — No, Aluś — rzekł przyjaźnie Meteor — lej gołdę. A ty, Irma — odwrócił się w stronę Marty i niedobry uśmiech skrzywił mu rysy twarzy — dość tego jordanowskiego ogródka. Przestań mi tu odstawiać zakonnicę, znamy się na tych sztosach. Wszystkie jesteście dobre. — Nagłym ruchem wyrwał jej koszyk z ręki i odrzucił, po czym chwycił ją wpół, lepkimi, mokrymi wargami całując ją po twarzy i zszarpując jednocześnie bluzkę z jej piersi. Wilga przysunął się nieznacznie od tyłu. W tej chwili rozległ się ostry, przeciągły dzwonek. Meteor puścił Martę, zaś Wilga wypadł z mieszkania, otwierając na oścież wszystkie drzwi, doskoczył do okna w warsztacie i spojrzał w dół. — To prezes! — krzyknął wskroś wszystkich pomieszczeń do Meteora — chodź no tu, Jurek! — Meteor zbladł i wytrzeźwiał momentalnie, odepchnął Martę i pobiegł do Wilgi. — Zejdź otworzyć — rzekł Wilga — ja tymczasem załatwię z tą. — Tylko przytomnie. — rzekł błagalnie Meteor; w oczach miął przestrach. Ruszył wolno ku żelaznym schodom, poprawiając wyciągniętą ze spodni w czasie szamotania koszulę. Wilga wrócił do stołowego i chwycił Martę za rękę. — Ty dziwko — rzekł cicho i zimno — siedź spokojnie, jeśli chcesz jeszcze pożyć trochę. Rozumiesz? — Pchnął ją mocno w otwarte drzwi alkowy, które zatrzasnął za nią i zamknął na klucz. Marta zatoczyła się na łóżko; przysiadła na brzeżku i przetarła ręką czoło. Po raz pierwszy tego dnia poczuła paraliżujące przerażenie. W zamglonej trwogą wyobraźni ujrzała naraz, nie wiadomo dlaczego, białe, jarzące się oczy. Po raz pierwszy w życiu nie zlękła się tych oczu i po raz pierwszy zapragnęła je ujrzeć z bliska, obok siebie. Wstała i teraz dopiero uświadomiła, sobie plamę dziennego światła na górze. Szybko weszła na łóżko, zbliżając się do małego, wysoko umieszczonego okienka: było ono mocno okratowane od zewnątrz. Już chciała wejść wyżej, by zobaczyć, co jest za tym oknem, gdy posłyszała za drzwiami głośną rozmowę. Zeszła z łóżka i ostrożnie zbliżyła się do drzwi.


Kawiarnia „Kopciuszek” przeżywała ongiś wielkie dni. Była ulubionym miejscem spotkań bohemy poprzetykanej macherami z „czarnej giełdy” oraz przyjaciółmi i przyjaciółkami artystów. Były to jednak czasy, gdy sam fakt istnienia oświetlonej i ogrzanej zimą kawiarni stanowił w Warszawie dostateczny powód do radości; czasy, gdy niektóre nocne lokale w Alejach Jerozolimskich, prowadzące latem otwarte ogródki, zdobyły sobie światową sławę księżycem wiszącym nad tańczącymi jak lampion w koronce z wypalonych murów, zawieszonych nad głowami zgliszcz, zwęglonych, pustych otworów okiennych, w których rozpięty był srebrzysty granat letniego nieba. Obecnie „Kopciuszek” leżał na uboczu wielkich szlaków rozrywkowych, bohema przeniosła się gdzie indziej, czarnogiełdziarze wymarli na nierentowność swego zawodu. Bywali więc tu zmartwieni niepowodzeniami w małżeństwie urzędnicy, kryjące się przed nadmiarem popularności pary miłosne, zmęczeni wędrówką pijacy, którym jest wszystko jedno, gdzie się awanturują czy zasypiają mocząc włosy w czarnej kawie, lub nieobyci prowincjusze. Od czasu do czasu oklejała liczne stoliki wycieczka wiejskich, za ciepło ubranych i zmordowanych całodziennym uganianiem się po mieście dzieci, rozlewających po blatach sztucznie barwioną lemoniadę.

Lowa Zylbersztajn poderwał się od stolika na widok wchodzącego Merynosa. — Masz? — spytał Merynos, siadając przy stoliku. — Mam — rzekł Lowa, stawiając na kolana modną torbę ze świńskiej skóry. Wyjął niewielką paczkę. Merynos wyciągnął rękę, Lowa cofnął swoją odruchowo i spłonął krwawym rumieńcem. Krzywy uśmiech zagościł na twarzy Merynosa. — Lowa — powiedział — stary druhu, boisz się dać? Nie ufasz mi? — Co pan, panie prezesie. — bąknął Lowa pod nosem i wręczył Merynosowi pakiet. — Z pieniędzmi jest gorzej — rzekł Merynos, bawiąc się pakietem — wyobraź sobie, że ten wszarz Meteor nie zjawił się dotąd w biurze. Ale nie bój się, Lowa — Merynos uśmiechnął się z łaskawym Szyderstwem — zaraz coś poszukamy. Pojedziemy razem do Wilgi, dobrze? Wilga ma na pewno u siebie wolne piętnaście patyków. — Jedźmy — rzekł nerwowo Lowa — zaraz. — Już jedziemy. — Merynos spojrzał na Zylbersztajna: trudno się było domyślić, czy wzrok ten wyrażał pogardę, czy rozbawienie.

Na ulicy w małym wandererze siedział Kruszyna za kierownicą i konał ze śmiechu czytając „Koziołka Matołka”. Merynos i Lowa wsiedli. Kruszyna zapuścił motor i wanderer potoczył się Marszałkowską ku Królewskiej.

Majowy dzień chylił się ku końcowi, gdy Merynos stanął przed zamkniętym wejściem do garaży. Przegrzane powietrze wisiało wśród murów, przesycone benzynową wonią. Zmierzch gęstniał powoli. Drzwi się otworzyły i ukazał się w nich Jerzy Meteor, gorączkowo poprawiający wyciągnięte ze spodni fałdy koszuli. — Ach, tak — rzekł Merynos z uśmiechem, na widok którego Meteora pokryła gęsia skórka od pięt aż po czubek głowy — to ty tutaj, syneczku. Nooo, dobrze. — Meteor zaczął coś bąkać, lecz strach oblazł mu język, zmieniając go w kawałek sękatego kołka. Merynos minął Meteora, wszedł po krętych schodach na górę, a następnie do mieszkania. — Ach, tak — powtórzył na widok zastawionego stołu, trunków, rozrzuconych płyt — panowie świętują. Może jakiś balecik? Seans popołudniowy, co? A gdzie damy, można wiedzieć? — Wilga stał oparty o kredens, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, paląc papierosa.

— Już spławione — rzekł zimno i spokojnie. Z ust Meteora wydarł się zdławiony okrzyk, któremu towarzyszył pełen pytającej trwogi wzrok wbity w Wilgę. Merynos nie zwrócił na to uwagi; odwrócił się do Meteora i rzekł spokojnie, dobitnie, zimno: — Meteor, ty gówniarzu, tyle razy ci mówiłem, że nie wolno ci wychodzić na cały dzień z biura. — Po czym podszedł krok bliżej i uderzył Meteora otwartą dłonią w twarz, dwa razy, tam i z powrotem, w oba policzki. Rozległo się donośne klaśnięcie. Meteor jęknął piskliwie, głośno i zatoczył się na stół; twarz nabrzmiała mu czerwienią, w której wyraźnie widać było blade ślady palców Merynosa. — Meteor, gnoju śmierdzący — kontynuował spokojnie Merynos — teraz nadchodzi parę dni, jakich nie było jeszcze w twojej złodziejskiej i pętackiej karierze. Jak mi jeszcze raz zapajacujesz, jak dzisiaj, z dziwkami, to wierz mi, że się już nie podniesiesz. — Panie prezesie. panie prezesie. — zabełkotał Meteor: trwoga, ból, upokorzenie paraliżowały mu myśli i mowę. Nie wiedział, co się dzieje z Martą, i umierał z przerażenia na myśl, co by się stało, gdyby Merynos odkrył jej obecność. — Panie inżynierze — rzekł Merynos, odwracając się do Wilgi — czy ma pan u siebie piętnaście tysięcy płynną gotówką? — Wilga pomyślał chwilę, przeciągając odpowiedź i jakby licząc w pamięci; w istocie oceniał faktycznie położenie i kombinował, co lepiej się opłaca: dać pieniądze czy wymówić się. — Mam — wybrał wreszcie, spojrzawszy ulotnie na drzwi, za którymi siedziała Marta. — Potrzebna mi jest ta drobnostka — rzekł Merynos, zapalając papierosa — do jutra. Przez tego łachudrę, malowanego dyrektora od siedmiu boleści — wskazał na zmiętą postać Meteora — nie mogłem dziś podjąć forsy z banku. Jest w tym i pana wina, inżynierze — uśmiechnął się, wskazując oczami stół. — W dzień powszedni wódka i dziewczyny i to tak rano.

— Wilga poczuł przykre uczucie mdlącego strachu na myśl o swym gościu w alkowie. „Co by to było, gdyby teraz zaczęła krzyczeć?” — pomyślał i poczuł, jak drętwieje mu kark; spojrzał prosto w ciemne, nabrzmiałe najgorszymi możliwościami oczy Merynosa i po raz pierwszy w życiu doznał uczucia paniki. — Mam — powtórzył skwapliwie — za chwilę je panu prezesowi dam. — Wyjął z dolnej szuflady sekretery małą żelazną kasetkę, otworzył i zaczął liczyć banknoty. — A oto zastaw — rzekł łagodnie Merynos, wrzucając do kasetki niewielki pakiet — pierwszy tysiąc biletów na niedzielny mecz. Zostaną na razie u pana, inżynierze, jasne? — dodał tonem rozkazu. Blade — wargi Wilgi stały się sine, Meteor jęknął, zamykając oczy. „To koniec! — pomyślał, bliski omdlenia — gdzie ona jest? Czy słyszy, czy słucha?” Merynos podszedł do krzesła, na którym wisiała marynarka Meteora, ściągnął ją gwałtownie i cisnął Meteorowi. — Ubierać się i jazda — rzucił — do mnie! Wielka narada produkcyjna. Zaczynamy robotę na pełnych obrotach. Pan też, inżynierze — dodał nieco uprzejmiej, lecz w sposób nie znoszący sprzeciwu. — Oczywiście — rzekł cicho Wilga. Meteor powlókł się ku schodom jak skopany pies. Wilga wychodząc zatrzasnął na amen drzwi od mieszkania.


W opartym o drzwi alkowy uchu Marty zadźwięczała martwa, przeraźliwa cisza. Marta szarpnęła raz jeszcze klamkę, choć wiedziała, że jest to bezcelowe. Na dole rozległ się szum motoru wyprowadzanego z garażu auta. „Ładna historia — pomyślała Marta; czuła wyraźne oszołomienie — gdzie ja jestem? Jakieś dziwki, jakiś Meteor, jakieś bilety na mecz. Piętnaście tysięcy złotych to drobnostka! Jakiś prezes bijący jakiegoś dyrektora po twarzy, sądząc z odgłosów.” Co się dzieje. Matko Święta? Gdzie ja wsiąkłam?” Było coś w głosie owego prezesa — co powstrzymało Martę od wołania o pomoc w pierwszej chwili, zdawała sobie teraz dokładnie z tego sprawę. Później zaś zrozumiała, że ujawnienie swej obecności mogłoby tylko pogorszyć jej położenie. „Trzeba działać — pomyślała, przychodząc do siebie — muszę coś przedsięwziąć”.

Znalazła butelkę z wodą lawendową na toalecie inżyniera i przetarła sobie mocno skronie. Otworzyła drzwi prowadzące do kuchni i łazienki: miała do dyspozycji dość znaczną przestrzeń życiową, jak na osobę podstępnie uwięzioną. „Mama będzie się strasznie niepokoić — na myśl o tym łzy stanęły jej w oczach — bo Witold nawet się nie dowie. Co za los!” W kuchni znalazła trochę łososia, nie napoczęty keks i gotową herbatę. Nalała sobie szklankę herbaty i popijała, gryząc keks i myśląc intensywnie. Wzrok jej padł na kuchenny taboret. Rzuciła keks, chwyciła taboret i pobiegła do alkowy. Szybkimi ruchami przysunęła łóżko do ściany z okienkiem w górze i postawiła na łóżku taboret; po czym ujęła w rękę ciężką, mosiężną popielniczkę i wspięła się na górę. Szyba w okienku była dość gruba, ustąpiła jednak od razu pod uderzeniem popielniczki. Marta oczyściła okienko z odłamków szkła i wsunęła głowę możliwie daleko między kraty. Oczom jej ukazały się zgruzowane, wypalony, zarosłe dziesięcioletnim zielskiem wnętrzności jakiegoś fabrycznego gmachu. Z ponurych, „poczerniałych, zasnutych rdzą pogiętych szyn, żelaznych kominów, sztolni i przepaści ziało taką pustką i opuszczeniem, że strach chwycił Martę za gardło. Zeszła z taboretu, położyła się skulona na łóżku i rozpłakała się cicho.


Wilga zamknął za sobą bramę garażu i wsiadł do auta, które wyprowadził na ulicę. Na ulicy Merynos pchnął brutalnie Meteora w stronę auta Wilgi, sam zaś wsiadł do małego wanderera, który ruszył przodem. Meteor usiadł obok Wilgi; wóz ich potoczył się za autem Merynosa.

— I co teraz? — spytał Wilga znad kierownicy, nie patrząc na Meteora. Meteor zdawał się wracać — do siebie. — Trzeba się jej jak najszybciej pozbyć, Aluś — rzekł drżącym jeszcze głosem — myślałem, że umrę ze strachu. A tobie co przyszło do głowy, żeby powiedzieć, że dziwki spławione? — rzucił się nagle kłótliwie — trza ją było wykopać na zbity pysk przy prezesie. — Wiedziałem, że jesteś dureń. Meteor — rzekł zimno, lecz niezbyt pewnie Wilga — ale nie, że taki. Wiesz, że Merynos nie znosi takich rzeczy. Jaki jest wrażliwy na konspirację i czujność. A ta idiotka zaczęłaby się jeszcze stawiać i gotowe nieszczęście. Coś ty narobił, ty chamie! U mnie w domu! Teraz ona, jak ją puścisz, poleci prosto na milicję i masz bukiet! — Ja? — głos Meteora przeszedł znów podejrzanym dygotem — ty, Aluś. To tobie zachciało się do niej twardo zabrać. Ja chciałem łagodnie, na miłość. Zresztą milicję to ja chcę i mogę. — pocieszył się naraz buńczucznie — wolno mi motać dziewczyny? Wolno. Nie ma jeszcze takiej ustawy, że nie wolno. Sama przyszła na górę, za włosy jej nie ciągnąłem. Ucho mi zrobi milicja. Ale prezes? O Jezus, o Jezus. Prezes by nas zabił, gdyby coś takiego! — Ty bydlaku! — krzyknął ze wstrętem Wilga — ale że u mnie w domu takie rzeczy, to cię nie obchodzi! U mnie w domu, w mieszkaniu człowieka o nieskazitelnej opinii, takie kwiaty. Ale najgorsze, kretynie — Wilga ściszył głos — że ona wszystko słyszała. Dlatego tak cicho siedziała. — Wilga doznał skurczu serca przy sformułowaniu tej najgorszej z prawd. — Pomyśl, gdyby Merynos się o tym dowiedział? Co by to było? Tak, nie ma wątpliwości. On nie z tych, co się patyczkują w takich wypadkach. Oj! — jęknął Wilga, odrywając lewą rękę od kierownicy i chwytając się za serce — ja już jestem za stary na takie hece. W moim mieszkaniu! Ty sukinsynu, coś ty narobił — zakończył z gorącą nienawiścią. Wyglądał teraz jak stary wyleniały i zmęczony ptak, z którego nagle opadły resztki zwierzęcej godności. — Ojej! Zostaw — zajęczał Meteor. — Już! Przestańmy o tym myśleć. Coś wymyślimy potem. Niech ona na razie tam siedzi. — Nie ma innej rady — rzekł chłodniej Wilga, jakby przezwyciężając kryzys — może nie wiem jak krzyczeć, nikt jej tam nie usłyszy. W warsztatach w ogóle nic nie słychać, nawet żeby w mieszkaniu strzelali. Pójdę spać do hotelu — zadecydował.

Obydwa auta zajecHaly na ulicę Próżną i zaparkowały przy chodniku. Ulica była mało oświetlona, wypełniał ją ciepły, majowy zmrok. — Serce mi nawala — poskarżył się Wilga, wchodząc ciężko po schodach.

W gabinecie ujrzeli Kruszynę, siedzącego w fotelu przed niskim stolikiem, na którym piętrzył się stos blankietów firmowych oraz ogromne naręcza stempli i pieczątek. Zylbersztajn stał oparty o ścianę, zaś Merynos siedział na biurku, trzymając w ręku jakąś kartkę. — Jurek — rzekł Merynos do Meteora z podejrzaną słodyczą — siadaj i słuchaj, bo to ważne. — Meteor usiadł na poręczy fotela przy Kruszynie.

— Zaczęło się — rzekł Merynos, wyjmując z kieszeni „Express Wieczorny” — już tu jest o meczu. Na pierwszej stronie. Dziś w nocy idą plakaty na miasto, zaś jutro rano ty, Jurek, załatwisz pierwsze uderzenie.

Meteor przełknął ślinę. Poczuł się trochę pewniej. „Potrzebują mnie” — pomyślał.

— Jurek — Merynos zszedł z biurka i zbliżył się do Meteora — nie miej do mnie żalu, że cię skarciłem — Ja dla ciebie jak ojciec, no nie?

— Taaak — rzekł Meteor, spuszczając wzrok — ja wiem, panie prezesie, ale tak nie wolno — krygował się trochę, po raz pierwszy manifestując urazę jak obrażony pieszczoszek rodziny; uznał, że może już sobie pozwolić na pretensje, gotów zresztą w każdej chwili do całkowitej potulności, gdyby tylko twarz Merynosa ściemniała.

— Jureczku, — rzekł Merynos — już dobrze. Daj piątkę — wyciągnął rękę do Meteora — zdenerwowałeś mnie, to dlatego. Więc słuchaj: jutro rano idziesz do CRZZ-tu, pokój numer trzysta dwanaście — przeczytał z trzymanej w ręku kartki. — Mieści się tam Wydział Imprez i Widowisk. Zapytasz o obywatela inspektora Jana Wcześniaka i powiesz mu, że jesteś z Centralnego Zarządu Przemysłu Fujarkowego. Jest to facet zblatowany i ustawiony, nie masz z nim już nic do omówienia prócz technicznego montażu całego interesu. Ponieważ oni dziś w nocy pracują nad zasadami rozdzielnika, więc nic nie możemy jeszcze zdecydować, co i jak. W każdym razie umowa stoi, że ten Wcześniak jutro ci powie, ile sztuk będzie mógł dla nas wykręcić. Oczywiście, musisz się z nim targować. Zresztą, co ja mam ci mówić, Meteor, wszyscy wiemy, że masz łeb na afery, uczyć cię nie trzeba. Fakt, że idziesz na pierwsze uderzenie w tej wielkiej sprawie, mówi sam za siebie. — Ostatnie słowa wypowiedział Merynos z tak dyskretnym, lecz przejmującym patosem, że wszyscy pokiwali z uznaniem głowami i poczuli się lekko wzruszeni, patrząc na Meteora jak na wiernego marszałka cesarza rozpoczynającego wielką bitwę i ruszającego na pierwszą redutę. Najbardziej wzruszony był sam Meteor, co przejawiło się natychmiast w jego postawie: zapadła pierś Meteora nabrzmiała melancholijnym bohaterstwem idących w pierwszym szeregu straceńców.

— Załatwi się, panie prezesie — rzekł Meteor głosem skromnym i cichym, w którym mimo to dźwięczała niezłomność. — Spokojna głowa, zrobi się.

— Temu Wcześniakowi powiesz, że jesteś z CZPF-u — kontynuował Merynos — on już będzie wiedział. I ustalisz z nim, jak on woli: czy na telefon, czy na detaliczne podsyłanie zapotrzebowań, czy na hurt. Robert śpi tu dzisiaj i od samego rana będzie miał przygotowaną całą porcję.

— Tak jest, panie prezesie — wtrącił służbiście Kruszyna, wstając z pieczątką w ręku jak z gotowym do strzału muszkietem i siadając z powrotem. — całą porcję blankietów na zapotrzebowania — kończył Merynos kwitując kiwnięciem głowy gotowość Kruszyny. — Ty, Lowa, i pan, inżynierze, stawicie się jutro rano do wypisywania blankietów. Robert, uważaj, cały wydział biletowy i gwardia mają być na kotwicy w określonym miejscu, żeby można ich było mieć w każdej chwili pod ręką. — Wyjął z kieszeni paczkę banknotów i dał Kruszynie, mówiąc: — Masz tu po parę złotych gratyfikacji dla każdego z gwardii za jutrzejszą gotowość. No, panowie. — Merynos stanął na środku pokoju i powiódł wzrokiem po wszystkich — życzę wam jutro powodzenia. Szczęść Boże! — Wyglądał w tej chwili jak wielki wódz i wszyscy poczuli się jeszcze bardziej wzruszeni. Merynos podszedł do każdego i uścisnął każdemu mocno dłoń. Inżynier Wilga bąknął coś niewyraźnie przez wąskie wargi; czarne oczy Zylbersztajna zwilgotniały, zaś brwi uniosły się w górę, zakołysał głową i westchnął: — Oj. — z tęsknym i cwanym, nieporównanym smętkiem; Kruszyna spojrzał w oczy Merynosa z cennym, tępym przywiązaniem, które pozwala wodzom bronić najbardziej straconych pozycji; Meteor usiłował wykrzesać z siebie trochę zawadiackiej wierności, która tak podoba się wodzom: myślał zresztą w tej chwili o Marcie i o tym, że chciałby kiedyś jej pokazać, jak bardzo jest poważany i szanowany przez tych tu czterech ludzi, których on, Meteor, uważa za największych w świecie kozaków. Nagle Merynos zatarł ręce, coś przełamało się w jego postawie, twarz zmieniła wyraz; splunął trzy razy nader obficie na piękny kosztowny dywan i rzekł: — No, chłopaki! Z fartem. Żeby się nie pośliznąć. — Po czym sięgnął do biblioteki po wódkę.

5

— Słuchaj — rzekła Olimpia Szuwar, poprawiając pieczołowicie wargi — idę. Niestety, muszę już iść. Kochany! — dodała, przyklękając raz jeszcze przy łóżku i poprawiając troskliwym ruchem kołdrę przy podbródku Halskiego — tak chętnie bym tu jeszcze została, ale muszę. Dziś czwartek, trzeba załatwić pewne sprawy handlowe. Ktoś przecież musi pomyśleć o dniu jutrzejszym, prawda? Pojawiły się znowu pomarańcze w „Delikatesach”, poślę jutro Marcysię do kolejki po parę kilo.

Po czym znów usiadła na krawędzi łóżka, pochyliła się i przytuliła pachnący policzek do wychudłego, pokrytego miękkim, jasnym zarostem policzka Witolda. Witold spojrzał w jej wielkie, bławatne oczy i pogładził jej dłoń. — Chętnie bym cię pocałował — rzekł — ale nie chcę psuć artystycznego kształtu twych warg. Osiągnęłaś to w drodze usilnej pracy twórczej. Gdybyś była rozmalowana. — Te chęci — powiedziała Olimpia — dowodzą, że wracasz szybko do zdrowia. — Pięknym, zalotnym uśmiechem pokryła żal. „Zakochani mężczyźni nie zważają na szminkę — pomyślała z goryczą. — O co ja się biję? Przecież to jest partia z góry przegrana. On mnie nigdy nie pokocha”. Po raz pierwszy poczuła niechętne zmęczenie. Wstała i wyjęła z torebki malutki flakonik perfum. — Aha — powiedziała tonem swobodnym i wesołym, przechylając flakonik na otwartą dłoń, którą przecierała smukłą szyję za uszami — zupełnie zapomniałam ci o tym powiedzieć. Telefonowała do mnie dziś w południe panna Majewska z zapytaniem o stan twego zdrowia. Bardzo to ładnie z jej strony, prawda? — Halski spojrzał leniwie na Olimpie. — Oczywiście — rzekł spokojnie — bardzo ładnie. Znaczy się, że pamięta o starych znajomych. Kochana Marta. I coś jej powiedziała? — spytał obojętnie. — Och, wszystko — rzekła równie niedbale Olimpia. — Że czujesz się lepiej, że nieźle już wyglądasz. Podziękowałam jej też serdecznie za to, że ułatwiła nam odnalezienie się w labiryncie wielkiego miasta. Oczywiście dziękowałam i w twoim imieniu. — Jestem ci za to nieskończenie wdzięczny — rzekł ze słodyczą Halski. — Jesteś nieoceniona. Można ci zaufać nawet swe własne poczucie taktu. — Cieszę się, że to dostrzegasz — uśmiechnęła się Olimpia. — Nie potrzebuję chyba dodawać, że panna Marta prosiła mnie o przekazanie ci najserdeczniejszych ukłonów. — Zrozumiałe — uśmiechnął się Halski. — Dziękuję ci, Olimpio. Jesteś prawdziwym skarbem. — Olimpia obciągnęła krótki, rozcięty po bokach żakiet modnego kostiumu w szkocką kratę oraz poprawiła opalową bluzkę z wysokim kołnierzykiem, spiętym cyzelowaną w srebrze broszą. „Jaka piękna — pomyślał Halski, patrząc z podziwem na Olimpie — ale to nie to”. Rzeczywiście — Olimpia Szuwar wyglądała pięknie i trudno było pojąć, dlaczego nie stanowi ona tego dla doktora Witolda Halskiego. — A więc tymczasem, kochanie — rzekła Olimpia — będę jutro rano. — Czekam — rzekł Halski. Nigdy nie pytał, jak to się dzieje, że ma wolny wstęp do szpitala o każdej porze, poza oficjalnymi okresami odwiedzin; wiedział, że dla Olimpii Szuwar ograniczenia nigdy nie stanowią przeszkód.

Olimpia wyszła i w chwilę potem weszła niska, przysadzista pielęgniarka. — Pachnie u pana doktora — powiedziała z filuternym uśmiechem na pyzatej, obsypanej krostami twarzy. — Pachnie — przyznał Halski — ale to nie to. — Co znaczy. nie to? — zainteresowała się pielęgniarka; uwielbiała zwierzenia o charakterze miłosno-rodzinnym. — Siostro Leokadio — rzekł Halski — nic mogę tego pani wytłumaczyć. Jestem lekarzem i brak mi daru wysławiania się. Ale mam w domu powieść pod tytułem: „Porwana w dzień ślubu”. Jak wyzdrowieję i puszczą mnie stąd, to odwiedzę panią i przyniosę ten romans w darze. Dowie się pani z niego o tym wszystkim, czego nie potrafię wypowiedzieć. — Siostra Leokadia nie przestawała krzątać się, poprawiać pościeli, porządkować lekarstw na nocnej szafce. — Chyba już niedługo pan stąd wyjdzie — powiedziała. — Doktor Moczko powiedział, że jeśli będzie się pan spokojnie zachowywał, dobrze prowadził i jeśli ograniczy pan wizyty tej pani, która dopiero co wyszła. — Co znaczy ograniczę? — spytał nieśmiało Halski. Siostra Leokadia zmrużyła małe, lecz wesołe jasne oczko. — Panie doktorze — uśmiechnęła się, odsłaniając garnitur mocnych krótkich zębów — takie odwiedziny po parę godzin w zamkniętym pokoju toby i zdrowego zmęczyły. — Nieszczęście! — jęknął Halski — znaczy się, że jestem na ustach całego szpitala. I za co? — Tylko nie przesadzajmy — uspokoiła go siostra Leokadia — doktor Moezko powiedział, że jak wszystko dobrze pójdzie, to będzie pan mógł już wstać pojutrze, znaczy się w sobotę. A wyjdzie pan za dziesięć dni. Przynieść coś panu? — Nie, dziękuję — rzekł opryskliwie Halski — te plotki. Gniewam się na siostrę — dodał z chłopięcym dąsem. — Nie ma za co — rzekła przyjaźnie siostra Leokadia, otwierając na oścież okno i wpuszczając świeże powietrze z zazielenionego ogrodu. — Ja pana doktora rozumiem — dodała wychodząc — taka piękna kobieta.

Rozległo się pukanie do drzwi. „Marta! — strzeliło coś w sercu Halskiego. — W końcu! A jednak!!!” — Proszę — zawołał, walcząc z własnym głosem. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Kolanko. — Można? — spytał cicho.

— Panie Edwinie! — ucieszył się Halski po chwili, gdy się uspokoił — strasznie dawno pana nie widziałem. — zaczął i zatrzymał się w pół zdania.

Kolanko zbliżył się do łóżka i usiadł obok na krześle. Wyglądał na starszego o dziesięć lat. Czerwone obwódki na zapadłych oczach, nie ogolone policzki, szare bruzdy wokół ust, ziemista cera; znikła dawna schludność i dostatniość jego ubioru. Nieświeży, przepocony, rozpięty kołnierzyk koszuli khaki i rozluźniony krawat w tym samym kolorze dopełniały obrazu zaniedbania.

— Rzeczywiście — rzekł Kolanko — dawno u pana nie byłem. Pomyślałem sobie, że trzeba pana odwiedzić. Jak pan się czuje, doktorze? — spytał, błądząc wzrokiem po suficie, łóżku, lekarstwach, twarzy Halskiego i znów po suficie i oknie.

Halski uniósł się, podciągnął w górę poduszkę i usiadł. — Nie najgorzej — rzekł z troską — już lepiej. Ale pan, panie Edwinie? Nie wiem, jak panu wyrazić moje współczucie. Zdaję sobie przecież sprawę z tego, czym był dla pana ten chłopiec. To straszne!

— To pan już wie wszystko? — Kolanko spojrzał spode łba na Halskiego.

— Wiem. Czytałem dzisiejsze gazety. Było o tym w sprawozdaniu z tej narady kontrolerów społecznych.

— Aha!

— Szkoda tego chłopca, jaka szkoda. Czytałem ten jego reportaż o ZŁYM. Świetny artykuł. Od razu zrozumiałem, o co chodzi. To był majstersztyk, gmatwał sprawę, a jednocześnie ją wyjaśniał. To sztuka.

Kolanko westchnął ciężko, z trudem, jakby unosił coś przygniatającego mu piersi. — To nie on napisał ten artykuł — rzekł chrząkając chrypliwie.

— A kto? — zdumiał się Halski.

— Ja.

Halski poruszył się niespokojnie. — Jak to? — zaczął niepewnie — przecież w gazetach pisano, że właśnie ten artykuł.

— Możliwe — rzekł zmęczonym głosem Kolanko — ale ja napisałem ten artykuł.

— To dlaczego pan teraz?…

— Bo Dziarski mówi, że nie powinienem się ujawniać. Żeby uniknąć ewentualnego niebezpieczeństwa. I w ogóle. dla dobra śledztwa. Dziarski, ten porucznik, wie pan?

— Wiem. Piszą o nim dziś sporo w porannej prasie. Staje się popularny. Czyli — Halski sięgnął po papierosy — sprawy stoją jasno: ZŁY zabił z zemsty reportera Wirusa. I pan uważa to za ostateczne wyjaśnienie tej ponurej zagadki?

Kolanko wzruszył ramionami. — Sam nie wiem — rzekł tępo, bezradnie — straciłem się w tym wszystkim. Może i tak było naprawdę.

— I pan w to wierzy? — Halski uniósł się na łóżku. Poczuł w sobie naraz energię ozdrowieńca, wolę działania i optymizm, magazynujące się w organizmie po przezwyciężeniu choroby, w okresie przymusowej bezczynności. — I pan w to wierzy, w te bzdury? — zawołał z przekonaniem — czyżby zapomniał pan o naszych rozmowach? Przecież my dwaj pierwsi zwróciliśmy na to uwagę i chyba nadal wierzymy w nasze pierwsze rozważania, no nie?

Kolanko wyglądał na człowieka, któremu myślenie sprawia fizyczny ból.

— Chyba tak. — rzekł z wahaniem — zresztą. nie wiem. Pan, doktorze, nie zna wszystkich szczegółów, nie wie pan o wszystkim. Wypadł pan z kursu przez tę chorobę. Może Dziarski ma trochę racji. Ja myślę i myślę od trzech dni i nic nie mogę wymyślić. Gubię się. Tyle tu jest poszlak, śladów, możliwości, a wśród tej plątaniny leży trup Kubusia. Taki, jakim go widziałem tam, na Oczki. — Potarł nie ogoloną brodę ruchem pełnym rozpaczy i rezygnacji.

Halski westchnął głęboko i podał mu papierosy. — Nie — rzekł stanowczo — tego nie zrobił ZŁY. To zrobił ktoś inny.

— Może — rzekł Kolanko, zapalając papierosa i zaciągając się chciwie — ale kto? — Jego matowe spojrzenie objęło biernie, płochliwie twarz Halskiego. — Boję się — powiedział po chwili tak nagle i takim szeptem, że Halskiemu zabiło niespokojnie serce. — Boję się — powtórzył na wpół płaczliwie, rozglądając się wokoło — słyszy pan, boję się. Boję się, żeby mi nie wbili stłuczonej butelki w oczy! Żeby mi ktoś nie przejecHal żyletką po twarzy! Sam nie wiem kto ani kiedy.

„Jestem jeszcze bardzo słaby” — pomyślał z niechęcią Halski ocierając pot z czoła. — W tym coś jest — zaczął z pasją, która odbiła się na jego bladym czole. — Musi być ktoś, komu potrzebna była śmierć Kubusia Wirusa, reportera, który za dużo wiedział.

— Zgadza się pan z Dziarskim, który rozumuje tak samo — rzekł z niechętną obojętnością Kolanko. — Tylko dla Dziarskiego ZŁY jest owym kimś, komu Kubuś przeszkadzał.

— Niech pan powie temu swojemu Dziarskiemu, że jest matoł — oświadczył zimno Halski; ceglaste rumieńce wystąpiły mu na chude policzki. — Przecież małe dziecko nawet domyśli się, że ZŁY jest naturalnym sprzymierzeńcem walczącego z chuligaństwem dziennikarza i vice versa.

Kolanko pochylił się ku Halskiemu. — Powiem coś panu — rzekł rozglądając się wokoło, jakby obawiając się podsłuchania: w oczach miał niesamowite błyski, usta skrzywiły mu się brzydko, tchórzliwie — powiem coś panu. — powtórzył — niech pan posłucha. Kubuś wcale nie był na tropie ZŁEGO, tylko Kudłatego. Ja o tym wiem. Na pewno!

— Kto to jest Kudłaty? — spytał Halski głosem pełnym napięcia.

— Nie wiem — wzruszył ramionami Kolanko, popadając w poprzednią tępotę — jakiś warszawski obergangster.

— Mówił pan o tym Dziarskiemu? — spytał Halski twardo.

— Nie — rzekł Kolanko zająkliwie — po co? Ja się boję! — krzyknął nagle pełnym głosem i uniósł się na krześle — ja się boję, rozumie pan? Ja nie chcę mieć nic więcej z tym wspólnego!

Taki Kudłaty może wszystko — znów zniżył głos, oddychając ciężko.

— Trochę nieładnie — mruknął Halski. — Jeśli Kubuś gonił za tym Kudłatym, a Dziarski o tym nie wie. I ciągle myśli, że to ZŁY.

— Ja nic nie chcę wiedzieć — szepnął Kolanko, pochylając głowę. — Niech sobie milicja sama szuka tego Kudłatego. Beze mnie. Dziarski nie jest matoł, zapewniam pana, doktorzy — spojrzał natarczywie w twarz Halskiego. — To on inspirował ten fatalny artykuł. Po co ja napisałem ten artykuł? Po — co ja napisałem — złapał się naraz za głowę jak stara zawodząca kobieta.

— Po co pan go napisał? — spytał chłodno Halski, zapalając papierosa.

— Dałem się zwieść Dziarskiemu — zaczął szybko, tonem niepotrzebnych zwierzeń Kolanko — a przecież od początku rozumiałem jego zamiary. Dziarski chciał zwabić ZŁEGO w pobliże Siupki, — tego kolejarza, który złożył obciążające dla ZŁEGO zeznania, i aresztować go. Dziarski marzy o aresztowaniu ZŁEGO. Dla niego ZŁY jest zwykłym łobuzem, największego kalibru chuliganem. Dziarski gwiżdże na jego motywy postępowania, interesuje go wyłącznie formalno-prawny punkt widzenia. Im ZŁY jest sławniejszy i popularniejszy, tym bardziej Dziarski pragnie go mieć. Bezduszny formalista! — krzyknął Kolanko; wstał i zaczął szybko chodzić po długim, wąskim pokoju.

— Bezduszny formalista — powtórzył Halski. — Cholera, zniszczy wszystko! Tacy są najgorsi, ci bezduszni, tępi biurokraci, niewolnicy litery prawa, systematyczne kukły układające życie w drewnianą kostkę paragrafów, klasyfikacji, wystruganych określeń i pojęć. Zniszczy wszystko, łotrzyna, parweniusz, arywista. na pewno jest wprost z awansu, z gminnego posterunku, z głuchej wsi, tępak obkuty na podręcznikach, głupiec, kretyn. cholera! — Halski czuł, jak narasta w nim trujące zdenerwowanie, straszny, bezsilny gniew za rzeczy niepewne, mętne, nie sprawdzone, płynący z niepełnej wiedzy, z przymusowej bezczynności. — Ale przecież jest prasa! — podniósł głos aż do krzyku. — Są jacyś faceci nad nim! Nie wolno dopuścić do tego, żeby taki Dziarski zmarnował taką wspaniałą rzecz! Żeby w imię martwych formuł popełnił krzyczącą niesprawiedliwość! Żeby ukarał kogoś, kto godny jest odznaczeń za swój upór i za swą odwagę! Pan nie może do tego dopuścić! Ja nie mogę na to pozwolić! Musimy walczyć, słyszy pan, Kolanko? Trzeba się bić!

Kolanko przystanął przy łóżku i spojrzał na Halskiego. W oczach miał strach. Włożył ręce w kieszenie, skulił się, przygarbił i rzekł cicho: — Beze mnie! Ja już o nic nie walczę. Nie mam ochoty na żadną walkę.

— Ale Dziarskiemu to pan pomaga, co? — krzyknął Halski unosząc się na wyprężonych ramionach. — Pisze pan dla niego artykuły, po których zabijają panu najbliższych ludzi! Dobry z pana numer. Kolanko. Bystro przenika pan zamiary tamtego milicyjnego automatu, a robi pan dla niego najbrudniejszą robotę! I to z jakimi skutkami! Powinszować.

Kolanko oparł się plecami o ścianę i uniósł głowę w górę, jakby szukał czegoś na suficie. Wyglądał jak niezdarny aktor w roli męczennika. — Myślałem — rzekł zduszonym głosem — że ten artykuł pomoże ZŁEMU. Po to go napisałem. — I naraz skurczył się, zgiął, uniósł trzęsące się, rozcapierzone ręce do skroni i krzyknął piskliwym, łamiącym się głosem: — Dosyć! Słyszy pan? Dosyć! Nie chcę o tym myśleć, mówić, wiedzieć!

Uczynił pół obrotu i usiadł nieoczekiwanie na łóżku Halskiego. Halski poklepał go po plecach.

— Już dobrze, już dobrze — rzekł łagodnie — nie będziemy o tym więcej mówić.

Przez parę chwil panowała męcząca cisza; spoza okna i z korytarza dobiegały szmery szpitalnego popołudnia. Kolanko czuł, że się dusi: cisza ta nabrzmiała była ostentacyjnym, niezasłużonym współczuciem. Gorączkowo szukał w myślach słów, tematu, wątku rozmowy. — A panna Majewska? — spytał nagle — odwiedziła pana, doktorze? — Nie — odparł Halski — przysłała tylko dwukrotnie pozdrowienia przez osobę trzecią — dodał po chwili, jakby chcąc osłabić drażniącą suchość zaprzeczenia. Mówiąc to poczuł naraz, jak opuszcza go energia i optymizm, chęć działania i wola walki. Leżał znów na wznak, spocony i wyczerpany, jak słaby rekonwalescent, który przecenił swoje siły. Doskwierało mu lepkie gorąco nóg pod kołdrą. „Czyżbym znów miał gorączkę?” — pomyślał z przykrym znużeniem.

— No, to do widzenia — rzekł nagle Kolanko, wstając. — Pójdę już sobie. Na pewno jest pan zmęczony, panie Witoldzie. — Ta nagłość była ucieczką; po urwaniu się rozmowy na temat Marty nie pozostawało już nic. — Dziękuję — rzekł Halski — za odwiedziny. Proszę o mnie nie zapominać, panie Edwinie — dodał serdeczniej. Kolanko wyszedł, szybko i niezręcznie.

Halski leżał wyczerpany, odmawiając sobie leniwie myślenia. Wśród sinych ścian separatki gęstniał powoli zmierzch: przez otwarte okno wpadało coraz więcej cieni. „Zapalę światło, poczytam trochę” — pomyślał Halski, nie chciało mu się jednak sięgać do nocnej szafki. Stan, spowodowany rozmową, ustępował chłodnej, wilgotnej słabości i wyczerpaniu. Do drzwi rozległo się nieśmiałe pukanie. „Kto to może być? — pomyślał z niechęcią Halski — chyba nie goście? Siostra Leokadia nie puka, a dzisiaj dzień bez przyjęć”. — Proszę! — zawołał. Drzwi uchyliły się wolno i na progu stanęła jakaś niewyraźna w półmroku postać. — Czy tu leży doktor Halski? — spytała postać zdejmując coś z głowy. — To ja — odparł Halski — czym mogę służyć? — Postać zbliżyła się i powiedziała uroczystym, choć niepewnym głosem: — Nie wiem, czy mnie sobie pan doktor przypomina? Widzieliśmy się tylko raz. — Halski nacisnął guzik nocnej lampki: jasny snop światła przeciął pokój. — Przypominam sobie — rzekł z uprzejmym uśmiechem Halski. — Poznaliśmy się w komisariacie i nazywa się pan Kalodont. Takiego nazwiska nie zapomina się. Proszę, niech pan siada. — Dziękuję — rzekł Juliusz Kalodont, siadając na brzeżku krzesła; w głosie jego, mimo wyraźnej ulgi, był jakiś smutek i powaga. — Czemu zawdzięczam pańską wizytę? — spytał Halski. — To trudno tak od razu — zaczął Kalodont, po czym nabrał tchu i rzekł z desperackim pośpiechem: — Chciałem się pana spytać, gdzie jest Marta?

— Jak to? — rzekł spokojnie Halski — gdzie jest Marta? A skąd ja mogę o tym wiedzieć? — silnie zaakcentował zaimek „ja”, ujawniając w ten sposób całą moc swej urazy i swych rozczarowań.

Na twarzy Kalodonta odbiło się zmieszanie. Pokręcił głową, bardzo zmartwiony. — A kto ma właściwie wiedzieć. — mruknął dość napastliwie, po czym dodał niepewnie: — Ja sobie tak pomyślałem, że może pan będzie wiedzieć, panie doktorze. Niech się pan nie gniewa, ale tak sobie pomyślałem.

— Nie gniewam się — rzekł bez uśmiechu Halski — ale co się stało?

— Właśnie nie wiem — rzekł strapiony Kalodont — to tylko, że Marta znikła.

— Jak to. znikła?

— Tak to. Od samego rana. Wie pan, my jesteśmy sąsiadami, widujemy się parę razy dziennie. A od rana Marty nie ma. Pod wieczór przyszła do mnie starsza pani Majewska i radziła się, co robić. Marta wyszła raniutko, powiedziała, że ma wolny dzień i że jedzie na ciuchy. I przepadła jak kamień w wodę. Pani Majewska chciała już iść na milicję, ale jej jeszcze poradziłem, żeby się wstrzymała do jutra, a sam tu, do pana doktora. Bo z wami młodymi to nigdy nic nie wiadomo, jednego dnia tak, a drugiego inaczej.

— Nie rozumiem — rzekł sztywno Halski — co ja mogę mieć z tym wspólnego?

— No, no! — Kalodont uniósł filuternie do góry trzymaną w ręku laskę i pogroził nią Halskiemu. — Już mnie niech pan doktor nie opowiada. Tydzień temu kłóciliście się, bo Marta chodziła jak struta, ale coście potem robili, to Bóg was tam wie.

W głowie Halskiego zaszumiało i zawirowało, jakby ktoś puścił w niej gigantycznych rozmiarów karuzelę w ruch. Uniósł się na łóżku, przetarł czoło rąbkiem kołdry i rzekł: — Panie Kalodont. Jak pan tu się dostał? Przecież dziś nie wolno odwiedzać chorych?

Kalodont sapnął ze skruchą. — Powiedziałem, że jestem pańskim wujem z Zakroczymia. Że specjalnie przyjecHalem. Wpuścili.

Halski odrzucił nagłym ruchem kołdrę. Wolno, wolniutko przekładając nogi przez krawędź łóżka, usiadł. Kalodont wstał. Oczy Halskiego zasnuł fioletowy deszcz osłabienia: ciężko przechylając korpus, oparł lecącą do przodu głowę na rękach. Po czym powoli, z ogromnym wysiłkiem, dźwignął się na drżących, łamliwych nogach. Stał przez sekundę, zachwiał się i pochwycił wyciągniętą szybko pomocną rękę Kalodonta, na której oparł się i wyprostował. — Wuju — rzekł z zaciętym uśmiechem na wychudłej, lśniącej od potu twarzy. — Będziemy musieli się stąd ruszyć. W miasto. Trzeba się rozejrzeć za tą dziewczyną. Ponieważ jednak bardzo mnie tu wszyscy polubili i upierają się, żebym jeszcze został, przeto mogą być trudności z otrzymaniem mych rzeczy z przechowalni szpitalnej. Dlatego przywiezie mi pan jakieś łachy, dobrze?

Kalodont poczuł, że coś go gniecie w dołku ze wzruszenia. „Kochają się jak w kinie. — pomyślał — od razu bieży jej z pomocą, jak ten Rodryg. Tylko że mowę przy tym mają taką jakąś twardą, z kpinkami. Widocznie taka już dziś moda, żeby te rzeczy bez krzyku, bez płaczu i zaklinania”. Rzekł: — Zrobi się. Tylko. czy to panu doktorowi nie zaszkodzi? — To się okaże. — rzekł Halski i usiadł ostrożnie na łóżku. Nawet w spodniach od piżamy i w koszulce gimnastycznej na wychudłych piersiach wyglądał jak długi, smukły i cienki rycerz z Manczy, z romansu Cervantesa.


Witold Halski leżał na wznak mobilizując w sobie wszystkie siły przy pomocy najniezawodniejszych instrumentów: marzeń i nadziei — gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Stanął w nich Juliusz Kalodont z niewielkim tłumoczkiem w ręku. — Szybko pan to załatwił — rzekł Halski z uznaniem. — Powiedziałem na dole, że niosę wiśniowy placek z Zakroczymia — rzekł Kalodont, zdyszany — już się do mnie przyzwyczaili w tej dyżurce. Siedzi tam taki starszy, poważny dozorca. — Mafia starych ludzi — rzekł Halski. — Starsi panowie i starsze panie złączeni są jakimś potężnym węzłem solidarności. Nadaje im to cechy zorganizowanej wspólnoty. Zauważyłem to wielokrotnie. — I co teraz? — spytał Kalodont — jak robimy dalej? — Halski usiadł na łóżku i rozwinął tłumoczek: były tam spodnie, koszula, pulower i jakaś stara, drelichowa wiatrówka. — Z obuwia nici — rzekł ze skruchą Kalodont. — Moje na pewno nie będzie pasować. — Nie szkodzi — rzekł pogodnie Halski — pójdę w rannych pantoflach. Maj, ciepło. — Ubrał się przy pomocy Kalodonta: wszystko było nań o wiele za krótkie. — Modnie — rzekł z rezygnacją Halski — spodnie a la rybackie, rękawy kuse. — I co teraz? — nalegał Kalodont niespokojnie. — Ma pan pieniądze na taksówkę? — spytał Halski. — Mam — rzekł Kalodont. — To niech pan zaczeka na mnie na rogu Nowogrodzkiej i CHalubińskiego. Resztę załatwię sam. — Kalodont obrzucił Halskiego pełnym troski spojrzeniem i wyszedł niechętnie. Halski usiadł na łóżku i odpoczywał przez dobre dziesięć minut. Po czym naciągnął na ubranie długi, szpitalny szlafrok i ruszył ku drzwiom.

Pierwsze kroki były samą męką. Oderwał ręce od poręczy łóżka i sunął przez długi pokój, tonąc w gorącym warze nadmiernego wysiłku. „Nie dojdę” — tłukło mu się pod zwilgotniałym czołem. Sztywne, łamliwe nogi, kruchość łydek, drętwota stawów i wiotkość mięśni składały się razem na potworną koalicję niemożliwości, sięgającą paraliżująco serca: jej wpływy obezwładniały ciało i duszę. „Nie, nie, to niemożliwe — zachłysnął się rozpaczą, padając nieomal na krzesło przy drzwiach. — Wrócę. Zrezygnuję. Nie mogę” — sformułował płochliwie wniosek i natychmiast zagryzł aż do krwi górną wargę. Dźwignął się i otworzył drzwi; przeraźliwie długi korytarz ciągnął się aż do schodów. „To niemożliwe! Nie przejdę. Upadnę”. Wyprostował się, oparł prawą rękę na ścianie korytarza, zaś lewą zamknął za sobą drzwi. „Gdzie jest siostra Leokadia” — pomyślał z czujną uwagą i zajęty tym problemem nie spostrzegł nawet, kiedy przebył parę kroków, trzymając się ściany. Drzwi jego pokoju oddalały się jak rodzinne, bezpieczne molo. Na korytarzu panował niezmącony spokój. Nagłym przechyłem korpusu do przodu osiągnął wyciągniętymi rękami stojący pod ścianą wózek szpitalny do przewożenia chorych na opatrunki lub spacery. Pchnął go lekko przed siebie, znajdując znaczną ulgę w tym oparciu. Wózek zaskrzypiał donośnie. Serce Halskiego zabiło: puścił wózek, łapiąc się ponownie ściany. Z sali opatrunkowej wyszła nieznajoma pielęgniarka; spojrzała na szlafrok Halskiego i uśmiechnęła się.

— Nie za forsowne takie wieczorne spacery? — spytała. Halski zmagał się z rozdygotanymi wargami: wprawił je w nerwowe drżenie widok białego fartucha, wynurzającego się znienacka. — Muszę się trochę przejść przed snem — uśmiechnął się z trudem. Pielęgniarka kiwnęła głową że zrozumieniem. — Nowe metody — powiedziała — chory ma jak najwcześniej chodzić. Dziś widziałam, jak jednemu pacjentowi kazano samemu zejść ze stołu po operacji ślepej kiszki. — Raz jeszcze uśmiechnęła się przyjaźnie i odeszła. Halski popatrzył z kłującą zazdrością na pewne, szybkie kroki jej nieładnych nóg. Uśmiechnął się i znów nie zauważył, kiedy przebył parę kroków. Ból w biodrach, który dokuczał mu najbardziej, zdawał się ustępować. „No, schody” — wykrzyknął w duchu jak żeglarz na widok upragnionego lądu. Jeszcze jeden dłuższy krok i pochwycił drżącymi dłońmi balustradę szerokich schodów. Przed sobą miał jedno piętro prowadzących w dół stopni.

Za pierwszym krokiem przeszył Halskiego nieprawdopodobny ból pięt. Aż zgiął się, przyciskając do balustrady szczękające zęby. Zimny pot skroplił mu się wzdłuż kręgosłupa. Następny krok, dokonany na pół świadomie, bolał już o wiele mniej, raczej dokuczał, niż bolał. Natomiast ogarnął go zawrót głowy. Trzymał się teraz kurczowo jak w spazmie balustrady, nie tyle po to, aby posuwać się naprzód, ile aby nie upaść. W ten sposób osiągnął półpiętro. Tu przysiadł na chwilę na parapecie niskiego okna, zrzucił szlafrok i zostawił go w okiennej wnęce. „Teraz trzeba szybciej” — pomyślał desperacko i ruszył znów w dół. Nie zważając na stopy, próbował schodzić normalnie, nie przystając na każdym stopniu. Ostatnie kilka stopni przebył w ten sposób, po czym otworzył drzwi wejściowe szpitalnego pawilonu. Pachnące świeże powietrze, zaczerpnięte głęboko, wniknęło do każdej komórki organizmu: wraz z mocnym, pełnym oddechem Halski poczuł jakby inwazję optymizmu. „Jakoś to będzie” — pomyślał z nagłą otuchą: płynęła z nie odcyfrowanych tajemnic jego ciała, w które się przez chwilę uważnie wsłuchiwał i skąd nie dochodziły go żadne odgłosy załamującej słabości. Puścił drzwi i zawaHal się bojaźliwie; od teraz nie miał się czego trzymać, o co oprzeć, mógł liczyć tylko na własne siły. Ale szedł uporczywie naprzód. Dochodząc do bramy przyśpieszył kroku — krew uciekła mu z warg, w uszach czuł szum, w głowie coś mu się niebezpiecznie skłębiło. „Upadnę” — pomyślał z trwogą. Snop światła z lampy nad dyżurką zbliżał się jednak stale. Halski nacisnął ostatnie dźwignie zasobów żywotności, jakie w nim tkwiły. Jeszcze trzy kroki, jeszcze dwa, jeszcze krok i — przekroczył bramę. O kilkanaście metrów dalej, na rogu, widniała sylwetka Kalodonta. Na widok wynurzającego się z bramy Halskiego Kalodont podbiegł doń, sapiąc ciężko z emocji. Podtrzymał go w chwili, gdy Halski, słaniając się, oparł się ciężko ramieniem o szpitalny mur.

— Dokąd teraz? — spytał Kalodont po minucie w taksówce. — Tego dobrze nie wiem — rzekł Halski; twarz jego bielała kredowo w ciemnym wnętrzu auta. — Klucze od mego mieszkania i pieniądze zostały tam — ruchem głowy wskazał szpital. — Ładna historia — rzekł Kalodont i podał szoferowi swój adres. „To była prawdziwa ucieczka — pomyślał Halski ze zwycięskim uśmiechem — przed kim? Przed Olimpią?”

Gdy wchodzili wolniutko do schludnego pokoiku z kuchnią, pachnącego miętą, suszoną macierzanką i dyskretnie smażoną słoniną, Juliusz Kalodont rzekł do przerażonej Heleny Lipińskiej: — To mój pociotek z Zakroczymia, pani Lipińska. Miał wypadek. Musimy się nim zaopiekować! — Omszała Helena Lipińska pokiwała kilkakroć roztrzęsioną, siwiutką głową i szepnęła parę razy: — Matko Święta! — Wszystko te motocykle — bezzębnymi usty i z godną uwagi przenikliwością. Następnie wręczyła Kalodontowi list, który pół godziny temu wsunięty został za czysto wymyty próg tego chędogiego domostwa. List nie nosił żadnego podpisu i zawierał tylko dwa lakoniczne zdania: „Byłem u pana, kiosk zamknięty. Jutro, w piątek, o godzinie dziesiątej park Ujazdowski, placyk dziecięcych zabaw, ławka po lewej stronie”. Kalodont stał z listem w ręku, marszcząc srogo brwi, co czynił zawsze, gdy w najbliższej przyszłości zarysowywały się przygody; Halski spoczywał wygodnie na pluszowej otomanie koloru mchu i usiłował porozumieć się z kanarkami, których aż trzy klatki wisiały w bezpośrednim sąsiedztwie.

— Panie Juliuszu — rzekł nieoczekiwanie Halski — skoro już los związał nas ze sobą, muszę przed panem odsłonić wszystko. Wyruszyłem na poszukiwanie Marty, którą kocham, to prawda. Ale celem numer dwa, nie mniej ważkim od pierwszego, jest dla mnie odnalezienie człowieka zwanego w Warszawie ZŁYM. Mam mu niezwykle ważne rzeczy do powiedzenia. Gnębi mnie zaś przeświadczenie, że sprawa Marty wiąże się jakoś ze sprawą tego człowieka. Mnóstwo rzeczy na to wskazuje.

I chociaż Juliusz Kalodont zdążył się już nieco przyzwyczaić do niedbałego tonu, jakim doktor Witold Halski zwykł był składać najistotniejsze oświadczenia, to jednak tym razem list wypadł mu z ręki na podłogę. Kalodont schylił się i dzięki temu skutecznie ukrył zmieszanie.

6

W pogodny, majowy poranek park Ujazdowski jest miejscem, w którym gości radość i wesele. Ciepłe, lecz nie palące słońce, które już tyle widziało, znów jak tyle razy i tylu pokoleniom złoci serdecznie kolorowe piłki i bąki, wiecznie uciekające przed bijącym je patyczkiem kółka, hulajnogi, taczki, kubełki, foremki, szpadelki, grabie i małe, dwukołowe rowery, na których zawzięcie pedałujące postacie z wysuniętym z wysiłku i uwagi językiem śmigają wśród rozkrzyczanej ciżby. Okrzyki: — Proszę pani, on się bije! — Mamusiu, siusiu! — Kto gra w komórki do wynajęcia? — Jurek, ogórek, kiełbasa i sznurek! — Ciociu, ona wysadza na mnie język! — padają ze wszech stron. Tu i ówdzie słychać uroczyste i tajemnicze zaklęcia liczenia przed grą w chowanego, w berka kucanego lub zamawianego: — Entele pentele siki siaj, rapete papete knot. — Albo: — Ene due likie fakic, torbę bue ósme smakie, deus deus kosmateus deus deus baks. — Gdzieniegdzie wybucha rozdzierające łkanie, akt rozpaczy wobec nie na czas zsuniętych majteczek lub nie rozpiętych w porę spodenek. Kolory, świeżość policzków, ust i ocząt, zapach wiosny, mleka, czekolady i zgrzanych zdrową, bieganiną ciałek dziecięcych wypełniają krajobraz.

Samotny młody mężczyzna wyciągnął nogi przed siebie, włożył wygodnie ręce w kieszenie i uśmiecHal się do tego wszystkiego: miał smagłą, już trochę opaloną twarz o chudych policzkach i prostym, kształtnym nosie, na którym tkwiły przeciwsłoneczne okulary z nylonu. Przyglądał się z uwagą chłopcom grającym w zośkę. Każde pokolenie dziesięciolatków ma swoją ulubioną grę, zrodzoną z nigdy niewyczerpanych złóż chłopięcej pomysłowości: przez ostatnie lata utrzymywała się bezkonkurencyjnie w Warszawie tak zwana zośka, rozrywka raczej mało skomplikowana, polegająca na podrzucaniu nogą włóczkowego pompona, obciążonego ołowianą plombą. „Za moich czasów — wspominał rzewnie mężczyzna w ciemnych okularach — nie znaliśmy tego. Grywaliśmy w klisze, w cajtki, w kukso, guzikbola, w noże, jak ci tam.” Chłopcy, grający w zośkę, zbliżali się ku jego ławce: wszyscy mieli około dwunastu lat, ubrani byli w krótkie spodenki, dość sfatygowane swetry i za duże buty, jeden z nich podrzucał zośkę końcem takiego za dużego buta chyba po raz pięćdziesiąty i reszta podziwiała go, licząc razy w napiętym skupieniu. Wreszcie chłopiec wyciągnął się w chybionym kopnięciu i zośka opadła na ziemię. Zbili się natychmiast w szamoczącą, rozkrzyczaną i popychającą gromadkę, walcząc o to, kto ma podrzucać następny. Barczysty blondynek o kartoflowatym nosie pochwycił zośkę i wrzucił ją do kieszeni. — Ty, Zdzisiek — zawołał do tego, który podrzucał ostatni — miałeś coś opowiedzieć!

— Aha — rzekł obojętnie Zdzisiek, chudy i nie domyty brunecik o śniadej cerze. — Chłopaki z Grochowa opowiadali, że ZŁY dał tam wczoraj znowu popęd różnym kozakom. Taki wycisk im sprawił, że aż cholera. — Z twarzy mężczyzny w ciemnych okularach znikł uśmiech. — Ja — krzyknął chełpliwie blondynek — sam będę za takiego ZŁEGO, jak pary nabiorę! — Wyciągnął nagle chłopięce, lecz już krzepkie ramiona, i pchnął silnie jednego z najbliżej stojących, mniejszego od siebie i widocznie słabszego chłopca. — No, już! Zjeżdżaj, bo cię skotłuję — krzyknął ze śmiechem. Pchnięty potoczył się na druciane ogrodzenie trawnika i upadł, wszyscy wybuchnęli Hałaśliwym, okrutnym, chłopięcym śmiechem, tylko poszkodowany nie przejawiał zbytniej radości. Wreszcie poszli przed siebie niesforną, rozkołysaną gromadką, krzycząc, odskakując na boki — ciskając kamykami w górę i znów doskakując do siebie w ciasne, chłopięce rozhowory. „Przecież ja nie byłem wczoraj na Grochowie? — zdumiał się mężczyzna w ciemnych okularach.

— To stanowczo staje się niemożliwe. Sam już nic nie wiem i nikt, zdaje się, nie rozumie, o co chodzi”.

Środkiem alei wśród płowych główek, kółek, kokard na warkoczykach i hulajnóg kroczył powoli wyprostowany starzec w maciejówce i w alpagowej kurtce, z białym jak mleko wąsem na twarzy rumianej jak choinkowe jabłko, wymachujący wesoło laską i rozdający na prawo i lewo pieszczotliwe prztyczki w wilgotne noski, względnie serdeczne uszczypnięcia w hoże policzki. Starzec dobił do ławki, na której siedział mężczyzna w ciemnych okularach, i spoczął obok.

— Dzień dobry — rzekł ten ostatni nie odwracając się ku przybyłemu i nie zmieniając ani na cal swej pozycji — co słychać?

— Słychać mnóstwo — rzekł doświadczony w konspiracji Kalodont zabierając się z natężoną uwagą do oglądania czubka odległego klonu. — Jest pan oskarżony o nowe morderstwo.

— Wiem o tym — rzekł niedbale mężczyzna w ciemnych okularach. — To nic nowego.

— I jak pan myśli z tego wybrnąć?

— Tego nic wiem. Nie jestem bohaterem sensacyjnej powieści, żebym wszystko bez pudła wiedział. Ale myślę, że oliwa sprawiedliwa zawsze na wierzch wypływa.

— Słusznie. Nauczył się pan chyba tego tu, od nich. — Kalodont wskazał na kłócące się zawzięcie dzieci, które oskarżały się wzajemnie o oszustwa przy grze w przerywane wojsko.

— Możliwe. I co jeszcze?

— Poznałem pana w meloniku.

— Kto to jest?

— Sprzymierzeniec.

— Jak się nazywa?

— Nie wiem. — Kalodont poczuł lekką kontuzję.

— Bardzo dobrze — pochwalił mężczyzna w ciemnych okularach. — Jest pan nieocenionym współpracownikiem. I co jeszcze?

— Marta. Chyba została porwana!

Mężczyzna w ciemnych okularach wstał, usiadł, obrócił się całkiem ku Kalodontowi i złapał go za ramię. — Jak to? — krzyknął niemal.

— Tak to — rzekł dość zgryźliwie Kalodont — wczoraj rano pojecHała na ciuchy i nie ma jej do teraz. Pani Majewska zawiadomiła już milicję.

— Panie Juliuszu — rzekł mężczyzna w ciemnych okularach cicho, lecz z naciskiem. — Wszystko zaczyna się bardzo źle dziać. Tu, przed chwilą, miałem dowody tego, jak się mnie fałszywie rozumie, na opak pojmuje to, co robię. Chłopcy bawili się, a potem jeden drugiego tak jakoś, nieładnie, pchnął, krzycząc, że chce być mną. Czy ja na to zasłużyłem? I teraz Marta.

Wstał i chciał odejść. Kalodont złapał go za marynarkę. — Siadaj pan, szefie — powiedział z przyjaznym wyrzutem — wprawdzie jestem zły współpracownik, ale. — zawaHal się jeszcze przez chwilę. „Jak mu to powiedzieć? — zastanowił się z zażenowaniem — ostatecznie. to są rywale”. — W każdym razie dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy — rzekł oględnie — wiem, kto napisał ten artykuł o panu, i mam do tego faceta dojście.

— Ten artykuł — zaczął mężczyzna w ciemnych okularach — przecież.

— Nie — rzekł Kalodont — to wszystko jest zupełnie inaczej. Dziś w nocy dowiedziałem się.

I opowiedział, jak jest naprawdę. — Skąd pan to wszystko wie? — spytał mężczyzna w ciemnych okularach, gdy Kalodont skończył — od kogo? Kto panu to powiedział? — Kalodont rysował jakieś esy-floresy końcem laski na piasku. — Doktor Halski — rzekł Kalodont, decydując się nagle. — Nie jestem pewien, czy pan wie, kto to jest? — Wiem — odparł tamten i jakiś metaliczny ton zadźwięczał w jego głosie. — Skąd pan do niego? — Spał dziś u mnie — rzekł tonem skruchy Kalodont. — Szukając Marty zaszedłem do niego. — Zapadła cisza pełna nie wypowiedzianych treści. — Ten Halski bardzo pragnie z panem porozmawiać — rzekł z rezygnacją Kalodont. — Nie wiedziałem, czy pan. — Więc mówił mu pan o mnie? — nagła pasja zadygotała w głosie mężczyzny w ciemnych okularach. — Panie Kalodont. — Nad ławką zawisła nagle groźba. — Nie — rzekł cichutko, lecz bez strachu Kalodont; wiedział, co płonie za ciemnymi okularami, lecz jakoś się teraz nie bał — to on cały czas mówił o panu. Utrzymuje, że pan mu ocalił życie. Uwielbia pana. Twierdzi, że ma panu jakieś bardzo ważne rzeczy do powiedzenia. Marzy o spotkaniu z panem. Ja wiem, że to dziwne, ale tak jakoś jest. — I znów nabrzmiała niedopowiedzeniami cisza zawisła w powietrzu nad tą ławką, jakby nad wysepką milczenia wśród oceanu rozkrzyczanej dziecięcości. — Niech pan się zgodzi — rzekł Kalodont niemal błagalnie. — Dobrze — rozległo się naraz spokojnie i łagodnie — porozmawiam z nim wieczorem. On jest, zdaje się, po ciężkiej chorobie, prawda? — Tak — szepnął Kalodont, patrząc z wdzięcznością w ciemnozielone szkła — pan jest..: — Chciał powiedzieć mnóstwo bardzo serdecznych słów, lecz mężczyzna w okularach wstał i przerwał. — Teraz trzeba poszukać tej dziewczyny — rzekł i oddalił się bez pożegnania szybkim, sprężystym krokiem. Kalodont zdążył jednak zauważyć, jak ostrożnym ruchem ominął biegnące niezręcznie, prosto pod nogi, dziecko.


Przechodząc obok Poczty Głównej Olimpia Szuwar nie mogła się oprzeć pokusie. „Jak będzie wolny telefon, to tak — pomyślała i weszła do środka — Było mnóstwo wolnych kabin telefonicznych. — Trzeba korzystać, póki czas — upewniała się w swych zamiarach. — Gdy Witold wyjdzie ze szpitala, skończy się moja nieograniczona kontrola nad tymi sprawami. Trzeba działać. Na razie jeszcze mogę je dowolnie tasować i ustawiać, póki czas”. Znalazła w notesie numer i, wprawiła w ruch tarczę. — Czy mogę prosić pannę Majewską? — powiedziała, naciskając guzik automatu. — A kto prosi? — rozległ się męski, trochę opryskliwy głos w słuchawce. — Znajoma — zawaHała się Olimpia. — W jakiej sprawie? — indagował głos. — Osobistej — Olimpia poczuła się niepewnie. — Skąd pani dzwoni? — głos stawał się urzędowo natarczywy. — Proszę pana. — zaczęła Olimpia, zamierzając powiedzieć coś nieprzyjemnego. „Ci woźni — pomyślała ze złością — co oni sobie myślą?” — Proszę pani — odezwał się głos łagodniej i wyjaśniająco — panny Majewskiej nie ma od dwóch dni w biurze. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni, gdyż nie ma jej także w domu. Właśnie jest tu u nas jej matka. Może pani jest w stanie udzielić nam jakichś informacji, co się stało z panną Majewską? — Niestety — rzuciła Olimpia zaskoczona — to przykre. Przepraszam. — I powiesiła słuchawkę. Szybko wyszła z Poczty Głównej i zatrzymała taksówkę. — Szpital na Nowogrodzkiej — rzuciła szoferowi. Weszła na teren szpitala jak zawsze bez trudu. Dochodząc do pokoju Halskiego ujrzała niecodzienny ruch w tej odległej części korytarza. Serce zabiło jej gwałtownie. „Co się stało?” — pomyślała z trwogą. Przed otwartymi drzwiami pokoju kręciło się paru lekarzy, wchodząc i wychodząc, pielęgniarze, siostry, posługacze szpitalni w uniformach dyskutowali rozgłośnie. Olimpia zbliżyła się ostrożnie do pyzatej, przysadzistej pielęgniarki, znanej jej z widzenia. — Przepraszam bardzo — rzekła nieśmiało — co się stało? Czy coś z doktorem Halskim? — Pielęgniarka, spojrzała na nią tak, jakby chciała krzyknąć: „O, świetnie, że pani przyszła!” Pohamowała się jednak, zmrużyła oczy i powiedziała: — Jeśli nic pani nie wie, to znaczy, że nie maczała pani w tym palców. — W czym? — spytała Olimpia z przestrachem, wznosząc dłoń ku szyi: jej przerażenie było szczere. — Doktor Halski znikł dziś w nocy w dziwny sposób — rzekła pielęgniarka. — Właśnie zawiadomiliśmy milicję. Chociaż. — dodała z uśmiechem — skłaniam się ku przypuszczeniu, że sprawa nie jest groźna. Znamy takie wypadki samowolnych wycieczek pacjentów. Tylko kto mu dostarczył ubranie? Przyznam się, że podejrzewałam panią. — Przerażenie ustępowało powoli ż pięknej twarzy Olimpii. — Nie wiem — rzekła Olimpia lekko schrypłym głosem, z trudem łykając ślinę upokorzenia — nawet nie chcę się domyślać. Siostro — dodała z pogodnym uśmiechem, który kosztował ją wiele; zwróciła ku pielęgniarce swe bławatne, wielkie oczy, na dnie których była rezygnacja. — Siostro — powtórzyła — oto dwa kilo pomarańcz — wręczyła trzymaną w ręku torbę pielęgniarce. — Proszę nimi obdarować jakiegoś chorego. Najlepiej jakiegoś niskiego bruneta, który nie potrafi się uśmiechać.

Odwróciła się bez pożegnania i odeszła. Idąc łykała łzy.


Jerzy Meteor — wyszedł z bramy swego domu po nocy źle spędzonej, pełnej koszmarów, wśród których tańczyły twarze Merynosa, Wilgi, Marty i jego własne oblicze. Na słupach ulicznych różowiały wielkie plakaty, głoszące kanciastymi, ogromnymi literami bardzo czarnego koloru mecz piłkarski Polska — Węgry. Przed słupami gromadzili się ludzie, gapiąc się i czytając raz po raz szczegóły afisza, i gryząc wargi z podniecenia. Rzut oka na taki obrazek wystarczył, by pojąć, że podziemny wstrząs uniósł świat kibiców sportowych Warszawy w przestworza marzeń i że złota wizja biletu na te zawody przesłoni im w ciągu dni najbliższych wszystko innej rodzinę i pracę, niedomagania zdrowia i troski miłosne.

Na rogu Marszałkowskiej złapał taksówkę, którą opuścił na Krakowskim Przedmieściu, przed Akademią Nauk. Wolnym krokiem ruszył w ulicę Kopernika i po paru chwilach przystanął przed gmachem Centralnej Rady Związków Zawodowych. Spojrzał z odrazą na wykute w spatynowanym brązie godło instytucji — herb pracy: obramiony kłosami młot — wszedł do środka i znalazł się w dużym, jasnym, bardzo czystym hallu. Przy wejściu na schody widniała łóżka portiera z napisem: „Informacja”. Zauważył jednak wiszącą z lewej strony tablicę orientacyjną, przystanął przed nią i zabrał się do pilnego jej studiowania. Nie bez słuszności uważał, że w misji, jaką pełnił, należy unikać zbędnych rozmów. Widocznie jednak portier żywił jakieś zadawnione urazy do słowa pisanego i uważał, że świętym obowiązkiem jest pomagać każdemu zagubionemu w gąszczu tablicy orientacyjnej, przeto opuścił lóżkę i zbliżył się do Meteora. — Obywatel co uważa? — spytał uprzejmie; był to niewielki, miły staruszek, klapa jego marynarki barwiła się rozetkami odznaczeń. — „Już mam — rzekł zapewniająco Meteor, chociaż nic nie miał — dziękuję! — A o jaki wydział chodzi — nalegał uczynny portier. — O Wydział Zatrudnienia i Płac — rzekł na od — czepnego Meteor, gdyż szukał wydziału Imprez i Widowisk i właśnie w tym momencie wyłonił go z odmętów tablicy. — Pierwsze piętro — rzekł portier, uradowany — widzicie, i na co się męczyć samemu, kiedy ja wszystko powiem. — Dziękuję — rzekł Meteor uprzejmie — a winda jest u was? — A jest — rzekł portier ze zdziwieniem — na lewo. — Meteor skłonił się z gracją i ruszył po chodniku koloru bordo ku windzie: Wydział Imprez i Widowisk mieścił się na czwartym piętrze. — Obywatelu — posłyszał z tyłu — zaraz, zaraz! — Portier biegł za nim. „Z windą był błąd!” — pomyślał Meteor, po czym rzekł z przyjacielskim uśmiechem: — Słucham was, obywatelu? — myśląc: „Cholera! Śmierci na niego nie ma!” — Obywatelu — portier dotknął życzliwie klapy marynarki Meteora — a czego wy szukacie w Zatrudnieniu i Płacach? — A, takie rzeczy. — rzekł wymijająco Meteor — chcę się czegoś dowiedzieć. — Bo widzicie — portier pukał przyjaźnie zasuszonym palcem w pierś Meteora — tu jest jeden towarzysz z tego wydziału, to może on was poinformuje. Po co czas tracić? — Meteor uśmiechnął się, jakby go zęby bolały: z prawej strony schodów stał opasły facet o cienkiej szyi i zastanawiającym nosie, długim, pełnym garbków i wygięć, zakończonym kwadracikiem z bruzdką pośrodku. — Towarzyszu Putko — rzekł portier — tu jeden obywatel chciał się u pana poinformować w sprawie waszego wydziału. — Słucham — rzekł chłodno obywatel Putko nie przestając jeść kanapki z serem. — Nie wiem, czy pan będzie w stanie — zaczął Meteor; szukał gorączkowo w myślach jakiegoś interesu do Wydziału Zatrudnienia i Płac.

— Na pewno — rzekł z przekonaniem Putko. — O co wam chodzi? — Należał najwidoczniej do ludzi, którzy nie przyjmują możliwości, że istnieją na świecie rzeczy, o których nie mogliby udzielić informacji. — Chodzi mi. — zaczął niepewnie Meteor — o siatkę płac dla przemysłu skandrycznego. — Pokój dwieście siedemdziesiąt cztery — rzekł Putko tonem człowieka, dla którego życie nie ma tajemnic. — Ja też tam idę. Zaraz was zaprowadzę. — Meteor poczuł, że koszula lepi mu się do pleców. — Macie opracowaną siatkę takiego przemysłu? — spytał, łykając z trudem ślinę; usiłował sobie gorączkowo przypomnieć użytą przed chwilą nazwę. — Jasne — rzekł Putko z takim przekonaniem, że Meteor o mało co nie uwierzył w rzeczywisty byt wymyślonego na poczekaniu przemysłu. — Sam ją opracowałem tydzień temu — kontynuował spokojnie Putko, poprawiając chemicznym ołówkiem zsuwający się z kanapki ser — od tygodnia leży i czeka na was. Dziwiłem się nawet, że nikt od was po nią nie przychodzi. — Meteor kiwał głową z rezygnacją, którą Putko brał za podziw i uznanie. — No, widzicie, obywatelu — ucieszył się portier — już macie załatwione. — Wyście już tu przychodzili, prawda? — spytał Meteora Putko; skończył kanapkę i zaczął czyścić sobie prawe ucho. — Nnnnie. — zająknął się Meteor — to mój zastępca. Taki jeden Chaciak. — O, to, to — rzekł z zadowoleniem Putko, gdyż należał także do ludzi, którym wszystkie rachunki się zgadzają. — Chaciak, to ten. Znam go doskonale. Taki gruby brunet. — Tak — przyznał bez krzty oporu Meteor — bardzo gruby i bardzo ciemny.

— Było mu już wszystko jedno: godził się na współautorstwo Putki przy opracowywaniu dalszych tworów wyobraźni w tym festiwalu mitomaństwa. — Obywatelu — rzekł Meteor z nagłą nadzieją w głosie, przypominając sobie coś z lektury tablicy orientacyjnej — ja do was zaraz się zgłoszę. Jeszcze tylko muszę wstąpić do Wydziału Kontaktów Międzynarodowych. Dziękuję, nie fatygujcie się, znajdę. — Drugie piętro — rzekł Putko — a wy tam do kogo? — Mam tam licznych znajomych — w głosie Meteora zadrżał desperacki bunt; wskoczył na schody jak premiowany chart, krzycząc w biegu: — Na drugie windy nie trzeba! — He, he, he — zaśmiał się przyjaźnie portier — a na pierwsze chciał jechać. Młody, to i postrzelony.

Meteor sadził bez wytchnienia schodami wysłanymi chodnikiem koloru bordo; wzdłuż schodów ciągnęła się pionowo okrągła, wygięta ścianka z zielonkawego, karbowanego szkła podzielonego na niezliczone kwadraty. Dysząc ciężko osiągnął czwarte piętro i znalazł się w przestronnym korytarzu w kolorze bawarki, rytmicznie usianym białymi drzwiami. Przed jednym z pokojów czekał tłum ludzi i Meteor poszedł bez wahania w tamtym kierunku. Na drzwiach wisiała tabliczka: „Wydział Imprez i Widowisk”. — Jest tu jakaś kolejka? — spytał pierwszego z brzegu faceta. — Po co? — odparł zapytany — wchodzi się, i zostawia zapotrzebowanie. I już. A potem cholera się wie, czy się dostanie, czy nie. — To czego tu ludzie stoją? — interesował się Meteor.

— Panie drogi — rzekł facet — jak tylko się u nas ludzie dowiedzieli o meczu, to mało co nie zdemolowali referatu socjalnego. U nas na zakładzie robi blisko trzy tysiące chłopa i każdy chce iść na mecz. Zapowiedzieli, żebym bez biletów nie przychodził z powrotem. To ja się boję wracać i ci tu wszyscy — wskazał ręką wokoło — mniej więcej tak samo. Niektórzy są ze zjednoczeń budowlanych, gdzie i po dziesięć tysięcy ludzi tyra. Nawalają się wracać bez biletów, wcale im się nie dziwię. Ci tam — wskazał na zamknięte drzwi pokoju — mówią, że zawiadomią miejsca pracy o przydziale kwoty. To ja wolę na tę kwotę poczekać. Żebym nawet miał nocować do końca tygodnia na tym linoleum. Taki mecz! — Meteor przepchnął się przez oblegających, otworzył drzwi i wszedł do pokoju; był to bardzo jasny pokój, zalany słońcem. Przy biurkach siedziały młode dziewczyny o rozrzuconych włosach i rozlatanych rękach, przy stoliku w kącie jakiś facet o wyglądzie woźnego obracał korbą powielacza, tonąc w odmętach formularzy i blankietów, zaś resztę pokoju wypełniali krzyczący, kłócący się, wygrażający sobie wzajemnie i bijący się w piersi ludzie, którzy tłoczyli się poza tym w otwartych drzwiach, prowadzących z obu stron tego pokoju do dwóch innych pokojów. — Nigdy nie dostajemy, jak pragnę zdrowia, towarzyszu kierowniku!

— Jestem z ośrodka krwiodawców, panie naczelniku, tym razem musimy otrzymać choć parę biletów, słuchajcie. — Co tu się dzieje? Czy na was nie ma sposobu? Gdzie sprawiedliwość! — Ja z tego zrobię sprawę, obywatelu! Ja to postawię na Radzie Zakładowej! — Po linii związkowej nie dajecie, to jak dajecie, do cholery jasnej? — rozlegało się ze wszech stron. Meteor podszedł do jednej z dziewczyn, ogarnął ją uwodzicielskim spojrzeniem i spytał aksamitnym głosem, patrząc jej długo w oczy: — Czy mógłbym mówić z inspektorem Wcześniakiem? — Dziewczyna wyglądała jak ofiara trzęsienia ziemi i uroda Meteora nie docierała do niej w ogóle. — Tam. — wskazała palcem na następny pokój i zapadła znów w trans przekładania jakichś papierów z miejsca na miejsce. Meteor wszedł do wskazanego pokoju: wypełniał go gęsty opar papierosowego dymu; wśród mgieł i blasków miotały się jakieś postacie wokół stolika z karafką wody i na tle biurowych szaf. Meteor zorientował się, że młody, wysoki i tęgi mężczyzna jest tu ośrodkiem powszechnej natarczywości: odgarnął tedy odeń bezceremonialnie kilku petentów i spytał: — Inspektor Wcześniak? — głosem chłodnym, rozkazującym i nie znoszącym sprzeciwu, jednym słowem takim głosem, jakim zafrapować można każdego urzędnika w każdym biurze świata. Młody mężczyzna odwrócił się ku niemu, ukazując twarz szeroką, przystojną, zdobną w dwa grube pieprzyki, co nadawało jej znamię męskiej urodziwości. Spojrzał surowo na Meteora i spytał, bynajmniej nie wytrącony z równowagi: — Co jest? — Ja z Centralnego Zarządu Przemysłu Fujarkowego. — zaczął Meteor. — Dyrektor Kapuza jestem — wszedł naraz między nich jakiś niski, bardzo tęgi blondyn o trzech podbródkach i w skórzanym płaszczu — panie inspektorze kochany, o co tyle ceregieli robicie? O te parę biletów? — perswadował Wcześniakowi, nie zważając na Meteora. — Bardzo mi przyjemnie — Wcześniak uścisnął dłoń dyrektora Kapuzy — jeszcze nie mamy rozdzielnika, dyrektorze, ale o was pomyślimy. Na pewno otrzymacie. — Co znaczy otrzymamy? — zdenerwował się dyrektor Kapuza. — Dwa bilety na sześćset osób? Jak zeszłym razem. My mamy naszych korespondentów terenowych! My napiszemy do prasy! — Trudno — ochłódł wyraźnie Wcześniak — wszystko według rozdzielnika. Ja nie decyduję sam, rozumie pan, tylko komisja. — Inspektorze — dyrektor Kapuza rozpłynął się w nieoczekiwanym uśmiechu, który zwiększył mu ilość podbródków do siedmiu — my robimy radioaparaty, rozumiecie? Jak trzeba jakiś talonik, to bez większego kłopotu. — Panie Wcześniak — rzekł Meteor lekceważąco — i co? Długo tak będę stał? — Już się robi, towarzyszu — rzekł Wcześniak — widzicie, jaka robota. Urwanie głowy! — Inspektorze — dyrektor Kapuza wepchnął się znów przed Meteora i wspiął się na palce, zbliżając swe podbródki do ucha Wcześniaka. — Kolego Wcześniak — rozległo się od drzwi i jakiś facet w rozchełstanej koszuli w paski podał Wcześniakowi naręcza papierów — tu macie te wykazy. — Dziękuję — rzekł grzecznie Wcześniak do dyrektora Kapuzy — zrobi się, dyrektorze, jakoś to będzie. — Oderwał delikatnie dyrektora Kapuzę od swego ucha. — Towarzyszu Klajn! — zawołał do kogoś w głębi pokoju — powiedzcie przewodniczącemu, że zaraz wrócę. A wy co? — zwrócił się do starszej pani o załzawionym spojrzeniu, wręczającej mu jakiś wypełniony formularz; zerknął na formularz i dorzucił: — W porządku. Załatwione. Możecie iść, obywatelko, przyślemy wam waszą kwotę. — Pani rozjaśniła się w szczęśliwym uśmiechu i wyszła. Wcześniak, powachlowawszy się chwilę formularzem, rzucił go na stół między materiały do gazetki ściennej, które w chwilę potem zmiótł na podłogę jeden z woźnych, oczyszczając miejsce pod stertę świeżo powielonych blankietów. — Co za urwanie głowy — westchnął Wcześniak, po czym dodał w stronę Meteora: — A wy zaczekajcie na korytarzu, w kolejce. Musi być w końcu jakiś porządek. — Wypowiadając te słowa zaakcentował w tak wyraźny sposób coś porozumiewawczego, łączącego go z Meteorem, że ten ostatni poczuł skurcz żołądka ze strachu. „Co za pacan! — pomyślał Meteor — jak on to robi — głupio i na chama”. Wyszedł bez słowa na korytarz i oddalił się od czekającego pod drzwiami tłumu. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Wcześniak. — Zmiłujcie się, towarzysze — zawołał z uśmiechem człowieka rozrywanego przez wielbicieli — puśćcie człowieka na chwilę samotności. Inaczej nie będę mógł funkcjonować. — Meteor wycofał się na schody i za chwilę Wcześniak znalazł się przy nim. — Chodź pan — rzekł mijając Meteora: szybko schodził po schodach. Meteor szedł za nim, nic nie mówiąc. Obserwował ze złośliwą radością chód i ruchy Wcześniaka, zdradzające głupca. „Tacy jak on — myślał Meteor z uciechą — chodzą w niedzielę rano z cizią na spacer i to wymagając, by go trzymała pod rękę”. Przypomniała mu się naraz zamknięta Marta i zasępił sięgnie na żarty. Na dole obok windy znajdowała się mała poczekalnia: pośrodku stał stolik i trzy wygodne fotele. Wcześniak usiadł i rzekł, wyciągając rękę do Meteora: — Pan pozwoli, Wcześniak jestem. — Nie wygląda pan — rzekł z roztargnieniem Meteor, który myślał coraz intensywniej o Marcie i o tym, jak bardzo mu się podoba. — Bardzo mi przyjemnie, panie Wcześniak — zreflektował się po sekundzie — Herojewski jestem. — Skupił się i wpatrzył w twarz Wcześniaka; o takich facetach stare kobiety mówią z uwielbieniem, że jest to piękny mężczyzna, bo ile mu dać zjeść, to mu mało. — Świetnie się pan opalił — zdecydował się na taktykę towarzyskiego zbliżenia Meteor. — Jeszcze z Zakopanego, z marca — rzekł nie bez zadowolenia Wcześniak i dodał: — Do rzeczy, panie dyrektorze, bo widział pan, jaki tam na górze młyn. — Proszę — rzekł Meteor — słucham pana. To pan ma mi chyba coś do powiedzenia, nie?

— Rozparł się wygodnie w fotelu, skrzyżował długie nogi odsłaniając bajeczne skarpetki i drogi zamsz obuwia, po czym poczęstował Wcześniaka camelem z świeżo odpieczętowanej paczki. Wcześniak uniósł się usłużnie, podając mu ognia. — Jeszcze nie mamy rozdzielnika — rzekł. Jestem zastępcą przewodniczącego komisji, tak że wszystko będzie okej! — Zaryzykował obce słowo licząc, że zaimponuje czymś wreszcie temu kolorowemu, pewnemu siebie dandysowi. — I co pan ode mnie potrzebuje? — spytał Meteor. — Zapotrzebowanka — rzekł Wcześniak — to wszystko. Ze stempelkiem, rzecz jasna, ładnie napisane, z pieczątką. — Załatwione — rzekł Meteor — od jutra przez dwa dni zgłaszać się będą do pana moi ludzie z takimi zapotrzebowaniami, że się pan nie będziesz miał ich co wstydzić. Najwyższa Izba Kontroli nie znajdzie w nich błędu, a Komisja Specjalna zachwyci się ich schludnym wyglądem. Każdy z facetów posteruje wprost do pana i zawsze powie: „To zapotrzebowanie z wykazu”, żeby nikt takiego zapotrzebowania nie zachachmęcił gdzieś do akt na wieczne odpoczywanie, dobrze? — Tak jest — rzekł Wcześniak — mowy nie ma o takim niedopatrzeniu. My jesteśmy sprawną instytucją, tępimy biurokrację i nie mamy zaległości. — Tu ma pan wykaz — rzekł Meteor, wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę — sto pięćdziesiąt pozycji. Ładnie, co? — Wcześniak wyjął z koperty złożony w czworo arkusz maszynopisu. — Zakład Doświadczalny Badania Fajerek. — czytał półgłosem — Spółdzielnia Pracy „Pierzyna”, Centrala Sprzętu Pogrzebowego, Instytut Włosologii, Spółdzielnia Powroźnicza „Cięciwa”, Główne Biuro Pomiarów Liści. Wszystko wzorowe przedsiębiorstwa i zakłady pracy. Ale. Mamusiu! — jęknął naraz — nie, to chyba niemożliwe, kolego towarzyszu? Wy chcecie piętnaście tysięcy sztuk? — Mrteor zaciągnął się camelem. — Tak, chcemy — powiedział spokojnie — i pan nam da, panie Wcześniak. — Ale jak to zrobić? — bąknął Wcześniak. — Przecież ja nie mogę przydzielić stu biletów Spółdzielni Pracy „Moździerz”, kiedy Zjednoczenie Budowlane nr 2, w którym pracuje parę tysięcy osób, otrzyma co najwyżej trzydzieści! Tyle biletów nie wykręcimy. — Panie Wcześniak — Meteor pochylił się nad stolikiem — pan jest bardzo inteligentny człowiek, to widać od razu. Jak pan załatwi, to pana rzecz, ale nie chce mi się wierzyć, żeby taka zdolna jednostka jak pan nie zechciała na tym meczu trafić swoich stu tysięcy patyków. Taka okazja zdarza się tylko raz na dziesięciolecie, niech pan o tym pamięta. Ode mnie dostaje pan maksymalną pomoc techniczną, reszty musi dokonać płonący w panu święty ogień przedsiębiorczości. Tylko przebój, młody człowieku! — Sto tysięcy — szepnął Wcześniak: było to dwa razy tyle, niż mu początkowo zaoferowano — przecież to wszystko nie miało być na tak dużo. — „Sam trafię tyle samo na tym numerze — pomyślał Meteor — a wtedy zaświecę dziewczynie forsą w oczy i musi być moja”. — Szansa, panie Wcześniak — rzekł szybko Meteor — życiowa szansa. Nie wolno jej zmarnować. Tu ma pan numer telefonu — napisał szybko numer telefonu Wilgi na wydartej z notesu kartce i podał Wcześniakowi — będę dziś cały dzień pod tym numerem. Jakieś trudności, pytania, niech pan od razu dzwoni. Jutro zaczynamy, prawda? — Prawda — wyszeptał Wcześniak patrząc tępo na Meteora, który wstał i zapiął marynarkę. — Schowaj pan ten wykaz, do cholery! — rzekł Meteor. — Gdyby co, od razu telefon. Pamiętajcie, Wcześniak! — to rzekłszy skierował się ku wyjściu. Wcześniak siedział ciągle tępo w fotelu, gdy Meteor wszedł do głównego hallu. — Obywatelu — posłyszał za sobą starczy głos: odwrócił się, z lóżki uśmiechnął się doń życzliwie portier. — Załatwiliście? — spytał. — A jakże — rzekł poważnie Meteor.

Meteor szybko przeszedł Krakowskim do Świętokrzyskiej i wszedł do kawiarni „Nowy Świat”. Spojrzał na zegarek: dochodziła jedenasta. Zamknął się w kabinie telefonicznej i nakręcił numer.

— Panie prezesie — powiedział, usłyszawszy głos Merynosa — już. Załatwione. Dałem mu stówę, jak mówiliśmy. Połknął śliwkę bez pudła. — Bardzo dobrze — pochwalił Merynos. — Aha! — rzekł Meteor mocując się z własnym głosem — ten Wcześniak prosił mnie, żebym cały dzień czekał na telefon, bo nigdy nic nie wiadomo. Facet ma jakieś własne kombinacje, o których nie chce mówić. Wobec tego dałem mu telefon Alusia i teraz od razu tam jadę. Dobrze zrobiłem, nie? — Bardzo dobrze — rzekł z uznaniem Merynos — nie jesteś drętwy, Jureczku. — A Aluś? — głos Meteora załamał się ze zdenerwowania — jest u pana, na górze, czy u siebie? — Tu, — u nas — rzekł Merynos — zaraz go poślę na Krochmalną, żeby ci otworzył biuro. Tylko nie umorusajcie się tam od rana, bo wam wódka jeszcze od wczoraj została — dodał z ojcowską pobłażliwością. Meteor oparł się o ścianę, odetchnął głęboko z ogromną ulgą i otarł kroplisty pot z czoła, po czym odwiesił słuchawkę bez słowa pożegnania. Wyobrażenie Marty, prześladowanej przez Wilgę, podczas gdy on ciężko pracuje, zmieniało mu przez ostatnie parę minut życie w piekło. Filip Merynos nie wiedział o tym, toteż zanim odłożył słuchawkę, zdziwił się nieco z powodu tego braku form u ugrzecznionego na ogół Meteora.

Meteor nie mógł złapać taksówki, zdecydował się więc na autobus, w którym kłócił się na prawo i lewo, z wyobraźnią chłostaną obrazem ubiegającego go Wilgi. Wszedł spiesznie do garażu, gdzie zastał inżyniera, siedzącego na stercie opon i pijącego piwo. — Źle spałem — poskarżył się Wilga; wyglądał istotnie na zmęczonego i nastrojonego pojednawczo człowieka. — Daj klucze — rzekł cicho Meteor. — Załatw to, Jurek — rzekł równie cicho Wilga. — I niech ona się stąd zabiera. Tylko bez krzyku! — Dobra, dobra — rzekł Meteor — najprzód muszę z nią porozmawiać. — Czuł narastającego w sobie ducha boju i dostrzegał zwycięstwo: widok kompletnie wyeliminowanego z konkurencji Wilgi pokrzepił go znakomicie.

Wszedł na górę, otworzył ostrożnie biuro i drzwi od mieszkania, które zamknął następnie za sobą. Stołowy, w którym cały czas paliło się światło, wyglądał jak pobojowisko. Meteor zbliżył się cicho na gumowych podeszwach do drzwi alkowy i przyłożył ucho: nie dochodził stamtąd żaden szmer. „Śpi jeszcze — pomyślał — albo jest w kuchni”. Szybko przekręcił klucz i nagłym pchnięciem otworzył drzwi. Naprzeciw w wygodnym fotelu siedziała Marta, spoglądając nań bystro i czujnie. Była ubrana, umyta, wyświeżona, obok na komodzie stała filiżanka herbaty i talerzyk z kanapkami, na kolanach Marty leżała otwarta książka. Natomiast sama alkowa wyglądała jak po najściu wrogich żołdaków, żądnych łupu i bezmyślnych zniszczeń: firanki poobrywane, łóżko rozbebeszone, szafa otwarta na oścież, bielizna wyrzucona na podłogę, krzesła wywrócone pośród stłuczonej w drobny mak ludowej ceramiki. Meteor gwizdnął z podziwu i rzekł rozglądając się: — Dzień dobry. To pani tak to wszystko? — Dzień dobry — rzekła pogodnie Marta i przyznała chętnie: — Tak, ja. — Po czym dostrzegając tępotę w spojrzeniu Meteora wyjaśniła: — Mściłam się. Niech pan sobie jeszcze obejrzy łazienkę i kuchnię. Wzorowy obraz dewastacji, skoro wziąć pod uwagę, że jestem tylko kobieta i czuję się lekko niezdrowa. Wie pan, co to dewastacja, panie Chaciak? — Irmo — rzekł Meteor głosem poważnym — chcę z tobą porozmawiać. — Bardzo chętnie — ucieszyła się Marta — tu jest dość nudno. Jedyna interesująca książka, jaką znalazłam, nosi tytuł: „O racjonalnym zużyciu paliw płynnych” i jest dziełem pióra naszego przyjaciela, inżyniera Alberta Wilgi. Albowiem „Handbuch des Autorennfahrers” z 1939 roku, który leżał na nocnej szafce, nie uzna pan chyba za fascynującą lekturę, prawda? Już wolę rzecz o paliwach. Czytając uważnie, można w tym dziele znaleźć elementy autobiograficzne, a nawet nutki zwierzeń, tym bardziej gdy zna się autora z bezpośrednich kontaktów towarzyskich. — Irma — przerwał ten potok wymowy Meteor; czuł się coraz niepewniej, wszystko, o czym zamierzał mówić, ulotniło mu się bezpowrotnie z głowy. — Irma — powtórzył — ja chcę ci powiedzieć coś ważnego, coś, czego nigdy nie mówiłem nikomu.

— Proszę — rzekła Marta — niech się pan nie krępuje, panie Chaciak. Założę się, że będzie to jakaś rewelacja z dziedziny galanteryjno-odzieżowej, nie? No, niech mnie pan nie trzyma dłużej w niepewności. — Irma — zawołał zrozpaczony swą niezręcznością Meteor — ty jesteś fajna dziewczyna! — Tak mówią — wtrąciła skromnie Marta, spuszczając oczy. — Ale nie chcę panu przeszkadzać. — Irmo. — głos Meteora załamał się piskliwie — jesteś fajna, jesteś równa, jesteś taka, jak trzeba. Przekonałem się o tym wczoraj. Wiesz, że ja też jestem swój chłopak, a i dziewczyna, która mnie załapie, będzie miała dużą pociechę. Wierz mi. I wybacz te wczorajsze numery, nie gniewaj się, posłuchaj: co ty na to, żebyśmy tak. pobrali się? — Marta wstała, wyraźnie zaskoczona. — Niech mi pan da papierosa — powiedziała, a następnie wyjęła camela z ofiarowanej sobie paczki. — Panie Chaciak — rzekła, zapalając zapałkę — proszę mnie natychmiast stąd wypuścić. Słyszy pan? — Słyszę — rzekł Meteor, aczkolwiek sprawiał wrażenie człowieka, który niczego nie słyszy. — Irma, posłuchaj mnie, to nie są proste sprawy. Tylko w ten sposób wszystko może się dobrze skończyć. Naprawdę — rzekł słabo, zaplątawszy się we własne myśli, których bał się wypowiedzieć. — Ja wiem, że to nie są proste sprawy — rzekła Marta nerwowo. Odwróciła się; zrozumiała, że to, czego leciutko w tych słowach dotknęli, stanowi o całej sytuacji. — Irma — rzekł cicho Meteor — wszystko wczoraj słyszałaś, prawda? — Tak — rzekła cicho Marta. — No, widzisz — rzekł biernie Meteor — nie ma innego wyjścia. Musisz zostać moją żoną. Tym bardziej że ja tego bardzo chcę. — Był to jakiś akcent szczerości i uczucia w głosie Meteora, gdy wypowiadał ostatnie zdanie; Marta spojrzała nań przyjaźniej. — Ale narobiliśmy — rzekła delikatnie, biorąc tym samym na siebie część winy za to fatalne położenie.

— Jesteś fantastyczna babka! — rzekł Meteor z uwielbieniem. Po czym usiedli obok siebie na łóżku, splatając bezradnie ręce na kolanach i wpatrując się — z rezygnacją w zaśmieconą podłogę.

Z przedpokoju dało się słyszeć głośne pukanie i Meteor skoczył na równe nogi. Podbiegł do drzwi i uchylił je. — Do ciebie telefon — rzekł nieśmiało Wilga. — Jakiś facet prosi towarzysza Herojewskiego. — To ty, nie? — Meteor zamknął za sobą drzwi i podbiegł do telefonu. — Tu Herojewski — zawołał. — Tu Wcześniak — usłyszał szybki, nerwowy szept — niech pan zaraz przyjeżdża. Ważna sprawa. — Do pana na górę? — spytał przytomnie Meteor. — Nie — zastrzegł się pośpiesznie Wcześniak. — Gdzie by tu! Już mam! Jest taki bar zielarski koło kościoła, przy Pałacu Staszica, wie pan? — Wiem. — Tam. Dobrze? — Jestem za pięć minut. — Rzucił słuchawkę i krzyknął do Wilgi — Wóz! Masz dla mnie? Stoi coś? — Łap skodę — rzekł potulnie Wilga. Meteor spojrzał z wahaniem na kotarę zasłaniającą drzwi do mieszkania, machnął rozpaczliwie ręką i skoczył ku schodom. Wilga zamknął starannie drzwi od mieszkania, schował klucz do kieszeni i zasunął kotarę.

Rozklekotana skoda pędziła szeroką jezdnią Świętokrzyskiej pośród ogromnych, nowych, jeszcze nie otynkowanych gmachów. Po paru minutach Meteor zaparkował wóz za pomnikiem Kopernika, przeszedł przez jezdnię i wszedł do małego, czystego sklepu, w którym stały trzy stoliczki. Pachniało miętą, szałwią i rumiankiem. Meteor usiadł przy stoliku i poprosił o coś na nerki. Panienka w białym fartuchu przyniosła mu filiżankę parującego, wonnego płynu o mocnym, ziołowym zapachu. Meteor spojrzał nerwowo po raz dziesiąty na zegarek: od telefonu upłynęło już pół godziny, zaś odległość z gmachu CRZZ-tu do baru zielarskiego można było przebyć w ciągu trzech minut. Wypił wolno cierpki, żółtawy płyn, udając, że mu smakuje. Wszedł Wcześniak i Meteor podniósł się. — Długo na pana czekam — rzekł ostro — chodźmy. — Bar zielarski był zbyt ciasny na poufne rozmowy. Wcześniak wyszedł bez słowa. — Nie chciałbym się kręcić po ulicy — rzekł cicho — mogą mnie zobaczyć. — Przeszli na drugą stronę Krakowskiego i weszli w Oboźną; minąwszy budynek Teatru Polskiego zeszli ku Dynasom. — Co jest? — spytał Meteor.

— Wcześniak przysiadł na wystającym murku. Meteor spojrzał nań z pogardą i rzekł: — No? — Wcześniak westchnął i zaczął mówić. Mówił długo, mętnie i absolutnie niezrozumiale. Meteor nie mógł pojąć, o co mu chodzi. — Panie Wcześniak — przerwał mu. — Co się z panem dzieje? O co panu chodzi? — Towarzyszu Herojewski — zaczął od nowa Wcześniak, z tym samym gorączkowym błyskiem w tępych, piwnych oczach, z jakim zaczynał przedtem — ja wam dam te dziesięć tysięcy. One u mnie już leżą. Dostałem je zaraz po waszym wyjściu. — Jakie dziesięć tysięcy, do cholery? — zdenerwował się Meteor; myśl jego uciekała co chwila ku Marcie od tych zawiłych kombinacji ogarniętego defraudacyjnym szałem Wcześniaka. — No, te, które dostałem — rzekł niepewnie Wcześniak. — A wy mi dacie zaraz pieniądze. — Przede wszystkim — Meteor otrząsnął się całą siłą woli z wizji Marty — żadne dziesięć, tylko piętnaście tysięcy. Tak umawialiśmy się, kolego, nie? Po wtóre żadnej forsy do ręki, dopóki nie dostanę ostatniego biletu. A w ogóle, po cholerę żeście mnie tu ściągali, Wcześniak? — Wcześniak rozejrzał się ostrożnie na boki, chociaż ulica była zupełnie pusta. — Nutrie — rzekł tajemniczym szeptem, przyciągając Meteora za klapy ku sobie — nutrie i bobry błotne. Mówię to panu w zaufaniu. Całe pieniądze, jakie zarobię na tym meczu, ładuję w fermę hodowlaną. Srebrne lisy, te rzeczy. Od razu pryskam na Ziemie Odzyskane. — „Co za idiota! — zastanowił się nie bez podziwu Meteor; zaczynał się powoli orientować w gąszczu kretyńskich zamysłów Wcześniaka — gigantyczny patafian! Zwiążą go w ciągu dwóch dni od chwili wyjazdu z Warszawy. A zresztą. Co to mnie obchodzi? Ja i tak stąd wyjeżdżam. Na długo. Zaraz po tym meczu. Z Irmą — westchnął rozkosznie na samą myśl o czymś takim. — Mogą szukać towarzysza Herojewskiego”. — Panie Wcześniak — rzekł twardo — nie dostanie pan ani grosza przed sobotą. Żeby panu przypadkiem nie przyszło do głowy pryskać do tego czasu. Wyobraża pan sobie, co za klops by pan narobił? W sobotę wieczór, proszę bardzo. Da pan ostatnią partię biletów i otrzyma pan sto kawałków na rękę. I może pan jechać na zbity pysk, dokąd się panu żywnie podoba. — Herojewski. — Wcześniak dyszał ciężko, zbliżając spoconą twarz do twarzy Meteora — ja panu daję dziesięć tysięcy sztuk, a pan mi nie ufa! — Jakie dziesięć tysięcy. — spytał Meteor z napięciem: wizja Marty zbladła, ocknął się w nim rycerz matactw. — Dostałem do rozdziału pierwszą partię. Dziesięć tysięcy sztuk. Wprost z kasy pancernej. — rzekł chrypliwie Wcześniak i tym razem słowa jego zaczęły układać się w jakiś logiczny ciąg — na pierwszy rozdzielnik. Dziesięć tysięcy biletów, rozumie pan, prosto do ręki. Leżą teraz u mnie, na górze. Taka paka! — pokazał drżącymi rękami rozmiary — i to chcę panu od razu odpalić. Hurtem. Da mi pan te sto pięćdziesiąt zapotrzebowań i ja postaram się jeszcze dziś o parafę komisji. — Jak pan to zrobi? — zainteresował się bystro Meteor — wsteczna parafa? Po wydaniu biletów? — Zrobię — zgrzytnął Wcześniak, ocierając jelonkową rękawiczką tęgi, spocony kark. — Moja rzecz, jak to zrobię. — Meteor zapalił nerwowo papierosa. „To prawda — pomyślał szybko — jego rzecz, jak to zrobi. Ja biorę bilety i koniec. Co za fart! Prezes mnie ozłoci”. — Zgoda — rzekł Meteor — za pół godziny przyjeżdżają do pana moi ludzie po bilety i otrzymuje pan na rękę dwadzieścia pięć tysięcy. — Co! — kark Wcześniaka nabrzmiał, oczy nabiegły mu krwią — dwadzieścia pięć tysięcy za taki sprawny obrót? Za trzy czwarte oddanego towaru jedna czwarta forsy! Szukaj pan gdzie indziej frajerów! To nie ze mną! — Panie Wcześniak — Meteor uśmiechnął się zimno — po co ta mowa? Jak ja panu dam więcej, to się pan urwie. Widzę to po pańskich złodziejskich oczach. Znam się na takich łobuzach jak pan. I co wtedy? Zasypa, nie? Ja zostaję z unieważnionymi biletami i z ujawnioną aferą na łbie, a pan ma parę złotych w ręku i jedzie na nutrie. Hodować bobry, co? I w ogóle radzę się panu ze mną nie kłócić, bo to niezdrowo. Chce pan dać hurtem, to dobrze, nie, to nie. W sobotę da mi pan ostatnią partię biletów i dostaje pan resztę forsy gotówką do kieszeni. Żadnych innych tachli między nami nie będzie. — Wcześniak wpatrywał się w Meteora lekko zbaraniałymi oczami: celność i jasność tego rozumowania ogłupiły go do reszty. — Dobrze — rzekł po chwili — niech pan przyśle zaraz ludzi i wszystkie zapotrzebowania. Trzeba się zastanowić, jak im wydać taką pakę. W każdym razie niech przyjeżdżają już, póki jest bałagan w biurze. — Dobra — rzekł Meteor — to rozumiem. Teraz mówi pan jak poważny człowiek. Przyślę zaraz kilku facetów. Zrobią tam na górze u pana taki kocioł, że będzie można wynieść pianino bez pozwolenia, a nie tylko taką paczuszkę. — Ale zabawa — roześmiał się głupio Wcześniak i dodał tonem zwierzeń: — Panie Herojewski! Trzy lata czekałem na taką zabawę u tych tam — wskazał głową kierunek, w którym znajdował się gmach CRZZ-tu — skombinowałem życiorys, udawałem towarzysza i marzyłem o takiej zabawie. I o dużej forsie. Siedziałem na akademiach, klaskałem, krzyczałem co trzeba, niech żyje i precz. I przez cały czas kombinowałem, jak by tu ich uderzyć na takie sto tysięcy. No i są. Sztuknęło się ich, co?…


Teatry przed wielką premierą i sztaby przed decydującą bitwą znają doskonale nastrój, jaki panował w gabinecie prezesa Filipa Merynosa w lokalu spółdzielni „Woreczek”. Pozornie jest to nastrój kompletnego zamieszania, lecz tylko pozornie: bowiem gorączkowa, lecz pełna optymizmu i nadziei działalność sprawia wrażenie krańcowego rozgardiaszu. W ten sposób objawia się dynamika działających sił, którą mądrzy wodzowie umieją trzeźwo oceniać, opanowywać i w odpowiednim momencie przetworzyć w końcowe zwycięstwo. Filip Merynos, siedzący spokojnie za biurkiem i palący papierosa, spoglądał okiem dobrego gospodarza na szamoczących się wśród blankietów, kwitów i pieczątek Kruszynę i Anielę, podczas gdy Lowa Zylbersztajn z mozołem wystukiwał teksty zapotrzebowań na maszynie do pisania. — Starczy wam blankietów? — spytał Merynos Kruszynę, podśpiewującego wesoło piosenkę „Jasne słoneczko późno dziś wstało.” — Chyba starczy — rzekł Kruszyna. — Jak nie, to skoczę do tego drukarza na Pańską. Dostuka na lewo jeszcze parę sztuk. — W tej chwili drzwi otworzyły się bez pukania i stanął w nich Jerzy Meteor w pozie triumfatora. Wszyscy od razu zrozumieli, że przywiózł on nowy sukces i że zasłużone powodzenie — spłynęło na ich pracowitą trzódkę, albowiem zbożna pilność popłaca i bez pracy nie ma kołaczy.

— W kichy! — zameldował z entuzjazmem Meteor — panie prezesie, pozwalam sobie donieść; dziesięć tysięcy podłużnych kartoników, opatrzonych legalnym znakiem wodnym i uprawniających do obejrzenia meczu Polska-Węgry, jest w tej chwili do odebrania! Za każdy z tych podłużnych pasków papieru agenci nasi uzyskają w niedzielę po sto złotych bez trudu, o ile nie więcej!

— Jesteś genialny hochsztapler. Jurek! — zawołał rozpromieniony Merynos. Zylbersztajn pokiwał głową: — Co ty mówisz. Jurek? — Aniela powiedziała patrząc z uznaniem na Metcora:

— Popatrz, taki dzyndzel, złamanego grosza byś za niego nie dał, a tak potrafi załatwić. Kruszyna nic nie powiedział, tylko westchnął jak miech i klepnął przyjacielsko Meteora w plecy, spod którą to pieszczotą Meteor ugiął się i zakaszlał niebezpiecznie. — Ty chamie. — wychrypiał bez urazy do Kruszyny — twoje żarty.

— Ten Wcześniak to drewniak — rzekł po chwili Meteor, siadając na biurku Merynosa i zapalając papierosa. — Chce pryskać, urywać się. Jego sprawa, prawda, panie prezesie? Nas tylko obchodzi, żeby nas nie obsmyczył i dlatego mam mu dzisiaj dać tylko dwadzieścia pięć patyków, a resztę w sobotę, kiedy zasunie nam dodatkowe pięć tysięcy sztuk. Dobrze załatwione?

— Cudownie — rzekł Merynos. — Całego piętnastaka wykręciłeś? Panowie — rzekł uroczyście, wstając — jutro będziemy panami rynku. Można się nie spodziewać żadnej konkurencji toteż cenę wywoławczą biletu ustalamy na sto pięćdziesiąt złotych! W niedzielę przed południem dojdzie ona prawdopodobnie do złotych trzystu, na zasadzie ekonomicznego prawa podaży i popytu! A wtedy. — obliczył błyskawicznie w pamięci — po odliczeniu kosztów, około dwóch milionów wpłynie do tej kasy — wskazał triumfalnie kasę ogniotrwałą w kącie pokoju.

Przez chwilę zastygł w tym hieratycznym geście, zaś wszyscy znieruchomieli jak chór w greckiej tragedii wokół bohatera.

— Panie prezesie — ocknął się pierwszy Meteor — trzeba organizować odbiór. Niech jedzie Kruszyna z facetami z wydziału biletowego albo z gwardii. Ja pruję do Wilgi. Jestem uwiązany do tamtego telefonu, to jest jedyny kontakt z Wcześniakiem — pośpieszył z wyjaśnieniem i kaszlnął nerwowo.

— Dobra — rzekł Merynos. — Podpisz tylko przekaz na forsę dla tego Wcześniaka i powiedz dokładnie Kruszynie, co i jak ma robić. — Wyjął z biurka książeczkę czekową spółdzielni „Woreczek” i wypełnił czek na dwadzieścia pięć tysięcy. — Robert — rzekł do Kruszyny — podejmiesz pieniądze po drodze i dasz temu Wcześniakowi. Tylko rozerwij przy nim paczkę i sprawdź, czy to bilety, pamiętaj!

Meteor pochylił się z Kruszyną nad stolikiem i rysował mu plan wejścia do gmachu CRZZ-tu i do Wydziału Imprez i Widowisk. — Tu zaparkujesz chevroleta — wskazywał. — Pójdziecie od razu na górę. Gdyby portier was zahaczył, to powiesz, że idziecie po bilety. Prawdę trzeba mówić, Bobuś. Tam ciągną tłumy z zapotrzebowaniami, większych trudności nie będzie. — Już — powiedział Zylbersztajn, kładąc ostatnią kropkę. — Wszystkie zapotrzebowania gotowe. Pakuj je. Robert — wstał, przeciągnął się, podszedł do okna i zapalił papierosa. — Co się człowiek naharuje za te parę groszy — rzekł kiwając smętnie głową i dłubiąc w nosie — a co się nadenerwuje.

— Jurek — rzekł Merynos do Meteora, który zabierał się do wyjścia — ile ostatecznie przyrzekłeś temu Wcześniakowi za wszystko?

— Sto tysięcy — rzekł Meteor.

— Dasz mu pięćdziesiąt — rzekł Merynos z łaskawym uśmiechem — i tak będzie szczęśliwy. Powiesz mu, że konkurencja wypuściła dużo towaru na miasto i że numer nie wyszedł. Niech się procesuje z obywatelem Kudłatym, jak mu się nie podoba. — Łaskawy uśmiech zmienił się naraz na jego twarzy w grymas takiego okrucieństwa, że połowa radości z odniesionego sukcesu opuściła serce Meteora. — Gdyby się nie urywał — dodał — z mądrym uśmiechem Merynos — dostałby całą forsę, bo mógłby się nam jeszcze przydać. Ale skoro chce pryskać, to my nie będziemy zaopatrywać w środki pieniężne malwersanta, który naraził państwo na straty. Nie pomożemy mu w ucieczce przed karzącym ramieniem sprawiedliwości.


Meteor wstąpił na obiad, a następnie pojecHal do Wilgi. Przez cały czas obiadu zastanawiał się, jak by tu przywieźć Marcie coś ciepłego do zjedzenia; sądził, że taki dowód troskliwości mógłby dać mnóstwo korzyści w efekcie. Nic jednak nie wymyślił, wobec czego kupił dwadzieścia świeżych ciastek i pojecHal na Krochmalną.

W garażu odnalazł Wilgę. „Nie ten sam człowiek” — pomyślał Meteor na jego widok z niepokojem. — Jadłeś obiad, Aluś? — spytał z koleżeńską troskliwością. — Nie — odparł Wilga — nie mam apetytu. — Z postawy jego znikła gdzieś zimna, wielkopańska obojętność, wyglądał teraz na zbankrutowanego sklepikarza, któremu zabrano spokojną przyszłość. — Co ci się stało? — zdenerwował się Meteor. — Czego robisz takie tragedie? Przecież nikt ci jeszcze głowy nie urwał. — Meteor — rzekł Wilga — ja już jestem zmęczony. Ta cała afera może się smutno skończyć, a ja już nie mam sił na ucieczki, na zmiany miejsc zamieszkania, na zaczynanie wszystkiego od nowa. — Idź, napij się kielicha, to ci dobrze zrobi — rzekł drwiąco Meteor. — Wszystko będzie w porządku, Aluś, zobaczysz. A z tą Irmą to ja się ożenię. — Wilga spojrzał na Meteora: coś z dawnej lodowatej ironii błysło w jego wyblakłych oczach. — I obudzisz się z ręką w nocniku — rzekł złośliwie. — No, chodź, załóż się! — zaperzył się Meteor — nie wierzy! Co to? Nie stać mnie na żonę? Nawet na najładniejszą? — Wilga nie odpowiedział i powlókł się za Meteorem na górę.

Marta siedziała tym razem w stołowym i jadła pomarańcze, korzystając z rozszerzonej przestrzeni życiowej. Wstała z fotela, gdy weszli do pokoju: w postawie jej nie było owego nonszalanckiego humoru, z jakim powitała Meteora przed południem. Wyglądała na zmęczoną, wyczerpaną nerwowo, skłonną do pertraktacji. — Panie inżynierze — rzekła pierwsza — proszę mnie stąd wypuścić. — Wilga przełknął ślinę i rzekł z resztką dawnej wytworności: — Gdyby to zależało ode mnie. — Irmo — rzekł Meteor dość patetycznie — nie pójdziesz stąd przed poniedziałkiem. Zaś w poniedziałek wyjeżdżamy z Warszawy. Ty i ja. Weźmiemy cichy ślub w jakimś małym miasteczku, w drewnianej wiejskiej kapliczce. — W oczach Marty przerażenie zmieszało się z rozbawieniem. — Niech pan nie będzie dzieckiem, panie Chaciak. — zaczęła. — Panie Meteor — poprawił Wilga — czas nareszcie skończyć tę komedię. — Wszystko jedno — rzekła Marta. — Tobie nie może być wszystko jedno, jak się nazywam! — przerwał jej ze szlachetnym oburzeniem Meteor. — Jest mi absolutnie wszystko jedno — rzekła Marta — i niech pan wreszcie zrozumie, że ja mam starą matkę, która rozchoruje się ze zmartwienia i niepokoju o mnie. — Trudno — rzekł Meteor z determinacją. — A może? — Zastanowił się nad możliwością skontaktowania Marty ze starą matką przed wyjazdem. „To by ją bardzo do mnie przywiązało” — pomyślał. — I mam narzeczonego, który jak pana dopadnie, panie Chaciak, to będzie pan musiał szukać fragmentów swej osoby po całej Warszawie! — zakończyła Marta niezręczną groźbą. — Takich silnych to my dymamy — rzekł wulgarnie Meteor. — „O, Boże! — westchnęła Marta z rozpaczą, usiadła i rozłożyła beznadziejnie ręce. — Puśćcie mnie stąd! — krzyknęła naraz głośno, podrywając się na nowo. — Niech się pani uspokoi! — rzekł ostro Wilga, po czym spojrzał bojaźliwie na drzwi. — Irma — zaczął Meteor tonem pertraktacji — a gdybym cię puścił, to co?

— Przysięgam — zawołała Marta — że nic mnie więcej nie obchodzi. Zapomnę o was i o tym wszystkim, co tu było. I co tu słyszałam. Natychmiast po wyjściu z tej bramy. — Jak myślisz, Aluś? — Meteor spojrzał pytająco na Wilgę. — Nic nie myślę — rzekł Wilga — o niczym nie chcę myśleć. To twoja sprawa. — W tej chwili rozległ się ostry dzwonek do drzwi. Wilga poszedł, by otworzyć, zapominając w zdenerwowaniu zamknąć drzwi od stołowego. Na progu stanął Robert Kruszyna, dzierżący oburącz spory pakiet, owinięty szczelnie szarym papierem i mocno obwiązany sznurami: jeden róg pakietu był naderwany, jakby w celu zbadania jego zawartości. — No, czego pan się guzdrze, inżynierze? — zawołał Kruszyna z wesołą niecierpliwością — otwieraj pan, ręce mi mdleją. — Pakiet był czworokątny, wielkości sporego patefonu i widocznie dość ciężki. — Co? Jak? Co to jest? Po co to? — wybąkał Wilga cofając się zaskoczony, zapominając zamknąć drzwi od mieszkania. W głębi Meteor stał nieruchomo, zmieniony w tak zwany słup soli. — Pan prezes kazał przywieźć tutaj — powiedział Kruszyna, wyraźnie zadowolony z gładko załatwionej sprawy — prezes powiedział, że razem z tą tu dychą ma pan inżynier teraz jedenaście tysięcy sztuk. Aż do soboty. — urwał nagle, spostrzegłszy Martę, która stała nieco z boku. Zwolnił kroku, ale nie mógł się już cofnąć: zwalił ciężko pakiet na stół, pomiędzy resztki wczorajszej uczty, i oparł się na nim obronnie ramionami, jakby pragnąc go osłonić. — Co to? — rzekł ogłupiały — goście? Maleńkie randewu? Ale się pan wybrał! — Ostatnie słowa skierowane były nie wiadomo do kogo, do Wilgi czy do Meteora, zaś na twarzy Kruszyny odbiła się wytężona praca myśli. — Panią to ja skądś znam — rzekł wreszcie. — Aha — przypomniał sobie. — Co ona tu robi? — odwrócił się zdezorientowany do Wilgi. — Słuchaj, Bobuś — zaczął szybko i nerwowo Meteor — to cała historia i nie ma teraz na nią czasu. Dość na tym, że masz trzymać język za zębami. Nikomu, słyszysz, nawet prezesowi. — Meteor podszedł do Kruszyny i schwycił go kurczowo za klapę. — Zrozum, Bobuś, to dla dobra sprawy — mówił tonem żarliwej perswazji. — Dla nas wszystkich. Żeby się cały tachel udał. Jak teraz zaczniemy sobie wszystko wyjaśniać, to łby potracimy. Prezes musi mieć wolną głowę, nie można mu jej niczym zaprzątać, Bobuś, rozumiesz? — Rozumiem — rzekł Kruszyna — ale nie bardzo. Coś w tym jest nie tego. Ja bilety przywiozłem. Cholera! — pokiwał głową kompletnie otumaniony. — Skąd ona się tu wzięła? No, to cześć! — rzucił nagle, zapiął marynarkę i skierował się ku wyjściu. W chwili gdy chciał ująć klamkę, drzwi uchyliły się same, jakby uprzedzając go; otwierały się wolniutko, nieśmiało i w szparze ukazała się najpierw okrągła czapka z trąbką, herbem poczty, a potem spocona, wąsata twarz. Powoli w zwiększającej się szparze stanęła cała postać w rozpiętym mundurze, z wielką torbą na biodrze. Był to zwykły warszawski listonosz: w wyciągniętej do przodu z ostrożną uprzejmością ręce, gestem człowieka, który nie chce przeszkadzać, podawał w przestrzeń pokoju jakieś ofrankowane czasopismo w banderoli, mówiąc stereotypowo: — Prenumerata, panie dyrektorze, nowy numer „Sprzęgła”. — Kruszyna zaczął się cofać do tyłu, jak przed wynurzającym się z ciemności posągiem Komandora. Zapadła cisza, nagła, potwornie ciężka, krótka i brzemienna w grozę. Rozerwał ją krzyk Marty.

— Proszę pana! Proszę pana! — krzyczała przejmująco, zachłystując się szybkością wyrzuconych z siebie słów — po milicję! Milicja! Niech pan ucieka! Pomocy! Po milicję! Po mil.

Ostatni wyraz uwiązł w dłoni Meteora, spadającej na jej usta, drugą ręką Meteor pochwycił ją mocno wpół, cisnąc kurczowo do siebie. Wtedy na wysokości zadania stanął także Kruszyna: tygrysim skokiem osiągnął drzwi, wyciągnął do przodu ramię i szarpnął potężnie ku sobie. Listonosz poszybował na środek pokoju jak wessany przez elektroluks, potknął się i upadł przy stole. Kruszyna przesadził jednym susem korytarzyk, zasunął kotarę, zatrzasnął drzwi od kantoru, a następnie od stołowego. — Genialnie, Bobuś — dyszał ciężko Meteor; puścił Martę, która osunęła się na fotel biała jak ściana. Na czole inżyniera Wilgi widniały grube krople potu, jego blade oczy wyłaziły z orbit jak u olbrzymiej, nadętej z przerażenia żaby. Listonosz gramolił się niezgrabnie, usiadł na podłodze i zaczął mówić cicho, jednostajnie, miarowo: — Panie dyrektorze, przepraszam, ja nie wiedziałem, ja człowiek sumienny, drzwi były otwarte, szukałem pana inżyniera w biurze, chciałem doręczyć osobiście, drzwi były otwarte, pan dyrektor tak ładnie zeszłym razem. myślałem, żeby tak oddać przesyłkę do ręki, drzwi były otwarte. zeszłym razem pan dyrektor częstował mnie wódką. Pająk jestem, Antoni Pająk, pan dyrektor sobie przypomina? — Przestań trzeszczeć! — wrzasnął Kruszyna i listonosz Antoni Pająk zamilkł półżywy ze strachu. — I co teraz? — spytał Meteor; czuł się jak wypatroszony ptak: wydawało mu się, że już nigdy w życiu nie będzie wiedział, co ma uczynić za chwilę. Wilga wyjął chustkę i otarł pot z czoła: w geście tym była zapowiedź nadciągającej histerii, lecz, o dziwo! Nagle coś przeistoczyło się w postawie Wilgi: nieporadna, złamana sylwetka poczęła się prostować, sztywnieć — dawny beznamiętny, opanowany inżynier Albert Wilga ożył, jak gdyby pod wpływem przeciągających huraganowo przez ten pokój wypadków, — Jak tak dalej pójdzie — powiedział z lodowatym humorem — to trzeba będzie się zastanowić nad statutem więziennym i podzielić to mieszkanie na cele. Robert — zwrócił się rozkazująco do Kruszyny — zabieraj go stąd! — wskazał na listonosza Pająka. — Nic nie chcę o nim wiedzieć. Zrób z nim, co chcesz, co uważasz za stosowne, tu on nie może zostać. Dość mam kłopotu z nią. — wskazał na Martę. — I to tu — położył rękę na spoczywającym na stole pakiecie — też lepiej zabierz. Ten lokal już jest spalony. Pojadę sam do prezesa i powiem mu o tym. — Nie! — krzyknął przeraźliwie Meteor: twarz skurczyła mu się w panice na wspomnienie Merynosa, gotów był na wszystko, byle nie na rozmowę ze swym szefem. — Mam pomysł! — zawołał szybko, z nadzieją w głosie. — Irma! Do siebie! — krzyknął rozkazująco: poderwał za rękę Martę z fotela i nagłym, brutalnym ruchem pchnął ją do alkowy, zatrzaskując za nią drzwi na klucz. — Chodźcie — rzekł do Wilgi i Kruszyny. Wyszli we trójkę do kantoru, zamykając za sobą starannie Pająka. Warsztaty były już puste, z garaży dochodziły słabe szmery, za oknem zaczynał się cichy majowy wieczór. — Zrobimy tak — rzekł Meteor, łykając gorączkowo ślinę — tego listonosza unieszkodliwi się. Trudno. — Nie teraz — rzekł chłodno Wilga — wszystko po niedzieli. Jak tamte sprawy załatwią się pomyślnie, to oddamy tych dwoje Kudłatemu. Niech o nich decyduje. Innej rady nie ma. — Racja — rzekł Kruszyna — teraz nie czas na drobnostki. Kudłatemu? — uświadomił sobie naraz, przy spóźnionym refleksie, całą grozę tej propozycji; przypomniał sobie śmierć Kubusia Wirusa i gorący pot zwilżył mu plecy. — Po co od razu Kudłatemu — wyszeptał Kruszyna. — O tym potem — rzekł gorączkowo Meteor — na razie, Bobuś, zabierz tego listonosza do mnie. Zrobimy z niego tłumok i złożymy go u mnie, na górze. Do niedzieli. Prawda? — szukał oczami u Wilgi aprobaty tego rozwiązania. — Słusznie — rzekł Wilga. — I bilety też tam. Tam będzie bezpieczniej. Tu mogą szukać tego listonosza. — Widać było, że pragnie się pozbyć biletów za wszelką cenę. — To znajdą Irmę — zaśmiał się nerwowo Meteor — nie, nie. Bilety nie mogą być tam, gdzie on. Ja mogę w ogóle nie wracać do domu, co tam mam, parę koszul tylko. A z tym listonoszem może być jakaś nieprzewidziana draka i bilety przepadną. Do tego nie można dopuścić — w Meteorze ocknął się przedsiębiorca. — Bilety zawieziemy na Próżną, nie ma rady. Coś już powiemy prezesowi. A Irmę zabiorę jutro rano. Znajdę dla niej jakąś melinę, nie bój się, Aluś, ja mam jeszcze mety w Warszawie. — Racja — rzekł Kruszyna — dobrze mówisz, Jurek.

— Masz parę ludzi ze sobą, Bobuś? — spytał Meteor. — Mam — rzekł Kruszyna — siedzą w chevrolecie. — To już. Idziemy wiązać! — rzekł Meteor i grdyka podskoczyła mu w chudej szyi.

Weszli do pokoju. Na ich widok Antoni Pająk, który stał przy stole w postawie skazanego na śmierć, cofnął się pod ścianę. — Syneczku — rzekł doń Robert Kruszyna podchodząc: pochylił wysuniętą do przodu głowę i wyciągnął przed siebie otwartą dłoń ruchem perswazji. — Syneczku — powtórzył z niedobrym uśmiechem, odsłaniając krótkie, mocne zęby — jak będziesz się zachowywał spokojnie, to nic ci się złego nie stanie. — Panie! — zawołał z nieoczekiwaną godnością Antoni Pająk — uprzedzam pana, że jestem państwowym urzędnikiem pocztowym na służbie! Że za napad na pełniącego służbę funkcjonariusza odpowie pan surowo! — To mówiąc zasłonił się torbą pełną listów, jakby insygnium swego znaczenia. Potężne łapy Kruszyny spadły Pająkowi na kark, zdarły mu z ramion symboliczną torbę i rzuciły w kąt. Listy rozsypały się po podłodze. — Ludzie czekają na te listy! — zawołał wielkim głosem Antoni Pająk — tak nie mooożna! Aaaaarhh! — tłamszony, gardłowy skowyt zakończył to szlachetne wołanie. Na drzwiach alkowy rozległ się oszalały łomot drobnych pięści Marty. — Ręcznik! Firanki! Obrus! — darł się Knuszyna — prędko! — Przysiadł na Pająku, podczas gdy Meteor otworzył drzwi do alkowy, odepchnął gwałtownie Martę i chwycił ją w krępujący uścisk. Wilga wyszarpywał bieliznę pościelową z szafy. Po chwili Antoni Pająk leżał pięknie zakneblowany na podłodze: z białego tłumoka sterczały tylko nogi w beżowych, przewiewnych sandałkach. — Jadę przygotować mieszkanie. Będę na was czekał przed bramą — rzucił Meteor i wyskoczył z pokoju. — Po chwili dał się słyszeć szum motoru rozklekotanej skody i charakterystyczny stukot jej zdezelowanej karoserii. — Wprowadź chevroleta do garażu, to go zniesiemy — rzekł Wilga do Kruszyny, wskazując na opakowanego Pająka. Kruszyna zbiegł na dół. Niebawem mocny warkot buldogowatej ciężarówki, wtaczającej się wolno do garażu, rozległ się pod podłogą warsztatu. Kruszyna wrócił na górę i ciężko stękając przerzucił sobie bezwładnego Pająka przez ramię; oparta ramieniem o framugę drzwi od alkowy Marta zakryła usta ruchem pełnym grozy, jakby powstrzymując okrzyk przerażenia.

Na dole Kruszyna wrzucił Pająka na żelazną platformę z tyłu wozu i nakrył go brudną plandeką. Po czym wskoczył raz jeszcze na górę po bilety, które ułożył starannie pod ławeczką lory. — Panie inżynierze — rzekł do Wilgi, który zszedł na dół — ale kto z tym poleci? Ja muszę zaraz na Próżną. Chłopców z gwardii zsadziłem z wozu, po co mają wiedzieć. Poślę ich tramwajem na Wilczą, to zaczekają przed bramą, razem z Meteorem. — Zaraz ci kogoś dam — rzekł dość skwapliwie Wilga i ruszył w stronę odległego, oświetlonego kąta garażu, gdzie kręcili się jacyś ludzie. — Kitwaszewski — powiedział podchodząc — chodź no tu! — Od pracujących w kącie przy oponach oderwał się wysoki, chudy mężczyzna w brudnej, siatkowej koszulce i wytłuszczonej cyklistówce na głowie; typowym dla mechaników ruchem ocierał ręce o tył świecących od smarów, drelichowych spodni. — Słucham pana inżyniera? — rzekł z ugrzecznieniem. — Zrobisz dwa kursy na tej chevrolecie — rzekł Wilga, wskazując ciężarówkę — na Wilczą i na Próżną. Na Wilczej będzie czekał przed bramą pan Meteor, znasz go, prawda?

— Znam — przytaknął Kitwaszewski. — Co to? — spytał Wilga — wódkę piłeś? — Tyci-tyci — rzekł wzgardliwie Kitwaszewski — tyle co nic. Niecały litr na trzech. — Hmmmm — zatroskał się Wilga — i puścić ciebie teraz na koło? — Panie inżynierze — w półmroku garażu widać było, jak lśniąca twarz Kitwaszewskiego zbiegła się w niezliczone zmarszczki cwaniackiego uśmiechu — nie ma o czym mówić. Co to znaczy taka kropla? I to kto ma zastrzeżenia, pan inżynier, taki fachowiec! — Już dobrze — rzekł Wilga — siadaj i jedź. — Kitwaszewski podszedł do chevroleta, wspiął się lekko i wprawnie do szoferki i zapuścił motor. Kruszyna wszedł na stopień i podał mu dokładny adres, a następnie wybiegł przed bramę, — Szaja! — gwizdnął przez zęby. Od grupki młodych ludzi, palących papierosy wokół żelaznej latarni, oderwał się niewysoki facet. Kruszyna rzucił mu parę szybkich zdań, po których Szaja kiwnął głową. — No, robim rząd i idziem stąd — rzekł Szaja, wracając do swych ludzi: gwardia wsadziła ręce w kieszenie i ruszyła w stronę ulicy Żelaznej rozkołysanym krokiem.

Robert Kruszyna wrócił na górę. Wilga siedział w fotelu paląc papierosa i wpatrując się w Martę, stojącą ciągle nieruchomo w framudze drzwi do alkowy. W oczach Wilgi płonęły nie znane dotąd Kruszynie błyski. — Robert — rzekł Wilga wolno — po tych wszystkich przykrościach, jakich doznaliśmy od tej pani, czy nie należy się nam jakaś rekompensata? — Rekompensata? — spytał Kruszyna nieporadnie, gdyż nic rozumiał tego słowa. — Ja myślę. — rzekł Wilga i prawa górna powieka zaczęła mu drgać z niebywałym przyśpieszeniem. — Ja myślę, Robert, że ty jesteś równy chłop i prawdziwy mężczyzna. I wiesz, ile się człowiek nacierpi w życiu od tych dziwek. Ile ci krzywd wyrządzą, ile numerów zrobią, ile razy cię wystawią tyłkiem do wiatru, byle tylko kto inny takiej podleci. — To racja — przyznał Kruszyna — słuszna mowa, panie inżynierze. — Westchnął rozgłośnie na wspomnienie czegoś, o czym wolał nie mówić. Marta cofnęła się za próg, oczy rozszerzyły się jej z przerażenia: od razu wiedziała, do czego zmierza ten spełzły, wyblakły, straszliwy facet. Nagłym ruchem zatrzasnęła za sobą drzwi i błyskawicznie zaczęła pchać co cięższe sprzęty alkowy w ich stronę. „O Boże! Co to będzie? Co to będzie? Jak ja.” — dygotało w jej rozpalonym przerażeniem mózgu. Nie mogło być nic ohydniejszego od strasznej zapowiedzi, która drgała w głosie Wilgi. — Cha, cha, cha — zaśmiał się Wilga, jakby podniecony akcją Marty, jego łysa czaszka pokryła się purpurą — słyszysz, barykaduje się? Dziewica się znalazła! — Rzeczywiście — przytaknął Kruszyna rozbawiony — coś nowego? Nowy sposób certowania się, cha, cha, cha. Wszystko pic i fotomontaż. — No. Robert, do dzieła! — zakomenderował Wilga i krzyknął: — Ty, Ala w krainie czarów! Druga Nina! Otwieraj — oraz rąbnął ramieniem w drzwi. Meble odsunęły się z lekkim chrobotem nawet pod tym pchnięciem. — To pan inżynier chce tak na siłę? Na chama? — domyślił się dopiero Kruszyna. — Coś nie tego. Czytał pan „Alę w krainie czarów?” To fajna knypa, nie? — zaczął naraz z dużym nakładem zainteresowania. Zupełnie bezmyślnie wparł się potężnym barkiem w drzwi, dlatego tylko, że gdy ktoś coś robił, Robert Kruszyna musiał pomagać, bo taką już miał naturę: rozległ się Hałas rozsuwanych sprzętów i drzwi puściły bez trudu. W kącie pokoju stała Marta z ciężką popielniczką z brązu w rękach. — Jeśli któryś. — zaczęła zdławionym głosem. Po policzkach płynęły jej łzy, wielkie i błyszczące jak srebrzysty groch. — Bobuś! — rzekł cicho i przejmująco Wilga — łap ją! — Sunął przed siebie nienaturalnie sztywny, prosty jak ruchomy sopel lodu, oczy szkliły mu się niebiesko jak w halucynacji. — Zetnijcie mi głowę — szepnęła Marta bezsensownie. — Cha, cha, cha — zaśmiał się serdecznie Kruszyna — po co takie rzeczy? Od razu głowę? Zupełnie jak Królowa Kierów w.Ali”. — Widać było, że myśli jego bawią ciągle przy owej pasjonującej lekturze. — Taaak — powiedziała głośniej Marta, zwracając się wyraźnie do Kruszyny — tylko gdzie są te ciasteczka z napisem „Zjedz mnie”, które pomagają w każdej sytuacji? — To pani czytała „Alę w krainie czarów”? — ucieszył się Kruszyna. — Oczywiście, że czytałam — rzekła Marta, łykając łzy. — To moja ukochana książka — uśmiechnęła się tak promiennie i zniewalająco, że Kruszyna aż przetarł oczy ze zdumienia: w uśmiechu tym dojrzał bowiem naraz Alę i Białego Królika, Susła, Księżniczkę, Zająca Marca, Kapelusznika i Króla Kierowego — jednym słowem to wszystko, za czym tęsknił, a czego nigdy nie widział ani w swym utraconym dzieciństwie, ani też nigdy później.

— Ten podwieczorek — zaczął szybko — zupełnie jak w życiu. A „Kubusia Puchatka” czytała pani? — spytał nieśmiało, nie wierząc, iż można spotkać tak bratnią duszę w świecie pełnym obcości. — Czytałam — westchnęła Marta. — Uwielbiam Puchatka i Kłapouchego. — Inżynier Albert Wilga szedł przez alkowę krokiem lunatyka: znalazłszy się obok Marty nie zatrzymał się, lecz szedł somnambulicznie dalej w stronę kuchni jak strzała, która chybiła celu i porusza się bezużytecznie w przestrzeni. — Proszę pani. — Robert Kruszyna stal w postawie pełnej nieokreślonych emocji, zaciskając i otwierając dłonie ruchem człowieka, który ma mnóstwo do powiedzenia i dlatego nie wie, co mówić, od czego zacząć — ja chciałbym z panią pogadać, bo widzi pani, ja to strasznie lubię i zawsze to czytam. To takie ciekawe — uśmiechnął się dziecięco — i takie ładne. Śliczne! — Oczy jego zetknęły się ze wzrokiem Marty i po raz pierwszy w życiu Robert Kruszyna znalazł zrozumienie dla tych spraw i dla swoich uczuć w oczach dorosłego człowieka. — Ja teraz muszę iść — rzekł pośpiesznie — ale wrócę tu. Postaram się prędko. Pogadamy, dobrze? Tak strasznie się cieszę, że pogadamy, dobra? — Dobra — uśmiechnęła się ciepło Marta — niech pan szybko wraca. — Inżynierze — zawołał Kruszyna — jadę na Próżną.

— Z kuchni nie dobiegł go żaden dźwięk. Inżynier Albert Wilga stał przy zlewie i drżał na całym ciele jak w ataku febry. Ostatnia szansa zawiodła, wraz z odejściem Kruszyny kończyło się wszystko. Sam nie dokona nigdy tego, czego pragnął opętańczo, mimo strachu, przez całą ostatnią dobę. Opanował się, zapalił papierosa i wszedł do alkowy. — Dobrze — rzeki sucho — odwiozę cię. — Wyszli razem z mieszkania i Wilga zamknął je starannie na klucz. Na dole wyprowadził z garażu oliwkowego humbera. Innej maszyny nie było pod ręką.


„Świetny wóz” — pomyślał Geniek Śmigło, przyhamowując lekko na skrzyżowaniu Jasnej i Świętokrzyskiej. Był wczesny, jasny wieczór, sygnały świetlne skrzyżowania grały pięknie, stężonymi kolorami, na tle świeżych murów. Geniek pogładził z uczuciem kierownicę chausso — na: wóz był pusty, zupełnie nowy. Od paru dni Genkowi znów dolegał stłuczony przed pięcioma tygodniami obojczyk; mimo że Geniek wrócił do pracy, używano go raczej do przeprowadzania pustych autobusów z zajezdni do zajezdni lub na wymiany, w miejsce uszkodzonych w kursie wozów. Jazda pustymi autobusami na nie utartych trasach dostarczała specyficznych przyjemności. W długim wnętrzu autobusu pachniało świeżym lakierem, farbą i nowiutkimi obiciami siedzeń z imitacji skóry. Geniek czytał gdzieś, że lotnicy i marynarze wierzą w duszę statku czy samolotu, mówią o swych maszynach czy parowcach, że są dobre lub złośliwe, odważne, przyjazne albo wrogie ludziom. „Z autobusami jest tak samo — pomyślał — mają duszę. Jak ten na przykład. Wyjątkowo sympatyczny wózek”. JecHal wolno, spokojnie, rozglądając się niefrasobliwie na boki spoza przestronnego wizjera przedniej szyby chaussona.

Wyjeżdżając z Jasnej w ulicę Zgoda dostrzegł długi szereg aut osobowych, stojących za dworna trolejbusami przed trójkątnym sercem miasta — placykiem na skrzyżowaniu Brackiej, Szpitalnej i Chmielnej. Ulica była tu wąska, ruch pojazdów duży, miejsce ożywione.

Przejazd zamknięty był na chwilę przez regulujące ruch sygnały, zaś trolejbusy na przystanku czyniły dodatkowy zator. Geniek zwolnił, przyhamował i przystanął tuż za lśniącą piaskowym lakierem warszawą; pomiędzy autobus a jezdnię zdołała się jeszcze wśliznąć malutka dekawka. Lewą stronę zostawił wolną, nie śpiesząc się do zajęcia lepszego w szeregu miejsca i respektując grzecznie przepisy.

Zdarzenia na jezdni mieszczą się w sekundach lub w zgoła dziesiętnych częściach sekundy. Kiedy i jak Geniek Śmigło dostrzegł nadciągające nieszczęście, kiedy zrozumiał w błyskawicznym olśnieniu, co się dzieje czy dziać będzie — tego nie sposób sprecyzować. Przytomność umysłu niektórych ludzi sprawia, że wiedzą oni o ułamek sekundy wcześniej i z nieomylną dokładnością to, co nastąpi za króciutki błysk chwili. Kątem oka Geniek dojrzał lecącą z niedozwoloną szybkością od strony ulicy Sienkiewicza buldogowatą ciężarówkę marki „Chevrolet”: jej płaska, okratowana maska mignęła w lusterku, krótki, krzepki kształt wozu wbił się w wolny pas lewej strony ulicy, gwałcąc wszelkie prawidła ruchu, po czym dało się słyszeć wycie ciągnących się po asfalcie, unieruchomionych opon, chevrolet skapotował gwałtownie, zarzucił szerokim łukiem po chodniku, rozległ się straszny krzyk, chevrolet spiął się w dziwacznym podrzucie jak koń przed przeszkodą i wyrwał, desperacko lawirując, w gęstwę ruszających do przodu pojazdów. Na bruku chodnika, pomiędzy sklepem optycznym a sklepem z bielizną, pozostał trup młodej dziewczyny o odrażająco rozrzuconych nogach.

Wśród uruchomionego odległym sygnałem potoku aut zaczęły się plątać gorączkowo biegnące postacie, powietrze rozebrzmiało krzykiem, tumultem, wołaniem. W ten, rozpaczliwy Hałas wdarło się buczenie potężnego klaksonu. To trąbił Eugeniusz Śmigło. Przez ułamek sekundy zbiegła do serca krew spadła mu zasłoną na oczy, jego zbladła, stężała pod wrażeniem wypadku twarz skurczyła się, uwolnione od mgły przerażenia źrenice zalśniły zimną, straszliwą wściekłością. Kładąc się całym ciałem na kole kierownicy uwolnił autobus z gęstwy pojazdów; potężny kształt chaussona zadygotał z wysiłku i runął z łoskotem do przodu. Włączony klakson ryczał gniewnie jak nieubłagany mściciel. Oczy kierowców i przechodniów rozszerzyły się szaleńczą emocją na widok tego ruszającego w pościg olbrzyma, balkony i okna domów nabiegły gapiami, ulica jakby znieruchomiała. Chausson przewalił się przez skrzyżowanie i ulica spłynęła gęstymi i szybkimi potoczkami tłoczących się ku leżącej dziewczynie ludzi, jak skóra ludzka krwią po cięciu chirurgicznym lancetem.

Po to, aby w tych warunkach dokonać akrobatycznej wolty ciężkim autobusem, trzeba być nie lada kierowcą. Eugeniusz Śmigło był nim, ale nafosforyzowana przerażeniem twarz nad kierownicą buldogowatego chevroleta należała także do doskonałego kierowcy, a ponadto zuchwałego i wyzbytego skrupułów. Resztki alkoholu znikły z czujnego spojrzenia ulicznego drapieżcy, pozostała sama wola walki i ujścia pościgowi za wszelką cenę. Albowiem szofer Kitwaszewski wiedział dobrze, że tak czy inaczej pościg za nim już się rozpoczął, nie wiedział tylko kto, jak i na czym go goni. Jednym naciśnięciem gazu przeskoczył zamknięte czerwonym światłem Aleje Jerozolimskie, klucząc pomiędzy hamującymi zgrzytliwie tramwajami, i rzucił się w Kruczą. Przeciął mu drogę wynurzający się z Nowogrodzkiej powolnie pykający ciągnik z trzema przyczepami; w ogarniętym walką umyśle Kitwaszewskiego błysła przez ułamek sekundy rozpaczliwa konieczność rozjechania przyczep. Powściągnął się jednak i zwolnił. „W dechę! — pomyślał w panice, wychylając się z szoferki i chwytając jednym spojrzeniem zamknięte za nim sznurem pojazdów Aleje Jerozolimskie — teraz piorunem na Wilczą!” Nie zdążył nawet doprowadzić tej myśli do końca, gdy z poprzecznej rzeki ulicznego ruchu rozległ się ryk potężnego klaksonu i z rzeki tej wynurzył się niepojętym sposobem autobus, prujący w poprzek nurt jezdni jak łeb czerwono-kremowego wieloryba. „Gonią na chaussonie. Na pewno milicja w środku” — pomyślał Kitwaszewski i zły uśmiech odchylił mu górną wargę nad łyskającymi zębami. Wparł się w ciemność szoferki, nacisnął gaz i objecHal, akrobatycznym skrętem ostatnią przyczepę, powodując karkołomne zarzucenie nadjeżdżającego z przeciwnej strony trolejbusu. Z trolejbusu wychylił się blady jak śmierć kierowca i trząsł rękami za umykającym w głąb Kruczej Kitwaszewskim. W ułamek sekundy potem kierowca trolejbusu musiał błyskawicznie cofnąć głowę, chroniąc ją przed lecącym jak tornado chaussonem, który otarł się nieomal o zdrętwiały ze zgrozy trolejbus. „W wąskie ulice! — tłukło się po głowie Kitwaszewskiego — tam go wykołuję, drania!” Nagłym wirażem omiótł narożnik Hożej, zarzucając głęboko tylnymi kołami na chodnik: zatrzymujący się na odgłos rozpętanych motorów przechodnie aż przysiedli z przerażenia, widząc, jak tył chevroleta przepływa o milimetry od ściany narożnego domu, lecz nie zdążyli jeszcze unieść przygiętych paniczną emocją korpusów, gdy długa, czerwono-kremowa masa chaussona wwaliła się na wiraż z łoskotem szyb w oknach. Autobus jakby się wygiął czarodziejskim sposobem i opłynął zakręt, tak że niektórzy przechodnie na Kruczej przetarli oczy w oszołomieniu i przysięgali potem, iż widzieli gumowy autobus, zwijający się w fantastyczne elipsy jak szale w rękach chińskich tancerzy. „Pcha mnie w wąskie ulice, sukinsyn!” — zgrzytnął Geniek Śmigło: czuł się w tej chwili wrośnięty w autobus każdym nerwem, wydawało mu się, że to ogromne cielsko wozu zdolne jest do gimnastycznych poruszeń według jego woli. Ślepa furia ustąpiła w nim miejsca stalowym, zatrzaśniętym jak kajdanki decyzjom. „Nie pryśnie!” — myślał Geniek i sama zawziętość wypełniła mu twarz od nastroszonych wąsików po przymrużone bolesnym napięciem oczy. Tył chevroleta mignął w kotłowisku Marszałkowskiej. Geniek włączył rozdzierający klakson i gdy chevrolet, siejąc popłoch, zatoczył karkołomny łuk wokół skrzyżowania Poznańskiej i Hożej, potężny chausson w ułamek sekundy potem wypełnił to samo skrzyżowanie, zmiatając cały ruch uliczny pod ściany domów. Upiorna chwila ciszy, a w chwilę potem popłoch i zamieszanie ciągnęły się w kilwaterze tego niesamowitego pościgu jak w rozbełtanej śrubą transatlantyku wodzie. Mokry strach dławił Kitwaszewskiego, gdy tylko ryk autobusowego klaksonu wypełniał ulicę, rozdzierał szum motoru i dygot pędzącego wozu: ten klakson, potężny jak bojowe surmy i niosący daleko wieść o czymś niezwykłym, miał swoją dobrą stronę, gdyż otwierał przed nim drogę, lecz jednocześnie donosił, że ktoś tam z tyłu wczepił się w jego, Kitwaszewskiego, przeznaczenie mocnymi zębami i pazurami i nie ustąpi, póki nie zwycięży lub nie zginie. I chociaż Kitwaszewski był człowiekiem uszytym z najodporniejszych materiałów, to przecież ten ryk rozżartej pogoni pruł w nim szczelną impregnację odwagi, niecił popłoch w sercu, mieszał myśl, przyciemniał widzenie, suszył gardło ze śliny i wilżył kroplistym potem całe ciało. „Leci po rogach jak szatan! — pomyślał z udręką — może go tak na szybkość?” Przed nim rozciągała się zawiła siatka uliczek, w których szybkość groziła katastrofą temu przede wszystkim, kto by się do mej uciekł. Przyhamował z dzikim gwizdem opon i nagle, nieoczekiwanie obracając wóz w miejscu jak na upiornej, filmowej grotesce, wystrzelił w Piękną, w stronę MDM-u. Zmylony autobus wpadł w Lwowską. Geniek zaklął plugawo, zawisł na hamulcu, jak w transie wrzucił tylny bieg, cofnął chaussona o parę metrów, zmienił błyskawicznie biegi i wbił się w Piękną. Tył ciężarówki rozmazał się już zupełnie w perspektywie ulicy, rozpacz skrzywiła wargi Genka, wparł się nogą w gaz, a nasadą prawej dłoni w klakson i pomknął jak rozjuszony słoń. Poza szybami autobusu przesuwały się odrętwiałe ulice, nienaturalne jak szum w uszach podczas szaleńczej jazdy. Zator z trolejbusów na rogu Mokotowskiej wyłonił znów tył ciężarówki przed rozpalonymi, poszukującymi oczami Genka. Smagnięty rykiem klaksonu chevrolet rzucił się między trolejbusy i pomknął ku Alejom. Geniek zamknął oczy i wykonał dwa natchnione zamachy kołem kierownicy: jeden ostro w lewo, drugi ostro w prawo. Wielki chausson przeleciał, jakby nagle zmieniony różdżką magiczną w zeppelin, ponad trawnikiem placyku i wsunął się miękkim pędem w Piękną. Nadjeżdżające od strony Belwederu auta osobowe na skręcie przy Alejach stłoczyły się bezładnie w przerażoną gromadkę na widok wybuchającej z Pięknej obłąkanej gonitwy — Tu się od niego nie odsądzę na szybkość — wyszeptał zbielałymi wargami Kitwaszewski — tylko na szosie — Jak go teraz zastawić? — wykrzyknął drżący widocznym już zwycięstwem Geniek. Żelazna lora buldogowatego chevroleta zbliżała się coraz bardziej pod wytężonym naporem pościgu, widział już wyraźnie naderwany, łopoczący brezent budy. Plac Trzech Krzyży przeleciał jak złuda, jak wyrzucona siłą odśrodkową gondola karuzeli ciężarówka opłynęła ożywiony narożnik Nowego Światu z uczepionym na niewidzialnym holu, o sto metrów z tyłu, ogromnym autobusem. Na wiadukcie i na moście nie było dużego ruchu. Geniek poczuł, jak nerwy i żyły wydłużają mu się i łączą z przewodami silnika i spojeniami podwozia „To dobry wóz — myślał gorączkowo — kochany wóz. Ma duszę! Teraz nie zawiedzie” Ostry skręt przy zejściu z alei Waszyngtona przy Francuskiej ku nadwiślańskiemu bulwarowi, który zwrotny chevrolet pokonał przy pomocy samobójczego niemal salta, zdawał się nie do pokonania dla autobusu przez ułamek sekundy wydawało się, ze wiraż ten wysadzi chaussona w powietrze. „To koniec” — zapaliło się w zdrętwiałym mózgu Genka, tu był kres wszelkich możliwości. Lecz nie — nie wytracając prawie szybkości autobus, obdarzony duszą, zwinął się w niesamowitym kołowrocie jak kolorowy, dziecięcy bąk, i stoczył się ku Wiśle. Twarz wychylonego z szoferki Kitwaszewskiego ścięła się w szoku obłędnej tępoty „Jak on to zrobił!? — skakało mu w mózgu — nie! To chyba sen!” Konwulsyjne drgawki pokryły mu policzki i powieki, uniósł się niemal z siedzenia i wbił prawą piętę aż do dechy. Silnik chevroleta zachrobotał złym pomrukiem wyciskanej za wszelką cenę osiemdziesiątki, buldogowaty kształt leciał przez ciepłe, ciemne powietrze. Z tyłu, w pudle ciężkiego chaussona Geniek Śmigło modlił się — Teraz! Kochany! Najdroższy! Teraz! Tylko ty możesz! — przemawiał do martwego przedmiotu, który ożył naraz w jego rękach, żył jego sercem, mózgiem, unerwieniem. Autobus dygotał w śmiertelnym wysiłku, co w silniku zdawało się nabrzmiewać jak w karku mocarnego atlety, zrywającego się do ostatniej rundy — No! — dyszał ciężko Kitwaszewski w ciemnościach szoferki — no, jeszcze trochę! Odsuwamy się, już, odrywamy! — Kochany! — błagał Geniek — mój! — Nieuchwytna granica zmagania, o której nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy się kończy, napięła się na równym asfalcie Miedzeszyńskiego Wału. Jeszcze moment i jak w pojedynku na rękę gdy po długich minutach równorzędności jeden z walczących naderwie nieugiętość przeciwnej dłoni, tak ciężki, czerwono-kremowy chausson metr za metrem, dysząc ostatnim spięciem sił, zbliżał się do pędzącej ciężarówki. Metr za metrem, wolno, nieustępliwie, w straszliwej, ostatniej walce. Po czym rozległ się skowyt hamulców, buldogowaty chevrolet pośliznął się długim, wielometrowym pasmem na lustrze szosy jak rozpędzony chłopak na ślizgawce z kałuży przed szkołą, zarzucił kilka razy na strony w poprzek szosy z błyskawicznie otwartej szoferki wyskoczyła jakaś ciemna postać, uciekająca ku czarnym, grząskim zrębom wiślanego brzegu. Geniek Śmigło zahamował z szatańską zręcznością i skoczył z wozu w dół W prawej dłoni trzymał potężny francuski klucz. Zbiegł kilka kroków po urwistym nasypie i przystanął dysząc ciężko. Seledynówy wieczór kładł się mgławymi smugami, wraz z cykaniem świerszczy, na nadrzeczne kępy i krzewy. Wokół ciągnęły się ciemne, szumiące łęgi, wartki nurt wiosennej Wisły lśnił i ciemniał w dole. Brodząc po świeżej, mokrej trawie i wilgotnym piasku, wrócił bezradnie na górę. Od strony Kępy Gocławskiej i lotniska Aeroklubu widać było nieliczne światła w prawo, po drugiej stronie rzeki, jarzyło się wielkie miasto na tle fioletowego nieba, migocące milionem cieni wśród miliona świateł i przekreślone krechą ogromnego wieżowca pośrodku. Pomiędzy Genkiem a miastem nie sposób było odnaleźć nikogo.

Obejrzał z bliska ciężarówkę, kiwając z zakłopotaniem głową i ocierając chustką twarz z rzęsistego potu Na drzwiczkach szoferki gdzie bieleją zazwyczaj godła lub napisy, określające przynależność wozu do instytucji, urzędu lub firmy, nie było nic. Numer rejestracyjny tez mc na razie nie mówił, poza jego kategorią przemysłową „Co tu zrobić? — myślał Geniek z troską — żebym tak miał linkę holowniczą to zaciągnąłbym go do komisariatu Może tam jest?” — zreflektował się. Uniósł brezent lory i wskoczył na platformę na jej środku widać było coś przekrytego brudną plandeką. Geniek z wprawą odrzucił plandekę. Na żelaznej podłodze lory spoczywał skrępowany powłoczkami i prześcieradłami człowiek. Geniek zapalił drżącymi rękami zapałkę jej migotliwe światełko wyłoniło beżowe sandały, a potem mundur zakneblowanego listonosza.

Uwolniony z knebla Antoni Pająk trząsł długo głową w nieprzytomnym tiku był oszołomiony tysiącem uderzeń bezwładnej czaszki o żelazną podłogę platformy podczas szaleńczej jazdy, tępy ból łamał mu dotkliwie poobijane na wirażach ciało — Milicjaaaa! — wybełkotał pierwsze słowo.

— Panie starszy? — spytał gorączkowo Geniek — co to wszystko znaczy, jak pragnę żyć? Kto pana tak urządził? — Milicjaaaa! — histeryzował na dobre Pająk — pomoooocy! — darł się na całe gardło — Kolego — mitygował go błagalnie Geniek — popatrz, ja też mam mundurek! Ty masz mundurek i ja mam mundurek. — Nie wiedział, jak rozmawiać z tym opętanym strachem i bólem człowiekiem, jąkał się bezmyślnie. Pomógł mu podnieść się i wyjść z platformy na szosę. Ujrzawszy łagodny krajobraz wieczorny Pająk uspokoił się trochę. — Papieroooosa — wyjąkał. Geniek podał mu paczkę „Giewontów” i zapałki. Pająk zapalił, zaciągnął się chciwie i rzekł pewniejszym tonem, trzęsąc rękami: — Na milicję, panie szofer! Tam jest jedna dziewczyna! Ci łobuzi, którzy mnie tak. ją chyba zamordują! — Gdzie? — wrzasnął Geniek. — Ja pokażę! — wrzasnął Pająk i znów zaczął drżeć na całym ciele. Odwrócił się od Genka i oparł czoło o kant platformy. — Co zrobić? Co zrobić? — szeptał Genick. Wskoczył raz jeszcze na platformę chevroleta w poszukiwaniu liny i grzebiąc w ciemnościach wydobył jakąś ciężką paczkę. Wyciągnął ją na mdłe światło Wału Miedzeszyńskiego: był to starannie, szczelnie opakowany i obwiązany pakiet wielkości patefonu. Co to może być? — zainteresował się Geniek; dostrzegł naderwany róg, rozchylił go, zanurzył rękę i wyciągnął bloczek podłużnych kartoników w banderoli. — „Forsa? — przemknęło mu przez zgorączkowany mózg. Nie. Za wąskie”. Zapałki leciały mu z rąk, gdy je zapalał, w żółtym płomyczku zdołał odczytać na kartoniku słowa: „Polska-Węgry”. Serce zaczęło mu bić gwałtownie — nie trzeba było wyjaśnień. Tysiąc mętnych rozeznań skłębiło mu się pod czaszką. „Dlatego, jechany, tak wyrywał! — zajaśniało mu w głowie wielkim zrozumieniem — nie mógł dać się złapać. Afera biletowa. Niedzielny mecz! Coś dla nas!” Geniek Śmigło był przytomny — w warszawskim języku przymiotnik ten oznacza najszybszą zdolność kojarzenia, czyli najwyższą klasę intelektualną. — Siadaj pan! — zawołał do Pająka — jedziemy! — Zgasił światła w autobusie i zamknął starannie motor, po czym otworzył szoferkę chevroleta. „Za dwadzieścia minut muszę tu być z powrotem po wóz” — pomyślał. — Tu, na Saskiej, jest komisariat — zaczął znowu Pająk. — Kolego — powiedział Genick — nie bój nic. Zaraz będziesz składał zeznania.

Po siedmiu minutach buldogowaty chevrolet wjeżdżał ostrożnie w ulicę Wiejską. Antoni Pająk, nauczony bogatym doświadczeniem tego wieczoru, nie pytał już o nic.


O, bramy warszawskie!

Każde wielkie miasto ma w swej architekturze szczegół pewien, temu tylko miastu właściwy, w nim tylko urastający do obyczajowego symbolu. Nie znaczy to wcale, że dany motyw odnaleźć można w tym mieście wyłącznie. Dachy, na przykład, są w każdym mieście, a przecież w Paryżu nabierają jakiegoś specjalnego wyrazu, określają życie, zdarzenia, nastroje, istnieje cała o nich literatura, im poświęcona sztuka. W Warszawie szczegółem takim jest brama. Czyż nie ma kamienic z bramami poza Warszawą? Są. Chyba wszędzie, lecz tylko w Warszawie brania domu określiła jakoś życie kilku pokoleń.

O, bramy warszawskie! Cóż mogę wam teraz poświęcić, ja, szukający ledwie uchwytnych cieniów kronikarz? Garść chaotycznych wspomnień. Nie z mego ołówka spłynąć mogą poważne, czcigodne o was rozprawy. Wiem tylko, że w waszym chłodnym półmroku, wśród waszych śmiesznych i pretensjonalnych sztukaterii i pseudorenesansowych gzymsów odnajdywaliśmy nasze Dzikie Pola. My, chłopcy z pięter, nasze pierwsze siniaki i pierwszą krew z nosa, pierwszy hazard i zapamiętanie w grze w chowanego, w czarnego luda, w siódemkę. Później odnajdywaliśmy na waszych ścianach pierwszy gryzący humor nieprzyzwoitych napisów, jeszcze później szukaliśmy pierwszej wiedzy o dorosłym życiu w ciemnościach waszych katów, za żelaznymi, dębowymi lub szklanymi drzwiami, poznając tam pierwszy zawrót głowy po pierwszym papierosie, pierwsze starannie skrywane obrzydzenie po pierwszym hauście wódki, pierwszą słodycz po pierwszym pocałunku. Jeszcze później byłyście świadkami, o, bramy warszawskie! naszych westchnień i wyznań, naszych werterowskich rozpaczy i zaklęć, jakich pełne były długie, nocne rozmowy po powrocie z kina czy z wieczorynki, gdy ręka długo spoczywała na dzwonku, nie naciskając go w obawie przed przedwczesną interwencją stróża — tego rozespanego Neptuna bram warszawskich, wynurzającego się z ciemnego niebytu w zbroi z kożucha. Nie zawsze też byłyście sceną lekkoskrzydłych fars wielkomiejskich i beztroskich popisów farmazonów, sprzedających w waszym cieniu sztuczne brylanty naiwnym wieśniakom. Zdarzyło się wam osłonić swoim mrokiem niejedną tragedię, niejeden błysk noża gasł w waszych odmętach, niejeden straszliwy krzyk odbił się w was echem, zagłuszając chlust kwasu solnego wyżerającego oczy niewiernego kochanka, niejeden cichy jęk osuwającej się ofiary rozległ się wraz z brzękiem spadającej na wasz bruk flaszki po octowej esencji. Aż nadszedł czas, gdy stałyście się ostatnim schronieniem w walce ulicznej, kiedy płytki wasz tunelik stanowił nieraz błogosławieństwo dla kluczącego i uciekającego przed tępą przemocą goniących zbirów. I jak wszystko w tym dziwnym mieście, tak wy, bramy warszawskie, wkroczyłyście wprost z śmieszności i nędz, w najszczytniejsze bohaterstwo bez póz, koturnów i wzniosłych słów, raczej z lekko wulgarnym krzykiem, tak jak to się czyni w Warszawie.

Juliusz Kalodont wrócił w południe do domu i zbliżył się do kanapy, na której leżał Halski, dziwacznie odziany w za małe, za krótkie i za wąskie szaty.

— Panie doktorze — powiedział uprzedzając wszelkie pytania — powiem panu coś, w co pan nie uwierzy.

— Marta wróciła! Jest tu? — krzyknął Halski unosząc się na łokciu.

— Nie — Kalodont spuścił wzrok: bał się, że to, co powie, będzie błazeńskie, nieprzekonywające, zakrawające na żart wobec tego okrzyku. — Wieczorem — rzekł wreszcie — zobaczy się pan ze ZŁYM.

Halski usiadł na kanapie. — Nie wstyd się panu nabijać z chorego człowieka? — rzekł z wyrzutem.

— Mówię prawdę — rzekł Kalodont tak prosto i tak bezradnie, że Halski skoczył na równe nogi po ty, by za chwilę opaść z grymasem bólu na brzeg kanapy. Daleko mu było jeszcze do sprężystości mięśni, koniecznej przy tak gwałtownych reakcjach.

Wieczorem doktor Witold Halski siedział w kiosku Juliusza Kalodonta i odpowiadał na opryskliwe uwagi klientów, którzy wyrażali się mało życzliwie o nieobecnym kierowniku tego przedsiębiorstwa. — Mogę panu dać „Przyjaciółkę” — mówił do jakiegoś cholerycznego nabywcy w skórzanej wiatrówce — bo nie wiem, gdzie leży „Przegląd Chemigraficzny”, a tego pana, co sprzedaje, na razie nie ma. Wyszedł kupić masło. — Przyjaciółkę mam w domu — denerwował się człowiek w skórze — a papierową każ się pan wypchać temu, co schodzi z posterunku po masło i lekceważy klientów. — Zanim się oddalił, rzucił jeszcze kilka zelżywych napomknień o panu Juliuszu Kalodoncie.

Kalodont przybiegł po półgodzinie i rzekł, oddychając szybko: — Już. Niech pan idzie. Hoża jedenaście. Czeka na pana w bramie! — Serce uderzyło Halskiemu o żebra: teraz, kiedy ta nie do wiary fantastyka ostatnich miesięcy i dzisiejsze, na pozór blagierskie oświadczenie Kalodonta miały się stać prawdą, realnym faktem, konkretną rzeczywistością, dotykalnym człowiekiem — teraz uwierzył nagle i bez żadnych roztrząsali czy uzasadnień. Poczuł emocję, dostarczającą nieoczekiwanych sił wycieńczonemu organizmowi. — A co z Martą? — zgasił w sobie natychmiast radość pytaniem, które było monotonnym refrenem całego dnia.

Łatwiej jednak było ulegać emocjom, niż osiągnąć bramę przy ulicy Hożej. Odległość była nazbyt bliska, aby czymkolwiek jechać, dostatecznie jednak daleka, by stanowić dla Halskiego morderczą wyprawę. Ruszył wolno z kiosku, odprowadzany pełnym obaw spojrzeniem Kalodonta, opierając się ostrożnie na jednej z jego lasek. Gdy po piętnastu minutach dobił do oznaczonej bramy, czuł się jak po za gorącej kąpieli.

Serce biło mu nieregularnie i dusząco, czuł pulsowanie w skroniach i ból w krzyżu; wilgotna słabość spowijała całe ciało jak mokry ręcznik. Zatrzymał się na chwilę, odetchnął głęboko, oparty ręką o mur, wreszcie przekroczył żelazny próg bramy.

Była to stara brama: ciemnawa i odrapana, woniejąca zapuszczoną klatką frontowych schodów, starym drzewem poręczy, kocimi odchodami. Umieszczona wysoko, słaba żarówka źle i mętnie oświetlała sklepienie, w dole snuły się poblaski padające tu z okien oficyn w podwórzu. Pogięta, blaszana skrzynka pocztowa, oszklona tablica z listą lokatorów, kilka administracyjnych obwieszczeń, odarte z farby i tynków stiuki zacierały się w mgle półokrągłego sklepienia, w głębi jaśniała czworokątna szyba mieszkania dozorcy. Odrzwia z grubego drzewa, krzywe i wydłużone, połatane były żelazną blachą, jedno ich skrzydło, zamknięte, rzucało głęboki cień na wnętrze bramy, podczas gdy drugie, otwarte, wpuszczało wątłe światła uliczne; w ten sposób wnętrze bramy rozbite było w skomplikowanej grze czarniejszych i jaśniejszych pasm i rozwidnień jak kunsztownie podzielona światłocieniem scena.

Brama była pusta. Halski stanął niepewnie na środku, oparty o laskę, i rozglądał się z uwagą wokoło. W tym zawiłym półmroku bardziej wyczuwał, niż dostrzegał pustkę; tysiące wątpliwości i zgryzot zrodziły się w nim natychmiast. Wyjrzał na podwórze, było również puste, upstrzone światłami mieszkań, z których przez otwarte okna dobiegały odgłosy krzątających się przed kolacją gospodyń. Wrócił do bramy i przystanął zafrapowany melodią rozbrzmiewającą niezbyt głośno, lecz wyraźnie, z jakiegoś radia w jednym z tych okien. Była to dziwaczna melodia, a raczej melodyjka: przykuwająca, wiążąca, chociaż cicha i nie narzucająca się uwadze, raczej drążąca uwagę gdzieś pod pokładami świadomości słuchacza, który nie zdaje sobie sprawy, że słucha, i to jak słucha; szybki walczyk zmieniał niepokojąco takt, przechodząc co chwila w szybciutkiego foxtrota, brzmiał bardzo skocznie, wręcz podrywająco, a zarazem przeraźliwie smutno, ze zdumiewającą melancholią, jaka lęgnie się w wielkich miastach, na ulicach i w jego studniastych, wielkomiejskich podwórkach. Halski cofał się powoli, urzeczony tą melodyjką; gdy doszedł w ten sposób do środka mrocznożółtawej bramy, odwrócił się wolno, aby wyjść na ulicę. Jego rozszerzone z zaskoczenia źrenice nie doszły jednak do prostokątnej, jasnej plamy otwartej części odrzwi: po drodze u więzły w najciemniejszym kącie bramy, w którym jarzyła się para świetlistych, białych oczu jakby zawieszonych w próżni, bytujących w oderwaniu od nie istniejącej twarzy, głowy, postaci. Po sekundzie wahania Halski postąpił krok ku tym oczom; trzymały go one na uwięzi, czuł się jak lotnik, który wpadł w krąg nieprzyjacielskich reflektorów i nie może się wyswobodzić z ich białego, świetlistego uścisku.

— Pana tu przecież nie było? — rzekł cicho; było to pytanie najmniej w tej chwili ważne, a najbardziej dręczące.

— Byłem. Cały czas — rzekł ZŁY równie cicho. Były to pierwsze słowa tego człowieka, jakie usłyszał Halski; poczuł silne wypieki na policzkach i łomot własnego serca — tak sobie bowiem zawsze wyobrażał jego głos i akcent: niski, mocny, dźwięczny, pełen intonacji w rozciągniętej z kozacko pogardliwą manierą na pierwszej sylabie słowa „byłem”. Jednocześnie owa drżąca muzyczka z podwórza nasiliła się jakby, wchodziła między nich w żółtawy półmrok bramy, owijała ich jak namalowane na sfałdowanym płótnie tło jarmarcznego fotografa: jej nostalgiczna skoczność nie zagłuszała niczego, zaś wyjaskrawiała niesamowicie wszystko dokoła — tę bramę, ten półmrok, te oczy, te słowa.

— Gdzie jest Marta? — spytał twardo Halski; wraz z tym imieniem padającym w ciemność poczuł, jak ustępuje zeń trwożna emocja: uświadomił sobie nieodwołalną hierarchię ważności spraw.

— Dlaczego pan jej nie szuka? — rzekł ZŁY. Jakieś nieładne, niedopuszczalne szyderstwo tkwiło w tym pytaniu, które spowodowało, że reflektory białych oczu jakby przygasły, stropione nagłym wstydem.

— Ledwie trzymam się na nogach. — rzekł cicho Halski. — Ja wiem, że powinienem. — oparł się ciężko ramieniem o ścianę; melodyjka jakby straciła na swej smutnej dynamice, przeszła w obmierzłe i rozlazłe, tandetnie ckliwe solo skrzypcowe. Białe oczy nie drgnęły z miejsca, podtrzymująca, pomocna ręka nie wynurzyła się Halskiemu z ciemności.

— To po co pan wyłaził ze szpitala? — padło bezlitośnie.

— To było moim obowiązkiem — rzekł Halski — a zresztą. — podniósł głos — nie potrzebuję się tłumaczyć przed panem.

— Jasne. Nie potrzebuje pan. Ma pan prawo.

— Niech pan posłucha — Halski oderwał się od ściany i uczynił krok naprzód. — Nikt z nas dwóch nie ma żadnych praw do tej dziewczyny. Nikt. Ani pan, ani ja.

— Ani pan? — białe oczy jarzyły się identycznie jak przed chwilą, lecz w niskim, dźwięcznym głosie drgnęła ledwie dosłyszalna nadzieja.

— Ani ja — rzekł stanowczo Halski. — Kto może mieć jakieś prawa do Marty? Te prawa — dodał ostrożnie — będziemy sobie teraz zdobywać. Właśnie teraz.

— Ale pan ją kocha? — niski, dźwięczny głos z cienia nabrał chropawej zaczepności — prawda? Niech pan powie.

Z gasnącej muzyczki wyskoczyło naraz z zabawnym smutkiem solo klarnetowe i zabrzmiało jak pojękiwania tragicznego klowna. „Czy ta płyta nie skończy się nigdy? — pomyślał Halski, bliski rozpaczy — czy ja ją kocham? Czy ją kocham? tak silnie i prawdziwie, że mogę to poświadczyć w tej bramie, w tych ciemnościach, na tle tej melodii, wobec tych oczu? Takie przyświadczenia mają moc cyrografu, pisane są własną krwią, ich odpowiedzialność nasiąka czymś najcenniejszym jak bandaż na broczącej ranie. Tu nie ma żartów, tu nie wystarczą słowa, jakże łatwo wypowiadane wobec Olimpii, Kolanki, Kalodonta, nawet samego siebie. Tu trzeba poprzeć słowo gotowością na wszystko. Tu stoi człowiek, który ma prawo do rzeczy ostatecznych i jest w stanie czynić takie rzeczy. Boże! czy ta płyta nie skończy się nigdy?” W muzyce szalała perkusja, wybijająca z zapamiętałą siłą podrywający rytm.

— Kocham ją — rzekł Halski.

Białe oczy zgasły. — Panie Halski — rozległ się bardzo niski chropowaty głos z kąta — czy pan wie, że pan może już zostać w tej bramie? Zdarzają się takie rzeczy ludziom, którzy zbyt wcześnie wstają z łóżka po ciężkiej chorobie.

— Wiem — rzekł spokojnie Halski — ale dlaczego pan jej nie szuka?

W tej chwili do bramy wbiegł jakiś chłopak gwiżdżąc rozgłośnie. Wpadł na Halskiego, przystanął na moment, mruknął: — Przepraszam. — wyminął go i pobiegł ku podwórzu, oglądając się za siebie, w bramę. Halski poczuł, jak jakaś ręka pociąga go delikatnie z osmużonego światłem ulicznym przejścia w ciemność kąta. — Stoi pan w przejściu — posłyszał bardzo cichy głos. Rozejrzał się za oczami, lecz oczu przy nim nie było, natomiast łysnęła na sekundę zapałka i rozżarzył się ognik papierosa, dobywający czerwonawe kontury twarzy z ciemności. — Chce pan zapalić? — zapyta! ZŁY. — Chcę — rzekł Halski i wyciągnął rękę po papierosa.

— Szukam jej — rzekł ZŁY — byłem dziś cały dzień na ciuchach. Dusiłem takiego jednego kombinatora, sprzedawcę plamozników, wie pan, jednego z tych przy rozkładanych sklepikach. On wie, co się tam dzieje, ale tym razem nie umiał mi nic powiedzieć. Wczoraj był duży ruch na placu.

Melodia urwała się. „Jaka to była długa płyta” — pomyślał Halski i poczuł ostry żal, że się skończyła. Z każdą chwilą coraz bardziej brakowało mu tej muzyczki, jak nagle zasmakowanego narkotyku.

— Wiedziałem, że ten ślad z ciuchów będzie niepewny, i dlatego chciałem się z panem spotkać — ciągnął ZŁY. — Co dwie głowy, to nie jedna.

— Pan ją kocha? — spytał nagle Halski, ostro i niegrzecznie.

Białe oczy rozjarzyły się niebezpiecznie tuż przy twarzy Halskiego. — Nie pański zasrany interes — rzekł wulgarnie ZŁY.

— Nie mój? — zdziwił się głupio Halski. — Zresztą dobrze. Nie mówmy o tym.

— Mówmy — rzekł ZŁY ze sztuczną niedbałością, która najwięcej kosztuje. — Dlaczego mamy nie mówić? Widzi pan, ja tak nie potrafię. Dla mnie miłość to wtedy, jak bierze się dziewczynę za coś i do łóżka. Nie znam się na innych rzeczach.

— To chyba dlatego wystawał pan po nocach przed bramą Frascati, bo się pan nie zna na innych rzeczach — w głosie Halskiego była serdeczna, ciepła, ujmująca ironia. — Jak pan nie umie kłamać.

— Wystawałem — rzekł ZŁY i jakby mgiełka przysłoniła mu na ułamek sekundy świetlistość oczu — nie mam zamiaru kłamać. Lubię tę dziewczynę i włóczę się po nocach po Warszawie. Dlaczego miałem nie wystawać.

— Tak właśnie zaczyna się miłość.

— Możliwe. Ale miłość to co innego. To całowanie się, ślub, różne inne rzeczy. Jakieś takie bardziej do ręki. A to? Sam nie wiem, co to takiego.

— A mimo to chce mi pan pomóc w szukaniu tej dziewczyny? — zapytał drżącym z napięcia głosem Halski. Wraz z tymi słowami coś przesuwało się niewidocznie, lecz bardzo wyraźnie, w ciemnościach bramy rodził się nowy układ stosunków, nowy stan faktyczny. Chwilę trwała ciężka, przygniatająca cisza, pieczętowana rozżarzającymi się purpurowo ognikami chciwie palonych papierosów.

— Chcę — rzekł z prostotą ZŁY. Głos zmiękł mu, znikły zeń resztki zaczepności. — Co dwie głowy, to nie jedna — powtórzył bezmyślnie. — Po to się z panem spotkałem.

— Pan w ogóle potrzebuje sprzymierzeńca — zaatakował Halski, odrzucając papierosa. Oddech rwał mu się w piersiach z podniecenia.

— Potrzebuję. Stale — przyznał ZŁY. — Chociaż mam za sobą pana Kalodonta i innych.

— Wie pan — zaczął żarliwie Halski. — Ja od tak dawna myślę o panu, panie. Jak panu na imię?

— Heniek — rzekł po prostu, bez żadnej pozy ZŁY.

Halski zawaHal się: było to tak zwykłe i pospolite, to imię i ten sposób, w jaki zostało wypowiedziane, że coś załamało się w jego koncepcji. — Pan potrzebuje sprzymierzeńca — zaczął znów, lecz z mniejszym zapałem; nie mógł jakoś odnaleźć i zebrać tych wszystkich słów, które z taką swadą wykrzykiwał wobec Kolanki. Rzeczywistość odbarwiała i zubożała tamte tyrady, a jednocześnie wnosiła cierpki smak namacalności, którego nigdy nie było w wizjach, rozmyślaniach i rozmowach o ZŁYM. — Zwłaszcza w tej sytuacji — ożywił się naraz Halski. — Ten Dziarski chce pana mieć za wszelką cenę.

— Nie będzie mnie miał — rzekł lekceważąco ZŁY. — A zresztą. co ja mu zrobiłem? Ja nie popełniłem nic z tych rzeczy, o które mnie oskarżają.

— Wiem — rzekł Halski; poczuł, że wraca mu żarliwe przejęcie się tym wszystkim — wiem. Ja jestem po pana stronie. Jestem z panem. Ten Dziarski chciał mnie przyciągnąć, mówił Kolance, że ja się znam na panu, że pana odkryłem. To prawda. Ja pierwszy zorientowałem się w tym, co pan robi. I jestem po pana stronie od początku. — Żarliwość tych słów tak była przekonująca, że białe, rozjarzone oczy złagodniały, ściemniały. — Zresztą — dodał z przejęciem Halski — zawdzięczam panu życie. Odwiózł mnie pan wtedy do szpitala.

— Nie! — szarpnął się ZŁY, powstrzymując jakby siłą cisnące mu się na usta słowa.

— Jak to. nie? — rzekł niepewnie Halski. Trudno mu było w tej chwili grać, udawać. Wiedział dobrze, że to nie ZŁY przywiózł go do szpitala.

— Nie, nie i nie! — rzekł z rozdrażnieniem ZŁY, w głosie jego była najzwyklejsza kłótliwość człowieka, który nie ma racji i wie o tym — nic mi pan nie zawdzięcza. Zjawiłem się o kilka chwil za późno. Zresztą. nie wiedziałem, że to właśnie pana leją. To był przypadek, że się nad panem pochyliłem. Musiałem zaraz pryskać, gdyż ktoś nadchodził z tyłu. Ten, który odwiózł pana do szpitala — w głosie ZŁEGO zabrzmiała ulga.

Halski uśmiechnął się w ciemnościach: teraz nic już nie stało na drodze do przyjaźni.

— A kto to był ten facet? — spytał tonem wspólnika.

— Sam chciałbym wiedzieć — rzekł ZŁY — jakiś facet w meloniku. Kalodont z nim rozmawiał i też nie wie, kto to jest. Musi być duży kozak.

Halski westchnął ciężko i oparł się o ścianę. — Co panu jest? — zaniepokoił się ZŁY. — Źle się czuję — rzekł niepewnie Halski. Z ciemnego kąta oderwała się postać, dopadła jednym skokiem małej ławeczki przed mieszkaniem dozorcy, uniosła ją i nieuchwytnie szybkim ruchem postawiła koło Halskiego. — Dziękuję — wyszeptał Halski, siadając ciężko: mimo nagłej słabości na bladą, spoconą twarz wypłynął mu uśmiech uznania dla piekielnej zręczności ruchów tej niewysokiej, ciemnej postaci. — Może wody? — zatroskał się ZŁY. — Nie trzeba — rzekł Halski. Obserwował z napięciem sylwetkę ZŁEGO w mętnym świetle bramy. — „Tak go sobie wyobrażałem” — pomyślał. ZŁY siadł przy Halskim z rękami w kieszeniach. — Trzeba się zastanowić — zaczął. W tej chwili otworzyły się drzwi mieszkania dozorcy i wynurzyła się z nich postać starej kobiety. — Co tam z tą ławką? — zajazgotał swarliwy głos — to nie Ogród Saski! Odstaw pan na miejsce. — Ciociu — rzekł ZŁY pojednawczo — koledze zrobiło się słabo. Zaraz przyniosę z powrotem. — Słabo, cholera! — ujadała dozorczyni — wam, pijakom, zawsze słabo. Ale do wódki macie siłę, co? — Halski uśmiechnął się do swego towarzysza, taki sam uśmiech rozjaśnił suchą, ściągniętą twarz ZŁEGO: poczuli się naraz naprawdę kolegami, warszawska stróżka zacisnęła między nimi jakiś supeł. Dlaczego właśnie ona? Tego nikt nigdy w takich wypadkach nie wie.

— Idziemy — rzekł Halski. ZŁY pochwycił ławkę i postawił ją przed stróżką. — Ma pani — powiedział — ugryzłem ją pani, co? Co za ludzie w tej Warszawie? Stało się coś tej parszywej ławce, że na niej ktoś usiadł? Ma pani, niech się nią pani naje. — Dozorczyni mruczała coś o złodziejach i rzyganiu, ale już cicho, pod nosem. Halski wyszedł na ulicę i przysiadł ciężko na wsporniku z lanego żelaza, jaki zdobi każdą bramę. W tej samej chwili przed bramą zahamowała ostro, ze zgrzytem hamulców, buldogowata ciężarówka. Z szoferki wyskoczył przystojny facet w mundurze szofera MPK i zawołał do wychodzącego z bramy ZŁEGO: — Szefie! Tu! — wskazując na zakrytą brezentową budą platformę ciężarówki. Halski odwrócił się, zdezorientowany, ku ZŁEMU: na twarzy tego ostatniego nie było cienia zdumienia. Brezent odchylił się i wyjrzała spod niego sarmacka, wąsata twarz pod maciejówką. — Niech pan go podsadzi, szefie — rzekł szybko Kalodont, wskazując na Halskiego. Nim zdołał się obejrzeć, Halski znalazł się w lorze, podsadzony wprawnie, choć szorstko, przez silne ramiona ZŁEGO i Genka Śmigły. W ciemnościach platformy siedziała na ławeczce postać ludzka, pochylona, z twarzą ukrytą w dłoniach. Halski czuł się oszołomiony: szybkość wydarzeń, sprawność działania tych ludzi, zaś nade wszystko dziwaczny stosunek, łączący szofera MPK i starego, emerytowanego kioskarza z widmowym postrachem Warszawy przekraczały jego najśmielsze rojenia. Myślał prędko i gwałtownie, lecz myśli jego nie mogły już nadążyć za tym, co się tu działo. Różnica pomiędzy porannym oświadczeniem Kalodonta a ujrzeniem tegoż Kalodonta w roli podwładnego ZŁEGO należała do rewelacji, wywołujących szum w głowie.

Tymczasem nic było sekundy do stracenia: młody szofer referował coś ZŁEMU cicho i szybko, o jakimś wypadku, pościgu, wskazywał na zrozpaczoną postać w kącie i na leżący pośrodku spory pakiet. Powoli Halski zaczynał pojmować. Pożądał mnóstwa dodatkowych wyjaśnień, gnębiły go niezliczone pytania: a kto? a kiedy? a skąd? a dlaczego? — dusił je jednak w sobie, gdyż rozumiał, że ludzie ci w tej chwili potrzebują od niego czegoś, jakiejś pomocy. — To może być Marta — wtrącił naraz głosem słabym, lecz jasnym — myślę, że. — Oczywiście — rzekł ZŁY — jedziemy tam. Ale co zrobić z tymi biletami, jak pan myśli? — zwrócił się bezpośrednio do Halskiego. Halski poczuł, jak duma rozpiera mu schorowane piersi. ZŁY pyta go, co czynić, radzi się jego. Witolda Halskiego, jak postąpić w ważkiej, być może decydującej sprawie. „Te bilety! — pojął naraz w błyskawicznym olśnieniu — to ratunek!” — Myślę — rzekł w natchnieniu, łykając z trudem ślinę — że przekażemy je w odpowiedni sposób Dziarskiemu. To będzie sensacyjne pociągnięcie z naszej strony, prawda? — Wspaniale! — wykrzyknął cicho ZŁY — genialna myśl, doktorze! — Widać było, że od razu pojął wielostronność takiego kroku i korzyści zeń wypływające.. „Co za facet! — pomyślał niemal tkliwie Halski — teraz rozumiem, skąd te jego sukcesy. Czaszka pracuje! Długo nie trzeba mu niczego tłumaczyć”. Szofer MPK i Kalodont chłonęli każde słowo tego krótkiego dialogu: ich zdolność kojarzenia ustępowała jednak kwalifikacjom ZŁEGO i Halskiego. „Kto to jest ten nowy facet?” — myślał z sympatią Geniek; Halski podobał mu się na pierwszy rzut oka, nie warto tedy było o nic pytać, zwłaszcza na widok tej komitywy ze ZŁYM. „Nic nie rozumiem? — gryzł się nieco Juliusz Kalodont, ta komitywa po półgodzinnej rozmowie drażniła go trochę i naruszała jego prerogatywy drugiej po szefie osoby w zespole. — Przekażemy. Z naszej strony. Co się dzieje?” — denerwował się na wspomnienie słów doktora.

ZŁY podsunął się w stronę siedzącej w głębi postaci i ujął ją delikatnie za ramię. — Panie — powiedział. — Milicjaaaa! — zaczął krzyczeć Antoni Pająk w nowym napadzie histerii, lecz na widok białych oczu ZŁEGO głos jego cichł powoli, jak w słuchowisku radiowym. — Tak — rzekł ZŁY — widzę, że jest pan rozsądny. Włos nie zginie z pańskich wąsów, jeśli zaprowadzi nas pan tam, gdzie siedzi ta dziewczyna. — Dobrze — rzekł grzecznie Antoni Pająk, tak spokojnie, jak na codziennej odprawie listonoszów przed obchodem rejonu. Był bardzo zadowolony, że nie musi składać żadnych zeznań. — Wyleją mnie chyba z roboty — mruknął Geniek Śmigło, przesiadając się do szoferki wraz z Pająkiem — zostawiłem nowiutki autobus bez opieki, cholera! Żebym tylko zdążył, zanim okoliczni włościanie przerobią go na stodołę. — ZŁY położył rękę na splecionych dłoniach Witolda Halskiego. — Dziękuję panu — rzekł ni stąd, ni zowąd. Kalodont poczuł wzruszenie, ściskające mu gardło, chociaż nie miał najmniejszego pojęcia dlaczego. Ciężarówka ruszyła gwałtownie, blask latarni wleciał pod ciemność brezentu. Na dłoni ZŁEGO zalśnił czerwonawym błyskiem ogromny brylant.

— Od tego się zaczęło — rzekł cicho Halski, wskazując na sygnet. — Aha — rzekł ZŁY równie cicho. — Od tego się zaczęło. Opowiem kiedyś panu o tym. To jest pamiątka po wielkim grzechu. — Ciężarówka zwolniła przed skrzyżowaniem. — Marszałkowska — rzekł Kalodont, uchylając brezent. Poprzez Hałas miasta, dzwonki tramwajowe, zbity szum pojazdów, ruch uliczny i tysiąc odgłosów dobiegła uszu Halskiego z otwartego okna mijanego narożnego domu skoczna i smutna melodyjka, upiornie zabawna, nostalgiczna, wielkomiejska. „Zaczyna się” — pomyślał Halski. Życie zawirowało wokół niego z niewytłumaczalną szybkością.


Oliwkowy humber wjecHal z cichutkim szmerem do garażu. Wilga zostawił kluczyki w aucie i wszedł wolno na górę. Garaże były ciemne i puste, słychać było odgłos rzadko spadających kropel wody z nieszczelnie zakręconego kranu w kącie. Nie zapalając światła przeszedł przez pusty warsztat; odblask jasnej nocy kładł się tu na stołach i narzędziach brudnawymi pasmami poprzez okopcone, kwadratowe szybki. Są ludzie, którzy boją się pustych, ciemnych wnętrz — inżynier Wilga nie należał do nich. Zapalił papierosa i przystanął na chwilę; następnie wszedł do kantoru i otworzył drzwi od mieszkania. Pośrodku pobojowiska na skórzanym fotelu leżała Marta i spała. Cienie zmęczenia i zdenerwowania kładły się, mimo snu, na jej policzkach, delikatny, perlisty pot lśnił na jej czole i nad górną wargą. W pokoju było niewypowiedzianie duszno. Wilga nie zamknął żadnych drzwi za sobą. Spojrzał na Martę z nienawiścią i podszedł do stołu. Znalazł szklankę, wylał z niej resztkę herbaty na podłogę, spłukał wodą sodową z syfonu i nalał sobie do połowy czystego ginu, który wypił wolno, ze smakiem. Obrzucił ponownie długim spojrzeniem Martę, lecz zawarta w nim nienawiść jakby lekko stępiała. Wódka smakowała mu jak nigdy w życiu. Nalał sobie powtórnie, niemal pełną szklankę. „Gin, jak się okazuje, należy pić szybko i w dużych ilościach” — zanotował w pamięci nowo nabytą mądrość życiową. Wypił i poczuł nie znaną dotąd błogość. „Jak wiele czasu traci się w życiu na niepicie wódki” — pomyślał, dumny z nowej maksymy i nalał znowu. Ze zdumieniem — stwierdził, że nigdy jeszcze nie doznawał tak świetnych alkoholowych rozkoszy, jak w tej chwili. „Tyle lat. Tyle zmarnowanych lat” — dręczył się wyrzutami, zapominając o oceanach wódki, jakie w życiu wypił; zdawało mu się, że dopiero teraz, w tej chwili poznaje smak i szczęście ukryte w tym ognistym płynie. Machinalnie przekręcił gałkę radia: z głośnika rozległa się skoczna i smutna zarazem muzyczka, która bardzo mu się spodobała. Marta drgnęła nerwowo i obudziła się: jednym spojrzeniem ogarnęła sytuację. Wilga podnosił do ust pełną szklankę wódki. Spojrzał na Martę bez nienawiści, lecz z obraźliwą pogardą. Marta nie bała się, czuła tylko przeogromne zmęczenie. „I znów ta kukła tutaj” — pomyślała z obezwładniającym znużeniem.

Na dole rozległ się przytłumiony Hałas wjeżdżającego do garażu rozklekotanego auta, po czym szybkie kroki na schodach i w drzwiach stanął Meteor. — Aluś! — krzyknął — co się dzieje? Gdzie ten transport? — Wilga spojrzał nań wesoło. — Co znaczy gdzie? Kitwaszewski pojecHal z tym wszystkim. Możeś się z nim rozminął? — Czekałem godzinę przed bramą na Wilczej — zawołał Meteor — i nic. Nikogo nie było — zapalił nerwowo papierosa. — Zgaś to radio! — wrzasnął naraz histerycznie; przekorny, jakby przedrzeźniający klarnet pędził po synkopach skocznej i smutnej melodyjki jak w opętańczym majufesie. — Nalej sobie kielicha — rzekł pogodnie Wilga, podsuwając Meteorowi gin. — Wyjątkowo smaczna wódka.

Na dole rozległ się ciężki, znajomy szum motoru chevroleta i Meteor skoczył na halę warsztatową, do okna. — Kitwaszewski! — wykrzyknął i rzucił się ku schodom. Zastanowiło go, że przez pustkę garaży ku schodom idzie kilka postaci, a nie jedna. „Pewnie ludzie z gwardii — pomyślał — co się mogło stać?” Zeskakiwał po dwa stopnie w dół po krętych, wąskich schodach.” Po chwili na górze stanęło pięć postaci, z których pierwsza ciągnęła bezwładny tułów Jerzego Meteora za cienką, gabardynową marynarkę, zamsz jego wytwornego obuwia zdzierał się o drzazgi zniszczonej podłogi warsztatu. — Tędy — rzekł idący przodem Antoni Pająk, odbiegł go wszelki strach, doznawał nawet nieokreślonego wrażenia słuszności swego postępowania, szedł mścić się za poniżenie pocztowej godności. — Jurek — zawołał z głębi mieszkania Wilga — kto przyjecHal? — Na progu stołowego stanął ZŁY z wleczonym po podłodze, bezwładnym Meteorem w spuszczonej do dołu ręce. Szedł powoli na środek pokoju, z oczami wbitymi w Martę. W oczach tych nie było nic, poza przeraźliwą białością. Marta zerwała się z dłońmi przy szyi, na twarzy jej zabłysła radość. Białe oczy ciemniały aż do odcienia łagodnej szarości: po raz pierwszy w życiu ZŁY stał twarz w twarz z Martą i w momencie tym Marta nie bała się. Dziwne, skłębione uczucia wypełniły mu duszę, przyszłość jak jasny, słoneczny szlak zamigotała naraz w jego wyobraźni. Puścił Meteora, który grzmotnął o podłogę jak gabardynowy worek z kośćmi, i wyciągnął ręce. W radio rozległo się niedobre, męczące solo skrzypcowe, sztuczne i ckliwe. — Witold! — krzyknęła Marta zdławionym głosem; minęła ZŁEGO i przypadła do szczupłej wychudzonej postaci w śmiesznej, kusej, za krótkiej, za wąskiej i za ciasnej odzieży. Halski pochylił się nad Martą. ZŁY odwrócił się ku stojącemu za stołem Wildze. Inżynier Albert Wilga wzniósł trzymaną w ręku, pełną szklankę wódki. — Prosit! — rzekł jasnym, wesołym głosem — tylko pana tu brakowało do kompletu. Właśnie myślałem sobie, że i pan się zjawi. No i proszę.

— Przytknął szklankę do warg i przechylił głowę do tyłu. Oczy ZŁEGO rozjarzyły się jak topiona stal. Nieuchwytnym ruchem wypuścił do przodu ramię i wąskie wargi Alberta Wilgi pokryły się krwią, wódką i tłuczonym szkłem.

W kantorze rozdzwonił się telefon. Stojący na progu Geniek Śmigło błyskawicznie poderwał słuchawkę. — Pana Herojewskiego! — rozległ się męski głos — szybko! Tu Wcześniak! — Geniek oderwał słuchawkę od ucha, spojrzał na nią, po czym spojrzał poprzez przedpokój w mieszkanie, skąd dochodziły krzyki, kotłowanina, głuche razy i skoczna, a zarazem smutna muzyczka, z której wybijały się dźwięki przyśpieszającej rytm perkusji. Przyłożył znów słuchawkę do ucha i rzekł: — Panie Wcześniak! Jeszcze nie teraz. Ma pan trochę czasu. Najprzód tu nastąpi rozwiązanie. Poród trwa. — Po czym rzucił słuchawkę na widełki, dobył z kieszeni scyzoryk, otworzył go i ujął drut telefonu w rękę. — Zaraz — posłyszał głos z przedpokoju: na progu stał Halski. — Kto dzwonił? — spytał szybko. — Jakiś facet. Podał nazwisko: Wcześniak — rzekł Geniek. — Bardzo dobrze — pochwalił Halski. — Funkcjonuje pan bez zarzutu. — Geniek uśmiechnął się: ten chudy, mizerny facet podobał mu się coraz więcej, wnosił jakiś ład, jakąś organizację w to wszystko, coś, czego brakowało ich romantycznemu szefowi. — Telefonu niech pan nie rusza — rzekł Halski — przyda się. — Na progu stanął ZŁY. — Co jest? — spytał.

OddycHal najspokojniej pod słońcem, jakby dopiero co skończył jeść lody. — Nic — rzekł Halski, szukając gorączkowo w książce telefonicznej — już mam. — Nakręcił numer i rzekł po chwili w słuchawkę: — Czy mogę prosić porucznika Dziarskiego? — Milczał parę sekund, potem dodał:

— To ważna sprawa. Proszę mnie z nim połączyć. Muszę mu złożyć bardzo ważne oświadczenie. Na pewno jest w biurze. Moje nazwisko? Mówi Halski. Doktor Witold Halski. — Uśmiechnął się do ZŁEGO i do Marty, która wraz z Kalodontem stanęła na progu kantoru. — Halo? — rzucił w słuchawkę. — Czy porucznik Dziarski? Tu doktor Witold Halski.

— Gdzie pan teraz jest? — rozległ się w słuchawce spokojny, lecz energiczny głos — poszukujemy pana. W szpitalu panuje przekonanie, że pana porwano.

— Nieścisłość — uśmiechnął się Halski — porwano kogoś bardzo mi bliskiego, ale nie mnie.

— Wiem o tym — leciutka niechęć pojawiła się w energicznym głosie — jesteśmy na trepie panny Majewskiej. Niestety, pani Majewska zbyt późno złożyła meldunek o zniknięciu córki, stąd ta zwłoka.

— Ciekawe? — rzekł Halski — to znaczy, że wiecie, gdzie ja jestem. Bowiem Marta Majewska jest ze mną. Dla pewności, o ile będzie pan miał trudności w skontaktowaniu się z nami, proszę zapewnić panią Majewska, że Marcie nie stanie się nic złego, mimo że raczej nie wróci na razie do domu.

W słuchawce zapanowała cisza. — Doktorze — rzekł porucznik Dziarski po chwili głosem, jaki dobywa się zazwyczaj spoza przygryzionych wściekle warg — boję się, że miesza się pan w nie swoje sprawy.

— Oczywiście — rzekł pogodnie Halski — mieszam się. I Marta też. Ta biedna dziewczyna boi się wracać do domu. Dręczy ją obawa, że będziecie z niej dusić zeznania o ZŁYM.

— Co ma ZŁY wspólnego z porwaniem Marty? — w głosie Dziarskiego nurtowała podstępna, starannie skrywana nadzieja.

— Nic z tego, panie, poruczniku, czego się pan spodziewa, co by pana uradowało. ZŁY nie porwał Marty. Przeciwnie. Uwolnił ją dziesięć minut temu z rąk bardzo osobliwych facetów., Powinni oni pana bardziej interesować niż ZŁY — Halski spojrzał na sylwetkę człowieka o białych oczach: stał oparty niedbale o biurko, paląc papierosa i przysłuchując się z napięciem. Jakaś niesamowita, sprężona siła biła z jego niewysokiej postaci, z jego ściągłej, chudej twarzy.

— Czyli że pan, doktorze — rzekł wolno Dziarski — jest razem ze ZŁYM. — Nakrył szczelnie tubkę dłonią, nacisnął nogą dzwonek pod biurkiem i rzekł cicho do sierżanta Maciejaka, który natychmiast stanął w drzwiach jego gabinetu: — Stwierdzić numer, z którym jestem połączony! — Maciejak szybko i bez słowa wyszedł.

— Jestem — rzekł poważnie Halski — i pozostanę, dopóki wszystko się nie wyjaśni. Walka o spokój w tym mieście, rozumie pan, poruczniku? Wie pan, jak to ciągnie i urzeka, sam tkwi pan w tym po uszy.

Śmigło i Kalodont wpatrywali się w Halskiego jak urzeczeni. „Świetny facet! — pomyślał z uznaniem Geniek — i nasz”. Kalodont gładził nerwowo wąsy. „Co? Miałem nosa?” — chwalił się w duchu.

— Ostrzegam pana — rzekł sztywno Dziarski — że będzie pan odpowiadał przed sądem za te numery. Wraz ze swym wspólnikiem. Za nielegalne działanie poza prawem i wbrew prawu. Za samosąd i wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę. Bowiem wyobrażam sobie, coście nawyrabiali tam, gdzie teraz jesteście.

— Zgoda — rzekł z namaszczeniem Halski i zawołał: — Niech pan nie odkłada słuchawki! Chciałbym się jeszcze z panem umówić w celu przekazania panu pakietu ze skradzionymi biletami na niedzielny mecz Polska-Węgry. Będzie tego z parę tysięcy sztuk, tak na oko.

— Cooo? — opanowany głos Dziarskiego zadrżał wyraźnie.

— Jeszcze pan nic nie wie o tym numerze? No, no! To właśnie informujemy pana jako ci, którzy odkryli to brzydkie nadużycie. Po co narażać skarb państwa na taką stratę, prawda? Chciałem zatrzymać te bilety dla znajomych, bo wyobraża pan sobie, jak ciężko będzie taki bilet dostać, ale ZŁY mi nie pozwala. Twierdzi, że trzeba być w porządku i oddać państwu, co państwowe. Uważa, że parę tysięcy znajomych, zaopatrzonych w skradzione bilety po spekulacyjnych cenach, może narobić niepotrzebnego bałaganu na tej poważnej imprezie. ZŁY, jak pan wie, nie znosi bałaganu i nieporządków.

W słuchawce panowała cisza.

— Wobec tego jutro otrzyma pan te bilety — ciągnął swobodnie Halski — i proszę się nie fatygować zbyt uciążliwą indagacją tego, kto je panu przyniesie, gdyż będzie to przygodny posłaniec, jakiś opłacony, wzięty z ulicy chłopak. A zatem. do zobaczenia niebawem, poruczniku.

Odłożył słuchawkę.

— Idziemy — rzekł ZŁY, rzucając niedopałek na podłogę — za pięć minut Dziarski zjawi się tutaj z kompanią alarmową.

— Co z pocztylionem? — spytał Kalodont. W tej chwili na progu zjawił się Antoni Pająk: na biodrze zwisała mu z prawdziwie pocztową godnością wielka, parciano-skórzana torba. — Jadę z wami — rzekł niezłomnym głosem Pająk. — Teraz nie możecie mnie porzucić. Ani milicja, ani ci tam — wskazał na mieszkanie Wilgi — nie uwierzą, że poznaliśmy się przypadkowo. Dla nich jestem już waszym człowiekiem. A zresztą. może się przydam? — uśmiechnął się nieśmiało pod nieokreślonego koloru wąsem. — Jestem bardzo sumienny pracownik — to mówiąc, przycisnął do siebie mocno torbę, w której leżały rozsypane przez Kruszynę, a teraz starannie pozbierane z podłogi listy. — No, to ładuj się pan — rzekł Śmigło do Pająka i wszyscy zbiegli na dół. ZŁY wsadził Martę na platformę i pomógł Halskiemu. — Co za maszyna! — westchnął z zazdrosnym podziwem Geniek, przechodząc obok oliwkowego humbera. Kalodont i Pająk wdrapywali się, sapiąc, na platformę. Geniek zapuścił motor i chevrolet wyjecHal wolno z bramy. Pod brezentem budy panowała cisza, ZŁY czuł zapach włosów siedzącej przy nim Marty i brzydkie myśli rozsadzały mu czaszkę. Witold Halski gryzł wargi w męczącym skrępowaniu: miał Marcie tak wiele do powiedzenia, lecz wiedział dobrze, co się dzieje ze ZŁYM. i żadna siła na świecie nie zmusiłaby go teraz do mówienia. Marta zdawała się oczekiwać tych słów ze strony Halskiego, w końcu jednak zrezygnowała z nich i poczuła się znów bardzo nieszczęśliwa, daleko bardziej, choć inaczej, niż w roli więźnia obleśnego inżyniera Wilgi. Wyjęła coś białego ze swego koszyczka i powiedziała: — Proszę zobaczyć, jaki świetny kostium kąpielowy kupiłam na ciuchach. — Było to odezwanie się w przestrzeń, bez adresata, lecz każdy, nie wyłączając Pająka, odniósł wrażenie, że skierowane zostało właśnie do niego, dzięki czemu nastrój poprawił się wyraźnie. — Cacy, cacy — rzekł pan Juliusz Kalodont, manipulując przy pakiecie z biletami — sprawiedliwość nakazuje nam jednak zaopatrzyć się w bilety na ten wspaniały mecz. Po jednym dla każdego z nas, prawda, szefie? Taka okazja! — Nie, panie Juliuszu — rzekł łagodnie ZŁY — musimy je zwrócić. — Już nie przesadzajmy — rzekł z uśmiechem Halski — po jednym możemy wziąć. Przecież musimy być na meczu. Jestem przekonany, że będziemy tam mieli mnóstwo do roboty. Jest to nasz obowiązek społeczny, prawda? — Niewidzialny uśmiech rozjaśnił wnętrze budy; był to uśmiech zbiorowy. Nie widząc się wzajemnie, uśmiechnęli się wszyscy tak właśnie, jak uśmiechają się ludzie pewni uczciwości swego postępowania i słuszności swych czynów, mimo pozorów świadczących przeciw nim.


Dziarski potrzymał parę sekund słuchawkę przy uchu, po czym odłożył ją wolno. Wszedł Maciejak z kartką papieru w dłoni. — „Inż. Albert Wilga — Warsztaty samochodowe — Ulica Krochmalna” — przeczytał na głos Dziarski. Wstał i rzekł do stojącego przy oknie redaktora Edwina Kolanki: — Jedzie pan ze mną? — Kolanko palił papierosa w zamyśleniu. — To jednak Halski — zaczął i po chwili odparł niezdecydowanie: — Czy warto? Na pewno już tam nikogo nie ma. Weźmie pan ze sobą kilku ludzi? — upewnił się. — Nie — rzekł Dziarski — pojedziemy we dwójkę. — Jadę — rzekł niechętnie Kolanko. Widać było, że wstyd każe mu przezwyciężyć strach.

W dziesięć minut potem czarny, lśniący lakierem citroen zatrzymał się na rogu Żelaznej i Krochmalnej. Kolanko i Dziarski wysiedli, porucznik zamknął wóz. Dziarski spojrzał na zegarek; dochodziło wpół do dziesiątej. Odnalazł dom, sprawdził numer i szyld firmowy; brama była szeroko otwarta. Wszedł wolno i ostrożnie na podwórze. Kolanko posuwał się o krok z tyłu. Centralna partia garaży otwarta była na oścież — pusta, ciemna, cicha. Dziarski wyjął z kieszeni silną lampkę elektryczną i snop białego światła przeciął ciemność, skacząc po obszernej przestrzeni garażowego boksu. — Ho, ho — mruknął Dziarski: jaskrawy pas światła wydobył z ciemności luksusową limuzynę. Dziarski podszedł bliżej. — „Humbcr” — odczytał markę auta i zajrzał do środka. — Z przedsiębiorstwa pana Jussefa Ali Chassera — uśmiechnął się cicho. — Nie rozumiem? — rzekł sunący za nim Kolanko. — Nic, nic — machnął ręką Dziarski — kółka zaczynają do siebie pasować, kręgi się zamykają — dorzucił jeszcze bardziej zagadkowo. W skaczącym świetle ręcznego reflektora zalśniły żelazne, kręte schody: Dziarski zbliżył się, posłał w górę słup światła, nasłuchiwał przez chwilę. Nie dobiegł go żaden odgłos. — Idziemy tam? — spytał niechętnie Kolanko, wskazując ruchem głowy schody. — Nie — rzekł cicho Dziarski — nikt nas tam nie wzywał. Jesteśmy ze służby porządkowej i nie mamy nakazu rewizji. — Wolnym krokiem, rozglądając się bacznie, opuścił garaż. Kolanko otarł nieznacznie pot z czoła. Przestał się bać, lecz odczuwał głębokie niezadowolenie. Coś pcHalo go na górę, na schody, jakiś nie zwalczony do końca instynkt zatruwał mu spokój. „Już byli tacy ciekawi — uspokajał się i dręczył jednocześnie — których taka ciekawość zaprowadziła w piach. Tej dziennikarze”. Bolesny skurcz ścisnął mu serce.


Pan w meloniku szedł Szerokim Dunajem do murów obronnych, przez chaos rusztowań i sterty desek wykańczanego Barbakanu. Na ulicy Freta wszedł do małej, nisko sklepionej restauracyjki i usiadł w kącie na dość niewygodnym zydlu. Zjawił się kelner o wyglądzie chorego na śpiączkę krajowca z egzotycznych powieści, u którego pan z parasolem zamówił marynowanego śledzia i schab z kapustą. Śledź był zanadto wymoczony, za to kawałek schabu przy kości pachniał apetycznie pomiędzy wzgórkami umajonych zieleniną kartofli i wonnym trzęsawiskiem pikantnej kapusty. Pan z parasolem spałaszował to danie dzielnie i z energią, której trudno było się domyślić w jego wątłej i raczej dystyngowanej postaci. Kelner, ofiara muchy tse-tse, przyniósł dość wodnistą kawę, po wypiciu której pan z parasolem wyjął z kieszeni jakąś książkę i pogrążył się w lekturze.

Oderwał się od książki, gdy za okratowanymi szybkami stylowego okna zapadał już mrok. „Ciekawe — pomyślał — że wielka mistyfikacja literatury kryminalnej polega na braku luk w potoku wypadków. W powieściach tych dzieje się zawsze coś, co wypływa z żelazną logiką strumienia zdarzeń. Tymczasem prawdziwe życie pełne jest luk, w których się nic nie dzieje. Coś przestaje się dziać i następuje luka. Taka jak teraz. Siedzę i nie wiem, co dalej czynić? Stąd nieodparty wniosek, że jedynym motorem wszelkich poszukiwań i detektywnych przedsięwzięć może być i jest wyłącznie wszechmocny przypadek!” Schował książkę do kieszeni, zapłacił i wyszedł.

Pogoda zepsuła się, chmury zwisały ciężko, podświetlone łuną wielkiego miasta, zerwał się porywisty wiatr. Upięte jak świetliste kwiaty a ścianach domów latarnie rzucały fioletowe blaski i cienie. Ulice były puste, mimo niezbyt późnej pory. Pan z parasolem minął oparkanienie świeżych budów i wszedł w ciemny, wyboisty wąwóz Nowomiejskiej: głębi jaśniał rzęsiście oświetlony Rynek, co pogłębiało jeszcze mrok ulicy, nieporządnej i pełnej zakamarków jak zaplecze obstawionej dekoracjami sceny. — Panie — rozległ się cichy, lekko schrypły głos. Pan w meloniku odwrócił się powoli, niedbale, lecz pełen wewnętrznej czujności: głos dobywał się z wnęki wąskiego łuku okładanej głazami sieni, niezbyt dobrze widocznej spod desek, drabin, rusztowań. — Panie — powtórzył schrypły głos, tym razem bardzo blisko, tuż nad uchem — kup pan cegłę. — W tej samej chwili pan w meloniku został siłą wciągnięty między ubielone wapnem deski; ciągle nie widział postaci, która wymówiła te zastanawiające słowa, natomiast na wysokości swej twarzy, tuż przed nosem, dostrzegł pięknie opakowaną w gazetę ogromną cegłę. Jeszcze moment, a zetknięcie się cegły z jego nosem mogło nabrać cech wstrząsającego realizmu. Cofnął się odruchowo, lecz mocna dłoń trzymała go za marynarkę na plecach, dzierżąc krzepko tym chwytem całą postać. Odwrócił tedy twarz, ku osobliwemu sprzedawcy i spytał: — A co to kosztuje, ta cegła? — Z białawych ciemności rusztowań wionął oddech, dający pewne pojęcie o niedawnych przeżyciach gastrycznych kupca. — Dwadzieścia złotych — rzekł schrypły głos. — Nawet niedrogo — zdziwił się pan w meloniku; wyjął bez sprzeciwu niebieskawy banknot i podał w ciemność. — Zgadza się — rzekł schrypły głos — a to dla pana. — Słowom tym towarzyszyło serdeczne wręczenie cegły, które lekko zachwiało postacią pana w meloniku; jednocześnie poczuł, że jest wolny. Otrzepał ubranie z bezpośredniego kontaktu z rusztowaniami, oddalił się o dwa kroki i rzucił z odrazą trzymaną dotąd w ręku cegłę w śmietnisko najbliższej budowy. Po chwili posłyszał przy sobie schrypły głos. — Panie — mówił głos z akcentem groźby — podnieś pan cegłę! No, już! Kupione, to kupione, tu jest przyzwoity interes. — Pan w meloniku pochylił się i podniósł cegłę. Wzdychając ciężko powędrował ku Rynkowi z nowym sprawunkiem w ręku. Uszedłszy ze dwadzieścia kroków posłyszał przed sobą lekki szmer i spoza koryta z rozrobionym wapnem wynurzyła się długa, ciemna sylwetka, która jednym skokiem przecięła mu drogę. — Panie! — posłyszał cienki, świszczący głos nad sobą — kup pan cegłę — i długa, koścista łapa, dzierżąca ogromną cegłę tym razem bez opakowania, wysunęła się ku niemu z ciemności. Pan w meloniku już chciał rozpocząć pertraktacje; gdy nastąpiło coś, na co zareagował cichutkim gwizdem zdumionego podziwu. Z tyłu, za plecami pana w meloniku rozległo się ciche, lecz stanowcze wołanie: — Jasiu! Puść pana. Pan już kupił cegłę. — Zagradzająca drogę postać cofnęła się sprawnie i bezgłośnie w cień cichych budów. „Cóż za solidne przedsiębiorstwo” — pomyślał z uznaniem pan w meloniku. Po czym ruszył w stronę Rynku, porzucając zaraz za rogiem kłopotliwy nabytek.

Zatoczył spory łuk przez Zapiecek, Piwną i Szeroki Dunaj, po kilku minutach raz jeszcze znalazł się koło Barbakanu i ruszył tą samą drogą w Nowomiejską. Po chwili rozległo się to samo:

— Panie, kup pan cegłę — i znów dał się wciągnąć poza szalunek, aż do wąskiej sieni. — Panie — zaczął solidny kupiec i przerwał: w niepewnych smugach mżącego z oddalonego Rynku światła dostrzegł, kogo ma przed sobą. — To pan? — rzekł lekko zaskoczony. — Czego się pan tu obija? Już raz pan kupował, nie? Chce pan jeszcze raz? Towaru nie brak. — Dawaj forsę! — rzekł cicho i zimno pan w meloniku. — Coś ty? Chory? — spytał raczej szyderczo chrypliwy głos. — A może ja mam ci trochę zdrowia odebrać, łachu? — Prowizoryczna lampa na rusztowaniach Barbakanu zachybotała w tej chwili pod silnym podmuchem wiatru i małe oczka kupca rozszerzyły się strachem: w skąpej poświacie lśnił czarno duży rewolwer. — Jakbym ci teraz władował w bambuch, to nawet by nikt nie słyszał — rzekł pan w meloniku tonem pogodnym, wręcz żartobliwym; istotnie, lufa rewolweru tkwiła dosłownie w brzuchu kupca. — No, dawaj dziadźki! — powtórzył wesoło pan w meloniku, wpierając się swobodnie, choć mocno we wnękę wąskiej bramy. Kupiec opuścił jedną z wzniesionych w górę pod pierwszym wrażeniem rąk, wyjął z kieszeni dwadzieścia złotych, zamacHal pojednawczo banknotem i uniósł natychmiast rękę do góry. — Coś ty? — rzekł pan w meloniku — bądź poważny. Dwadzieścia złotych? Pluj wszystko, aż do końca. Całodzienny targ. — Kupiec łysnął rozpaczliwie małymi oczkami. — Kolego — rzekł błagalnie — tak nie można. Ja nie pracuję dla siebie, nie jestem inicjatywa prywatna. Ja skromny pracownik. Zatrudniony. Jak się wytłumaczę w wydziale? Przecież konkurencji nie ma, tu wszystko monopol. Jak nie przyniosę czegoś, choćby paru złotych, to mnie wyleją albo jeszcze gorzej. — Co ty powiesz? — zainteresował się pan w meloniku i schował rękę z rewolwerem do kieszeni marynarki w ten sposób, że lufa godziła całkiem wyraźnie w rozmówcę, — a w jakim wydziale pracujesz? — Wydział cegieł — rzekł spiesznie kupiec — detaliczna sprzedaż materiałów budowlanych. — No, to już — rzekł flegmatycznie pan w meloniku — dawaj forsę! — Kupiec dobył nieporządny pęczek zmiętych banknotów z kieszeni i wręczył je panu w meloniku.

— Masz — rzekł głosem nabrzmiałym niezasłużoną krzywdą — udław się! — Nie rozumiem — podtrzymał taktownie konwersację pan w meloniku — dlaczego tak mało bierzesz za cegłę? Przecież taka cegła z twoich rąk warta jest co najmniej stówkę? — Ja też tak uważam — rzekł niechętnie kupiec — ale szef wydziału nie pozwala brać więcej. Mówi, że dwudziestaka każdy chętnie da i nawet nie zawiadomi milicji. A jak nawet zawiadomi, to i tak będzie mała draka i milicja nawet posterunkowego nie przyśle, bo się nie opłaci dla takich groszowych sum. A nam się opłaca per saldo. Pięćdziesięciu klientów przez noc i już można żyć. — Racja — westchnął pan w meloniku — słusznie. Głowa ten wasz szef, co? Inteligentny człowiek. — A tak — przyznał schrypły głos — bo ty, bracie, w tym swoim wolnym zawodzie długo nie pociągniesz. Tylko praca zespołowa, tak w pojedynkę nie można. Kolektyw, ot, co! Organizacja, monopol, skala. Dziś mnie zabierzesz kasę, ja zamelduję, gdzie trzeba, raz jeszcze podskoczysz i jeszcze raz, melduneczki popłyną i nawet się nie obejrzysz, jak cię Kudłaty gdzieś zachachmęci. My ludzie Kudłatego — dodał z dumą w głosie — narwiesz się w końcu, bracie. — Racja — rzekł pan w meloniku z troską — sam bym się gdzieś zapisał, do jakiejś większej instytucji. Masz rację, kolego. Ty, nie gniewaj się na mnie, masz te parę złotych i nic miej do mnie żalu. Pozwolisz tylko, że swojego dwudziestaka wycofam? Sam rozumiesz, ze względów prestiżowych. — Oddał kupcowi pęk banknotów i poczęstował go papierosem. Kupiec zaciągnął się głęboko, skupiony namysł odbił się na jego czole. — Chodź — rzekł po chwili — poznam cię z jakimiś ludźmi, którzy mogą coś dla ciebie zrobić. — Wyszli z bramy i poszli w kierunku Rynku. — Jasiu! — zawołał kupiec w stronę rusztowań, gdy mijali koryto z wapnem — zaraz wracam, dobrze? — Dobra — dobiegł go świszczący głos z ciemności. — Wygląd to ty masz w dechę — kupiec przyjrzał się uważnie panu z parasolem — na emeryta. Jak przedwojenny szopenfeldziarz. Zamaskowany jesteś w kichy — dodał z uznaniem.

Na Rynku hulał wiatr ciepły, lecz nieprzyjemny: lampy kołysały się gwałtownie, wprawiając w nieustanny ruch bruki i mury. Z otwartych drzwi restauracji „Pod Bazyliszkiem” wytoczył się na ulicę wysoki, chudy mężczyzna w brudnej, siatkowej koszulce, w wytłuszczonej cyklistówce na ciemieniu i w świecących od smarów, drelichowych spodmach. Był bardzo pijany, zataczał się, lecz nie Hałasował. Przy wejściu w Zapiecek zbliżył się od tyłu do pana w meloniku i kupca, po czym nagle rąbnął z całej siły tego ostatniego w plecy. Kupiec odwrócił się raptownie, gotów do awantury, lecz na widok pijanego skrzywił się tylko niechętnie, bez urazy i rzekł: — Ach ty, palancie! Aleś się uperfumował Czego chcesz, Kitwaszewski? — Ty, Jumbo, pożycz stówkę — zabełkotał niewyraźnie, lecz całkiem do rzeczy Kitwaszewski — jutro dostaniesz z powrotem. Mówię ci — kontynuował rozlewnie — jaka u nas rozróba! Muszę zaraz wracać do garażu, kurza twarz, tylko się trochę nawalam. Ale daj czerwońca, nie bądź wszarz, Jumbo, jutro ci oddam na placu, dobra? — Zejdź ze mnie, nędzarzu — rzekł Jumbo z godnością — Dostaniesz czerwońca, to ci się w brzuchu zapali. Nie widzisz, że jestem służbowo, przy pracy? — Z tym paralitykiem? — zdziwił się Kitwaszewski, wskazując na pana w meloniku — ja go skądś znam, tego ciemniaka? — zastanowił się, pełznąc wzrokiem z pijackim wysiłkiem po postaci z parasolem. — Aha! — przypomniał sobie — to ten od tego dracznego wozu, co u nas stoi. O, rany! — przypomniał sobie coś i zmartwił się nie na żarty — muszę wracać. Wilga mnie zabije, jak się dowie. — Doskonale — rzekł nieoczekiwanie pan w meloniku — jedziemy razem. Tez mam interes do Wilgi. Kitwaszewski, łap taksówkę A ty, Jumbo — zwrócił się do oniemiałego ze zdumienia kupca — nie martw się. Już nie takich jak ty kołowałem. To moja funkcja. Jestem inspektorem od lotnych kontroli, rozumiesz? O tobie pójdzie dziś raporcik złoto! Uczciwy, sumienny i odpowiedzialny pracownik Przyjemnie, co? Może jakiś awansik, premia — Jumbo skłonił się z szacunkiem i wylewnie uścisnął dłoń pana w meloniku. — Panie inspektorze — wybąkał — nie byłem przygotowany Proszę kiedyś zajść niesłużbowo, tak prywatnie, na kielicha Będzie nam z Jasiem niewymownie miło — Kitwaszewski zatrzymał przejeżdżającą Piwną taksówkę.

W taksówce Kitwaszewski nie wyrzekł słowa Dyscyplina górowała w nim nad zamroczeniem Po dziesięciu minutach skręcili z Żelaznej w Krochmalną, na samym rogu rozminęli się z czarnym, niskim citroenem mknącym na szeroko rozstawionych kołach jak mały, zawzięty bull-terner.

Przed bramą właśnie przystanęła jakaś taksówka. — Proszę się zatrzymać — rzekł szybko pan w meloniku do szofera i zapłacił, rzucając bystre spojrzenie na taksówkę przed bramą wyskoczyła z mej w tej chwili niezwykle barczysta postać, zatrzaskując za sobą nerwowo drzwiczki, po czym szybko wbiegła do bramy. Pan w meloniku wysiadł za gramolącym się chwiejnie Kitwaszewskim, który nie bardzo się nim interesował. Kitwaszewski przeszedł podwoi ze zataczając się i znikł w ciemnościach garaży. Pan w meloniku posuwał się za nim w pewnej odległości i nader ostrożnie. Po chwili z ciemności odległego boksu dobiegł go szum lejącej się wody i bełkotliwe parskanie; domyślił się od razu, ze to Kitwaszewski włożył głowę pod kran przed rozmową z Wilgą.

Pan w meloniku odnalazł w ciemnościach kręte schody i ruszył cichutko w górę. „Jak mnie tu trafi, na tych schodach — pomyślał — to koniec ze mną”. Na górze rozległ się tupot bezładnych kroków — były to jednak kroki jednego człowieka. Pan w meloniku otarł pot z czoła i kilku błyskawicznymi skokami z niebywałą sprężystością osiągnął szczyt schodów. Natychmiast tez uskoczył za jakieś spiętrzane na jednym ze stołów przyrządy i klucząc w ciemnościach warsztatu zbliżał się do jasnego prostokąta drzwi od kantoru. Przylgnął całym tułowiem do ściany i nagłym, lecz ostrożnym przerzutem przewinął się przez próg, omiótł wszystkodostrzegającym spojrzeniem pusty kantor i skoczył w otwarte drzwi od mieszkalnego przedpokoju. Serce biło mu gwałtownie, zaczynał się teren nieznany. Powoli, czujnie, ważąc każdy oddech uczynił dwa kroki, wtulił się w kąt pomiędzy pełnym płaszczów wieszakiem a wejściem do stołowego, następnie wysunął bezszelestnie przed siebie głowę w meloniku, żółta skóra na jego chudej twarzy napięła się jak na bębnie, długi nos wytknął w pokój jak czuły, nieomylny radar, czarne, bystre oczy chłonęły malujący się widok.

Był to obraz pełen groteskowej grozy. Pośrodku pobojowiska, wśród przewróconych ciężkich sprzętów, bielizny pościelowej i płyt gramofonowych, zmieszanych malowniczo z kanapkami z łososiem, ciastkami i butelkami po trunkach stał bez ruchu niezwykle barczysty mężczyzna o złamanym bokserskim nosie, w pozie stanowiącej przedziwny cocktail gestów rzeźb antycznych z wściekłością ulicznika. Zastygł tak na chwilę, wbijając oczy w dwie postacie zawieszone głowami w dół, o stopach przywiązanych do masywnych zwieńczeń chippendale’owskiego kredensu przy pomocy powłoczek, ręczników i obrusów. Szczuplejsza z postaci miała twarz pokrytą krwią z rozbitego nosa i czoła widać było, ze twarz ta zainkasowała serię niewybrednych uderzeń. Inżynier Wilga nabrzmiał sinofioletową barwą na obliczu i rzęził ciężko, nie znać było jednak na nim specjalnie złego traktowania poza pokaleczonymi szkłem ustami. Pomiędzy nogami obydwu panów umocowane były wyrwane z dużego terminarza kartki z wyraźnym, ołówkowym napisem. „Pokwitowanie za wesoły wieczór i różne żarty wobec panny Majewskiej — ZŁY” Na stole leżała taka sama kartka z napisem „Pokwitowanie za bilety na mecz — ZŁY” Robert Kruszyna stał jeszcze przez sekundę nieruchomo, po czym rzucił się ku wiszącym Jednym szarpnięciem oderwał obydwa korpusy od kredensu, bezwładne nogi Meteora i Wilgi głucho plasnęły o podłogę. Kruszyna pochwycił obydwie kartki i skoczył w stronę przedpokoju. Pan w meloniku przykleił się do ściany pod wieszakiem jak duża, czarna mucha, rozcapierzając ramiona — trzymany w prawym ręku parasol zdawał się być wrysowany w ścianę; z chwilą zaś gdy Kruszyna przeskoczył przedpokój, okręcił się nieuchwytnie zwinnym ruchem jak owijająca się w trzymany przez partnera szal hiszpańska tancerka, i wylądował w kantorze, otulony szczelnie w ciężką kotarę z czerwonego sukna. Kruszyna rozlatanymi rękami złapał telefon i pan w meloniku wytężył źrenice aż do bólu, by ujrzeć nakręcany numer. Na schodach rozległy się niepewne kroki. Kruszyna odłożył słuchawkę i za chwilę do kantoru wszedł ostrożnie Kitwaszewski. — Panie Kruszyna — zaczął bojaźliwie na widok Roberta. — Gdzie ty się podziewasz, Kitwaszewski? — spytał drżącym z napięcia głosem Kruszyna — czekałem na ciebie godzinę. — Miałem wypadek — zaczął Kitwaszewski. Spuścił oczy, wbił je w podłogę i urywanymi słowami opowiedział, co się stało. Gdy skończył, uniósł wzrok i zbladł jak płótno na widok pociemniałej twarzy Kruszyny i jego zmalałych, nieprzytomnych z wściekłości oczu. Chciał się cofnąć, lecz było za późno: lewe ramię Kruszyny trzymało go żelaznym uchwytem za zmiętą w garści, siatkową koszulkę. — Ty sukinsynu! — warknął Kruszyna; jego potężna, owłosiona prawa pięść wykonała krótki zamach, rozległ się suchy trzask ciosu w podbródek, głowa Kitwaszewskiego podskoczyła do góry jak wyrzucona z katapulty, za nią całe ciało wygięło się w nienaturalnym ruchu do tyłu i Kitwaszewski, trzepocząc rozrzuconymi ramionami, runął bez jęku w kąt kantoru. Kruszyna pochwycił słuchawkę i nakręcił numer: mimo nałożonych w międzyczasie binokli pan w meloniku nie mógł dostrzec migających na tarczy cyfr. — Aniela! — rzucił Kruszyna w słuchawkę — jest jeszcze prezes? — i szybko dodał: — To niech na mnie czeka, za chwilę będę! — Cisnął słuchawkę, zawaHal się sekundę, skoczył znów do mieszkania, po chwili znów dopadł telefonu, nakręcił numer i zawołał: — Panie prezesie! — po czym szybko i chaotycznie opisał sytuację w mieszkaniu Wilgi. — Co z nimi robić, na litość boską, co z nimi zrobić? — krzyczał w słuchawkę.

— Czy wezwać Pogotowie? — „Trzeba wiać — pomyślał z niepokojem pan w meloniku — ale jak?” — Nie! — dobiegł Kruszynę ostry, stanowczy głos Merynosa — ani mi się waż, słyszysz?

— Ale Jurek jest strasznie poharatany — próbował walczyć Kruszyna. — Inżynier wygląda, jakby się miał już-już przejechać! — Ale jak wezwiesz — krzyknął Merynos twardo — to się milicja dowie! Nie waż się, rozumiesz? Ułóż ich jakoś i zaraz podeślemy jakiegoś znajomego lekarza. Drzwi dobrze zamknij, słyszysz? — Tak jest — rzekł Kruszyna słabo: czuł się zupełnie zdruzgotany. Wolno odłożył słuchawkę i poszedł do mieszkania. Pan w meloniku wynurzył się ze zwojów kotary i rzucił się przez ciemny warsztat ku schodom. Nie zważał już na nic, biegł w ciemnościach potykając się i tupiąc. Kruszyna wypadł do kantoru i przystanął nasłuchując. — Jest tu ktoś? — krzyknął głośno: w głosie jego brzmiał strach. Pan w meloniku natrafił na schody i stoczył się po ich żelaznej spirali w dół. Za sobą słyszał już wyraźnie ciężki tupot zbiegającego w panicznej trwodze Kruszyny. W środkowym boksie garażu było ciemno, choć oko wykol. Wprost ze schodów pan w meloniku wbił się na szklistą powierzchnię jakiegoś auta. Błyskawicznie namacał klamkę wozu, otworzył drzwiczki i wskoczył do środka. Przyzwyczajone po sekundzie do mroku oczy zaczęły się orientować w czarnym niebycie: ciężko dysząc spoczywał na luksusowym siedzeniu drogiej limuzyny. Już chciał opuścić wóz, gdy ze schodów stoczył się w ciemność Kruszyna: pan w meloniku skulił się na pachnącym kosztowną skórą obiciu, po czym bardziej czując niż słysząc zbliżającą się pogoń, stoczył się na podłogę wozu. Uspokojony ciszą Kruszyna zapalił zapałkę i rozejrzał się: w środkowym garażu nie było nikogo. Podszedł do humbera i otworzył drzwiczki przy kierownicy. Zapalił drugą zapałkę i z okrzykiem radości dojrzał kluczyk, tkwiący w stacyjce. Natychmiast wsiadł i zapalił motor: manipulując przy zasysaczu włączył niechcący radio. Z głośnika rozległy się tony skocznej, lecz smutnej muzyczki, przesyconej szybciutką, wielkomiejską nostalgią. Pan w meloniku odetchnął rozpaczliwie głęboko: mógł sobie teraz na to pozwolić, ta muzyczka zagłuszała westchnienia. Kruszyna wyprowadził wóz na ulicę.

Po paru minutach jazdy Kruszyna przyhamował na ulicy Próżnej. Sąsiedni plac Grzybowski był pusty, przewalał się po nim niedobry, wręcz złośliwy, wiosenny wiatr. Kruszyna szybko wysiadł i pobiegł ku bramie. Pan w meloniku przyklęknął i ostrożnie wystawił głowę ponad suto polsterowane oparcie siedzenia szofera. Gdy Kruszyna znikł w bramie, pan w meloniku wysiadł z auta. Podszedł do bramy, na której wśród licznych szyldów, wywieszek, tabliczek i ogłoszeń rzucała się szczególnie w oczy duża, emaliowana tablica obwieszczająca czerwonymi literami na zielonkawym tle:

Spółdzielnia Pracy

WORECZEK

Wyroby galanteryjne

z mas plastycznych

Pan z parasolem stanął przed tablicą i zsunął melonik lekko na czoło.

— Magiczne koło zamyka się — szepnął z zadowolonym uśmiechem. — Poszczególne trybiki zaczynają do siebie pasować. Rachunek zgadza się.

Po czym oddalił się wolno w kierunku Marszałkowskiej, postukując parasolem.

Загрузка...