Juliusz Kalodont czekał.
Ludzie, czekający w życiu na coś, dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy wiedzą, na co czekają, i na tych, którzy tego nie wiedzą, a tylko czekają. Rzecz dziwna — Juliusz Kalodont wiedział dokładnie, na co czeka, i nie miał zarazem zielonego pojęcia o tym, na co czeka. Zabawne, prawda? Były dni rozpoczynane przez Kalodonta wesołym śpiewem i rześkim pohukiwaniem, gdy rankiem, skoro otworzył oczy, nawiedzała go słodka myśl: „Dziś przyjdzie! Zjawi się znów. Na pewno!” Cóż, kiedy ponury welon udręczeń gasił w nim po chwili wszelaką radość życia. Kto ma przyjść? Kto ma się zjawić? Jak nazwać tego kogoś? Czy w ogóle jest to ktoś, czy coś? Ten ktoś, czy to coś, szukało przyjaciół, miało wspaniały, oprawny w masywną platynę brylant na palcu serdecznym i paliło papierosy „Wczasowe”. To wszystko. Każdy zaś przyzna, że z takim zasobem wiadomości o kimś czy o czymś trudno jest stworzyć sobie jasny obraz kogoś lub czegoś, za kim lub za czym się tęskni. Tak, to bowiem był jedyny uchwytny element całej sprawy: tęsknota. Juliusz Kalodont tęsknił za owym kimś lub czymś, o którym nic nie wiedział. I to było najdziwniejsze.
Przyznać trzeba, że cztery tygodnie tęsknoty to dużo. Gospodyni Juliusza Kalodonta, poczciwa staruszka imieniem Helena i nazwiskiem Lipińska, doszła mniej więcej w tym czasie do wniosku, że ze światem dzieje się niedobrze. Kiedy Juliusz Kalodont wracał po raz nie wiem który do domu po północy i długo jeszcze chodził po swoim pokoju, wykrzykując jakieś zdania, wiekowa Helena Lipińska naciągała trwożnie kołdrę na uszy, szepcząc drżącym głosem: — Co się z panem Kalodontem dzieje, Panienko Przenajświętsza? Jak odmieniony! Ani chybi zostanie aktorem! — przy czym diagnoza ta miała dla niej znaczenie katastrofalne, albowiem płynęła z jej smutnych doświadczeń sprzed pół stulecia.
Kilkakrotnie odwiedzała go Marta Majewska, z którą połączyła go przyjaźń. Marta zatrzymywała się częstokroć po sąsiedzku przy kiosku i rozmawiali ze sobą chętnie na różne tematy, od pogody począwszy, a na uczuciach skończywszy. Marta była bardzo powściągliwa, niemniej Kalodont wysunął z jej skąpych zdań, że ów jasnowłosy lekarz Pogotowia, którego poznali w komisariacie, stanowi osobę godną uwagi. Natomiast wszelkie podejmowane przez Kalodonta próby nawiązania do owych przedziwnych, jasnych, przeraźliwych oczu, o których Marta mówiła tak przejmująco w komisariacie, napotykały z jej strony na głuchą rezerwę i pomijane były milczeniem, tak że w końcu Kalodont doszedł do wniosku, że Marta o nich zapomniała lub przynajmniej chce bez reszty zapomnieć.
Owe trzydzieści dni chodzenia po ulicy, spożywania posiłków i pełnienia zawodowych obowiązków nacechowane były bezustanną myślą o nim, Przechodząc obok kina zastanawiał się: czy o n chodzi do kina? Podczas sprzedawania gazet dręczył go nieustannie problem: co o n czyta? Nic więc dziwnego, że przy pracy Juliusz Kalodont popełniał karygodne, oburzające wręcz błędy i pomyłki; zamiast „Przeglądu Sportowego” dawał „Tygodnik Katolicki”, zamiast żądanych zapałek podawał karty pocztowe, zamiast „Dukatów” kładł „Poznańskie” i tylko gdy kto prosił o „Wczasowe”, wzrok Kalodonta zaostrzał się nieodmiennie, stawał się przenikliwy i drążący, tak że młodzi chłopcy i młode kobiety, dla których kupowanie papierosów ciągle jeszcze wiąże się z niejasnym wspomnieniem o zakazanym owocu, zaczynali czuć się nieswojo pod tym spojrzeniem i częstokroć odchodzili szybko, zapominając wziąć reszty. Kiedyś — wieczór był chłodny i dżdżysty — ktoś zażądał „Horyzontów Techniki” głosem, który kazał Kalodontowi błyskawicznie wyrzucić połowę korpusu z okienka: na ten widok stojący przed kioskiem pan z pokaźną siwiejącą brodą i o oczach zaszczutego własnymi spekulacjami myślowymi naukowca cofnął się w popłochu do tyłu. Kalodont odsapnął z udręką, po czym wręczył owemu panu żądane czasopismo akurat w momencie, gdy pan ów zabierał się do regularnej ucieczki. „Co za głupiec ze mnie — westchnął z niewysłowioną goryczą Kalodont — czyż tacy jak on czytają „Horyzonty Techniki»?” — I po raz chyba osiem tysięcy czterysta dwudziesty szósty wyobraził sobie, jak to nastąpi i o co on poprosi.
Tymczasem stało się zupełnie inaczej niż w ośmiu tysiącach czterystu kilkudziesięciu wariantach przewidywanych przez Juliusza Kalodonta. Pan Juliusz starał się ostatnio zamykać swój kiosk jak najpóźniej, częstokroć po godzinie dziesiątej, tłumacząc nieudolnie nadciągającą wiosną to postępowanie przed czcigodną Heleną Lipińska. Wieczór był chłodny, lecz rześki, i Kalodont westchnąwszy z rozczarowaniem, jak wzdycHal już trzydzieści razy przez ostatnie trzydzieści wieczorów, założył okna wystawowe specjalną okiennicą, uporządkował i pozamykał towar, poprawił odzież i maciejówkę na głowie, przygładził wąsy, ujął laskę i wyszedł z kiosku bocznymi drzwiami, otwieranymi na zewnątrz. Zamknął je i już zamierzał przekręcić klucz w zamku, gdy zdrętwiał. Zamknięte drzwi odsłoniły ścianę, o którą oparta ramieniem stała niewysoka, szczupła sylwetka, w pozie swobodnej paląc papierosa. Kalodont chrząknął dwa razy gwałtownie, nie mogąc dobyć z siebie głosu: zdumienie, przerażenie i radość skotłowały się w jego duszy odbierając mu mowę.
— Dobry wieczór, drogi panie Kalodont — odezwała się sylwetka głosem cichym, lecz jasnym, w którym wyczuwało się uśmiech. — Cieszę się, że pana widzę.
— Jjjjaa ttteż — wybąkał wreszcie Kalodont i nagle zdobył się na piorunującą, brawurową odwagę, która niegdyś, w dniach walki i chwały, jednała mu serca ludzkie, przynosiła zwycięstwa i sławę. — Tylko — rzekł z ryzykancką stanowczością — że ja pana wcale nie widzę. Nie wiem, czy pan jest niski, czy wysoki, stary czy młody, brzydki czy piękny. Nie wiem nic, rozumie pan? A tak pragnąłbym.
— Rozumiem, drogi panie Kalodont — rzekła sylwetka. — Rozumiem doskonale. Czy pozwoli pan, że przejdziemy się kawałek razem? Odprowadzę pana w stronę domu, dobrze? A teraz proszę przekręcić klucz i wziąć go ze sobą.
— Dobrze — westchnął Kalodont i poprawił maciejówkę ruchem pełnym frasunku. Zamknął drzwi na klucz i ruszyli w stronę Książęcej.
Wieczór nie należał do ciemnych, plac Trzech Krzyży był dobrze oświetlony, a przecież Kalodontowi nie udało się spojrzeć nawet raz w twarz kroczącego obok człowieka, mimo iż droga wiodła pod najjaśniejszymi latarniami. Jakaś ściana nieprzekraczalnych nakazów, przez nikogo nie wypowiedzianych ani nie wydanych, oddzielała jakby Kalodonta od poznania tej twarzy. Wiedział już, że kroczący obok człowiek jest równego z nim wzrostu, to znaczy ani niski, ani wysoki, ot, średni; że ma na sobie płaszcz deszczowy, ściągnięty mocno paskiem, z szerokim, postawionym kołnierzem, że nie nosi żadnego nakrycia głowy, że stąpa lekko i cicho, że trzyma ręce w kieszeniach. Czuł sprężoną siłę, jaką naładowana była krocząca obok niego postać, aczkolwiek nie pojmował, skąd bierze się to przekonanie o sile.
— Drogi panie Kalodont — padło, spoza postawionego, kołnierza — czy zdecydował się pan?
Juliusz Kalodont zamierzał zatrzymać się i wyrzucić z siebie milion pytań. Nie zatrzymał się jednak ani nic nie wyrzucił z siebie. Szedł spokojnie obok sylwetki w deszczowym płaszczu i spokojnie, lecz stanowczo, jakby to wszystko było proste, łatwe i oczywiste, rzekł:
— Tak.
— Czy mogę więc na pana liczyć? — spytał cichy, dźwięczny głos.
..Na co liczyć? W jakich sprawach liczyć? Kto może liczyć?” — krzyczało w duszy Juliusza Kalodonta, podczas gdy usta jego wypowiadały poważne, zdecydowane, jasne:
— Oczywiście. Może pan na mnie liczyć.
— Cieszę się bardzo — rzekł z prawdziwą radością głos spoza postawionego kołnierza. — Jestem panu winien wiele wyjaśnień, panie Kalodont, muszę wytłumaczyć panu mnóstwo rzeczy, ale proszę mi powiedzieć, czy może mi pan zaufać i zaczekać jeszcze trochę na te wyjaśnienia?
„Nie, nie, nie!” — oto jakie słowa parzyły wargi Kalodonta jak krople żrącej cieczy, podczas gdy te same wargi szepnęły cicho, lecz pewnie:
— Naturalnie. Ufam panu. Zaczekam, aż uzna pan, że nadeszła stosowna pora dla wyjaśnień.
Wtedy głowa za nastawionym kołnierzem obróciła się wolno ku Kalodontowi i Juliusz Kalodont ujrzał po raz pierwszy oczy, jakich nic widział nigdy. Mróz przeleciał po grzbiecie i jakby lodowata dłoń ścisnęła krtań. Albowiem oczy te, choć przyjazne teraz i spokojne, nasuwały natychmiast przeraźliwą myśl o tym, jak straszliwie muszę one wyglądać w gniewie i do jak potwornych czynów w tym gniewie zdolny jest posiadacz takich oczu. „Te oczy! — pomyślał oniemiały kalodont — Marta miała rację.”
— Widzi pan, ludzie mnie się raczej boją. — padło spoza kołnierza głosem, w którym brzmiał smutek.
Juliusz Kalodont poczuł, jak oblewa się pąsem piekącego wstydu. „Ach, ta Marta! — poczuł nagły przypływ złości w stosunku do Marty i zaraz zrozumiał wszystko. — Przecież ona się go boi. Po prostu boi.” — pomyślał z ogromną troską.
— Ależ skąd. — wybąkał po chwili — to chyba przewrażliwienie.
— Jest pan miły dla mnie — rzekł cichy, dźwięczny głos — panie Juliuszu. Dziękuję panu. Ale panna Majewska myśli inaczej.
„Nieszczęście! — pomyślał z rozpaczą Kalodont. — Masz babo placek! Powinienem byt się tego domyślić. Panna Majewska!”
— Panna Majewska zachodzi do mnie po gazety — wymamrotał Kalodont i poczuł, że musi skalać wargi kłamstwem, trudno, niech się dzieje co chce, ale on. Kalodont, nie będzie okrutnikiem. — Rozmawiamy często o panu — dodał niepewnie.
— Naprawdę? — rzekł człowiek kroczący obok z jeszcze większym smutkiem w głosie. — Wyobrażam sobie, jak panna Majewska się mnie boi.
„Jeszcze gorzej! — darło się coś w duszy Kalodonta. — Coraz gorzej!” Wtedy też zdobył się na kompletnie zatracone ryzyko.
— Proszę pana — rzekł drżącym głosem — a może by się pan chciał zobaczyć z panną Majewska? Tak w zupełnie zwyczajny sposób. Ja. A może jej coś powiedzieć?
— Nie, panie Juliuszu — rzekł miękko i łagodnie człowiek obok. — Jeszcze nie czas. Przede wszystkim musimy stoczyć walkę w tym mieście. Ciężką, trudna walkę. O to, aby spokojni ludzie mogli się cieszyć swym spokojem.
— Oczywiście — rzekł służbiście Kalodont — skoro pan sobie tego życzy, nic nie powiem.
— W ciągu najbliższych dni zgłoszą się do pana dwaj ludzie. Będą to ludzie walczący o spokój, tak jak pan i ja, w obronie słabszych, prześladowanych, napadanych i lżonych. Nawiąże pan z nimi ścisły kontakt. Pański kiosk, panie Kalodont, będzie naszą bazą operacyjną, jeśli pozwoli pan użyć tak wojskowego terminu.
— Jak ich rozpoznam? — spytał Kalodont zmienionym z emocji głosem.
— Widzę, że jest pan człowiekiem doświadczonym. Jeden z nich odznacza się imponującym wzrostem, jest to prawdziwy olbrzym. Drugi będzie w uniformie autobusowego szofera i z ręką na temblaku.
— W porządku — rzekł Kalodont. — A w jaki sposób porozumiemy się z panem?
— Dam panom znać o sobie we właściwym czasie. Myślę, że w takim wypadku wystarczy panu jedna godzina dla skontaktowania nas ze sobą. Na tym polega pańskie zadanie organizacyjne. Tego się po panu spodziewam.
— Tak jest — rzekł subordynowany Kalodont. — Proszę na mnie liczyć.
Zatrzymali się na dole, przy zbiegu Książęcej i Czerniakowskiej. Człowiek w deszczowym płaszczu jakby się zawaHal chwilę, uczynił lekki ruch ręką, jakby pragnął jeszcze coś powiedzieć. Po czym ręka opadła i wyciągnęła się ku Kalodontowi. Kalodont ujął ją z serdecznością. Była to ręka drobna, sucha, o stalowej sile i sprężystości palców. — Tymczasem, panie Juliuszu — rzekł głos spoza wysoko nastawionego kołnierza — do widzenia i dziękuję. — Czekam rychłego spotkania — rzekł pośpiesznie Kalodont. — Będę na pana czekał. — dorzucił szybko i z uczuciem. Szczupła sylwetka odwróciła się, deszczowy płaszcz zalśnił czarno w pomroce słabego w tym miejscu oświetlenia ulicy i cała postać rozpłynęła się w przestrzeni rozległego, parkowego bulwaru pod skarpą. Kalodont powędrował w stronę domu. Cicha, gorąca radość wypełniała go całego. Czuł, że od teraz sprzedawanie „Szpilek” i „Grunwaldów” nabierze nowego sensu, widział, jak starość i reumatyczny ból w prawym kolanie odchodzą w przeszłość, znikają z jego życia, czuł się młodym, gotowym do rzeczy wielkich, wspaniałych, porywających — czuł się szczęśliwy. Chciał odrzucić laskę, ale w porę przypomniał sobie, że instrument ten służyć może nie tylko do podpierania się, lecz także do obrony przeciw tym wszystkim, którzy będą go tropić, napastować, zwalczać za to, że wystąpił w obronie słusznej sprawy. Ujął tedy laskę jak pałasz i poczuł się niezwyciężony. Pomyślał, że bardzo by pragnął podzielić się swym szczęściem z kimkolwiek. Ale z kim? Czcigodna i omszała Helena Lipińska wykazałaby na pewno krańcowe niezrozumienie dla tych spraw. Komu więc można by zawierzyć tak doniosłą, a rozsadzającą tajemnicę? Kalodont przystanął, zastanawiając się intensywnie. Figlarny uśmiech przewinął mu się pod sumiastym wąsem. Wiedział już, komu ją może zawierzyć.
W trzy dni potem o godzinie czwartej po południu, gdy mrowie opuszczających urzędy i biura pracowników ożywiło plac Trzech Krzyży, ciesząc się z ładnej pogody i formując pośpiesznie ogonki do autobusów, przed kioskiem Juliusza Kalodonta przystanęło dwóch ludzi. Właśnie przywieziono popołudniowy nakład prasy i Juliusz Kalodont spoza sterty „Expressów Wieczornych” zgarniał zręcznie dwudziestogroszówki rzucane szybko przez śpieszących się do domów urzędników, wydając wprawnym ruchem egzemplarz gazety i odpowiadając pogodnie na uprzejme pozdrowienia stałych klientów, gdy naraz kwietniowe jasne popołudnie zgasło i wnętrze kiosku wypełnił mrok. Kalodont uniósł głowę, zdziwiony, i ujrzał przed sobą za szybą tak potężną masę ciała, że odegranie roli chmury nie przedstawiało dla dysponującej nią osoby żadnych trudności. Na tle chmury stał młody człowiek w uniformie szofera autobusowego, z ręką na temblaku. Kalodont stropił się w pierwszym momencie, po chwili jednak przybrał wyraz twarzy, o którym nic specjalnego powiedzieć nie można, który zaś jemu, Kalodontowi, wydał się znakomicie pasujący do tej właśnie sytuacji. Po czym spytał tonem niesłychanie wieloznacznym: — Czym mogę panom służyć? — Księżycowe, poczciwe oblicze człowieka — chmury nabrało wyrazu dużego skupienia i człowiek — chmura rzekł głosem potężnym, lecz sympatycznym: — Czy moglibyśmy porozmawiać z panem Kalodontem Juliuszem? — przy czym w glosie tym słychać było wyraźną tremę. — Czekam właśnie na panów — rzekł Juliusz Kalodont i przyznać trzeba, że słowa te uczyniły na wszystkich duże wrażenie, nie wyłączając samego Kalodonta. Wszyscy poczuli się naraz jak bohaterowie ponurej i pasjonującej opowieści o tajemniczym sprzysiężeniu ludzi szlachetnych; tacy ludzie spotykają się zazwyczaj w celu wyplenienia zła przy blasku ślepych latarek w rozwalonej, niesamowitej karczmie „Pod Skrzypiącym Umrzykiem”, na rozstajach upiornych dróg, — przy akompaniamencie huku rozszalałych fal oceanu lub wycia wichru. Jedynie tłoczący się za człowiekiem — chmurą i wytwornie schludnym szoferem urzędnicy, domagający się papierosów, zapałek i wieczornej prasy, psuli nieco nastrój, wobec czego Juliusz Kalodont zamknął kiosk, zasunąwszy uprzednio szybę wystawową mimo protestów gęstniejącego grona klientów, którym oświadczył krótko: — Sprawy osobiste. — Po czym oddalił się wolnym krokiem w stronę Centralnego Parku pomiędzy olbrzymem o obliczu przypominającym księżyc w pełni nad kołnierzykiem a la Słowacki i zgrabnym, eleganckim funkcjonariuszem miejscowej komunikacji w barwnej chustce na szyi.
— Chcieliśmy z panem porozmawiać — rzekł z namaszczeniem młody szofer, mimo że słowa te wyrażały niewiele. — Wiem o tym — odparł z mocą Kalodont, dzięki czemu pozycja jego została nieodwołalnie ugruntowana i chociaż nikt tego nie wyraził mową, oczywistym się stało, że jeśli istniał gdzieś dowódca tych dzielnych ludzi, to Juliusz Kalodont był jego niewątpliwym zastępcą. — Wiem o tym — powtórzył jeszcze pewniej Kalodont. — Rozmawialiśmy przed trzema dniami o panach. Mój przyjaciel powiadomił mnie o tym, że panowie odpowiadają pewnym, jak by tu powiedzieć. wymogom, i prosił, ażebym z panami pewne rzeczy ustalił. — Kalodont podkręcił sumiastego wąsa, poprawił maciejówkę i krzepko ujął laskę, zaś obydwaj jego towarzysze odsunęli się odeń lekko, z należytym szacunkiem. Czerstwy staruszek, mówiący o tamtym takim tonem, to było coś nowego, zupełnie niespodziewanego. Toteż gdy usiedli na samotnej, odległej ławce w pustynnej alejce poniżej starego pałacyku, w którym zbierała się przed powstaniem listopadowym słynna i zasłużona loża masońska, autorytet Juliusza Kalodonta był już czymś ugruntowanym i niepodważalnym; po półgodzinnej rozmowie Fryderyk Kompot i Eugeniusz Śmigło przekonani byli, że zażyłość jest chyba pojęciem zużytym, bladym i wątłym dla określenie stosunku łączącego Kalodonta z kimś, kto niemal ocalił im życie i rysował się w ich świadomości jako osobowość tylko na wpół materialna. Po czym wstali i z należną czcią flankując wspaniałego starca, odprowadzili go do kiosku, przed którym czas jakiś wymieniali rewerencje pożegnalne.
Juliusz Kalodont spoczął na miękkiej poduszeczce swego krzesełka i westchnął nieomal z błogością. Wydawał znów „Expressy Wieczorne”, „Świerszczyki” i „Płomyczki”, lecz myśli jego były daleko, zaś jego samopoczucie niewiele miało cech wspólnych z samopoczuciem pracującego na zasadzie komisu handlowca. Srebrzysty, choć odległy dźwięk wzywającej do boju trąbki wibrował w jego uszach i Juliusz Kalodont widział się oczyma duszy, jak pędzi na czele pułku dragonów składającego się z samych Fryderyków Kompotów albo jak wychyla się z wieży czołgu na czele pancernej dywizji, kierowanej przez niezliczonych Eugeniuszów Śmigło, których kolorowe chustki, wpuszczone w rozpięty kołnierz uniformu MPA, widoczne były w czołgowych włazach. Sumiasty wąs Kałodonta powiewał w tych marzeniach jak sarmacki proporzec i wszystko byłoby wspaniale, gdyby Juliusz Kalodont wiedział dobrze, dokąd pędzi i po co, z kim ma się bić i o co. Ale myśli takie nie zaprzątały mu zbytnio umysłu, gdyż w głębinach świadomości zakorzeniło się w nim przekonanie, że jest ktoś, kto wie to wszystko, a komu on, Kalodont, bez reszty ufa. Toteż gdy w prostokącie wystawy ukazała się drobna, smukła postać Marty i gdy uśmiech jej uczynił kwietniowe popołudnie wokół kiosku jeszcze jaśniejszym i milszym, Kalodont po raz pierwszy w czasie ich znajomości nie odwzajemnił się Marcie uśmiechem. — Dobry wieczór — rzekł z surową powagą. — Dobrze, że się pani zjawiła, panno Marto. Mam z panią do pomówienia. — Zasunął szybę wystawową, wyszedł z kiosku i zamknął go na klucz, już — po raz drugi tego dnia. — Czy ma pani chwilę czasu? — spytał. — Dla pana zawsze — powiedziała Marta zalotnie. Wyglądała ładnie, choć na zajętą i zapracowaną: skórzana, znoszona wiatrówka na domowym swetrze i siatka z zakupami w ręku wskazywały na to, że Marta jest w trakcie jakichś dużych dokonań. — Wiosenne porządki w domu — powiedziała — mnóstwo roboty. — Nie szkodzi — rzekł władczo Kalodont — to potrwa krótko.
Przeszli szeroką, asfaltową aleją obok Frascati i usiedli na jednej z pierwszych ławek parku.
— Panno Marto — rzekł uroczyście Kalodont — jestem starym człowiekiem.
— No, no! — przerwała Marta. — Nigdy bym tego nie powiedziała. Jest pan dorodnym mężczyzną w dojrzałych latach, powiedzmy. po czterdziestce, w sile wieku.
— Sądzi pani? — złagodniał szybko Kalodont.
— Jestem o tym przekonana — rzekła z mocą Marta.
— Panno Marto — podjął z namaszczeniem Kalodont, wróciwszy do siebie po chwili słabości.
— Chciałbym pani powierzyć pewną tajemnicę.
— Czy ponurą? — zaciekawiła się Marta.
— Częściowo — rzekł Kalodont. — Jest to tajemnica mego serca. „Niedobrze — pomyślała Marta. — Ta wiosna.”
— Przełóżmy to więc na wieczorową porę, na deszcz i na słotę — rzekła z troską — bo teraz, tu, ciężko panu będzie mówić o ponurych tajemnicach serca. Dzieci, jak pan widzi, grają w piłkę do dołka. Brak nastroju, czyż nie?
— Nie — zdecydował się Kalodont. — Są to sprawy nie cierpiące zwłoki. Ale skoro pani.
— Skądże znowu! — zastrzegła się szybko Marta — jestem panu bardzo wdzięczna, że wybrał pan właśnie mnie. Potrafię to ocenić, panie Juliuszu.
— Dobrze — rzekł Kalodont po ponownej decyzji. — Czy jest ktoś, o kim myśli pani poważnie, Marto? Czy, rozumie mnie pani, istnieje taki mężczyzna?
„Nieszczęście! — jęknęła w duszy Marta — tego tylko brakowało! Czyżby pan Kalodont? Nie, to chyba nie — możliwe. Chociaż z tą wiosną to nigdy nic nie wiadomo!”
— Dlaczego pan o to pyta? — rzekła Marta bardzo ostrożnie.
— Widzi pani — rzekł wolno Kalodont — czas wreszcie odsłonić karty i wyznać całą prawdę.
„Stało się! — jęknęła Marta — jak tu uciec?”
— Przypomniałam sobie — rzekła cichutko — że zostawiłam w domu nie zakręcony gaz. Panie Juliuszu! Gotowe nieszczęście! Muszę już iść.
— Mowy nie ma — rzekł Kalodont — widzę, że domyśla się pani, co chcę powiedzieć. Z tym gazem to wymówka — dodał z gorzkim triumfem — ale na nie. Wysłucha mnie pani aż do końca.
Dzieci darły się: — Piłka do dołka na poprawkę, na poprawkę! Skuś baba na dziada! — Marta wskazała wzrokiem ten rozgardiasz, jakby dając do zrozumienia, że nie jest w stanie podjąć jakichkolwiek decyzji w tych warunkach.
— Muszę się pani do czegoś przyznać. Otóż wydaje mi się, że nadeszła pora, w której powinna pani pomyśleć o swojej przyszłości — oświadczył niczym nie zrażony Kalodont.
— Myślę o niej dość często — rzekła Marta — i ze zmiennym powodzeniem.
— Czy jednak pomyślała pani już o tym, że celem życia młodej dziewczyny jest znalezienie kogoś, na czyim twardym, męskim ramieniu można się ufnie wesprzeć w uciążliwej wędrówce przez życie?
— Uhm — przytaknęła Marta. — Od czasu do czasu myślę i o tym.
— Jest mężczyzna — ciągnął nieczuły na nic Kalodont — prawdziwy mężczyzna, który za panią oczy wypatruje. — ale zaraz splunął w duchu: „Tfu! To nie było najwłaściwsze z tymi oczami”.
„Trochę lepiej — pomyślała Marta z ulgą — o sobie by tak nie mówił. W gruncie rzeczy jest to wspaniały starzec”.
— Nie wiem, kogo ma pan na myśli — rzekła nie bez zainteresowania Marta.
— Otóż to! — zawołał Kalodont — to jest moja tajemnica. Muszę się pani do czegoś przyznać. Czy pamięta pani to, co opowiadała pani w komisariacie po swej przygodzie na Wiejskiej?
— Pamiętam. Tylko nie wiem, o co panu chodzi?
— O pani obrońcę.
Wszystko naraz zmieniło się wokół Marty: jakby swobodne popołudnie stało się trudną porą ważkich rozstrzygnięć.
— Więc?…
— Otóż, pani ówczesny obrońca jest moim przyjacielem — rzekł skromnie Kalodont, spuszczając oczy. — Po prostu jesteśmy ze sobą blisko związani.
Marta wstała.
— Panie Juliuszu — rzekła z zakłopotaniem — to, co pan mówi, jest rzeczywiście ponurą tajemnicą. Od czasu mojej przygody słychać coraz więcej w Warszawie o. tym panu. Skończmy, panie Juliuszu — przysiadła blisko przy Kalodoncie, kładąc prosząco dłoń na jego ramieniu. — Ja doprawdy nie chcę nic więcej o tym wiedzieć.
— Prócz tego — rzekł Kalodont szybko i poważnie — że stała się pani kimś bardzo ważnym dla.
— Właśnie tego nie chcę. nie mogę. nie powinnam wiedzieć — przerwała nerwowo Marta. Jej szarobłękitne spojrzenie poszukało oczu Kalodonta. — Tym bardziej — dodała cicho — że człowiek, którego. na którym mi bardzo zależy, znikł gdzieś bez śladu od blisko dwóch tygodni. Ja doprawdy nic z tego nie rozumiem. Zaś wczoraj wieczorem, jak niemal codziennie od dwóch tygodni, czekały na mnie w ciemnościach ulicy Frascati jasne, jarzące się oczy. Oczy te nie patrzą wrogo ani groźnie, raczej smutnie, a nawet prosząco. Ale — są straszne, panie Juliuszu straszne!
Marta ukryła twarz w dłoniach. Kalodont pogładził ją po pochylonej głowie.
— Marto — rzekł łagodnie — nie mówmy już o tym. Przepraszam i panią, to był błąd z mojej strony. Tylko. proszę mi powiedzieć: kto znikł od dwóch tygodni?
Marta uniosła głowę. Leciutki uśmiech wplótł się w jej zamyślenie.
— Czyli że teraz, jeśli panu powiem, zostanie pan moim powiernikiem?
— Zostanę — rzekł gorąco Kalodont. — Lojalnym i wiernym.
— Dobrze — powiedziała Marta. — Od dwóch tygodni znikł bez śladu doktor Witold Halski.
— Ten jasnowłosy lekarz z Pogotowia?
— Tak — rzekła Marta i mimo wszelkich wysiłków kąciki jej oczu zabłysły lekkim wzruszeniem.
— To aż tak. — zmartwił się serdecznie Kalodont.
— Nie — rzekła przekornie Marta. — Tylko że byłam wobec niego nie w porządku i nie mogę się nawet usprawiedliwić, gdyż pojęcia nie mam, co się z nim stało. Telefonowałam dwa razy do Pogotowia, ale poza oświadczeniem, że doktor Halski nie pracuje, nie uzyskałam żadnych informacji. A teraz. Jeszcze to.
Wyjęła z kieszeni wiatrówki jakiś papier i wręczyła Kalodontowi. Kalodont przeczytał uważnie.
Było to wezwanie do sądu dla Marty Majewskiej, mającej się stawić w charakterze świadka. Kalodont zastanowił się głęboko. — W jakiej to może być sprawie? — spytał. — Nie wiem — rzekła trochę bezradnie Marta. Kalodont spojrzał raz jeszcze na termin stawienia się w sądzie. — Pójdę z panią, Marto — rzekł. — Czy chce pani? — Bardzo — ucieszyła się Marta — marzyłam właśnie o twardym, męskim ramieniu, na którym będę się mogła ufnie wesprzeć w uciążliwej wędrówce do sądu. — Juliusz Kalodont skłonił się z galanterią.
O, intonacje warszawskie!
Wielkie miasto wytwarza własną gwarę, miejski żargon, którego słowa i zdania nabrzmiałe są mnóstwem treści, dostępnych wyłącznie ludziom w tym mieście żyjącym. O gwarze warszawskiej decydują jednak nie wyrazy, lecz intonacje. Nie znaczy to, że gwara ta nie posiada mnóstwa słów zrodzonych w glebie tego miasta. Istnieje ogromna ilość słów i zwrotów, które tutaj wypowiedziane zostały po raz pierwszy i tutaj doszły do rangi znaczeń wyjątkowych i niepowtarzalnych, arcytrafnych i arcyśmiesznych. Niemniej — nie wyrażenia i zwroty decydują o warszawskiej gwarze. Prawdziwa gwara Warszawy to intonacja. W małym słówku „na pewno” rodowity warszawiak potrafi zawrzeć tak przebogaty wachlarz znaczeń i nastrojów, o jakim pojęcia nie mają i mieć nie mogą ludzie wymawiający to słowo w innych miastach lub w innych językach. W warszawskim „na pewno” rozbrzmiewa, zależnie od okoliczności, groźba lub prośba, pogarda lub szyderstwo, nadzieja lub zwątpienie, chwiejność lub moc charakteru. Odcień głosu, modulacja, akcent — oto, co decyduje o gwarze warszawskiej. Intonacja wyrażeń takich, jak „po co ta mowa” albo „nigdy w życiu”, zawiera w sobie częstokroć ekspresję zastępującą najgorsze przekleństwa lub błagalną pokorą. Intonacja — oto, co decyduje.
Ulica, przy której znajduje się kino „Atlantic”, leży w samym sercu Warszawy: od zachodu wpada na największy plac w Europie jak rzeka do ogromnego jeziora. Jest to ulica dość wąska, ale za to brudna, zakurzona i brzydka, bardzo odpychająca, ożywiona i ciekawa. W czasie zmagań wojennych została niezbyt mocno poharatana, a ponieważ nikt nie liczył się z możliwością jej rekonstrukcji, przeto przez dziesięć lat pozostawała w takim samym mniej więcej stanie jak zaraz po powstaniu. Życie kłębiło się tu i wrzało na uprzątniętych gruzach, w potrzaskanych kamienicach, w prowizorycznie odremontowanych mieszkaniach, w oczyszczonych ze zniszczeń podwórkach i klatkach schodowych. Zewsząd napierała ofensywa odbudowy — Aleje Jerozolimskie i Jasna, Marszałkowska i pobliski plac Warecki stały w ogniu walki o nowo wznoszone mury, ściany, domy. Ta zaś ulica, zwłaszcza jej odcinek pomiędzy Bracką i Marszałkowską, nie zmieniła się, trwała w swym ponurym, białawo-ceglanym kolorycie odartych tynków; stare kamienice warszawskiego śródmieścia, pełne pompierskiej sztuczności z ubiegłego stulecia, obrosłe sztukateriami i balkonami, ociekające fałszywym renesansem fryzów i upiększeń, odrapane bramy o poobijanych stiukach w zielonkawej ongiś glazurze, norymberszczyzna secesyjnych fasad o poutrącanych zdobieniach — wszystko to nabierało dziwacznego, ostrego wyrazu w stanie zniszczenia i zapuszczenia wśród narośli pośpiesznych, tymczasowych remontów i dobudówek, w milionie drobnych poprawek i prymitywnych ulepszeń, nagromadzonych tu w ciągu dziesięciu powojennych lat. No i życie — zwykłe, codzienne życie, które tętniło tu wyraźniej niż gdziekolwiek, tak jak tętni wydobyta zwiększonym wysiłkiem żyła przedramienia. Roiło się tu od małych, prywatnych sklepików i spółdzielni pracy: zegarmistrze, warsztaciki naprawy piór wiecznych i maszyn do pisania, wąskie sklepy z galanterią, koszulami, gorsetami, biusthalterami, tandetnie efektowną odzieżą, zapinaną na niby ekscentryczne, błyskawiczne zamki, męskimi marynarkami z krzyczącego samodziału w grubą kratę. Szło się tu między rzędami wystaw męczących oczy nawałem stłoczonego na małej przestrzeni towaru, wśród bram bezładnie upstrzonych kolorowymi szyldami, reklamującymi pracownie drewnianego obuwia, zakłady fotograficzne i działających w głębinach ciemnych podwórek fryzjerów. Dochodząc do zachodniego krańca, wzrok wędrowca lądował na kremowym masywie ogromnego wieżowca i olbrzymiej, zakurzonej, drgającej pracą przestrzeni wokół niego: nie wychodząc więc nawet na Marszałkowską, wędrowiec wiedział, że tam zaczyna się inny świat, albowiem ulica wezbrana optykami, bielizną i sklepikami z wodą sodową tkwiła w samym środku wielkiej śródmiejskiej dzielnicy, centrali urzędów, banków i przedsiębiorstw.
Południowa strona ulicy była bardziej zniszczona i po tej stronie mieściło się właśnie kino „Atlantic”.
Mechciński zatrzymał się na rogu Marszałkowskiej: narożnik był rozkopany i rozryty głębokimi rowami, pokrytymi szalunkiem z desek i ochronnymi barierami. Zakładano tu sieć przewodów cieplnych pod przyszłe budowy. Teraz, pod wieczór, czerwieniały tu znaki i lampy ostrzegawcze.
— Nie idź, Hanka, dalej — powiedział Mechciński i przystanął. — Po co masz się targać przez te wykopy — dodał z uśmiechem. — Odprowadzę cię jeszcze kawałek — rzekła Hanka. — Mam sporo czasu do pociągu. — Nie — rzekł Mechciński stanowczo — tu się pożegnamy. — Ty też masz swoje szusy — uśmiechnęła się z lekką urazą — oj, Wiesiek, humory to ty masz, krzyż Pański z tobą będzie. — dodała nie bez kokieterii. Miała ładną, pospolitą twarz i dobre oczy. — Hanka — powiedział Mechciński miękko — nie kłóć się ze mną. Jak mówię nie, to nie. I tak dość mam zmartwień. — Wpatrzyli się w siebie, jakby się nie znali: Mechciński nie mógł oderwać wzroku od tej młodej twarzy, świeżej cery i jasnych oczu, które spośród tylu znanych mu twarzy i oczu dziewczęcych zostały przy nim jak uchwycona przez zmęczonego pływaka burta szybko płynącej z prądem łodzi. Tłoczący się w ciasnym przejściu między rozkopami ulicznymi przechodnie potrącali ich nieustannie, nie szczędząc niechętnych uwag. — Stanie taki jak na weselu! — warknął ktoś za Mechcińskim. — Pani, nóg pani nie ma do chodzenia? — zgrzytnęła jakaś otyła facetka za Hanką. Nie słyszeli nawet tych uwag. — Jakie zmartwienie? — spytała Hanka, — Dlaczego ty nigdy nic nie mówisz? — Jedź do domu, Hanka — rzekł Mechciński. — Jutro przyjdę po ciebie, jak będziesz wychodziła z roboty. — Wiesiek — uśmiechnęła się Hanka — a może mnie weźmiesz ze sobą do kina? Pojadę późniejszym. Tak chcę zobaczyć ten nowy film. Meksykański, co? Podobno piękna babka gra. — Nie — rzekł ostro Mechciński — dzisiaj nie, słyszałaś? No, zmiataj. — Hanka odęła wargi. — Jak chcesz — rzekła sztywno. — Do widzenia. — Hanka — powiedział łagodnie Mechciński. — Dlaczego ty nie chcesz zrozumieć, że to nie dla ciebie, to wszystko. — Jak nie dla mnie, to i nie dla ciebie! — rzekła porywczo Hanka i ruszyła z miejsca w stronę placu, na przełaj ku stacji podmiejskiej kolei elektrycznej. Mechciński poszedł — za nią. — Wiesiek! — zatrzymała się naraz Hanka, stając przed nim. — dlaczego nie skończysz z tym raz na zawsze? — Mechciński czuł jej oddech: ujął ją za klapy zielonkawego, drelichowego płaszcza i przyciągnął jeszcze bliżej do siebie. — Haneczko — rzekł — to nie takie proste. Ja. mnie się czasem zdaje, że nie mógłbym inaczej. — Mógłbyś — powiedziała gorąco Hanka. — Mógłbyś. Na pewno. Wziąłbyś jakąś pracę i pobralibyśmy się ze sobą. — Wziąłbym. — uśmiechnął się niepewnie Mechciński — ale co z tego? To nie dla mnie. I tak. — powstrzymał się, w ostatniej chwili. „Nie — pomyślał — nie powiem jej o tym wezwaniu.” I znów nie mógł oderwać wzroku od twarzy Hanki: zdawało mu się, że dostrzega, jak twarz ta poważnieje, dojrzewa wspólnie przeżytymi latami, starzeje się — i czuł niewytłumaczalną, nie znaną mu dotąd radość z tych myśli, jakieś dziwne szczęście koło serca, płynące z przekonania, że to właśnie on będzie cały czas oglądał starzenie się tej twarzy, dopóki nie stanie się ona podobna do twarzy jego matki, jej sąsiadek i tych wszystkich kobiecych twarzy z wolskich, praskich, mokotowskich i powiślańskich oficyn i schodów, z obstawionych klatkami z ptactwem, fuksjami, pelargonią i begoniami parterowych okien Grochowa, Marymontu i Ochoty. — Nie dla ciebie, nie dla ciebie. — rzekła Hanka kłótliwie — a co jest dla ciebie? — Ty tego nie rozumiesz — rzekł poważnie Mechciński. — Ja chciałbym to wszystko posłać w diabły, bardzo chciałbym, ale widzisz. jak tu pójść tyrać za nędzne parę groszy? Przy robocie nic nie wymyślisz, naharujesz się i co miesiąc dostaniesz te same parę złotych. A ja, Hanka, chcę i umiem, i mogę inaczej. — I co ci z tego? — krzyknęła swarliwie Hanka; Mechciński aż uśmiechnął się z radości, słysząc ten ton, taki sam jak jego matki, gdy witała ojca wtaczającego się do mieszkania po przepitej nocy. — Co ci z tego, ty głupi! — To mi z tego — rzekł ostro — że ludzie w mieście wiedzą, kto ja jestem i co ja potrafię. Że nie ma dla mnie silnych, że sam się o wszystko postaram, że się mnie słuchają, że jestem wolny i nikt mi nad głową z robotą nie stoi, że. — Że co? Że co? — kłóciła się Hanka. — Jacy ludzie? Ci pijacy i łobuzy to ludzie? Ci nożownicy, co mi ich nie chcesz nawet pokazać, to są ludzie dla ciebie? Wiesiek, Wiesiek! Tak to niczego razem nie zwojujemy. — Hanka! — rzekł gwałtownie Mechciński ściszając głos — ja muszę mieć dla ciebie na nylony, słyszysz? I na to, żeby podskoczyć z tobą do „Stolicy” ze dwa razy w tygodniu i nie liczyć się z groszem; ćwiartka mniej, ćwiartka więcej, a jak chcę, to i likier, i melba. Ja nie z tych, co za odmierzoną forsę raz w miesiącu wychyli się do knajpy i już mu na sałatkę nie starczy albo na ciastka. I na nocny tramwaj też nigdy czekać nie będę, tylko zawsze cię taksówki} podrzucę, słyszysz? Ja to ja! A jak ci się nie podoba, to zamień sobie na takiego, co cię w sobotę do cukierni poprowadzi na chińską herbatę albo do baru mlecznego. — Odwrócił się, lecz nie odchodził. Hanka uczyniła krok i stanęła przed nim. — Ja cię, Wiesiek, nigdy o nylony nie prosiłam — rzekła cicho, patrząc mu prosto w oczy. — Jak przynosiłeś, to się cieszyłam, ale nie dlatego, że nylony, tylko dlatego, że od ciebie. No, to tymczasem. — uczyniła krok w stronę świateł dworca. Mechciński schwycił ją za ramię. — Nie. Hanka, nie odchodź — rzekł szybko. — Chcę ci jeszcze to powiedzieć, że ja już zacząłem. — Co zacząłeś? — spytała Hanka, spuszczając wzrok. — Zacząłem chodzić za robotą. Mam nawet przyrzeczoną. — Hanka objęła go za szyję i pocałowała prosto w usta. — Nie za ciepło ci w tym welwecie? — spytała, poprawiając mu kołnierz od kurtki. — Trza pomyśleć o jakimś prochowcu. Zresztą możesz już chodzić do figury. — „Powiem jej teraz — pomyślał, lecz nie mógł się zdecydować — powiem lepiej jutro.” — uspokoił się. — Będę jutro po ciebie po robocie, zaczekam przed wyjściem, jak dziś, dobra? — rzekł. Raz jeszcze ogarnął spojrzeniem jej twarz i postać, szczupłą i mocną sylwetkę w tanim płaszczyku i taniej, lecz schludnej bluzce, jej pełne piersi i smukłe nogi na wysokim, drewnianym obcasie. — Tymczasem, Hanka — rzekł. — Do jutra. — Trzymaj się, Wiesiek — powiedziała z uśmiechem. — Do jutra. — Po czym odeszła szybko w tłum tłoczący się wokół stacji Śródmieście.
Mechciński wrócił przez rozkopy i pomosty na ulicę, przy której mieści się kino „Atlantic”. Pod murami domów, po stronie kina, ciągnęła się długa na kilkadziesiąt metrów kolejka, gęstniejąca przed samym kinem w zbity, rozedrgany tłum. „Powodzenie — pomyślał Mechciński z satysfakcją — meksykański film. Run na kasę! Ładne parę złotych wpadnie. Wezwanie na pojutrze? Mogą zamknąć. Nie, nie stawię się. Niech mnie szukają.” Z tłumu dochodziły podniesione głosy, chwilami krzyki, stłoczona masa ludzi przed bramą falowała na wszystkie strony, tamując ruch na jezdni: samochody posuwały się powoli, przechodnie przystawali, ze sklepów wyglądali ciekawie sprzedawcy, cała ulica jakby żyła tym spęcznieniem przed kinem. Kilkudziesięciometrowa kolejka stała spokojnie oparta o mur wśród płacht gazet, w rozsypanych na trotuarze wieńcach łupin po pestkach, utrudniając dostęp do sklepów, co powodowało nieustanne awantury. W spokoju tym było wiele z tępej beznadziejności: szamotanina przed bramą była odmętem (niebezpiecznym, lecz kryła w sobie szansę dla jednostek walecznych, tylko rzuciwszy się brawurowo w jej otchłań można było sforsować wejście do kina. Była to jednak nikła, ryzykowna szansa: przed krzywą, drewnianą bramą, wzmocnioną żelaznymi sztabami, stał spocony, zakurzony milicjant i krępy bileter w mocno sfatygowanym uniformie, o błyszczącej z wysiłku i zmęczenia twarzy. Od strony ulicy nie było ich widać — byli szczelnie zakryci tłumem. Niemniej jednak, wparci z całej siły w drewniane żelazne odrzwia, wpuszczali tylko pojedynczo, za okazaniem kupionych w przedsprzedaży biletów, do pełnej ludzi bramy, zatłoczonej szczęśliwszą, bo bliższą kasy częścią kolejki. Pomagała im w tym tęga bariera z żelaza, przedzielająca i tak wąskie przejście bramy na połowę, jak nasada falochronu. W każdym razie nawet widzowie zaopatrzeni w prawidłowe bilety musieli sobie bohatersko i niezłomnie wyrąbywać drogę w zwartej ciżbie wielbicieli meksykańskiej kinematografii, oblegających wejście do kina i pozbawionych jakichkolwiek formalnych dokumentów zezwalających im na udział w widowisku. Nie przeszkadzało to bynajmniej tym ostatnim w wydawaniu okrzyków: — Przepraszam! Proszę o miejsce! Ja z biletem! Oto bilet! — i okazywaniu bileterowi prastarego biletu sprzed dwóch tygodni, do kina odległego od „Atlanticu” o półgodzinną jazdę szybkim autobusem. Bileter likwidował bez słowa te próby, wyrywając z rąk nieważne świstki wąskiego papieru, i darł je w ponurym milczeniu, łypiąc groźnie oczami, co dawało asumpt do rozlicznych scysji. — Kolego! — darł się jakiś posiadacz wyrwanego i podartego przed sekundą biletu — co za numery! Zwariował pan? Ważny bilet podarł, łobuz! Ubrać takiego śmieciarza w liberię i od razu się stawia! Panie władzo — wzywał milicjanta na pomoc. — Co pan na to?… Gdzie praworządność? — Płyń stąd, smarku — replikował beznamiętnie milicjant i entuzjasta meksykańskiej kinematografii nurkował bez większych protestów w tłum po to, aby za parę minut wynurzyć się znowu w największym ścisku, przy barierze, z biletem do jednego z kin na Pradze, zdobnym w datę seansu sprzed miesiąca, podczas gdy koledzy nieugiętego bojownika o wstęp wzmagali szturmowy napór na bramę. Nadciągający z obydwu stron ku „Atlanticowi” posiadacze ważnych biletów przystawali o parę kroków przed kłębowiskiem, zalęknieni i niezdecydowani”, pełnoprawność ich zamiarów stawała się naraz funta kłaków warta wobec walki, którą należało stoczyć. Spoglądali z zakłopotaniem na swe szaty, dobrane do wieczorowej rozrywki, zaś zupełne przygnębienie ogarniało ich na widok elegancji ich kobiet; jak wiadomo, istoty te spędzają zazwyczaj całe godziny na przygotowywaniu się w nadziei — spotkania w kinowym hallu znajomych i przyjaciółek, którym należy zaimponować nowym płaszczem, kapeluszem, pantoflami, perfumami lub maquillage’em. Spoglądali potem na sfalowaną tłuszczę przed bramą kina i ciężkie, urywane westchnienie wznosiło im pierś. Ale cóż było robić: meksykański film nęcił, trzymane w ręku bilety nadawały prawną moc żywionym tęsknotom. Należało rzucić się w wir zmagań, nie bacząc na nowy krawat, spodnie czy jesionkę. Po kilku minutach szaleńczego przekładania ramion w obłąkanym crawlu poprzez rozgniatane piersi i marynarki, odpychając tłuste, wybrylantynowane głowy i spocone twarze, wgniatając własne łokcie w oczodoły najbliższych bliźnich i ciągnąc rozpaczliwie własne nogi za niesioną potężnym odpływem resztą korpusu, z cudzymi rękami w kieszeniach płaszcza i ze zmiażdżonym przez innych crawlistów kapeluszem na głowie, posiadacz ważnego biletu lądował w końcu w bramie kina, wyciągając za rozerwany pasek od torebki swą towarzyszkę spod nóg tłumu. Ciężko dysząc układał na niej strzępy wiosennego płaszcza i wspomnienie po kapeluszu oraz szukał resztek obcasów zmasakrowanych zamszowych pantofli; maquillage i perfumy znikły, rzecz jasna, bez śladu, pozostawiając przy nim egzemplarz kobiety cudem uratowanej z żywiołowej katastrofy. Niemniej — dumnie wyciągnięte bilety w ręku ciągle jeszcze zapewniały zawistne spojrzenia ze strony czekających w bramie, w kolejce do kasy.
Mechciński przeszedł na drugą stronę ulicy; w bramie naprzeciw kina kilka niewysokich, ciemnych postaci paliło papierosy, opierając się nonszalancko o mur. — Co jest? — krzyknął Mechciński, wchodząc do bramy. — Fajerant czy co? Jak was samych, lamusy, zostawić, od razu cHała!” A tu sezonowa robota, film roku nie będzie szedł, pętaki! — Postacie oderwały się od ścian i skupiły przy Mechcińskim. — Po co ten krzyk, panie Moryc — rzekła jedna z postaci. — Załatwione, czekamy na pana. — Mechciński spojrzał po chudych, muskularnych twarzach wokoło: były młode, bystre, przytomne, pełne przedwczesnych zmarszczek i bezczelnych uśmiechów. Nad twarzami tkwiły bądź oprychówki, bądź dziwacznie pofałdowane berety, bądź przyprawione „szklaną wodą”, pełne pukli i zakosów fryzury, oklejające głowy jak brudne hełmy o jednolitej, błyszczącej powierzchni. — Co załatwione, Loluś? — spytał przychylniej Mechciński.
— Wania i Buras stoją na kotwicy, w środku — recytował Loluś, drapiąc się pod pachą, w czym przeszkadzał mu kolorowy szalik, wpuszczony w brudną koszulę sposobem, jakiego używają niektórzy aktorzy filmowi, udający się na korty tenisowe lub uprawiający jachting. — Tu jest trzydziestak na zapotrzebowanie — dorzucił Loluś. — Łom wydał. — To mówiąc, wręczył Mechcińskimu rulonik biletów i złożoną ćwiartkę papieru. Mechciński rozwinął rulon i przeliczył: zgadzało się, rulon zawierał trzydzieści wąskich, biletowych odcinków. Rozwinął papier. — Na te stare zapotrzebowanie z Centralnego Zarządu Torfowisk jeszcze dali? — zdziwił się Mechciński.
— No, no. — pokiwał głową z uznaniem. — Edek Łom załatwił — rzekł Loluś. — Kopię zatrzymał. — No, koniki — rzekł Mechciński — do dzieła! Kto dziś idzie na niemowę? — Ja mogę — rzekł krostowaty wyrostek o powłóczystym, ciężkim spojrzeniu ciemnych, podkrążonych oczu, z podciętymi na karku pod donicę włosami — dawno się w to nie bawiłem. — Tylko bez pajacowania, Czesiek, dobrze? — rzekł krótko, lecz ostrzegawczo. Mechciński — bez nadprogramowych numerów. Nie chcę mieć żadnych drak ekstra, słyszysz? — Dobra — rzekł Czesiek. — Nie bój nic. — Mechciński oderwał osiem biletów i wręczył każdemu po jednym. — Filak — powiedział — masz tu dwadzieścia dwie sztuki. Sprzedajesz po piętnastaku, rozumiesz? Trzysta trzydzieści mam mieć za godzinę. — W porządku — rzekł Filak i włożył bilety do górnej kieszeni marynarki. Po czym wyszedł z bramy i ruszył w kierunku Marszałkowskiej, zaczepiając przechodniów i szepcząc natarczywie na wszystkie strony. — Komu parter? Komu?… — Mechciński rzucił: — Idziemy, koniki. No, z fartem.. — po czym splunął trzy razy na szczęście. Osiem postaci splunęło trzykrotnie, bo taki był zwyczaj w tym przedsiębiorstwie, podciągnęło spodnie, zaciągnęło się mocno papierosem przed, odrzuceniem parzącego palce niedopałka i ruszyło rozkołysanym krokiem w poprzek jezdni. Krok ten, aczkolwiek znany młodzieży we wszystkich częściach świata, został w Warszawie doprowadzony do perfekcji: polega on na mocnym, pewnym rozstawieniu nóg i nadaniu barkom owego ruchu kołyszącego, z którego łatwo jest wyprowadzić szybki i skuteczny cios: jest to przy tym krok powolny, niosący w sobie groźbę, lekceważenie reszty świata i ogromną pewność siebie. Przeszedłszy jezdnię, osiem postaci sformowało się w ostry klin z Mechcińskim na czele: klin ten werżnął się z mocą w rozedrgany tłum przed bramą kina. Po obu stronach prącego do przodu Mechcińskiega rozgarniały ciżbę niewysokie, muskularne postacie, Mechciński podważał wysuniętym do przodu ramieniem tłoczących się, lecz niezorganizowanych entuzjastów srebrnego ekranu, którzy tracili równowagę, lecz nie padali, podtrzymywani przez tłum. Zewsząd padały gniewne, zaczepne uwagi: — Wolnego, kolego! Ty, nie na chama, łobuzie! Obywatelu, tylko nie na siłę, bo!.. — wobec których Mechciński zachowywał olimpijski spokój, pracując wytrwale i z ogromną wprawą wysuniętym do przodu barkiem. Rolę rzecznika grupy uderzeniowej odgrywał Loluś, który w najgorszym tłoku poprawiał sobie kolorowy szalik, nie przestając deklamować: — Proszę puścić, panie drogi, miejsce dla klientów z regularnymi biletami! No, już, panie kolego, giń pan z moich oczu, nie widzisz pan, że mam bilet? Won, szmaciarzu. — Odgarniał sprzed siebie napierające głowy, klatki piersiowe, ramiona, dobierając starannie wykrzykniki i pointy do najbliżej tłoczących się fizjonomii. Po kilku minutach bezpardonowej walki osiem postaci dotarło do żelaznej bariery. Bileter spojrzał spod oka na wyłaniające się ze ścisku towarzystwo. — Okazywać bilety — rzekł krótko. Mechciński uśmiechnął się wyzywająco: w tej chwili, w tym ścisku, mając za sobą mur z niewysokich postaci, mógł zrobić z bileterem wszystko, nie bacząc na milicjanta. — Nie wierzysz, papuga? — spytał obraźliwie Mechciński. Bileterowi skurczyła się spocona twarz, lecz nie rzekł nic ani nie uczynił żadnego gestu, mimo że „papuga” była nazwą wysoce bileterom uwłaczającą, chociaż nikt nigdy nie wiedział, skąd się wzięła, co oznaczała i dlaczego uważana była w sferach koników i obsługi kin za obelgę. Wparł się mocniej w bramę i warknął: — Bilety? — No, niech pan powie — zwrócił się Mechciński do milicjanta z wylewnością — my chcemy kultury, masy ludowe garną się do kina, a taki pałąk, jak ten, stanie i nie puszcza. Gdzie tu sprawiedliwość? Kogo słuchać? W gazetach piszą. — Pleczysty milicjant rozstawił szeroko ramiona i wparł grube dłonie w piersi Mechcińskiego i Lolusia, odpierając ich z wysiłkiem od biletera. — Obywatelu — rzekł z krzywym uśmiechem milicjant — nastąp się. Tylko nie za blisko. — Tu nie stajnia, obywatelu. — mruknął urażony do żywego Loluś. — Tu kino. — Nie stajnia — powtarzał milicjant i kark nabrzmiewał mu czerwienią w przepoconym kołnierzu munduru — a wy, obywatelu, zachowujecie się gorzej jak w stajni. — Mechciński wyjął bilet z kieszeni i podał bileterowi. — Masz, ty szwancu, zobacz i po krzyku — rzekł pojednawczo — zgadza się? — Bileter spojrzał na bilet, po czym przeniósł wzrok z nienawiścią na Mechcińskiego i odsunął się nieznacznie. Sfalowany tłum wepchnął Mechcińskiego i osiem postaci z impetem w bramę: bileter i milicjant uczynili im wąskie przejście, przy czym bileter, sprawdzając uważnie wąskie skrawki papieru, usiłował podstawić każdemu z nich nogę, co mu się udawało aż do Cześka, który widząc, jak jego towarzysze zataczają się gwałtownie, uprzedził biletera i kopnął go z całej siły w kostkę. Bileter zbladł z bólu, po czym gniew swój i rozgoryczenie wyładował na najbliżej napierających wyrostkach bez biletów, których zaczął łomotać plikiem programów kinowych po wybrylantynowanych głowach. — Tych tam to ja znam — rzekł, uspokoiwszy się, do milicjanta — to koniki. — To czego wpuściliście ich? — rzucił porywczo milicjant. — Bić się z nimi będę? — rzekł obojętnie bileter. — Przecież mieli bilety. — Ten argument przekonał milicjanta bez reszty. — Obywatele! — krzyknął w tłum — nie tłoczyć się! Każdy z biletem wejdzie!
Mechciński przepycHal się przez zatłoczoną potrójną kolejką bramę i nabite oczekującymi na seans widzami małe podwórze. Z trzech stron sterczały tu parterowe ściany, powyżej były wypalone mury. Do poczekalni i kas kina prowadził lustrzany korytarzyk, zatłoczony ludźmi; Mechciński rozejrzał się wokoło, dostrzegł kogoś, kogo szukał, i kiwnął mu na przywitanie głową. Po czym wyłuskał wzrokiem z tłumu oblepiającego kolejkę dwie niewysokie postacie w oprychówkaeh, docierające już niebawem do kasy. Ruszył przez tłum w ich stronę, krzycząc wesoło: — Wania! Burasek! Sie masz! Już idziemy. — Gdy zbliżył się do nich, dwie postacie w oprychówkach nabrały głęboko tchu i nagłym, gwałtownym pchnięciem — jeden do przodu, a drugi do tyłu — uczyniły chwilową wyrwę w kolejce, która została w okamgnieniu wypełniona sprawnie działającą ekipą z Mechcińskim na czele. Wszystko razem trwało ułamek sekundy, najbliżej stojący z trudem chwytali równowagę, natomiast z tyłu kolejki rozległy się od razu głosy protestu: — Co za numery! Panie bileter! Jak tak można? To chuligaństwo! — Dwie nieładne, umalowane dziewczyny ubrane z tanią elegancją, krzyczały: — Nie ma od nikogo pomocy! Gdzie milicja? Nie ma sposobu na tych łobuzów?… — Kolejka z tyłu łamała się bezładnie i tłum zaczął napierać na wpartych mocno w ścianę Mechcińskiego i jego ludzi. Jakiś młodzieniec w białej, studenckiej czapce nad opaloną twarzą darł się: — Albo jest kolejka, albo nie! Wszyscy stoją i czekają! Proszę się usunąć! Tylko bez zamieszania. — Mechciński patrzał na niego z flegmą, co miało znaczyć, że wielu takich już widział w swej bogatej karierze. Wania i Buras ujadali z zapałem: — Po co ten szum, kolego? Ci koledzy wyszli na chwilę po coś słodkiego. Stali tu przedtem! Co to miejsca dla ukochanych przyjaciół nie wolno trzymać? — Nikt tu nie stał! — huknął jakiś otyły mężczyzna o wyglądzie apoplektycznegp rzemieślnika — tylko wy dwaj!.. — Tak! — poparła go cienkim krzykiem jego żona w kapeluszu, stanowiącym skrzyżowanie pudła na radio z pluszową kanapą — tylko ci dwaj! — Kolejka nie przestawała się posuwać, widać było, że w kasie sprzedaje się bilety, nie zwracając najmniejszej uwagi na grzmiącą awanturę. Ulokowani twardo między barierą a ścianą ludzie Mechcińskiego zachowywali obojętny spokój, posuwając się wraz z kolejką do przodu. — Panowie opuszczą kolejkę! Natychmiast! — gorączkował się jakiś wysoki, szczupły pan w kapeluszu. — No, kazaki, fora ze dwora! — przecisnął się ku nim barczysty młodzieniec w modnym płaszczu, o wyglądzie sportowca, trzymający ładną, płowowłosą dziewczynę pod rękę. — Bo jak nie, to milicję! — krzyknął krzepki wyrostek, otoczony kilkoma kolegami w czapkach technikum przemysłowego. Tkwiący w środku grupy uderzeniowej Loluś wyjął na to z kieszeni ćwiartkę wódki i odbił nasadą dłoni korek, który wyskoczył wraz z kilkoma bryzgami płynu prosto w napierający tłum. — Kojsa — rzekł Loluś, wręczając odpieczętowaną ćwiartkę Burasowi — skrzep się, synu! — Buras łyknął, otarł szyjkę rękawem i podał butelkę Mechcińskiemu, który napił się i podał dalej. Po czym rzekł w tłum, patrząc na barczystego młodzieńca w modnym płaszczu: — Kolego, odpalantuj się. Chcesz zdrowie stracić? I na co ci to? — W głosie jego tyle było zimnej zuchwałości i gotowości do czynu, że młodzieniec odwrócił rozogniony wzrok i zaczął szybko mówić, powołując na świadków swych stronników: — No, bo czy tak można? Do czego to podobne?… Żadnego porządku, żadnej kultury. — Tłum zafalował, rozepchnięty, i naraz przy barierze wynurzył się mały, chudy bileter w brudnym uniformie, o twarzy kostropatej i czarniawej. — Co się tu dzieje? — zapytał ostro. — Panie kierowniku — zaczął szybko Buras — ci panowie — zatoczył wskazującym palcem wokoło — się awanturują. Zajęliśmy miejsce dla kolegów, koledzy przyszli, ustawili się grzecznie w ogonku, a ci panowie ich nie puszczają. — Podniósł się straszliwy Hałas, gdyż wszyscy zaczęli mówić naraz. Bileter uśmiechnął się krzywo. — Niepotrzebnie państwo stoją — krzyknął głośno — i tak biletów nie ma! — Przepchnął się kilka metrów do tyłu, za grupę Mechcińskiego, i odciął resztę kolejki. — Ci państwo jeszcze dostaną — oświadczył — potem wszystkie bilety na dziś sprzedane. — Podniósł się potężny rozgwar głosów, kłótliwych i przedkładających, proszących i groźnych. — Nic nie poradzę! — wrzasnął opryskliwie bileter — wszystkie bilety sprzedane! — A ci? — rozdarł się wielki mężczyzna o purpurowym ze zdenerwowania czole — a ci. — wskazał na ekipę Mechcińskiego — wdarli się bez kolejki i dostaną! Co? Takie porządki! — Przecież stoją w kolejce! Widzi pan, nie? Z kolejki ludzi będę wyciągał, co? — jazgotał bezczelnie bileter. — Bij się pan z nimi, jak pan taki mądry! — Tłum falował bezładnie za bileterem. — Zaraz zamykamy kasę! — krzyknął bileter, wymachując długimi ramionami i nieproporcjonalnie olbrzymimi w stosunku do swej niepozornej postaci dłońmi. Stojącego na czele ekipy Mechcińskiego dzieliło już tylko kilkanaście osób od kasy. Barczysty młodzieniec rozpłynął się w tłumie, lecz krzepcy uczniowie szkoły przemysłowej nie dawali za wygraną. — Trzeba po milicję! — krzyknął jeden z nich i zaczął przepychać się ku wyjściu. — Słusznie! — Poparły go zewsząd głosy; dołączył się do niego tęgi mężczyzna o purpurowym czole i starszy, wysoki pan w kapeluszu. Mechciński patrzył za nimi z lekkim niepokojem: wolał uniknąć rozhoworów z milicją. Zanim docisnęli się jednak do środka westybulu, przy wejściu zaczął się nowy rozruch i dał się słyszeć donośny, przejmujący bełkot, który sprawił, że Mechciński odetchnął z ulgą. Jakiś krostowaty wyrostek w utrefionej i podciętej „pod donicę” fryzurze parł w stronę kasy, bełkocąc przeraźliwie i czyniąc skomplikowane znaki palcami koło ust i uszu. — Niemowa. — słychać było głosy — to niemowa! Puśćcie go! — Młodzieniec werżnął się z impetem prosto w grupę uczniów technikum i ich sprzymierzeńców, którzy ciągnęli właśnie w przeciwnym kierunku, przy czym zaprawił niby przez nieuwagę, lecz ze znawstwem, jednego z uczniów łokciem w nos, zaś starszego pana w kapeluszu — głową w podbródek. Uderzeni zatrzymali się na chwilę, zasłaniając się przed gwałtowną gestykulacją niemowy, który, jakby chcąc ich przeprosić, wymachiwał im nadal rękami przy twarzach, co lada chwila mogło się skończyć nową kolizją, przy czym jeden z nich ujął niemowę za rękę. Wtedy z kolejki rozległ się rozżalony, nabrzmiały szlachetnym oburzeniem wrzask Lolusia: — Niemowę biją! Co za ludzie! W ryło łobuzów! — po czym kilku ludzi Mechcińskiego przesadziło barierę i z wielką maestrią wśliznęło się w tłum, z którego nieoczekiwane i dotkliwe ciosy zaczęły padać na zupełnie oszołomionych i bezradnych zwolenników interwencji milicji. Tymczasem niemowa dotarł do kasy, rozepchnął bezceremonialnie stojących przy okienku i blokujących mu dojście, po czym zabełkotał coś rozdzierająco. Nabywający przy kasie bilety usiłowali przeciwstawić się możliwie delikatnie tej nadmiernej bezpośredniości nieszczęśliwego, gdy z tyłu padły zachrypłe od wódki okrzyki: — Puścić kalekę! Ja go znam! Niemcy mu język wyrwali w wojnę! Sprzedać inwalidzie bez kolejki! Jacy to teraz ludzie! Serca nie mają. — Barwa tych głosów i zawarte w nich intonacje wpłynęły wyraźnie na postawę ludzi przy kasie, tym bardziej że znalazł się tam nagle bileter, który krzyknął: — Proszę państwa! Inwalida ma prawo nabywać poza kolejką. — Niemowa wsunął głowę w okienko i zaczął coś pokazywać na migi zmęczonej kasjerce o potarganych blond włosach i brudnych od liczenia pieniędzy paznokciach, pokrytych spękanym, obłażącym lakierem. Kasjerka powiedziała głośno: — Tyle biletów nie mogę sprzedać jednej osobie. Najwyżej cztery. — Niemowa gestykulował przy uszach, pokazując, że także nie słyszy, protestując jednocześnie gorąco przeciw tak małej liczbie. — Niech mu pani da, panno Mery — wtrącił się z krzywym uśmiechem bileter. — Tam ich czeka cała wycieczka, tych głuchoniemych. Kino to dla nich jedyna rozrywka. — Kasjerka westchnęła tępo i oderwała dziesięć odcinków biletowych, za które niemowa zapłacił i odszedł od kasy, dziękując na migi wokoło. Przechodząc koło Mechcińskiego rzekł głośno i bez żadnych trudności w wymowie: — Dychę dała. Idę sztachnąć się parę razy dymem. — Dobra — rzekł Mechciński. Tłum wokoło stał z otwartymi ze zdumienia ustami, nikt jednak nie rzekł słowa: woń alkoholu i coraz zaczepniejsza postawa niewysokich postaci określała decydująco ogólny nastrój. Mechciński dotarł wreszcie do kasy. — Szefowo — powiedział — dziesięć proszę. Przyjechaliśmy specjalnie z Sochaczewa do kina. Nie odmówi pani nam, sochaczewskim zetempowcom. — Kasjerka spojrzała nań obojętnie. — Tylko bez awantur, panie drogi — rzekła twardo, inkasując pieniądze za cztery bilety, które podała Mechcińskiemu — bądź pan zadowolony, że to. — Mechciński nie czekał n i resztę zdania, wziął bilety i wyszedł spoza bariery. Za nim zaczynał Loluś: — Dyrektorowo!.. Pani dyrektorowo! Chorą matkę i liczne rodzeństwo przyprowadziłem. Kino to dla nich jedyna. — Ile? — spytała krótko kasjerka. — Jest nas ośmioro, ale przyjdzie jeszcze kuzynka z dwojgiem braci i szwagier. — zaczął patetycznie Loluś. Kasjerka oderwała cztery bilety.
Mechciński rozejrzał się wokoło, dostrzegł tego, kogo szukał, — kiwnął mu głową i wskazał oczyma wyjście. Po czym rzekł do Burasa: — Zbiórka w pierwszej bazie — i zaczął przepychać się ku wyjściu. Wyszedł na podwórze i przecisnął się przez czekających ku zapasowym wyjściom z sali kinowej. Za chwilę uchyliły się małe drzwiczki i Mechciński wszedł do mrocznego korytarzyka prowadzącego do kabiny operatora. Stał tu chuderlawy bileter w brudnawym mundurze i o olbrzymich rękach. — Masz tu jeszcze pięćdziesiątaka, Moryc — rzekł wręczając Mechcińskiemu rulon z biletami. — W porządku. Łom — rzekł Mechciński — jutro forsa. — Dobra, dobra — rzekł dobrodusznie Łom. — Nie uciekniesz mi przecież. A film, mówię ci, uderzenie! Na trzy tygodnie grubego rajwochu. — Mechciński wysunął się przez uchylone drzwi. W bramie spotkał Wanię i Burasa. Wyszli z bramy, odprowadzani uważnym spojrzeniem biletera i milicjanta; tłum przerzedził się trochę po wieści o zamknięciu kasy. Mechciński przeszedł na drugą stronę ulicy: w głębokiej wnęce bramy żarzyły się ogniki papierosów. — Tu — rzekł Mechciński — macie. Każdy ma własne cztery i ode mnie po dziesięć. Czesiek rzuca swoją dychę. Filak jeszcze nie wrócił? — Nie, pracuje — odparł jakiś głos za Filaka. — Rozliczenie za pół godziny, w drugiej bazie. No, z fartem! — rzekł Mechciński i skinął ręką. Ciemne, niewysokie postacie ruszyły w ulicę szeroką tyralierą. Kilkanaście metrów od bramy kina „Atlantic” rozległ się natarczywy szept: — Komu balkon? Komu parter? komu, komu?… — Przerzedzony tłum zaczął się kupić w małe grupki przy niewysokich, ciemnych postaciach.
Tuż przed bramą tkwił płaski i okrągławy słup ogłoszeniowy, oklejony plakatami, obwieszczeniami i afiszami imprez wszelakiego rodzaju. Przed słupem stał Robert Kruszyna odczytując półgłosem afisz: — „Uszaczek i Trusiaczek — bajka sceniczna o wesołych zajączkach, dla dzieci od lat sześciu do dwunastu” — po czym dodał z zainteresowaniem: — Może być dobre. — Tuż za podniesionym nad potężnymi barami kołnierzem nowego płaszcza rozległ się szept: — Ty do mnie? — Robert drgnął. — Tylko bez takich żartów, Moryc, dobrze? — rzekł po sekundzie z udanym spokojem. — Dobrze — rzekł Mechciński, uśmiechając się nie bez wyższości — czego chcesz? — Mam do ciebie interes — rzekł Kruszyna — a raczej nie ja, Kudłaty. — Mechciński poczuł niewyraźną czczość w żołądku, niewytłumaczoną pustkę w dołku, coś dziwnego, co mogło być tylko niepokojem lub strachem, a co nachodziło go zawsze, gdy słyszał to nazwisko. — Chodź do drugiej bazy — rzekł do Kruszyny i ruszył w stronę Brackiej. Tuż za kinem spotkał Burasa. — Już — rzekł Buras — wszystko poszło. Powodzenie. — Dobra — rzekł Mechciński — słuchaj, Buras, staniesz przed kinem na cynku. Chłopaki niech na razie nie przechodzą do drugiej bazy, nawet gdyby spuścili cały towar. Rozliczenie dopiero za pół godziny.
— W porządku — rzekł Buras i powędrował w stronę bramy kina. Tłum rozproszył się już, biletera ani milicjanta — nie było, zaczął się ostatni seans. Buras wydobył z kieszeni zmięty „Przegląd Sportowy”, rozwinął go i usiadł na krawężniku nad rynsztokiem; czuł się jak w chwilach zasłużonego wypoczynku po ciężkiej, lecz owocnej pracy. Mechciński i Kruszyna poszli parę kroków w głąb ulicy i skręcili w jedną z bram po tej samej stronie, co kino. Po chwili Buras poczuł znużenie w podciągniętych zbyt wysoko kolanach, wstał i oparł się malowniczo o kratę zamkniętego sklepu. Z zamiłowaniem rasowego kibica czytał wolno, uważnie informacje o treningu słynnej węgierskiej jedenastki futbolowej, opromienionej wspaniałymi zwycięstwami lat ostatnich. „Takich zobaczyć — westchnął w duchu. — Żeby zagrali w Warszawie. To jest piłka nożna.” Po czym jako sumienny i ceniony fachowiec dodał: „A jaki tachel z biletami! Rany Julek, co by się wtedy działo!” — i uśmiechnął się marzycielsko do tej cudnej wizji. Już zamierzał wetknąć twarz w pasjonującą gazetę, gdy poczuł naraz, że jest obserwowany. Uchylił nieco płachtę „Przeglądu Sportowego” i ujrzał przed sobą niewysokiego młodzieńca w drelichowej kurtce, zwanej potocznie „kanadyjką”, spod której wyzierała przyciągająca uwagę, szmaragdowo — kakaowa muszka sporych rozmiarów. Młodzieniec ten przyglądał się badawczo Burasowi; Buras opuścił zupełnie gazetę i odpowiedział ostrym spojrzeniem typu zaczepno — odpornego, które jakoś nie uczyniło na młodzieńcu większego wrażenia, gdyż zbliżył się jeszcze swobodnym krokiem do Burasa i rzekł bez większych ceregieli: — Ty znasz Moryca? — Buras zaczerwienił się z oburzeniu. — Kolego — rzekł z godnością — jesteście bez wychowania. — Po czym dodał nieco gwałtowniej: — Świń z tobą nie pasłem, gnoju jeden!.. — Już dobrze — rzekł pojednawczo młodzian w barwistej muszce. — Moryca znasz? — Won stąd! — mruknął Buras — bo złapię za cegłę. — Jak chcesz — rzekł z flegmą młodzieniec — będziesz miał potem, synku, przykrości. I na co ci to? — Buras zastanowił się głęboko, po czym złożył starannie „Przegląd Sportowy” i włożył do kieszeni. — Zaczekaj tutaj — powiedział — jak taki z ciebie kozak. — i ruszył w stronę bramy, w której znikł Mechciński z Kruszyną.
Młodzieniec w szmaragdowo-kakaowej muszce oparł się tak samo jak Buras o kratę zamkniętego sklepu i łupał fistaszki. Po chwili wokół jego nóg utworzył się wianuszek z łupin, który równie dobrze mógł świadczyć o łakomstwie, jak i o głębokim zamyśleniu. Niebawem w światłach ulicy ukazał się Buras, który podszedł do młodzieńca i rzekł grzecznie: — Niech pan pozwoli. — Sam ruszył przodem. Młodzieniec odbił się od kraty i podążył za nim z rękami w kieszeniach, zmiatając zręcznie po drodze rozrzucone łupiny do rynsztoka. Buras minął jedną bramę i wszedł do następnej. Była to słabo oświetlona brama o stropie postrzępionym w zwisające płaty starej farby, wyglądające w półmroku jak stalaktyty. Po wyjściu na podwórko okazało się, że jest to dom posiadający jedynie parterową obudowę od frontu: w podwórzu stała prawa strona dawnej kamienicy, zresztą wypalona, tu i ówdzie tylko wyremontowana. W oknach kilku mieszkań paliło się światło. Po lewej stronie niski murek obrębiał ciasną przestrzeń podwórza; murek miał około metra wysokości i rozciągała się za nim głęboka czerń zgruzowanych przed dziesięciu laty kamienic. Była to przestrzeń sfałdowana fragmentami murów, ścian, oficyn, usiana zardzewiałymi żelaznymi szynami i belkami stropów i balkonów, zawieszonymi teraz w różnych pozycjach, sterczącymi w czarne niebo, wbitymi w ziemię, łączącymi resztki murów ze sobą. Pełno tu było wydeptanych przez dziesięć lat ścieżek wśród gruzowisk, mnóstwo chwastów, zeszłorocznej trawy, śmiecia, odpadków. Daleko po lewej stronie wznosił się szeroki masyw szczytowej ściany wielkiego domu towarowego z ulicy Brackiej, w głębi widniały światła mieszkań od strony podwórek ulicy Widok. Buras wskoczył lekko na murek, trafił nieomylnie na jedną ze ścieżek i zanurzył się w ciemną przestrzeń: idący za nim młodzieniec mijał wyczuwalne raczej niż widoczne przeszkody i zapory, strzępy murów, resztki wystających gzymsów i niedobitki klatek schodowych; wstępował w górę po ubitych od wielu lat pagórkach z tłuczonego gruzu i schodził w labirynt odsłoniętych przez bomby fundamentów i piwnic. W mętnym, słabiutkim świetle niezbyt ciemnego wieczoru, w świetle łun ulicznych, przebijających spoza zewnętrznych murów, widział przed sobą plecy swego przewodnika. Przestrzeń, w której się znajdował, czyniła na nim dziwne wrażenie; nie bał się, lecz czuł, jakby pewne elementy rzeczywistości pomieszały swój naturalny układ. Ten rozległy, dziwaczny krater ciszy i niezbadanych ciemności w samym sercu milionowej metropolii, światło docierające tu brudnomętnawymi smugami jak na kunsztownie podświetlonej scenie, groźna tajemniczość zakamarków z dostrzegalnymi w tyle lampami w oknach najzwyklejszych mieszkań szarych obywateli — wszystko to stanowiło kontrasty ostre i przejmujące. Przez myśl przeszło mu, że przewodnik jego kluczy i lawiruje umyślnie: przedzieranie się przez wąziutkie korytarze nie istniejących od dziesięciu lat mieszkań, wstępowanie na piętra prowadzących donikąd, zarosłych trawą i pleśnią schodów, z których zbiegało się w czarny dół, przełażenie przez samotne, nie kryjące za sobą nic ani nie wychodzące na nic okna — wyglądało to na sztafaż przeznaczony dla nowicjuszy. Lecz młodzieniec w barwistej muszce nie był nowicjuszem: przed laty znał dobrze otchłanie, labirynty i głębiny warszawskich ruin i potrafił poruszać się w ich odmętach jak lotny i zręczny szczupak. Toteż Buras dziwił się w duchu, nie słysząc za sobą przyśpieszonego oddechu, znamionującego zmęczenie lub co najmniej zdenerwowanie. Zatrzymał się i rzekł: — Uważaj pan, wchodzimy. — i w słowach tych zabrzmiało coś jakby porozumiewawcze uznanie, że ten facet z tyłu to ktoś równy i swój, którego on, Buras, w pierwszej chwili nie rozpoznał. Zaczęli się wspinać na wysokie usypisko starych, zwietrzałych, umocnionych gliną cegieł, z którego szczytu wiodły dość wyraźnie widoczne cztery sztaby żelaza, tworzące rodzaj wygodnego mostu i prowadzące wprost do kondygnacji drugiego piętra doszczętnie wypalonej oficyny. Przeszedłszy po sztabach znaleźli się naraz w czarnej, obszernej na szerokość sporego pokoju sztolni z wypalonych cegieł o niedostępnych na pozór ścianach; sztolnia ta była ostatnią pozostałością po sześciopiętrowej kamienicy. Wzdłuż ścian prowadził pomost z desek; idąc po nim w burych ciemnościach natrafili w końcu na wybity w murze otwór, wychodzący wprost na fantastyczną, zaczynającą się od drugiego piętra klatkę schodową, wygodną i obramowaną poręczą; bezpośrednio pod stopniem, na którym stawiało się nogę po przekroczeniu dziury w murze, ziała czarna przepaść. Tu był najniebezpieczniejszy punkt przeprawy i młodzieniec w muszce, oceniwszy to ze znawstwem, zadrżał mimo woli. Powędrowali jeszcze dwa piętra w górę i Buras pchnął stare, rozklekotane drzwi frontowe do czegoś, co niegdyś było mieszkaniem. W ciemnym, zatęchłym korytarzu słychać było głosy i połyskiwało wątłe światełko naftowej lampki. Buras wszedł za rozdarty załom muru, skąd dochodziły głosy i światło, po czym wyszedł i bez słowa otworzył drzwi wyjściowe: za nim pojawił się jakiś ogromny, niezwykle barczysty cień z podniesionym kołnierzem płaszcza. Cień rzucił w stronę światła: — Pamiętaj, Moryc, żebyś się nie spóźnił! — i wyszedł za Burasem. Spoza rozdartego załomu muru rozległ się głos Mechcińskiego:
— Piegus? Kuba? Chodź tu. — Jakub Wirus pewnym krokiem przekroczył załom i znalazł się w skąpym pomieszczeniu o nagich ścianach; prócz gruzu, pokrywającego podłogę, i kilku starych, drewnianych skrzynek, nie było tu nic. Na jednej ze skrzynek stała naftowa lampka, na drugiej siedział Moryc Mechciński i palił papierosa, patrząc na Kubusia ze sztucznym rozbawieniem pokrywającym niepokój.
— Trafiłeś? — rzekł na pozór obojętnie Moryc. — Myślałem, że się złamiesz.
— No, wiesz — rzekł swobodnie Kubuś. — Za kogo mnie masz?
— Myślałem — zadrwił Moryc — żeś zapomniał, jak się chodzi po gruzach.
— To nie. Ale nie spodziewałem się, że w śródmieściu są jeszcze takie mety.
— Już nie na długo — westchnął Moryc.
Wstał i wyszedł na korytarzyk, pociągając Kubę za sobą. Uczynił kilka kroków w głąb, po czym zatrzymał go ręką: o krok dalej otwierała się ciemna, czteropiętrowa otchłań. Natomiast wokoło tej studni ciemności widać było światła i lampy uliczne, zaraz obok — migotliwe żarówki kina „Atlantic”, dalej w prawo — ogromny, jasny masyw wieżowca na największym placu Europy, usianym znakami ostrzegawczymi robót; Aleje Jerozolimskie ciągnęły się świetlistą magistralą na zachód; w dali, na południu, jarzyła się poświata MDM-u. Moryc wskazał na zniesiony narożnik Alei i Marszałkowskiej, na śpiące na nim o tej porze spychacze, ładowarki i koparki — rozciągała się tam szeroka przestrzeń obok hotelu „Polonia”, przygotowana pod nową zabudowę.
— Tamten róg już załatwili — rzekł z niechęcią Moryc. — Pamiętasz — dodał z sentymentem — tą knajpę w sieni? — Pamiętam — rzekł Kuba — bardzo przyzwoity restaurator. Taki gruby, z zajęczą wargą. Sprzedawał wódkę dzieciom od lat ośmiu do osiemnastu. — Nie wiadomo było, czy kpi, czy żałuje. — Teraz kolej na nas — rzekł Moryc — będą tu stawiać wschodnią ścianę tego placu. Powiadam ci, taka kolumnada. — zakreślił ręką szeroki gest, mający uświadomić Kubusiowi wielkie rozmiary kolumnady. — Skąd wiesz? — zainteresował się Kubuś. — Byłem na wystawie, na placu Teatralnym. Pokazywali, jak tu będzie wyglądać. Hance się podobało. — zatrzymał się nagle, jakby żałując, że wymówił to imię. — A tobie? — spytał cicho Kubuś. — Mnie? Mnie też. Ale tego wszystkiego szkoda. — wskazał ręką na czarną Studnię resztek ruin pod sobą — szkoda tego życia. Ta kolumnada, owszem, ładna, ale jakie w niej będzie życie? Sam rozumiesz, Piegus, jakie w niej będzie życie. — Kuba nie odpowiadał, Moryc pokiwał głową. — Tak, tak — dorzucił. — Takiego życia jak tli, na tych gruzach, już nie będzie.
— Niepotrzebnie przyszedłem — rzekł Kuba — skoro tak wisisz przy tym życiu.
— Masz coś dla mnie? — spytał Moryc krótko.
— Chwileczkę. Przysługa za przysługę. Mam dla ciebie robotę jak złoto. Możesz zacząć choćby od jutra. Pensja przyzwoita, zajęcie z biglem — transport w wielkiej instytucji towarowej, wiesz, robota z szoferakami, trochę samodzielna, trochę kierownicza. Coś dla ciebie, Moryc. Rozmawiałem z personalnikiem, wyjątkowo mądry człowiek, powiedziałem mu wszystko, bez osłonek, i wyobraź sobie — chce ci dać szansę.
Moryc zapalił papierosa. Ręka mu drżała. Ujrzał przed sobą naraz najbardziej karkołomny z życiowych wiraży, za którym mogła się rozciągać wspaniała, asfaltowana spokojną egzystencją droga. „Wezwanie do sądu. — pomyślał — trzeba się stawić, może się wszystko da naprostować. Nawet nie wiem, o co mnie ciągają. Może o jakąś drobnostkę?
Tyle tych protokołów było.”
— Coś nowego — rzekł po chwili, lekko schrypłym głosem. — O jaką przysługę ci chodzi, Kuba?
Kubuś cofnął się do pomieszczenia ze skrzynkami i z lampką naftową. Ujął papierosa z palców Moryca i przypalił. Usiadł na skrzynce, opierając się plecami wygodnie o ścianę, i zaciągnął się głęboko.
— Trudna rzecz — rzekł poważnie.
— Mów — rzekł Moryc patrząc nań podejrzliwie.
— Widzisz. Jak by ci to powiedzieć.
— Wiem — rzekł ostro Moryc. — Wykluczone.
— Nie! — Kuba uderzył się żarliwie w pierś. — Nie, Moryc, nie znasz mnie? Ja tego nie chcę od ciebie, o tym powinieneś wiedzieć. Tyle lat, tyle lat. ja sam. pomyśl.
— Póki co — rzekł Moryc twardo — ty jesteś po drugiej stronie. Może jutro ja też tam będę, ale dzisiaj jeszcze nie. Dzisiaj ty jesteś po drugiej stronie, a ja nie. Pamiętaj!
Oparł się ramieniem o mur i stał niezdecydowany. Kubuś uśmiechnął się kpiąco, lecz nieszczerze. Szczery uśmiech stanowił sztukę nie lada w tych warunkach.
— Po co ta mowa, Moryc, po co te gesty? Wiesz dobrze, że ja nie zakapuję i nigdy nie zażądam, żebyś ty kapował. Uważam was za łobuzów i będę się cieszył, jak was załatwią na klawo, ale ja do tego ręki nie przyłożę. Z drugiej strony. — w głosie Kubusia zadźwięczał metal nieczułości — wiesz dobrze, że ja nie harcerz ani nikt z Czerwonego Krzyża. Nie mam zamiaru cię nawracać i w ogóle nie bardzo wierzę w trwałość nawróceń. Ty masz do mnie interes, ja mam do ciebie interes, ot co. Ty możesz ode mnie dostać szansę, ja. coś, co mi jest w tej chwili bardzo potrzebne. Tylko w taki sposób możemy ze sobą rozmawiać.
— Czego chcesz? — spytał obojętnie Moryc. Ledwie dosłyszalne zmęczenie zabrzmiało w tych słowach.
— Chcę wiedzieć. muszę wiedzieć — poprawił się z naciskiem Kubuś — co się u was dzieje ostatnio? Kto, na przykład, rozgonił bandę Irysa? Kto pozałatwiał cały hufiec tych z twego plemienia w ciągu ostatnich tygodni? I ciebie, Moryc. — dodał, patrząc nań spode łba.
Przez chwilę panowało milczenie. — Znam takich — rzekł wreszcie Moryc wolno — którzy zapłaciliby ci jednorazowo to, co zarabia twój naczelny redaktor w ciągu roku, żeby to wiedzieć.
Zadarty nos Kuby uniósł się węsząco w powietrze, nozdrza mu zadygotały. To już było coś! Wstał ze skrzynki i wyrzucił papierosa dalekim pstryknięciem przed siebie.
— Otóż to — rzekł, podchodząc do Moryca i łapiąc go za rękaw — ja też chcę ich znać, panie Mechciński. Nie po to, żeby kapować, panie Mechciński, ale po to, żeby wiedzieć. Bo ja, panie Mechciński, jestem dziennikarzem, a dziennikarz musi wiedzieć, tak jak inni muszą oddychać.
— Znasz Kudłatego? — rzucił nagle Moryc.
Kubuś zawaHal się. Pytanie było tak nagłe i na pozór bezsensowne, że nakazywało baczność.
— Słyszałem coś niecoś. — rzekł ostrożnie.
— Ale wiesz, kto to jest?
— Wiem. Niby wiem. Mówiło się tu i ówdzie, że taki jest.
Moryc bez słowa kopnął skrzynkę i zgasił lampkę naftową. Kuba cofnął się odruchowo. — Nie bój nic — rzekł Moryc z uśmiechem w głosie — tacy, co chcą wiedzieć, nie mogą się bać. To jedno ci powiem, Kuba, zapamiętaj sobie to nazwisko. Idziemy. — Wyjął cegłę nad głową i wstawił w otwór lampkę, którą zakrył z powrotem cegłą. — Żeby dzieci nie stłukły. Przychodzą tu się bawić za dnia — rzekł wyjaśniająca.
Zeszli tą samą drogą i po paru minutach znaleźli się na ulicy. Jasne było, że pierwszy przewodnik Kubusia lawirował umyślnie długo. W bramie stali ludzie Mechcińskiego. — Idźcie na górę — rzekł do nich Moryc. — Zaraz przyjdę na rozliczenie. — Nie dochodząc do Marszałkowskiej Kuba zatrzymał się.
— No, więc? — spytał niepewnie. — W zasadzie nie doszliśmy do niczego.
— Mylisz się — rzekł Moryc, nie patrząc mu w oczy. — Ja się zgadzam. — Na twarzy Kuby odbiło się zdumienie. — Na co się zgadzasz? — spytał cicho.
— Biorę od ciebie szansę i daję ci. — Moryc spojrzał jasno i nieustępliwie na Kubę — daję ci coś dla ciebie. Coś jak złoto, coś, o czym nawet nie marzyłeś. Ale. uważaj, Kuba, to nie żarty. Takie igraszki mogą się smutno dla ciebie skończyć. Ja wiem, że ty nie jesteś kapuś. Ale ja się nie liczę. Będziesz musiał przekonać o tym innych.
Kuba poczuł lekki skurcz serca. — Moryc — rzekł po chwili z wahaniem. — Nie liczę na ciebie, nie liczę na nikogo. Ale w wypadku, gdyby stało się gorąco, ty odczujesz to tak samo. Sytuacja dwuznaczna, no nie? Idziesz na piękną, spokojną emeryturę, a zostawiasz kapusia. Brzydko, prawda? Dlatego lepiej bądź przygotowany na to, że w krytycznym momencie wygłosisz dłuższe przemówienie o dziennikarzach, którzy bez względu na niebezpieczeństwo, wiedzeni nieszkodliwą ciekawością. — O mnie niech cię głowa nie boli — przerwał mu zimno Moryc — już ja sobie dam radę. A ty. decyduj się. Chcesz?
— Chcę — rzekł twardo Kuba.
Ruszyli z miejsca, skręcając w Marszałkowską. Wyższy Mechciński pochylił się ku Kubusiowi i mówił cicho: — Za godzinę pojedziesz do baru „Słodycz”. Róg Krochmalnej i Żelaznej. Zaczekasz na mnie. Będzie tam ze mną niejaki pan Robert Kruszyna. — Był taki bokser przed paru laty. Bił się w ciężkiej. To ten? — spytał Kubuś. — Ten — rzekł Moryc. — Słuchaj dalej: otóż ten Kruszyna szuka teraz.
Dziwne dzielnice, dziwne dzielnice!.. Inaczej wyglądają we dnie, a inaczej w nocy. Inne w dzień, a inne w nocy są w nich szmery i odgłosy, wonie i nastroje, zdarzenia i przeznaczenia ludzkie. W dzień są leniwe i pyskate, biedne i brudne, pochłonięte pracą i staraniami o rzeczy małe. W nocy ożywają tu złe a potężne tradycje: na narożnikach ciemnych ulic, na czarnym tle wąskich jarów ulicznych, których stoki tworzą ruiny i wypalone kamienice, tkwią zamazane postacie bez twarzy i rąk, ze zwisającym spod cyklistówki ognikiem papierosa. W dzień widać fasady odrażających czynszówek, widać ruiny i wysłane miałem ceglanym place po rozebranych zgliszczach, widać krzywe, czarne płoty, cementowe ogrodzenia i kolczaste druty, widać sklepiki, brudne fryzjernie, małe warsztaty ślusarskie i samochodowe, prywatne stacyjki obsługi aut, spółdzielnie wyrabiające szczotki i gwoździe, aparaty do piwa i tanią konfekcję, kwaszarnie kapusty i ogórków, kieszonkowe fabryczki marmolady i konserw. W nocy snują się tu uporczywie opary najgorszych warszawskich klechd o Urke Nachalnikach, Szpicbródkach i Tasiemkach; niskie, czarne latarnie, w których żarówka zastąpiła gazowe oświetlenie sprzed półwiecza, otula mgła męczących wspomnień, zaś z mgły tej wyłania się uparcie postać Czarnej Mańki, opartej o ich żelazny, karbowany słup. W dzień widać, że dzielnicami tymi przeszła straszna, niszcząca wojna, widać, jak nadciąga ku nim odbudowa i przebudowa, widać zdarte bombami i domowym sposobem zamurowane, zabite deskami wyrwy, samodziałowe remonty, poprawki, przybudówki, widać czerwieniejące i zieleniejące wiosennymi warzywami targowiska, widać wietrzącą się pościel w oknach i (rzepaki na brudnych podwórzach, widać zwykły, człowieczy trud i znój, krzątanie się wokół lepszego bytu, goniące się dzieci i małe interesy drobnych kombinatorów, gorączkowe i śmieszne. W nocy nic widać tu nic prócz prostokątów źle oświetlonych okien w górze i pustej czerni wąwozów ulicznych z jarzącymi się tu i ówdzie wejściami do pieczar-knajp: natomiast wyczuwa się tu i słyszy mnóstwo skłębionych, nieodcyfrowanych, trudnych do ujęcia słowami spraw. Tych spraw, którymi żyją nocami Żelazna i Grzybowska. Waliców i Krochmalna. Łucka i Sienna. Ceglana i Pańska.
Kuba Wirus przystanął na rogu Żelaznej i Krochmalnej, rozejrzał się wokoło, po czym spojrzał w górę. Szeroko i wysoko ciągnęła się tu odrapana ściana domu, usiana żelaznymi balkonikami. Z obydwu stron kamienicy widać było czarne deski wysokiego parkanu, zakończonego drutem kolczastym. Tuż przy Kubusiu widniały założone okiennicami okna parteru: przez szpary okiennic przesączało się światło i muzyka akordeonu. Wieczór był chłodny i drzwi wejściowe zamknięte. W drzwiach, za szybą, wisiała szklana tablica, głosząca niebieskimi literami: „Warszawskie Zakłady Gastronomiczne — Bar «Słodycz» — IV Kategoria”. Kubuś poprawił szmaragdowo — kakaową muszkę, nabrał głęboko powietrza jak pływak przed skokiem do wody i pchnął zdecydowanym ruchem drzwi.
Nawet najpogodniejszy, pełen uczuć misjonarz, pozbawiony — powonienia i od urodzenia daltonista, ugiąłby się pod ciężarem pierwszego kontaktu z wnętrzem baru „Słodycz”. Wnętrze było nieduże, ale za to pełne ludzi: siedzieli przy stolikach, pochyleni ku sobie charakterystycznym ruchem wzajemnie się o tym samym przekonujących pijaków, stali w przejściach między stolikami i przy kontuarze w głębi. Odgłos otwieranych drzwi zwrócił ku wejściu parę głów, które na widok Kubusia wróciły bez specjalnego wzruszenia do swych poprzednich pozycji. „Znaczy się — pomyślał szybko Kuba — że nie zwróciłem tu niczyjej uwagi. W dechę.” Rozejrzał się bystro wokoło i dostrzegł kilka par oczu, wbitych w siebie z zainteresowaniem, lecz bez wrogości. Były to spojrzenia, jakimi obrzuca się nieznajomego, lecz nie obcego. Tak patrzał na niego uwijający się wśród stolików krępy kelner w brudnawej kurtce, narzuconej na kolorową koszulkę gimnastyczną; tak patrzała nań jaskrawo wymalowana kobieta o tępej twarzy, jedząca łapczywie rybę w galarecie przy najbliższym stoliku. Te spojrzenia nie uwierały, nie gniotły, przeszedł nad nimi łatwo dalej, natomiast doznanie ciężaru czyjejś bacznej obserwacji nie ustępowało. Uczynił dwa kroki w przód, szukając wolnego stolika, i wtedy, skroś oparów, odorów i Hałasu, dojrzał za kontuarem zwróconą ku sobie twarz dziewczyny. Natychmiast też zaczął przepychać się w tamtym kierunku.
Drogę zagradzały zbite ciasno stoliki, oblepione ludźmi, obstawione brzydkim szkłem, kieliszkami, kuflami, butelkami wódki i sztucznie barwionej lemoniady. Bar „Słodycz” żył pełnią życia, osiągał w tej godzinie apogeum istnienia: to, co działo się teraz, mogło się tak dziać tu tylko o tej porze. Czerwone, zamazane alkoholem twarze, melancholijne przyśpiewki, podrywająca wesołość, gorycz i żal, miłość i nienawiść objawiały się tu w sposób jedyny, cechowany ową nie do podrobienia pieczątką taniej, warszawskiej knajpy. Furmani i robotnicy kanalizacyjni, szoferzy i tragarze, uliczni sprzedawcy wiecznych piór i okładek do dowodów osobistych wraz z wozakami, złodziejami kieszonkowymi i węglarzami pili tu wódkę w towarzystwie handlarek owoców i włoszczyzny, pomywaczek, złodziejskich utrzymanek i zniszczonych, uszminkowanych kobiet, żyjących z rozlicznych alimentów. Przy jednym ze stolików, w samym środku, siedział chudy mężczyzna o beżowych włosach i bladych, zaropiałych oczach, kołyszący rozlewnie głową nad trzymaną na kolanach harmonią, na której grał donośnie i z przejmującym smutkiem walca „Fale Dunaju”, przerywając co parę taktów na chwilę wystarczającą do wypicia podwójnej stopki wódki
1 tęgiego haka jasnego piwa na zakąskę.
Kuba dotarł do bufetu i spojrzał natarczywie na dziewczynę. Była bardzo ładna i bardzo zajęta. Zwijała się szybko i sprawnie wśród wydawanych zakąsek, odpieczętowanych półlitrówek, rachunków i bonów, podrzucanych przez kelnera. Brudny, niegdyś biały fartuch opinał jej przepyszny biust, smagłe, pełne ramiona wychylały się z wysoko podkasanych rękawów. Miała smoliście czarne włosy, gładko ściągnięte do tyłu, ogromne, ciemne oczy i pełne, ślicznie skrojone wargi, na których gruba i tania szminka dawała efekt egzotyczny. Piękne brwi, pociągnięte grubo ołówkiem, i zdrowe, rumiane policzki niepotrzebnie podmalowane wywoływały ból w sercu na widok tego bezmyślnego niszczenia złą kosmetyką tak hojnie przez naturę rozsianych skarbów. — Hawajka — powiedziała do niej otyła jak klucha kasjerka o czerwonej twarzy, odziana w zdobną w falbanki suknię — krzyknij na Wieka, żeby dał nową beczkę. Tu już sama piana. — To mówiąc, wykręciła kran z pustej beczki. — Siostro — rzekł Kuba — niech mi pani naleje jednego haka i położy na czymś kawałek śledzia. — Hawajka spojrzała na Kubę, jakby go dopiero co zauważyła.
— Tylko przy stoliku — powiedziała opryskliwie — przy bufecie się nie daje. — Ja wiem, że się nie daje — rzekł Kuba — ale, siostrzyczko, nie ma gdzie usiąść, a mnie jest bardzo potrzebna jedna wódka i dzwonko śledzia. — Daj panu — wtrąciła się kasjerka, patrząc na Kubę z niechęcią; chciała widocznie uniknąć uporczywej dyskusji, która jest żywiołem dla warszawskich alkoholików w takim stopniu, jak woda dla ryb. Kubuś nie mógł oderwać wzroku od dość szeroko rozchylonego wycięcia fartucha na piersiach Hawajki, gdzie widać było rąbek niezbyt czystej bielizny i skąd wynurzała się cudownej smukłości, gładka, smagła i mocna szyja. „Hawajka. — myślał Kubuś z upojeniem — jak pragnę zdrowia, prawdziwa Hawajka z ulicy Browarnej. Albo z nieco dalszego archipelagu. Z Tarchomińskiej. — Cudo!” Dziewczyna nalała Kubusiowi wódkę i podała śledzia na zapałce, po czym ostrym ruchem zmniejszyła swój dekolt obciągając fartuch. — Dlaczego? — jęknął Kubuś. — Dlaczego to pani uczyniła? Dlaczego wyrządza mi pani bolesną krzywdę w pierwszej minucie znajomości? — Wzrok ich zetknął się na ułamek sekundy i w czarnych oczach Hawajki zamigotała wesoła przychylność. — Śmieszny z pana człowiek — powiedziała, ukazując białe zęby w uśmiechu. — Pani nie z Warszawy, prawda? — spytał Kuba z galanterią, jakby pragnąc usłyszeć wreszcie o zamorskim pochodzeniu tej istoty. — Nie — odparła życzliwie Hawajka — z Mogielnicy. Zna pan? — Nie — rzekł Kubuś z żalem — niestety. Ale to nic — oświadczył z nagłą stanowczością — wybiorę się tam swoim szkunerem. Czy Mogielnica to atol, czy laguna? — Nic nie rozumiem — rzekła dziewczyna z uśmiechem. — Hawajka! — krzyknęła wrogo kluchowata kasjerka — teraz nie czas na flirty! — Po co ten krzyk, pani Lidio? — odparła z tupetem Hawajka. — Widzi pani przecież, że się robi. Co to — zwróciła się do Kubusia — porozmawiać nie wolno? Jestem na etacie, a nie jakieś tam popychle! — Słusznie — przytwierdził z zapałem Kubuś i wypił wódkę. — Widzę, że jest pani uświadomiona. Znaczy się, że Mogielnica jest laguną powiatową, a może i wyżej. — Nie pana czekoladowy interes! — rzekła z udaną opryskliwością Hawajka — nie widział go kto? Blondyn. Ledwie trzy minuty, a już o takich sprawach! Obchodzi go, czy jestem uświadomiona. — Roześmiała się i dodała: — A pan co za jeden? — Na imię mi Lulek — rzekł Kubuś — ładnie, co? — Po czym zwrócił się do kluchowatej w falbankach: — Pani jedna jest mnie w stanie zrozumieć, widzę to w wilgotnym błysku pani — oka. Czasami człowiek spojrzy tylko raz i wie nagle, że życie jego zaczęło się w tej właśnie chwili. No, nie? Niech pani powie, widzę, że ma pani duszę artystki! — Owszem — przyznała kluchowata — ma pan rację. Zdarzyło mi się parę razy coś takiego. Ale to było dawno — westchnęła. — Co dawno? — żachnął się Kuba — te parę lat się nie liczy. Słowo „dawno” nie istnieje we wspomnieniach. My to wiemy, prawda? — Prawda — uśmiechnęła się ciepło kluchowata. — On jest bardzo miły — powiedziała do Hawajki, wskazując Kubę wzrokiem; dziewczyna nie odrywała od Kubusia oczu. — Hawajka! — krzyknął ktoś zza kotary, z prawej strony — chodź po wódkę! — Dziewczyna wymknęła się zza bufetu i weszła po paru schodkach w górę, demonstrując smukłe, toczone biodra. Kubuś poczuł, że los jego dopełnił się tu, w barze „Słodycz”, do którego ściągnęło go umiłowanie zawodu, a w którym znalazł wielkie fatum miłości. — Królowo — rzekł ponuro do kluchowatej kasjerki — niech mnie pani ratuje! Niedobrze mi! — Ubikacja na prawo — zaniepokoiła się kasjerka — ale na pewno zajęta. Niech pan lepiej pruje na ulicę, ale szybko! — Nie — rzekł spokojnie Kuba — to nie to. Dusza mnie boli. Niech mi pani naleje jeszcze jedną wódkę, dobrze, królowo? — Oparł się łokciami o kontuar, zwracając twarz w stronę salki. Ściany jej, jadowicie zielone, zdobne w brązowe i niebieskie szlaczki, tonęły w sinym seledynie sufitu. Na ścianach pełno było drukowanych tabliczek, na których widniało uporczywie jedno i to samo obwieszczenie: „Za rzeczy zaginione w zakładzie kierownictwo zakładu nie odpowiada”. Bufet, przy którym stał Kubuś, dźwigał na sobie oszkloną za pomocą kitu nadbudówkę, w której stały półmiski z rybą w galarecie i zimnym mięsem, słoje z grzybkami i korniszonami oraz puszki z marynatami i masło w krążkach; za bufetem wznosiły się drewniane półki, pełne butelek „Siwuchy” i wina „Perlistego”. Zewsząd wyrastały kolumny skrzynek, z których wyzierały figlarnie główki półlitrówek z czystą wódką. Beczki piwa, lśniący niklem kran nad zlewem do mycia kufli i ciemnozielona kotara z wypłowiałego pluszu, za którą znikła Hawajka, uzupełniała obraz. Spoza kotary biła przemożna woń źle wymytych garnków i niedobrych potraw w rodzaju siekanych zrazów z zepsutego mięsa ze stęchłą kaszą, co wskazywało na to, że mieści się tam kuchnia.
Po chwili zjawiła się Hawajka, dźwigając w wyprężonych do dołu ramionach skrzynkę z wódką. Ustawiła ją na wieży innych skrzynek i stanęła za bufetem. — Hawajka! — krzyknął ktoś od stolika, przy którym siedział człowiek z akordeonem — nastaw płytę, artysta ma urlop! — Rzeczywiście, beżowa głowa harmonisty spoczywała bezwładnie na instrumencie. Hawajka wyjęła płytę spod bufetu i włączyła małego pioniera na adapterze. Z głośnika rozległo się tango: „Ja znam takie oczy rozwarte i duże, gdzie nieba swój lazur.”, przyjęte na sali z pełnym uznaniem i rozmaitymi przyśpiewkami w rytmie zawadiackich półeczek „Oj, radi, radi, rach, ciach, ciach.” Kuba westchnął. — Pani ma piękne oczy. — powiedział nabrzmiałym uczuciem tenorem. — Doprawdy? — uśmiechnęła się Hawajka; widać było, że deklaracja ta sprawiła jej żywą przyjemność. — Pan ma pięknego motylka — odwzajemniła się, wskazując na muszkę Kubusia. Kubuś bez słowa rozwiązał i zdjął muszkę z szyi. — Proszę — rzekł — niech pani sobie to weźmie. — A na co mi to? — obruszyła się nieco Hawajka, zaskoczona takim rozwojem sytuacji, co nie wpłynęło na sprawność w wydawaniu wódki zaaferowanemu kelnerowi i w odbieraniu odeń bonów. — Na pamiątkę dzisiejszego wieczoru. — rzekł z sentymentalną emfazą Kuba. — Da pani swemu chłopcu, żeby ładnie wyglądał. Tak bardzo pragnę w tej chwili, by radość mieszkała w pani sercu, że z chęcią będę upiększał pani chłopców, aby się pani bardziej podobali. Ma pani przecież chyba jakiegoś chłopca? — Mam — rzekła Hawajka, wyraźnie wzruszona taką wielkodusznością. — To poważny facet. Inny niż ci tu. Fachowiec — dodała z akcentem poufnych zwierzeń, nie przestając rozlewać piwa. — Fryzjer. Ale takich kolorów nie nosi — z żalem wskazała na muszkę. — Mimo to niech ją pani weźmie — nalegał Kubuś — skoro się pani podoba. Zrobi mi pani przyjemność, biorąc ją. Ten strzęp barwnego jedwabiu będzie od dziś jedyną więzią nas łączącą. Dla mnie urasta on do znaczenia symbolu. Zresztą mam zapasową. — Hawajka była poruszona mnóstwem tak pięknych słów; wytarła mokre od piwa ręce w fartuch, — pomyślała chwilę, po czym wzięła muszkę i wsunęła ją sobie za dekolt z wyzywającym uśmiechem. — Dziękuję — westchnął Kubuś; gest Hawajki wywołaj w nim dreszcz bolesnej rozkoszy. Wyjął z kieszeni nową, wiśniowo — perłową muszkę i zawiązał sobie wprawnie pod kołnierzykiem. — To było ładnie z pana strony — szepnęła Hawajka i Kubuś pomyślał, że aczkolwiek chyba nigdy nie zwycięży owego poważnego fryzjera, to przecież już stanowi dla tej dziewczyny jakąś zakazaną urodę życia. — Hawajka — rzekł gruby mężczyzna w okularach z grubego szkła i w czarnej oprawie, który pojawił się naraz obok dziewczyny — może byś się wzięła za robotę, nie? — A co? — prychnęła gniewnie Hawajka — brakuje coś panu, panie kierowniku? — Nie widział go kto, jaki ważny — wtrąciła się szyderczo kluchowata kasjerka. — Porozmawiać dziewczynie nie wolno? — Widać było, że szyderstwo to zaprawione jest samoudręką prawowitej małżonki, radującej się z klęsk niewiernego męża. Kuba spojrzał zaczepnie na kierownika, na jego byczy kark i ogromny nos. „Same mięśnie — pomyślał z troską — góra bicepsów, a na szczycie okulary. Klasyczny restaurator”. Rozumiał wszystko i był gotów do walki: poza grubymi soczewkami szkieł kierownika migotała wściekłość, ta zaś mogła pochodzić tylko z zazdrości, i Kuba poczuł, że dziewczyna znalazła w nim obrońcę przeciw obleśnym konkurom szefa. Ale Hawajka nie wyglądała na istotę potrzebującą pomocy, wobec czego Kuba rzekł z groźną uprzejmością: — Siostrzyczko, jeszcze jedną dużą wódkę dla mnie, dobrze? — Hawajka wyjęła litr, aby nalać, lecz kierownik rzekł opryskliwie: — Nie ma picia przy bufecie. — Co pan powie, panie Śliwka? — zdziwił się dość lekceważąco jakiś wychudły facet o ptasiej twarzy pod cyklistówką, pijący piwo z kufla wielkiego jak jego własna głowa. — Coś nowego. — dodał zaczepnie. — A w ogóle. Co pan od niej chce? Poflirtować z młodym blondynem nie wolno? Z kim ma flirtować? Z panem? — ostatnie słowa nosiły w sobie wyraźną kpinę, widocznie stali bywalcy baru „Słodycz” wiedzieli coś niecoś o lirycznej tragedii kierownika tej instytucji. Kluchowata kasjerka promieniała, widać było, że porażka szefa działa na nią kojąco jak balsam. — Panie kierowniku — rzekł z zastanawiającą łagodnością Kuba — proszę w takim razie o stolik. Dla mnie i dla tego pana — wskazał na wychudłego w cyklistówce. Pan Śliwka poczerwieniał na mięsistej twarzy i już zamierzał coś powiedzieć, gdy drzwi się otworzyły i do baru „Słodycz” weszli Mechciński i Kruszyna. — Przepraszam — r rzekł grzecznie Kubuś do wychudłego — ale akurat przyszli panowie, na których czekam. — Pan Śliwka spojrzał i spotulniał: nerwowo zaczął przestawiać kufle na szynkwasie. Obudzony nagle akordeonista zaczął grać piosenkę „Czekaj, siostro, nie tak ostro.”, podtrzymany przez liczne głosy. Kubuś pochylił się ku Hawajce, w której wzroku znalazł naraz niepewność. Powiedział: — Czy umówi się pani ze mną do kina? — Pan też z branży? Specjalista? — spytała ironicznie Hawajka, wskazując wzrokiem Mechcińskiego. — Widzę, że zatraciła pani łagodność obyczajów swych stron ojczystych. Już przepadł cichy wdzięk pani uśmiechów i nigdy nie zakołysze pani biodrami w rytm ukelele pod strzelistą palmą. Mauna Loa, Mauna Kea, Aloha. te nazwy już nic pani nie mówią, niestety. Przesiąkła pani drapieżnością miejskiej cywilizacji. — Hawajka patrzyła nań ze zdumieniem.” Nic z tego nie rozumiała, lecz strasznie jej się to podobało. — Nie umówię się z panem do kina — rzekła ze smutkiem — bo mam swego chłopca. Niech pan powie, czym pan jest? Introligatorem? Mówi pan jak z książek. — Kubuś uśmiechnął się z czarującą melancholią.
— Jestem wrakiem ludzkim — rzekł dość dramatycznie — człowiekiem nieszczęśliwym i podłym. Żegnaj, dziewczyno z atolu! — Nie z atolu, a z Mogielnicy — powiedziała Hawajka. Zdawała sobie sprawę z tego, że jest wzruszona, i starała się schronić za pancerz drwiny. Poczuła naraz, przez chwilę, że rzuciłaby wszystko i poszła za tym chłopcem o zadartym nosie i wesołych oczach, lecz natychmiast odepchnęła od siebie tę myśl i wróciła do równowagi. „Niepoważny facet — pocieszyła się zaraz. — Nie taki, jak mój”. — Wrak, cholera na niego — mruknął pan Śliwka. — Oni wszyscy wraki, łobuzy, chuligani! Dobry wieczór panu, panie Kruszyna! — machnął ręką z serdecznym uśmiechem Kruszynie, który sadowił się przy opróżnionym przez krępego kelnera stoliku w przeciwległym krańcu sali. — Co? — szydził wychudły facet w cyklistówce — nie podoba się panu ten blondas, panie Śliwka? Bardzo równa chłopaka, nie, Hawajka? — Hawajka nie odpowiedziała, lecz wzrok jej powędrował za Kubusiem, lawirującym między stolikami pełnymi zamroczonych alkoholem i kołyszących się na wszystkie strony postaci. — Bądź spokojny. — bełkotała po drodze jakaś, spocona, obrzękła twarz, przekreślona brudnym, wielkim paluchem. — Ja cię znam! Ty krzywdy człowiekowi nie zrobisz. — Dobra, dobra — uśmiechnął się Kubuś — Nigdy w życiu. — Ktoś poklepał Kubę serdecznie po plecach. — Ty — mówiła jakaś twarz młoda, zła i zgorzkniała — tylko bez tych numerów. Człowiek wyszarpie parę złotych nie po to, żeby je gubić z takimi cHalujami jak ty. — Dałem ci je, wszarzu? Dałem czy nie? Żebym tak zdrów był! — czyjaś koścista łapa łomotała w czyjeś suche, twarde piersi. — Zawsze byłem przyzwoity, tylko trafiałem na szmaciarzy. — Niewysłowiona błogość spłynęła na duszę Kubusia, tu, w samym środku baru „Słodycz”. „Powrót syna marnotrawnego?” — wracał w myślach zawoalowany refren. Kuba pochylił się nad beżowowłosym akordeonistą, spojrzał z bliska w jego spłowiałe, zaropiałe oczy i wymiętą twarz. — Graj pan „Na sopkach Mandżurii”! — krzyknął. Harmonista kiwnął głową i wyciągnął rękę, w którą Kubuś wsunął dziesięć złotych, po czym poprawił podarty, zielony sweter pod smokingową marynarką i nacisnął klawisze. Jękliwa, dzika i smutna melodia starego walca wdarła się w rozgwar knajpy. — Ra — tra — ri — ra, tra — ra — ra, tra — ra — ra. — zachłysnęli się śpiewem najbliżej siedzący i za chwilę cała salka roztopiła się w jęku cwaniackiej melancholii, straszliwie warszawskich wspomnieniach, bólach i radościach. Kubuś przysiadł na stole wśród butelek karminowej lemoniady i rozlanego piwa, nucąc głośno. Zewsząd patrzono nań z uznaniem, że tak dobrze podebrał melodię, że wygrzebał tego walca, którego kocHaly warszawskie sutereny i poddasza przez tyle dziesiątków lat.
Hawajka wpatrywała się weń jak urzeczona, pan Śliwka — z niechętnym podziwem. Kubuś czuł przyjemne palenie alkoholu w żołądku i rozkoszną świadomość, że stanowi centrum zainteresowania, osobistość w tej chwili uznaną i popularną. — Piegus! — krzyknął Mechciński.
— Chodź tu! — Zaraz, Moryc. Bądź spokojny, przyjdę, tylko ten wirtuoz skończy! — Harmonista skończył „Na sopkach Mandżurii” i przytomnie przeszedł od razu na melodię odwiecznego walca „Szare wody Wisły”, podniecony sukcesem. Kubuś podszedł do stolika, Moryc rzekł: — Panowie pozwolą. — Kruszyna i Kubuś podali sobie ręce. Moryc prowadził rozmowę.
— Mówiłem o tobie temu panu — rzekł Moryc do Kuby. — Ten pan mógłby ci pomóc.
— I ja mógłbym temu panu pomóc — uśmiechnął się skromnie Kubuś — nigdy nic nie wiadomo.
— Sądzi pan? — rzekł burkliwie Kruszyna, zaskoczony. W gruncie rzeczy nie wiedział, co powiedzieć.
— Uhm — przytaknął pogodnie Kubuś. — Na pewno.
— To kozak — zachwalał Moryc. — Przyda ci się.
— Tylko drobnej kości — mruknął Kruszyna, taksując Kubę wzrokiem.
— Zgoda — rzekł uprzejmie Kubuś. — Ale o czym panowie mówią? — Cień niepokoju przemknął się po twarzy Mechcińskiego. Kruszyna był zbluffowany. „Werbunek, taka jego mamusia — pomyślał nieprzychylnie. — Prezesowi łatwo mówić, ale żeby wiedział, jak to trudno werbować”.
— Mówię ci, Robert — rzekł Moryc, pragnąc widocznie jak najszybciej dobić celu. — To jest człowiek dla ciebie.
— Krwi się nie boi, co? — spytał ironicznie Kruszyna. Cały czas mówił ostrożnym półgłosem, co wzmagało w nim poczucie dotkliwej niewygody.
— Fe, panie Kruszyna — skrzywił się Kubuś. — Kto mówi o takich mokrych, śliskich i nieprzyjemnych rzeczach? Nic z tego. Moryc, to jakieś nieporozumienie.
Mechciński poczuł strużkę potu, płynącą wzdłuż krzyża. Obrzucił Kubusia wściekłym spojrzeniem i milczał, gdyż przestał cokolwiek rozumieć.
— Skąd pan zna moje nazwisko? — spytał Kruszyna niepewnie.
— He, he, he — zarechotał Kubuś. — Cała Warszawa pana zna. Kto nie zna najlepszego fajtera w wadze ciężkiej, jakiego kiedykolwiek wydało to miasto? Przecież gdyby nie ów nieszczęśliwy wypadek, sięgałby pan dziś po laury na ringu Madison Square Garden, bo w Europie nie byłoby już dla pana mocnych.
Kruszyna spurpurowiał na twarzy i karku, zaś Mechciński zamknął oczy w oczekiwaniu czegoś strasznego. Odemknął je z rozpaczą, spodziewając się ujrzeć zbroczonego trupa Kubusia na plugawej podłodze baru.Słodycz”. Ale nie — Kuba siedział wygodnie rozparty, zaś Robert Kruszyna miał wyraz twarzy przypominający wołu rozwiązującego zadanie matematyczne z użyciem logarytmów i pierwiastków. Zawsze miał taki wyraz twarzy, gdy nie wiedział, czy ma bić, czy nie, i gdy nie było nikogo, kto by zań ten arcytrudny problem rozwiązał. Kubuś Wirus skrobnął brudnym paznokciem najboleśniejszą, ledwie zasnutą delikatną błonką zapomnienia ranę w duszy Roberta Kruszyny. Był czas, gdy Robert Kruszyna zapowiadał się jako znakomity pięściarz: piekielna siła ciosu, dynamit w pięści, stalowe sprężyny w nogach, refleks, instynkt ringowy — wszystko prócz inteligencji, a ta, chociaż przydatna, nie jest między linami warunkiem kardynalnym. Ale Roberta Kruszynę prześladowały złe moce. Kiedyś w czasie jakiegoś ważnego spotkania, w wypełnionej tysiącami widzów hali, gdy zdobył wyraźną, miażdżącą przewagę nad swym przeciwnikiem, zainkasował cios w brzuch. Słaby, niecelny, nieskuteczny cios, który nie wywarł na Robercie żadnego wrażenia, miał jednak zupełnie nieoczekiwane konsekwencje i gdy uśmiechnięty Robert szykował się do zadania kończącego walkę swinga, uśmiech naraz zamarł mu na wargach. Oto gumka przy spodenkach, wstrząśnięta do głębi tym ciosem, puściła, i Robert Kruszyna, który nigdy nie nosił slipów ochronnych, stanął nagle w ostrym świetle ringowych reflektorów podobny do greckiego olimpijczyka, w całym przepychu swej męskiej urody. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie i urosły do rozmiarów istnego Waterloo dla Roberta: Robert usiłował pochwycić opadające spodenki, co nie należy do rzeczy najprostszych, gdy ma się ręce okutane w ośmiouncjowe rękawice, jego przeciwnik ocknął się naraz z otępienia, wywołanego dotychczasową przewagą Roberta, i trzasnął go resztą sił w odkrytą szczękę. To wystarczyło, by zaplątany w spodenki Robert zwalił się jak kłoda na matę, zaś olbrzymia widownia, której tak nieoczekiwanie ujawnione uroki cielesne Roberta zaparły dech w piersiach, po sekundzie grobowej ciszy wybuchnęła tak rozdzierającym śmiechem, że mecz musiał ulec dłuższej przerwie. Otulonego w szlafroki Roberta zniesiono z ringu, a nazajutrz życie jego zmieniło się w piekło. Wyśmiewano go i bano się, a im bardziej bano się jego ataków wściekłości, potwornej siły i pięściarskich umiejętności, tym bardziej wyśmiewano go. Był straszny i śmieszny zarazem, zaś taki aliaż może stać się przyczyną nieszczęścia. Wreszcie zaczął pić wódkę i odtąd boks skończył się dlań. Chodził po knajpach i bił się, szukał zemsty za swój zły los na każdym i na wszystkich, szukał swego najgorszego wroga, z którym nigdy nie mógł wygrać, albowiem nie można wygrać z własną śmiesznością. Koledzy korzystali z tych jego przewag, napuszczając go w różnych okolicznościach na różne niebezpieczne, łajdackie i zabawne numery. Pił coraz więcej, tak że zaczął nawet brać baty od niektórych ze swych przygodnych przeciwników na zabawach tanecznych i na ulicach. Wtedy zjawił się Filip Merynos. Rozmowa ich trwała godzinę, zaś po tej godzinie Robert Kruszyna odnalazł sens życia. Ta godzina uczyniła zeń istotę wierną jak pies, oddaną i zdolną do wszystkiego na jedno słowo swego pana i wodza. Wraz z odradzającą się pomyślnością Roberta w służbie Merynosa zacierać się zaczęło wspomnienie o owym fatalnym momencie. Kruszyna odzyskał godność osobistą, mir i poważanie, a nade wszystko pewność siebie: zaczął się dobrze ubierać, bywać w eleganckich lokalach śródmieścia i nikt nie śmiałby przy nim wspomnieć o owej nieszczęsnej chwili na ringu bez narażenia się na poważne przykrości, nie tylko ze strony mięśni Roberta Kruszyny, lecz także ze strony jego możnych opiekunów i przełożonych. Nikt od wielu lat, oprócz Jakuba Wirusa tego wieczoru w barze „Słodycz”. Nic więc dziwnego, że Mechciński poczuł się naraz jak na spacerze po ostrzu brzytwy, zaś Kruszyna zrozumiał bezapelacyjnie, że siedzi naprzeciw indywidualności wykutej z przedniej stali, naprzeciw kogoś, po kim wzrok nie może prześliznąć się jak po kimś pierwszym lepszym. W słowach Kubusia była wiedza o jego, Kruszyny, nieszczęściu i achillesowej pięcie, była odwaga i wola mówienia o rzeczach najtrudniejszych, ale było i uznanie — męskie, twarde uznanie dla wspaniałych możliwości pięściarskich Kruszyny, tak nieszczęśliwie zmarnowanych przez złe, nieżyczliwe moce. Toteż gdy w pierwszej chwili pięść Kruszyny zwinęła się w kułak, już po sekundzie bezsilna, łagodna melancholia rozluźniła mu muskuły. Po raz pierwszy od czasu owego nieszczęścia zapragnął mówić o nim, a człowiekiem, który w nim to pragnienie wzbudził, z którym chciałby bardzo swój zły los rozważyć, stał się naraz właśnie ten piegowaty facet.
— Tak, tak — powiedział Kruszyna. — Madison. Zagraniczne ringi. Miało się te możliwości.
Z piersi Mechcińskiego dobiło się westchnienie ulgi; wytarł spocone dłonie o spodnie. Akordeonista zaczął grać jakiegoś foxtrota..
— Słuchaj — rzekł Kruszyna do Kubusia tonem znamionującym rodzącą się sympatię. — Czego ty u mnie szukasz?
— Paru złotych — rzekł Kuba spokojnie. — U ciebie szukam paru złotych.
— Możesz je mieć — rzekł Kruszyna, myśląc z wysiłkiem, który odbił mu się na czole. — Możesz je mieć. Ale na gwardię, Moryc, to on jest za drobny. Nie tędy droga. Trzeba inaczej.
— Jaka gwardia? Co za gwardia? — zaczął znów swą grę Kubuś.
— Mówiłem ci przecież. — rzekł ochryple Moryc; był zrozpaczony — Panie Jasiu! — zawołał kelnera — niech pan postawi coś wysokiego. — Już się robi! — krzyknął kelner i przyniósł po chwili litr z czerwoną główką oraz piwo. Moryc rozlał wódkę. Wypili. Po czym rozlał od razu następną kolejkę i znów wypili.
— Posłuchaj, synku — rzekł Kruszyna. — Przed moim okiem nic się nie ukryje. Nie obchodzi mnie, co ty za jeden. Kozak jesteś. To widać.
— Ty jesteś kozak — rzekł Kuba, skromnie spuszczając oczy. — Prawdziwy kozak. Bo potrafisz człowieka tak na wskroś. Od razu wiesz wszystko, cholera na twoją twarz.
— Bądź spokojny — uśmiechnął się z zadowoleniem Kruszyna. — No, trzask. — podniósł w górę stopkę wódki i wypili. — Moryc za ciebie ręczy, to coś znaczy. Ja tam na Moryca mam swoją zadrę, ale to nieważne, fakt, że Moryc jest człowiek poważny, z nazwiskiem.
— Twoją zadrę mam w spodniach — mruknął Mechciński.
— Już dobrze, już dobrze — rzekł pojednawczo Kruszyna. — Widzisz, że rozmawiam z kolegą. Powiedz mi, kolego, czy wiesz, jak się organizuje kiermasz?
Mechciński wytrzeźwiał momentalnie, jak człowiek na skraju przepaści. Spojrzał z nowym niepokojem na Kubę.
— To moja specjalność — rzekł chłodno Kuba. — Imprezy, zjazdy, akademie — to mój fach. Ładne parę złotych można na tym trafić. Ty, ty. — pokiwał filuternie palcem przed nosem Kruszyny — ty od razu wiesz, co w człowieku siedzi i co z niego najlepszego wyłuskać. Ma oko — pochwalił Kruszynę zwracając się do Moryca.
— Grunt prasa — rzekł Kruszyna. — Tylko trzeba umieć załatwić z prasą. Reszta frajer.
Kuba doznał uczucia, jakby u boku odkręcono mu wentyl, przez który wydobywa się ze
świstem sprężony niepokój.
— Załatwione — rzekł pewnie, kładąc dłoń na ramieniu Kruszyny. — Spij spokojnie, duży chłopcze o piorunującym ciosie, masz sprawę w kieszeni. O moim honorarium pomówimy potem.
— Widzisz — ucieszył się Kruszyna. — Dogadali się.
Było coś w słowach i głosie Kuby, co nakazywało ufność i zadowolenie. Mechciński podrapał się w głowę i nalał wódkę. — Siulim — rzekł Kruszyna — wypij, Moryc, i idziemy. Z tobą — powiedział do Kubusia — umawiam się na jutro. — Zrobione — rzekł Kubuś i wypił. — Też masz miejsce na niewąską dolę w żołądku — uśmiechnął się figlarnie Kruszyna, ale zaraz przybrał ton zwierzchnika: — Tylko pamiętaj, przy robocie pijaków nie znoszę. — Wstał, rozlał resztę wódki do kufli po piwie i wypił swoją porcję. Mechciński też wypił, łykając powoli. Kuba wziął swój kufel w rękę. — Ja tu jeszcze zostanę — rzekł. — Jak się z tobą porozumieć, Kruszyna? — Kruszyna czuł przez chwilę szokujące działanie alkoholu, mimo że oderwał już kufel od ust, łykał jeszcze ciągle z wysiłkiem ślinę. — Nie wiem — rzekł z trudem, zmienionym głosem. — Masz telefon? — spytał szybko Kuba. Kruszyna kiwnął głową. — Numer? — naciskał Kuba. — Osiem. szesnaście. zero dwa — wyjąkał Kruszyna — zadzwoń. albo nie — zawaHal się, odzyskując normalne — brzmienie głosu — albo tak. — machnął z rezygnacją ręką. — Trzymaj się, Piegus — rzekł Mechciński do Kuby. W oczach Moryca, lekko rozszerzonych i błyszczących od wódki, była troska. Kubuś poczuł jakby żal czy zmartwienie; coś na kształt mętnej obawy targnęło jego sercem. — Trzymaj się, Moryc — rzekł ciepło.
Kruszyna zapłacił kelnerowi i wyszedł z Mechcińskim. Kuba wziął kufel z wódką i ruszył w stronę bufetu. Widząc go zbliżającego się, pan Śliwka cofnął się za wypłowiałą, zieloną kotarę. Kubuś zwrócił się do kluchowatej kasjerki:
— Miła moja — rzekł — o której zamykacie ten swój kombinat przeżyć? — Ma pan na myśli bar? — uśmiechnęła się kluchowata. — Tak, dziewczyno — rzekł Kubą, opierając się o szklaną nadbudówkę. — Jest pan pijany — obruszyła się z urazą, lecz ostrożnie kasjerka; była grzeczna z kolegami pana Kruszyny. — Pomyłka — rzekł z czarującym uśmiechem Kubuś. — Upieram się przy pani dziewczęcości, dziewczyno. Jest pani pełna świeżego, wiośnianego wdzięku, którego nie potrafi dojrzeć ten gbur i prostak, pan Śliwka. Ale kiedyś spadnie mu bielmo z oczu i ciche tęsknoty pani zostaną uwieńczone pełnym sukcesem. — Kluchowatą zatknęło, otworzyła usta w niemym zdumieniu. — Kiedy zamykacie tę fabrykę wzruszeń? — zwrócił się Kubuś do milczącej Hawajki. Hawajka podniosła z wolna wzrok i ujrzała piwne oczy Kubusia tak promienne, wesołe i mądre, że coś w jej duszy spadło i klekotało długo, jak opuszczona na podłogę pokrywa od rondla. — O dwunastej — powiedziała cicho. — Doskonale — rzekł poważnie Kuba. — Zaczekam na ciebie i odprowadzę cię do domu. — Hawajka nie powiedziała nic. Wiedziała, że nic tu nie pomoże sprzeczka z tym chłopcem ani kłótnia z sobą samą.
Kruszyna i Moryc szli Twardą w stronę placu Grzybowskiego. Noc była ciemna i ciepła, zwiastująca przełom w pogodzie.
Skręcili w Bagno i Kruszyna pchnął nie zamkniętą bramę. W głębokim tle podwórka pokrytego starym szmelcem ciemniała groźnie baszta spalonej Centrali Telefonów. Kruszyna podszedł do przyczepionej przy murze budy ze starych desek; wisiała tu jakaś tabliczka, której Moryc nie zdążył przeczytać, gdyż Kruszyna pchnął drzwi i zszedł piwnicznymi schodami w dół. Moryc poczuł skurcz serca, stawiając nogę na pierwszym stopniu. Zobaczyć Kudłatego! Ilu ludzi w Warszawie drży na wspomnienie tego nazwiska? Ilu ludzi w Warszawie oddałoby chętnie kawał życia za taką chwilę? Ludzie z rozlegle zorganizowanych szajek, kombinatorzy, szantażyści, wyzyskiwani drobni handlarze, uginający się pod ciężarami pasożytujących band, dziennikarze i milicjanci. I oto on, Wiesiek Mechciński, lat niespełna dwadzieścia, ale już gwiazda, as, kosa i talent, książę kin warszawskich, wybitny specjalista, wódz armii koników, powszechnie znany jako Moryc, otóż on we własnej osobie schodzi na spotkanie z Kudłatym, który czeka na niego! Z KUDŁATYM! Nie czuje piwnicznej stęchlizny tego miejsca, nie dostrzega brudu i smrodu, lecz idzie tędy ku wielkości, ku wielkim czynom i wielkim przeznaczeniom. Kruszyna otworzył na dole ciężkie, żelazne drzwi i przekręcił kontakt: rozbłysła słaba żarówka i Moryc ruszył za Kruszyną przez dżunglę rupieci i złomu; mimo dumy, która go wypełniała, każdy krok stawał się dlań męczarnią, wikłał go coraz beznadziejniej w to, co niezrozumiałe i straszne. Ta piwnica nie czyniła na nim wrażenia, był przyzwyczajony do takich scenerii, nie dostrzegał ich. Ale skronie pulsowały mu w dusznym, zatęchłym powietrzu, czuł szum własnej pędzonej alkoholem i emocją krwi, bał się czegoś i pragnął czegoś, sam nie wiedząc czego. — Robert! — chwycił nagle Kruszynę za ramię — zaczekaj! Powiedz, co ty masz do mnie? — Kruszyna zwrócił ku niemu płaską twarz ze złamanym nosem i małe, czarne oczy, w których nie było zwykłego kozactwa; tu, w tej piwnicy nie było mądrych, nie było silnych, prócz jednego. Jedno nazwisko, symbol, — pojęcie, cień, duch, upiór, dźwięk zdawał się kanalizować w sobie wszelką potęgę, wobec której, bladły najdumniejsze sztandary mołojeckiego junactwa. — Co ci, Moryc? — rzekł Kruszyna — nic do ciebie nie mam.
Wtedy, u Tkaczyka, strzępiłeś sobie trochę niepotrzebnie pysk. I w ogóle jesteś taki. trochę, ale ja nic do ciebie nie mam, Moryc… — zapewniał Kruszyna; nie lubił Moryca instynktownie, ślepo, za to choćby, że Moryc się go nie bał, że był sprytniejszy i inteligentniejszy i zawsze miał swoje sprawy i ambicje, których Kruszyna nie rozumiał. Moryc odetchnął z ulgą, była to jednak ulga chwilowa, albowiem jasnym było, że tu nie chodzi o Kruszynę. — Słuchaj, Robert — rzekł Moryc, jakby pragnąc dać ujście swemu poczuciu wyższości wobec Kruszyny. — Ten facet, którego ci dziś dałem, ten Piegus, to straszny kozak. Uważaj na niego. Taki niby chłopczyna, ale to jest as. Klasa sama dla siebie. — Dobra, dobra — powiedział dobrodusznie Kruszyna. — Bądź spokojny. — Zatrzymał się przed ścianą zastawioną drewnianymi skrzynkami i nacisnął mocno framugową listwę. — No, trzymaj się. — szepnął z nieoczekiwaną serdecznością do ucha i pchnął go lekko w szparę w uchylonej ścianie.
Moryc otrząsnął się z chwilowego oszołomienia: trick ze ścianą, choć banalny, zawsze robił swoje wrażenie. Rozejrzał się bystro i postąpił krok naprzód. Ściana za nim zawarła się z głuchym stukiem. Przed sobą miał taką samą piwnicę, lecz pustą, uprzątniętą i jeszcze słabiej oświetloną; panował tu prawdziwy półmrok. Po lewej stronie dostrzegł z trudem tanie, żelazne łóżko, rdzawo skrzypiące pod ciężarem ruchów przewracającego się na nim ciała. Leżący na łóżku dźwignął się na łokciu i oparł głowę o dłoń, przyglądając się Mechcińskiemu w półmroku oczami, których Moryc nie widział. Przy łóżku stała drewniana skrzynka, a na niej czarny, lśniący telefon. Za łóżkiem ciągnęło się zwykłe przepierzenie z dykty i desek, dzielące piwnicę na dwa pomieszczenia. Spoza desek, przez szpary i poprzez niedokładną obudowę przepierzenia widać było jaśniejsze światło.
— Za tobą — rozległ się głęboki głos z łóżka — stoi krzesło. Siadaj.
Moryc cofnął się nieco i spojrzał za siebie. Z prawej strony stało tanie krzesło, a obok stolik z niby-marmurowym blatem, jak w trzeciorzędnej kawiarni. Na stoliku stała wódka i leżały papierosy. Moryc usiadł i teraz dopiero, w tej dziwacznej sytuacji, ogarnął go strach, z trudem powstrzymywał drżenie kolan i modlił się o jak najdłuższą ciszę, aby nie zdradzić się dygotaniem głosu.
— Od dawna chcę cię zobaczyć, Moryc — rozległ się głos z łóżka i nagle nad głową Moryca zapaliło się silne, pionowe światło. Moryc zwarł z całej siły szczęki, by nie krzyknąć. Siedział tak przez parę sekund, oświetlony dokładnie jak na stole operacyjnym. Po czym światło zgasło i oślepione oczy Moryca pogrążyły się w piekących ciemnościach. Upłynęło parę chwil, zanim znów przyzwyczaił się do półmroku piwnicy. Wszelka czujność opuściła go bez reszty. Po raz pierwszy w życiu był sparaliżowany przerażeniem.
Z łóżka podniosła się olbrzymia sylwetka i usiadła na krawędzi, opierając się plecami o wezgłowie. Zamigotał ognik zapałki przy papierosie.
— Czego nic nie mówisz, synku? Taki z ciebie kozak, słyszałem, że do Kruszyny skaczesz, a teraz tak zamilkłeś?
— Przyszedłem, żeby słuchać, panie Kudłaty — bąknął z wysiłkiem Moryc. — Pan mnie wzywał. — I jakby poczuł przypływ pewności siebie po tych pierwszych słowach, po wymówieniu tego straszliwego nazwiska w bezpośredniej rozmowie.
— A więc nalej sobie haka i wypij — doszedł go głos z łóżka — to ci dobrze zrobi. I zapal.
Moryc nalał i łapczywie wypił. Wódka momentalnie uderzyła mu do głowy i temu przypisał jakieś szmery za przepierzeniem, które wydało mu się, że słyszy; w sekundę potem, gdy skupił znów myśli, uznał to za złudzenie. Niemniej, wyostrzony pełnym niebezpieczeństw życiem instynkt szeptał mu bez przerwy, jak refren: „Czyżby tam ktoś był? Czy tam ktoś jest?” Ręka mu drżała, gdy zapalał papierosa.
— Teraz słuchaj, Moryc — postać na łóżku zmieniła pozycję i usiadła, rozstawiając szeroko nogi i opierając podtrzymujące brodę ręce na kolanach. — Chciałem z tobą pomówić z dwóch powodów. Po pierwsze bo jesteś gówniarz, a po drugie, bo jesteś kozak, który może daleko zajść.
Kudłaty wstał i zaczął przechadzać się po piwnicy. Był ogromnego wzrostu i potężnej budowy, chodził cicho i sprężyście. Wrażenie potęgi tego ciała zwielokrotniał gęsty półmrok, ale Moryc wyczuwał jej właściwe proporcje. Półmrok i nastrój wyginały w fantastyczne fałdy zwalistą postać w jakichś starych, szerokich spodniach i w obszernym, długim swetrze, jaki noszą marynarze. Głowa tonęła w mroku: jedyny szczegół, jaki Moryc zdołał spostrzec, to były gęste, skufilone włosy. Kudłaty uczynił jeszcze kilka kroków i zwalił się z powrotem na łóżko, które zaskrzypiało zgrzytliwie pod jego ciężarem.
— Dlaczego jesteś gówniarz, o tym sam wiesz — rzekł Kudłaty. Głos miał spokojny? opanowany, raczej dyskutujący niż wydający rozkazy. W tej chwili Moryc dojrzał po raz pierwszy wbite w siebie oczy. Było coś tak władczego i okrutnego w tych błyszczących oczach, że Moryc zadrżał i ustępujące już przerażenie owładnęło nim od nowa.
— A kozak jesteś dlatego, że się nie boisz. I dlatego, że się nie boisz, stawiam ci następującą propozycję: zostaniesz u mnie kierownikiem wydziału biletowego. Chcesz?
To było uderzenie! Moryc uniósł rękę do czoła. Jak dotąd współpracował luźno z ludźmi Kudłatego, na zasadzie ubogiego detalisty u wielkiego hurtownika. Cieszył się ich opieką i wyświadczał im pewne przysługi przy pomocy swego zespołu koników, i to wszystko. A teraz. taka nieoczekiwana kariera! Kierownik wydziału u Kudłatego! On, Moryc Mechciński! Jedwabne koszule i krawaty zamiast brudnego pulowera, taksówki i buty zamszowe na grubej słoninie! Hanka. Domek pod miastem, ślub z weselem na kilkadziesiąt osób, welon, organy, sypialnia z politurowanego forniru od drogiego stolarza na Walicowie, a potem kosztowny wózek dla dziecka. Kierownik wydziału biletowego! „A to wezwanie na pojutrze! Powiedzieć czy nie? Nie!” — zatrzasnęła się w nim decyzja jak szczęk zamka.
— Chcę. — szepnął Moryc. Coś go dławiło w gardle.
— Bardzo dobrze, chłopcze — rzekł spokojnie Kudłaty. — Ale nie na tym koniec. Na pewno słyszałeś już, że są ostatnio pewne trudności. Co ja mówię. — w głosie Kudłatego zadrgał szyderczy uśmieszek, na dźwięk którego oszołomienie nieoczekiwaną karierą nabrało dla Moryca smaku nieznośnej goryczy — przecież to ty, Moryc, wątpiłeś u Tkaczyka. W to, co ja wiem. Bardzo dobrze, bardzo dobrze, twardy z ciebie człowiek, niezależny i wypowiadający otwarcie swe myśli. Lubię takich. Tylko wyobraź sobie, Moryc, że jak ja czegoś nie wiem, jaka to musi być cholernie ciemna sprawa, co? I jak od takiej sprawy może rozboleć głowa kierownika wydziału biletowego.
— Wiem o tym — rzekł Moryc, po raz pierwszy mocno i zdecydowane — Tylko czekam na tamtych. Sam mam z nimi do porozmawiania.
— W porządku — rzekł Kudłaty z nieoczekiwaną, męską serdecznością. — Dziękuję ci. Wiedziałem, czego mogę się po tobie spodziewać, i dlatego zaprosiłem cię do siebie. Teraz widzę, że mogę na ciebie liczyć. Z takimi ludźmi jak ty można dokazać dużych rzeczy.
I znów coś nowego zjawiło się w uczuciach Moryca. Była to rodząca się wierność dla tego człowieka w brudnym, starym swetrze, który potrafił mówić do niego, do Wieśka Mechcińskiego, tak jak mówi przełożony w drużynie harcerskiej lub szef ekipy piłki nożnej, związanej węzłem najmocniejszego koleżeństwa. „Może powiedzieć mu o tym sądzie? Coś powie, doradzi” — pomyślał z troską.
— Na początek, Moryc, zagrasz o niewąską stawkę. Za trzy tygodnie odbędzie się w Warszawie pewna impreza, duża impreza, na której ty, jako szef wydziału biletowego, zarobisz pięćdziesiąt tysięcy złotych.
— Ile? — wyjąkał Moryc zduszonym głosem, zapominając natychmiast o sądzie.
— Pięćdziesiąt tysięcy złotych — rzekł Kudłaty spokojnie. Piwnica, łóżko, półmrok — wszystko zawirowało w oczach Moryca i z chaosu tego wyłoniły się pogmatwane obrazy: wiązki czerwonych, stuzłotowych banknotów, uśmiechnięta Hanka w „Delikatesach”, obładowana najdroższymi wiktuałami, Hanka u szewca, przymierzająca najkosztowniejsze pantofle, zastawiony meblami i kryształami pokój stołowy, w którym on, Moryc, spożywa biało-różowy schab z kapustą. Po czym wszystko roztopiło się w jakiejś szaleńczej, roztańczonej orgii, pełnej drgających twarzy Hanki, Kruszyny, Wani, Burasa, Kuby Wirusa i znowu Hanki. Moryc pochylił głowę i uderzył nią dwa razy mocno o zimny blat stolika. Kiedy uniósł ją, zrozumiał, że Kudłaty nie mówi nic na wiatr. „Mowy nie ma o sądzie — rozstrzygnął twardo. — Nie stawię się. Niech mnie szukają. I tak nie znajdą.”
— To będzie ciężki numer, Moryc, bardzo ciężki. Będziemy pracować na lewych biletach — rzekł Kudłaty i wbił w niego swe błyszczące oczy.
— Trudno! — wykrzyknął Moryc. Wiedział, jakie trudności i niebezpieczeństwa kryją się w pracy na lewych biletach, ale wymieniona suma wzbudziła w nim szaleńczą brawurę. — Żebym tak szczęście miał, że nie puścimy, panie Kudłaty! Niech będą lewe bilety! Ale niech mi pan da zadziałać! Zobaczy pan, co ja potrafię za taki blit! Za pięćdziesiątaka.
— Wierzę ci — rzekł łagodnie Kudłaty. — Wiem, co ta forsa dla ciebie oznacza. Ślub z Hanką i wycofanie się z interesów. No, nie?
Moryc wstał chwiejnie i zatoczył się. Przez ułamek sekundy wyglądało, jakby się chciał rzucić na Kudłatego.
— Siadaj! — warknął Kudłaty, Moryc przysiadł jak rąbnięty — bo wspaniała kariera kierownika wydziału biletowego skończy się w try-miga! W tym lokalu! Zresztą — dodał z ironią — nie mam o to do ciebie żalu, Moryc, że tak myślisz. Chcę tylko, żebyś wiedział, że ja o tym wiem, jak myślisz. Kto wie. może zwolnię cię sam po tej imprezie. I z gratyfikacją.
Moryc spuścił twarz na piersi. Był pobity na głowę. Nie pozostawało nic innego, jak psia wierność dla tego straszliwego człowieka, przed którym nie ma ucieczki. Zrozumiał to, co opowiadano o Kruszynie.
— No, no, Moryc — rzekł Kudłaty — nalej sobie wódki i wypij moje zdrowie. Dobrze?
Przy tych słowach dało się ponownie słyszeć jakieś chrapliwe westchnienie za przepierzeniem, skąd dochodziło światło. „Czyżby tam kto był?” — przemknęło przez umęczony umysł Moryca. Nalał wódkę, podniósł kieliszek i rzekł:
— Pańskie zdrowie, panie Kudłaty. — Za przepierzeniem rozległ się wyraźny jęk. — Dziękuję i do widzenia — rzekł Kudłaty. Moryc wypił i wstał.
Kudłaty wstał z łóżka i podszedł do ściany, którą pchnął. Ukazała się szpara. Moryc skierował się ku niej i poczuł przyjazne klepnięcie dłoni na plecach. Odwrócił się i ujrzał przed sobą stary, poszarpany, marynarski sweter, poczuł zapach przepoconej wełny. Całą siłą woli pożądał ujrzenia twarzy Kudłatego, lecz nie ośmielił się unieść głowy. Uczynił krok i ściana zawarła się za nim głucho. Na stosie skrzynek siedział Robert Kruszyna i palił papierosa. Robert wstał, przetarł oczy i złapał Moryca za ramię. Prowadził go jak dziecko przez labirynt rozrzuconego w pierwszej piwnicy szmelcu. Moryc potykał się kilka razy o butelki i zwoje kabla, zanim wyszedł na górę. Na ulicy Bagno, przed bramą, spojrzał na zegarek; było wpół do dwunastej.
— Jak się chcesz teraz ustawić na resztę wieczoru? — spytał Kruszyna. — Nie wiem — rzekł tępo Moryc. — Chodź, zmontujemy jeszcze ćwiartkę przed snem — zaproponował Kruszyna. Moryc nie odpowiedział, lecz ruszył w stronę Marszałkowskiej; Kruszyna podążył za nim. — No, jak tam było? — zapytał ciekawie. — Dobrze było — mruknął Moryc — możemy się napić. — Chodź do „Polonii” — rzekł skwapliwie Kruszyna. — Teraz, bracie, jesteś człowiekiem, który rozmawiał z Kudłatym. Duża rzecz. Nie byle co — Kruszyna wykazywał zdecydowaną skłonność do gawędziarstwa po samotniczej drzemce na skrzynkach. Moryc nie odpowiedział, był pogrążony w rozsadzających go refleksjach, czuł instynktowną pogardę dla Kruszyny, którego nie uważał za partnera do zwierzeń. — Idziemy na skos — rzekł Kruszyna, gdy stanęli na skraju największego placu w Europie. W oddali jarzyły się światła Alei Jerozolimskich i hotelu „Polonia”. Wydostali się na brzeg Alei Jerozolimskich przez opłotki zagrodzeń i klucząc wśród stert desek. — Też masz pomysły. — odetchnął z ulgą Moryc, gdy stanęli przed „Polonią”. Kruszyna pchnął drzwi, spoza których wychyliła się spocona, długa twarz z cienkim blond wąsikiem. — Nie ma miejsca! Komplet! — huknęła twarz, lecz noga Kruszyny uwięzła w szparze drzwi, zaś jego mocarny bark rąbnął w rzeźbione drzewo, odrzucając właściciela długiej twarzy, w wilgotną, miękką od ludzkich oddechów i potu przestrzeń nocnego lokalu. Właściciel długiej twarzy okazał się chłopem na schwał, który rzucił się ku Kruszynie z okrzykiem: — Ach, ty lamusie! — ale w biegu pochwycony został przez drugiego pana w portierskim zmiętym uniformie, też wcale nie ułomka, który krzyknął: — Zwariowałeś, Władek! Wieczór dobry, panie Kruszyna, niech się pan nie gniewa, Władzio u nas nowy, nie zna jeszcze warszawskich twarzy. Pan pozwoli płaszczyk. — Nogi Władziowi powyrywam, jak będzie arogant — mruknął Kruszyna, zdejmując płaszcz. — Grunt to wychowanie. — W dużej, parterowej sali orkiestra grała rytmicznie jakiegoś bluesa: skargi klarnetu przeplatały się z brawurą trąbki. Wokoło tańczyły, krzyczały, śpiewały dziewczęta o rozrzuconych włosach, o twarzach niedokładnie umalowanych, czerwonych od alkoholu i gorąca, trzymane w ramionach przez referentów handlowych i techników budowlanych w przesadnie wywatowanych garniturach lub odprasowanych wiatrówkach, którzy tulili je do swych nabrzmiałych zabawą serc, spoglądając agresywnie dookoła. Kruszyna i Moryc usiedli za tęgim filarem przy małym stoliku i zamówili wódkę. — Warto by poderwać jakąś. — rozejrzał się Kruszyna. Moryc nic nie mówił. Nalał sobie wódki i wypił, nie czekając na Kruszynę, po czym nalał znów i wypił. To przeważyło. Cały wieczór pijaństwa sprężył się w tych dwóch kieliszkach wybuchowym ładunkiem oszołomienia. Podniecające palenie w przełyku i jasność w mózgu ustąpiły miejsca pragnieniu i podwójnej odbitce rzeczywistości. Ludzie, przedmioty, barwy i kształty zarysowały się w świadomości Moryca jak na dwukrotnie naświetlonym negatywie. — Robert — rzekł jąkając się Moryc — jjja to zrobię, żżżebym tak skonał, zrobię to. — Podrywka? — szepnął z lubością Kruszyna — świetna rzecz. A jak jakiś będzie margał, to w ryja go! Nie bój nic, ja tu jestem. Jak ci się podoba ta czarna? — wskazał na tańczącą koło nich ciemną dziewczynę o nastrzępionych modą włoskich aktorek filmowych włosach; jej smukłość podkreślona była jeszcze szerokim paskiem z czarnej gumy, opinającym ciasno kibić nad szarą spódnicą, co stanowiło ostatni krzyk mody w Warszawie, jej pospolita twarz o perkatym nosie spoczywała na barku tęgiego, rozbawionego chłopca, którego obejmowała wysoko, przy kołnierzu, ręką o brudnych, lecz lakierowanych paznokciach. — He, he, he — rechotał Kruszyna.
— Wszystko dziwki! Nie ma porządnych kobiet. W ogóle! Ale ty, Moryc, ty się Kochasz! Dla mnie dziwki, dla ciebie nie. Co za różnica? Jak kto woli. Ja sobie poderwę jakąś. „Gdy tańczę z tobą.” — zaśpiewał wyzywająco pod melodię granego tanga, prosto w twarz ciemnej dziewczyny. Dziewczyna odwróciła głowę, jej chłopiec okręcił się na miejscu i spojrzał groźnie na Kruszynę, zaraz jednak okręcił się znów i popłynął w ścisk parkietu. — „Przybąąądź do mnie, dam ci kwiat paproci.!” — darł się Kruszyna do dziewczyny czyniąc znamienny gest. Moryc pił wodę sodową wprost z butelki. Orkiestra skończyła grać, Robert poderwał się z miejsca i poszedł szukać dziewczyny. Moryc pochylił się nad nalaną stopką wódki. — Zrobię to. Zrobię to. Zrobię to. — powtarzał i im mocniej postanawiał, że zrobi to, o czym jeszcze nic nie wiedział, co ma zrobić, tym bardziej czuł, że nie powinien tego robić. Oparł głowę o blat stolika i poczuł, że myśli układają mu się w coraz składniejszy ciąg. „A jak się nie uda? Co wtedy? Więzienie na długie lata. Bo cóż innego mogą oznaczać nieudane interesy z Kudłatym? To nie drobne skoki przy kinowych kasach, za które złapać można co najwyżej kilka miesięcy obozu pracy”. Pięćdziesiąt tysięcy — to był odmęt marzeń. Klęska w walce — to była ruina wszelkich dotychczasowych planów. Hanka. Co na to Hanka? Właśnie, To było najważniejsze i najistotniejsze pytanie: Co na to Hanka? Trzeba jej wszystko powiedzieć, trzeba ją spytać, niech ona decyduje, ona, która jest w jego życiu wszystkim, co dobre i słuszne. „Jak powie, żebym szedł do sądu, to pójdę” — przypomniał sobie wezwanie. Ale jak powiedzieć? Co powiedzieć? Spojrzał na parkiet, na roztańczony tłum, rozgrzane i źle umalowane twarze i wzdrygnął się. — Muszę ją zobaczyć! Muszę ją zapytać! Ale zaraz! Już!” — zacięło się coś z pijacką nieodwołalnością w jego mózgu. Wstał, zapiął kurtkę, nastawił kołnierz i wyszedł z lokalu chwiejnym krokiem, odprowadzony bacznym spojrzeniem portierów.
W świetle ulicy spojrzał na zegarek. „Jeszcze zdążę — pomyślał. — W sam raz”. Wszedł do pustej hali dworca Śródmieście. O której odchodzi ostatni do Anina? — spytał drzemiącego za wąską szybką kasjera. — Za piętnaście minut — rzekł kasjer, ziewając. — Poooop-roszę. — rzekł Moryc, zacinając się. Kasjer uśmiechnął się pobłażliwie, wyjął bilet z automatu i wziął pieniądze. — Panie, reszta! — krzyknął za odchodzacym chwiejnie Morycem. Moryc schodził po pochylni na uginających nogach. Głęboki wąwóz dworca tonął w mgławym świetle zredukowanych lamp: tu i ówdzie migotały czerwone, zielone i szafirowe światełka kolejowych sygnałów. Oparł się ciężko na łokciach o kiosk z napojami na peronie było pusto, nieliczne osoby czekały na ostatni pociąg. Właściwie po co ja jadę? Dokąd ja jadę? — myśli chlupotały w głowie w alkoholowym przypływie i odpływie. — Późno. Hanka śpi. Przecież budzić jej nie będę, jutro musi do roboty. A zresztą. na co to wszystko? Przecież ja też mam robotę. Kuba mówił dziś, że ma coś dla mnie. Trzeba to Hance powiedzieć. Dość tych afer! Pojutrze idę do sądu! Zainkasuję te parę miesięcy i po wszystkim. Hanka zaczeka. Na pewno. Koniec! Nic więcej nie robię! Nawet za pięćdziesiąt. Tak! Zaraz jej to powiem! Ale pięćdziesiąt tysięcy?…” Ujął się oburącz za głowę i bił nią o kant kiosku w straszliwej rozterce. — Przecież ja mam robotę! — jęknął głośno, otrzeźwiony bólem i wyczerpany, — Winszuję! — odezwał się jakiś bełkotliwy głos obok — kolego, eeep, winszuję. Niech kolega przyjmie moje najserdeczniejsze gratulacje. — Moryc odwrócił się i przez mgłę zamroczenia dojrzał z trudem malutkiego człowieczka w kolejarskim mundurze, rozchełstanym na piersiach, i w przekrzywionej na tył głowy okrągłej czapce. — Kolego, winszuję — powtarzał wylewnie kolejarz. — Robota uszlachetnia, to cel życia, to majątek. To. to. to. najważniejsze dobro obywatela! Moje najgorętsze życzenia. Taka okazja, a więc cyk! — To mówiąc zatoczył się, z lekka czknął i dobył z kieszeni ćwiartkę wódki, którą sprawnym uderzeniem dłoni pozbawił korka. Moryca ogarnęła naraź szaleńcza wesołość. — Kolego, dziękuję — rzekł ściskając dłoń kolejarza. — Co za miłe spotkanie! — Pan pozwoli, że się przedstawię — rzekł naraz kolejarz sztywno. — Siupka jestem, Józef Siupka, z wydziału drogowego w Otwocku. Mieszkam w Aninie. — Świetnie się składa — zawołał Moryc z entuzjazmem. — Właśnie tam jadę. — Co za traf! — zastanowił się Siupka. — Wobec tego cyk. — Przechylił butelkę nad odgiętą do tyłu głową, pił długo, po czym otarł rękawem szyjkę, zatoczył się i podał ćwiartkę Morycowi. Moryc zaczął pić i w tej chwili na peron wsunął się długi wąż podmiejskiego pociągu. Drzwi rozsunęły się z pneumatycznym przydechem i Moryc z Siupka, podpierając się wzajemnie z sympatią, weszli do środka. Za nimi wszedł jakiś niski pan obserwujący od dłuższego czasu z uwagą ich żywiołową przyjaźń. Po chwili drzwi zatrzasnęły się, wibrujący warkot trakcji elektrycznej wstrząsnął długimi wagonami i pociąg ruszył zagłębiając się od razu w tunel średnicowy. — Kolega dokąd? — spytał Siupka, tracąc równowagę i chwytając się ścian. — Do Anina — rzekł z troską Moryc. — To chyba dobry pociąg, nie? — Dobry — zapewnił autorytatywnie Siupka — bo ja też tam jadę. — Usiłował dosięgnąć rozkołysanej pałeczki uchwytu nad głową, lecz był na to zbyt pijany i za niski. Wtoczyli się obaj do wnętrza wagonu: pociąg kołysał mocno, przewalając się z chrzęstem po szynach, jego stalowo-blaszane pudło wypełnione było łoskotem szybkiej jazdy. — Właściwie — krzyknął Moryc do Siupki — nie wiem, po jaką cholerę targam się do tego Anina? — Ja też nie wiem — rzekł Siupka, siadając na ławce i zdejmując buty: w wagonie było pusto, dwie skulone postacie siedziały w głębi jedna za drugą, w sporej od siebie odległości. — Chyba prześpię się gdzieś na powietrzu — rzekł z pijackim smutkiem Moryc. — Pierwszy raz w tym roku. Noc już ciepła. — Mowy nie ma — zaprotestował gorąco Siupka. — Pójdziesz, bracie, do mnie. Szwagier wyjecHal, jest wolne łóżko.
— Po czym ziewnął szeroko i dodał: — Do Anina czas. I ja się prześpię — to mówiąc, wdrapał się zręcznie na półkę bagażową, zwinął się w kłębek, mrugnął filuternie do Moryca i zasnął.
Pociąg sunął przez Powiśle po wysokim nasypie wśród ciemnych domów. Moryc poczuł nagły przypływ złości. „Zbiję mordę tej pluskwie — pomyślał, spoglądając wrogo na śpiącego Siupkę.
— Po cholerę ciągnie mnie, judasz, do jakiegoś Anina”. Zapaliła się w nim nagła chęć awantury. Dostrzegł płomyk zapałki w głębi wagonu. — Panie! — zawołał — nie ma pan wolnego papierosa? — Skulona przy oknie bliższa postać nie odpowiedziała; dalsza zdawała się drzemać, nieświadoma krzyku. Moryc ruszył przez wagon zataczając się. Pociąg wbiegł na most średnicowy, Wisła lśniła odbitymi światłami miasta. Moryc upadł na ławkę. Przetarł twarz, dźwignął się, czując w sercu dotkliwą obrazę. Chwiejnie podszedł do palącego papierosa człowieka: była to postać niepozorna i skromnie odziana. Moryc stanął między ławkami na szeroko rozstawionych nogach i rzucił zaczepnie: — No, co? Da pan papierosa, jak się grzecznie prosi, czy nie? — Siedzący nie odpowiedział, palił dalej z pochyloną do dołu głową. — Ty! — wrzasnął Moryc — ile razy ci mam powtarzać, ty. — W tej chwili siedzący uniósł głowę i Mechciński ujrzał wzniesione ku sobie, zupełnie białe oczy.
Natychmiast też wytrzeźwiał. „To on! — zabłysło mu w sercu. — Te oczy!.. W komisariacie. tamta facetka. mówiła o oczach!” — Przypomniały mu się naraz zupełnie zapomniane słowa. Odskoczył do tyłu i cisnął przez zdrętwiałe wargi: — Oj, jak ja bardzo chciałem pana spotkać. — sam dziwiąc się owej pełnej szacunku formie. Krew uciekła mu z twarzy, która rysowała się jak rzeźba z kości słoniowej w miękkim półmroku wagonu. Po czym zmełł w zębach przekleństwo i bluznął stekiem najohydniejszych wyzwisk. W krzyku jego było coś przerażającego, coś wyzywającego wielką, straszliwą walkę, ostateczne zmaganie. Obudzony Siupka trzasnął poderwaną nagle głową o dach wagonu, wytrzeźwiał momentalnie i wpatrzył się ze strachem w dół, pod siebie. Siedząca z tyłu postać uniosła gwałtownie głowę, lecz nie drgnęła z miejsca. Mechciński — zgięty, sprężony w sobie, drżący żądzą bicia — cofał się nieustannie w tył, jakby biorąc rozpęd do skoku. Palący papierosa wstał i odrzucił niedopałek. Był szczupły i niewysoki; sarabanda rozpędzonego wagonu, donośny stukot kół i rozchybotanie karbowanych ścian zacierało szczegóły jego postaci. Postąpił krok ku Morycowi i rzekł głośno: — Niech się pan ode mnie odczepi, dobrze? — W zielonych oczach Mechcińskiego zamigotało szaleństwo. „Boi się! — przemknęło mu przez mózg. — Boi się! Mnie! Pięćdziesiąt tysięcy! Sto tysięcy! Kudłaty mnie ozłoci! Będę w Warszawie numer jeden!” — Zgaszę ci te białe ślepia! — krzyknął w szale — zdmuchnę ci te bandyckie latarnie! Kudłaty zapłaci! — Błyskawicznym gestem odciągnął tułów do tyłu i bez zamachu, krótkim wyrzutem nogi, niezawodnym ciosem najbardziej kunsztownej warszawskiej szkoły wymierzył piekielne kopnięcie w podbrzusze stojącego o krok człowieka. Nie było dotąd wypadku w karierze Moryca, aby po tym ciosie, najprzedniejszym z przednich, przeciwnik nie zwinął się z jękiem na ziemi — wystarczyło wskoczyć mu obcasami na oczy i gardło, aby sprawa uległa okrutnej likwidacji. Tym razem było inaczej. Zaatakowany uchylił się nieuchwytnym gestem dosłownie o milimetry, but Moryca rozpruł powietrze, Moryc odskoczył jak kot i znów stał naprzeciw tych straszliwych, białych oczu. — Niech pan mi da spokój! — krzyknął człowiek o białych oczach i Siupka zadygotał mroźnym dreszczem od stóp po włosy na dźwięk tego głosu: była w tym głosie groźba i rozpacz jakiejś okropnej tajemnicy. Tę rozpacz Moryc wziął znów za obawę. Diabelsko szybkim ruchem wypuścił prawe ramię do przodu, mierząc w czubek głowy wroga, która odległa była o centymetry od nasady stalowej ramy siatki bagażowej. Było to genialne uderzenie: lekkie i szybkie, przemyślne i niezawodne — głowa winna była się nadziać z chrzęstem łamanej czaszki na stalowy hak i opaść bezwładnie, jak okrwawiona kula bilardowa do dziury w stole. Ale sam szatan tkwił w człowieku o białych oczach! Samo bóstwo walki, skondensowane w niezawodnym instynkcie, odwiodło mu o milimetr głowę, z której, miast krwawej miazgi, ziały niezwyciężone, białe oczy. Pięść Mechcińskiego pokryła się krwią, zwisając bezwładnie na zbroczonym nią stalowym pręcie. Człowiek o białych oczach postąpił ku Morycowi i ujął go żelaznym uchwytem za klapy kurtki: na jego prawym ręku błysnął wspaniały brylant. — Nie będę cię tu bił, słyszysz! — krzyknął — pamiętaj! Ale jak cię spotkam trzecim razem, to. — W głosie jego była taka rozpacz, raki ból i takie cierpienie, że naraz Moryca opętał strach. Nie wiedział już nic, nie czuł bólu zdruzgotanej ręki. Szarpnął się jak oszalały trwogą ptak i wyrwał z uchwytu. Pociąg wjeżdżał szybko na tory Dworca Wschodniego. Moryc skoczył do tyłu; Siupka z szaleńczym krzykiem stoczył się z półki na ławkę. Ciemna postać w głębi poderwała się do przodu, gubiąc po drodze melonik i odrzucając parasol. Człowiek o białych oczach wyprysnął jak rakieta przed siebie. Ciemna postać skłębiła się z Siupką w klnący, krzyczący z przerażenia, toczący się ku wejściu tobół. — Hamulec! — ryknął Siupka. Człowiek o białych oczach przebił ostatnim skokiem powietrze. Wszystko na próżno: Właśnie rozsunęły się z szybkim, pneumatycznym przydechem drzwi po obu stronach wagonu i oślepiony strachem Mechciński rzucił się obłąkańczo w lewo, wprost pod koła wpadającego na dworzec ekspresu z Gdańska. Rozległ się straszliwy krzyk, Siupka zawisł na hamulcu i cały dworzec rozdygotał nawałnicą dzwonków alarmowych.
Ciemna postać w rozerwanym kołnierzyku z różkami i z płomieniem na żółtych policzkach skoczyła w ciemność rozlewiska torów, szyn i przekładni Dworca Wschodniego. Błyskawicznie i gorączkowo myszkowała wśród parowozów i przestawni, w tłumie ludzkim cisnącym się wokół miejsca wypadku, w wagonach i na peronach. Nie znajdując przedmiotu swych poszukiwań wróciła do elektrycznego pociągu, zabrała melonik i parasol i prześliznęła się obok Siupki, otoczonego przez milicjantów i sokistów, uchodząc przesłuchaniom. Ten pośpiech nie pozwolił jej zauważyć siedzącej w sąsiednim wagonie tak gorączkowo poszukiwanej sylwetki, pochylonej w pozie wyrażającej bezbrzeżną rozpacz i ból. Człowiek ten krył twarz w dłoniach, z których prawa zdobna była w wspaniały brylant odbijający tęczowymi blaskami peronowe światła.
Ulica tonęła w słońcu. Był koniec kwietnia, dziewczęta jaśniały kolorami spódnic i obcisłych sweterków, na widok których twarze mężczyzn spinały się ambicją i wolą zwycięstw. Rozłożysta aleja Niepodległości rozkopana była pośrodku rowami zakładanych przewodów. Wiosenny deszcz, zmieszany z gliną wykopów, zostawiał po sobie obszerne, żółte kałuże.
Przy układaniu płyt chodnikowych śmiało się kilku młodych robotników w utaplanych, granatowych drelichach. Jeden z nich, smagły, krępy blondyn z papierosem w kąciku ust, krzyknął: — Zobaczycie, chłopaki, numer. Mówię wam, skonać ze śmiechu można. — Uniósł płytę chodnikową w rękach i rozejrzał się wokoło. Właśnie nadchodziła młoda kobieta w jasnym, nowym płaszczu. Kobieta uśmiecHała się do małej dziewczynki, którą trzymała za rączkę. W chwili gdy mijała robotników, krępy blondyn spuścił trzymaną płytę w żółtą kałużę. Żółte, gliniaste bryzgi pokryły płaszcz i twarzyczkę dziecka. Krępy blondyn zataczał się śmiechu. Pani w jasnym płaszczu zaczęła krzyczeć. Zebrali się ludzie. Dziecko płakało. Pani łykała łzy oburzenia, krępy blondyn darł się arogancko: — Widzi pani przecież, że tu się pracuje, to co pani chodzi. — Powoli wszyscy się rozeszli. Jeden z młodych robotników rzekł do krępego blondyna: — A ty jesteś dla mnie bydlę i to wszystko. Chamska morda! — po czym splunął i odwrócił się. Krępy blondyn nie odpowiedział nic, gdyż tamten był dużo wyższy i opalone muskuły drgały mu niebezpiecznie w wycięciach brudnej koszulki gimnastycznej. Usiadł na płytach i zapalił niedopałek papierosa. Od pobliskiego przystanku zbliżył się ku niemu jakiś niewysoki facet w popelinowej wiatrówce z szarym, wełnianym ściągaczem przy mankietach i kołnierzu, spod której widniała kolorowa, kraciasta koszula. Miał młodą twarz, skąpe, kędzierzawe włosy i mówiąc seplenił leciutko, gdyż starał się nie otwierać całkowicie ust. — Ty — rzekł facet w wiatrówce — lubię wesołych chłopaków. Może być z ciebie jeszcze pożytek. — Usiadł na płytach przy krępym blondynie, poczęstował go sportem ze świeżo odpieczętowanej paczki i zaczął mu coś cicho przedkładać.
Kwietniowy wieczór w parku Skaryszewskim pełen jest melodii i zapachów. Od kamionkowskich stawów ciągnie wilgotny, gorzki powiew, rzadko rozstawione ławki obsadzone są przez pojedyncze pary. Od pobliskiego wesołego miasteczka na Zielenieckiej dobiegają strzępy melodii z karuzelowych adapterów i okrzyki z huśtawek, krzewy i aleje pełne są westchnień i szeptów.
W głębi parku Skaryszewskiego tkwiło od wieków prastare, ogromne drzewo o bogato rozrośniętych korzeniach. Jego omszały pień zdawał się nie odczuwać wiosny, dopiero wysoko, na odległych gałęziach, zieleniły się młodziutkie pędy, przyrzekając zieloną koronę. Tego wieczoru zatrzymało się przy starym drzewie trzech barczystych wyrostków w tanich marynarkach o kanciastych ramionach. Głosy mieli zachrypłe i niepewne. — Wiesz, Stasiek — rzekł jeden z nich — warto by zrobić małą iluminację. — Warto — przytwierdził Stasiek — gdzie się pali, tam się dobrze dzieje. — Fajerwerk będzie jak ta lala — rzekł trzeci. — Już dawno mam oko na to próchno. — Zaczęli upychać pęki dobytych z kieszeni gazet w dziuple i między sęki. — Mam trochę gazoliny — rzekł jeden, wyjmując z kieszeni butelkę. — Po co się ma marnować w warsztacie. — Chlusnął butelką o drzewo, rozbiła się, mocząc obficie pień. Jeden z młodzieńców zapalił zapałkę. Płomień rósł szybko, w alejach parku wszczął się niepokój. Z jednej z ławek oderwał się od swej partnerki niewysoki facet w popelinowej wiatrówce, zbliżył się do trzech wielbicieli efektów świetlnych. — Bardzo ładnie — rzekł półotwartymi ustami, sepleniąc lekko. — Panowie, jak widzę, z dużą fantazją. Czy panowie pozwolą?… — Odpieczętował paczkę sportów, którymi częstował przyjaźnie. Jeden z młodych ludzi podszedł bliżej, usiłując przypalić papierosa, co dało asumpt do nowej, wesołej zabawy. Zewsząd rozlegały się głosy: — Pożar! Ratunku! Pali się! — Papierosy zostały wreszcie zapa lone i młodzieniec w wiatrówce rzekł: — Szkoda, żeby się marnowały takie talenty.” Otóż ja mam dla panów następującą propozycję. — Krzyknął w stronę swej ławki: — Czekaj, Fela, zaraz wracam! — po czym wraz z trójką usiadł na pobliskiej ławce i pogrążyli się w pasjonującej rozmowie. Od strony Targowej rozległ się dzwon pędzących aut straży pożarnej.
Bulwarowy charakter ulicy Puławskiej nęci spacerowiczów, zwłaszcza w pogodne, kwietniowe zmierzchy, gdy niebo staje się liliowe, a przejrzystość powietrza sprawia wrażenie delikatnej, drgającej siateczki wokół spojrzeń i oddechów. Zbieg Puławskiej i Rakowieckiej, naprzeciw wielkiego kina, stanowi zatem ulubione miejsce promenad mieszkańców dzielnicy.
Nikt nie zwraca — tu uwagi na grupkę krzepkich, opalonych wyrostków w jednej z bram. Ubrani są z tanią fantazją: w zgrabne wiatrówki, impregnowane kurteczki; rodzajem ich wspólnego emblematu jest szeroka, skórzana opaska, opinająca ciasno przegub, jaką noszą akrobaci cyrkowi. Chłopcy mówią bardzo głośno, z ostentacyjną zuchwałością, przekrzykują się nawzajem, zachłystują się śmiechem — zaś taki śmiech wykrzywia proporcje brawury, zaciera granice tego, co wolno. Wreszcie dwóch z nich potrząsa sobie ręce w kłótliwym zakładzie. Jeden z sędziów zakładu staje na środku trotuaru i mówi: — Ten tu? — Dobra, dobra, niech będzie! — odpowiadają mu współzawodnicy. Sędzia pochyla się, obrysowuje lekko kredą ledwie widoczną linią wskazany kwadrat trotuaru i cofa się do bramy. Jeden ze współzawodników staje o dwa kroki od kwadratu, z rękami w kieszeniach i z niedopałkiem papierosa przyklejonym do dolnej wargi: widać, jak drżą mu z podniecenia szczupłe, muskularne ramiona. Spieszący się pan z teczką, wyglądający na zmęczonego biuralistę wracającego do domu po wyczerpującej pracy, wstępuje prawą nogą w zakreślony kredą kwadrat. Wyrostek pluje mu niedopałkiem pod nogi, wyszarpuje ręce z kieszeni i pcha z całej siły na pobliskie drzewo. — Oczu nie masz, baranie! — krzyczy — nie widzisz, że tu nie wolno! — Biuralista odbija się boleśnie o pień, rozgląda się trochę nieprzytomnie, widzi wokoło chude, zwięzłe postacie i skórzane opaski na przegubach, bąka: — Przepraszam, nie widziałem — i odchodzi szybko pokornie pochylony, myśląc gorączkowo i bezładnie: „Co miałem robić? Co miałem robić? Co za młodzież!” — Nie liczy się! — wrzeszczy ten, który się zakładał — miałeś zaprawić w szczękę! Wrzucić kilka trafnych! — Co”! Takiego robaka będę bił? — spluwa z pogardą ten przy kredowym kwadracie. — Powtórzyć! — ryczy reszta — powtórzyć! Jacek, nie łam się! — Jacek kiwa głową i kładzie znów ręce w kieszenie. Za chwilę przez kwadrat przebiega chuderlawy facet, ubrany pospolicie, lecz troskliwie, jak przed randką. Jacek łapie go w biegu za ramię i krzywy; — Nie widzisz, że tędy nie wolno! — uderza go dwa razy w twarz, rozrzucając mu pieczołowicie przylizane, woniejące vegetalem włosy. Facet kuli się zaskoczony, usiłuje zasłonić się i odepchnąć Jacka i wtedy spada nań grad ciosów i kopnięć entuzjastów zabawy w kredowy kwadrat. Rozlega się krzyk bitego, natychmiast potem nabrzmiałe radością życia wołanie: — Panowie! Chodu! — i zmasowana grupa rozpryskuje się na wszystkie strony, roztrącając z impetem gromadzących się gapiów. Cała stawka biegnie szerokim wachlarzem przez jezdnię Puławskiej wśród pędzących pojazdów i rozwija się w kunsztowną tyralierę, markuje skręt w jedną z bocznic, zawraca w ostatniej chwili jak doskonale wyćwiczony szwadron kawalerii i wali w następną bocznicę pod gałęziami gęsto sadzonych drzew, przechodząc wreszcie w swobodny, spacerowy krok. I wybucha gromkim śmiechem, który gaśnie na odgłos tupotu nóg za nimi. Chłopcy odwracają się i widzą zadyszanego faceta w kolorowej, kraciastej i rozchełstanej koszuli pod popelinową wiatrówką. — Czekajcie, rebiata. — dyszy nadbiegający — mam do was interes! — Chłopaki przystają, facet wbiega między nich, krzycząc: — Złota robota! Kolego! — ściska rękę Jacka — oto moja ręka! Tacy ludzie jak wy, to przyszłość narodu! Szukam takich! Czeka ich olśniewająca kariera!.. — Facet niby wygląda na jednego z nich, a przecież coś go różni: chuda, młoda twarz jest zmięta i zniszczona, skażona przez alkohol i okrucieństwo, którego brak jeszcze w ich chudych, młodych, lecz naiwnie cwaniackich i wesołych twarzach. Chłopcy są zdezorientowani, wyjmują z kieszeni pety, oszczędnie chowane na trzy razy niedopałki. — Rzućcie te śmiecie, koledzy — mówi z pogardą facet i szerokim gestem wyjmuje dwie nowe paczki sportów, rozrywa je i częstuje wokoło — życie jest piękne! Nie ma drogich rzeczy dla takich kozaków jak wy. Wszystko mogą zdobyć. Otóż ja mam dla was propozycję. — czyni porozumiewawczy grymas zaciśniętymi ustami. Po czym, idąc wolno, przedkłada im coś z cwaniacką siłą perswazji. Jacek wyciąga doń rękę. — Załatwione — mówi. — Będziemy. Chłopaki — zwraca się do kolegów — trzeba ściągnąć jeszcze tych paru z dziesiątej A.
Jednym z cenniejszych osiągnięć racjonalizatorskich warszawskiego zagłębia budowlanego było tak zwane tynkowanie natryskowe. Zamiast żmudnego, ręcznego nakładania tynków sprężony strumień zaprawy wapiennej pokrywał szybciej i sprawniej przeznaczoną do tynkowania powierzchnię, oszczędzając czas i siły. Niestety — doniosły ten wynalazek stał się w rękach słabszych moralnie jednostek narzędziem destrukcji publicznego spokoju.
Na rusztowaniu drugiego piętra wykańczanego bloku przy ulicy Wspólnej stało dwóch młodych ludzi uwalanych wapnem, w cyklistówkach wciśniętych w ten sposób na głowy, że jasne strąki przyduszonych włosów tworzyły rodzaj potarganej aureoli nad twarzami o rysach grubych, lecz wesołych. Widać też było, że młodzieńcy ci skrzepili się ćwiartką spirytusu przy śniadaniu, gdyż wzrok mieli rozbawiony i skory do figlów. — Poszedł? — spytał wyższy z nich. — Poszedł — rzekł niższy, patrząc bystro w las oszalowań — i ci dwaj ważni z twojego hotelu też. — To uważaj, Walerek, właśnie idzie jedna laleczka. — Przechylił się przez poręcz rusztowania i błyskawicznie skierował szlauch z zaprawą tynkarską na sekundę w dół. Strumień zaprawy chlasnął tuż obok przechodzącej kobiety w średnim wieku, ochlapując jej nogi. — Zwariował pan! — krzyknęła w górę kobieta i jako rdzenna warszawianka w zwięzłych, lecz pełnych ekspresji słowach opisała przypuszczalny stan umysłowy i wartość etyczną bohatera odbudowy, który krztusząc się ze śmiechu udawał pogrążonego bez reszty w wytężonej pracy. Kobieta otarła sobie nogi gazetami i powędrowała swoją drogą, złorzecząc ciężko. Dwaj swawolnicy zeszli na dół i przysiedli na sągu ociosanych pali do rusztowań, zaciągając się przedzielonym na pół papierosem w szklanych lufkach. — Ty! — krzyknął Walerek — patrz! — Ulica była pusta, ale oto po przeciwległej stronie szła wymarzona okazja do zbytków: jasno ubrana młoda dziewczyna, a obok pochylony młody człowiek w okularach z jakimiś rulonami pod pachą. Wyższy złapał szlauch i mocny strumień zaprawy chlusnął o przeciwległy parkan o niecały metr przed nadchodzącą parą. Dziewczyna cofnęła się z krzykiem do tyłu, bryzgi zaprawy poleciały na suknię. Młody człowiek w okularach westchnął jak przebudzony i ruszył w stronę dwóch młodzieńców. — Jak panowie mogą! — zawołał — tak nieuważnie. — Wyższy spojrzał nań z rozbawieniem. — Stało się co? — spytał zaczepnie — przecież nic się nie stało. Panu na pysk nie chlapło, prawda? — Panie! — uniósł się młodzieniec. — Pan jest!.. — Cicho, gnoju, cicho — zmitygował serdecznie Walerek — bo jak cię macnę, to krwią spluniesz. — Po czym wyższy pchnął dość lekko otwartą dłonią młodzieńca w okularach w wąską pierś, co wystarczyło, by ten przewrócił się na worki z cementem, tonąc w tumanie zielonkawego kurzu. — Milicja! — krzyknęła dziewczyna, lecz niestety milicji nie było w sąsiedztwie tego cichego zakątka śródmieścia. — Pan pozwoli, panie inżynierze. — rzekła z troską dziewczyna, pomagając się podnieść młodzieńcowi w okularach i zbierając rozrzucone rulony. — No, już! — rzucił Walerek — won z budowy, wyciruchu. — i zamierzył się oderwaną z opłotków żerdzią na inżyniera, który wycofał się szybko wraz z dziewczyną i spiesznie oddalił. Od przeciwległej ściany ulicy oderwała się jakaś postać, odziana w kolorową, kraciastą koszulę i popelinową wiatrówkę. — Coś pięknego! — rzekła. — Polscy kmiecie nie tracą swej krzepy charakterów w kontakcie ze zgniłą miejską cywilizacją. — A ty czego? — warknął groźnie Walerek na postać w kolorowej koszuli. — Spokojnie, wieśniaku, spokojnie! — ostrzegła go postać. — Po co masz spoczywać w kwiecie wieku na cmentarzu? — Po czym wyjęła z kieszeni paczkę sportów, odpieczętowała ją i wręczyła po papierosie każdemu z figlarzy, mówiąc: — Popalcie sobie, gospodarze. Panowie w Warszawie niedawno, prawda? Wprost z szerokich pól, łąk i lasów ojczystych? Od pługa i brony, n’est-ce pas? — Niedawno — mruknął wyższy; widać było, że wyznanie to sprawia mu pewną przykrość, ale facet w kraciastej koszuli nie wyglądał na takiego, przed którym można ukrywać podobne mankamenty. — Rozumiem — rzekła postać. — Stąd ten prostoduszny zapał do igraszek ze szlauchami. Bycza zabawa, co? Ale nic. Stolica czeka na was, kumie! Są ludzie, którzy nie dadzą wam zginąć. — to rzekłszy, przystąpił do cichych, szczegółowych wyjaśnień, dostrzegając zupełną tępotę na twarzach swych rozmówców.
Robert Kruszyna siedział w ciemnym, małym pokoiku przy połamanym stoliku od maszyny do pisania i liczył. Liczył, mazał pomięte, brudne kartki papieru, pokryte cyframi i słowami, kalkulował z wysuniętym językiem, co oznaczało krańcowy wysiłek umysłu. Wreszcie skończył, odetchnął głęboko i zawołał:
— Szaja!
Z wychodzącego na ciemną studnię podwórza okna zeskoczył facet w popelinowej wiatrówce z wełnianymi ściągaczami i pochylił się z poufałym szacunkiem nad Kruszyną.
— Tak jest, szefie!
— To iluś ich razem nazbierał?
— Czterdziestu siedmiu, panie Kruszyna.
— Z tego odpadnie połowa. Selekcja musi być. Werbunek to raz, selekcja tó dwa. Tylko jak to zrobić? Muszę przecież zobaczyć tych parszywców.
— Bardzo przystojni chłopcy, jeden w jednego — zapewnił Szaja. — Mam myśl — dodał po chwili. — Prezentację zrobimy w hotelu na MDM-ie. Bardzo ładny lokal. Przestronny, dużo powietrza, elegancki, nikt nie przeszkadza. Co pan o tym sądzi, panie Kruszyna?
— Sądzę, że to jest świetna myśl — rzekł Kruszyna, rozpierając się wygodnie w krześle. Czuł się znakomicie jako szef tak zdolnego podwładnego. — I w ogóle sądzę, że ty, Szaja, masz przyszłość przed sobą. Bardzo dobry mechanizm w czaszce. — pochwalił łaskawie i ze znawstwem.
— Dziękuję, panie Kruszyna — uśmiechnął się skromnie Szaja. Z jego postaci promieniowała dyskretna radość. Gdy się uśmiecHal, nie widać było zębów z przodu: Szaja stracił je stosunkowo niedawno, podczas nieudanego przedsięwzięcia zdejmowania zegarka z ręki pewnego pijanego, który okazał się wcale nie taki pijany. Ten bezzębny uśmiech, odsłaniający chwilami gołe dziąsła, dawał efekt chytrej, niebezpiecznej głupoty, sprawiał wrażenie czegoś fałszywego, oszukańczego, o czym Szaja wiedział i co starał się pokryć prostym, możliwie uczciwym spojrzeniem jasnych oczu. — To na kiedy ta prezentacja? — spytał gorliwie. — Dam ci znać — rzekł Kruszyna.
Po czym wstał, narzucił płaszcz i wyszedł bez pożegnania z pokoju. Przeszedł ciasny, niechlujny sklepik spożywczy, za ladą stała chuda kobieta o nieczystej cerze i kłóciła się jazgotliwie z tłumkiem klientów, i wyszedł na ulicę Lwowską, cienistą, mimo słońca, w obudowie wielkich, secesyjnych kamienic. Zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i pojecHal na Próżną. Po pięciu minutach otwierał drzwi do biura spółdzielni „Woreczek”.
— Ty, ananas — rzekła Aniela, wychodząc mu naprzeciw — czeka tu na ciebie jakiś młodziak.
— Tu? Na mnie? — zdziwił się Kruszyna. — Tu, tu — przedrzeźniała Aniela — niewysoki, piegowaty, z nosem w niebo. Taką mowę mi z miejsca założył, że zesztywniałam. I czeka. — Kruszyna poczerwieniał na twarzy, najprzód z wytężonego umysłu, potem z konfuzji. — Czekaj, Aniela — rzekł niepewnie — i czeka?… Wpuść go, trudno. Jak go zaraz obtańczę, to mu się odechce. — dodał z bezsilną złością i wszedł do pokoju Meteora, w którym nie było nikogo. Za chwilę rozległo się pukanie i w drzwiach stanął Kubuś. Kruszyna wciągnął go do pokoju i zamknął za nim drzwi.
— Skąd ty tu? — warknął.
Kubuś rozejrzał się flegmatycznie wokoło.
— Muszę z tobą pomówić, Kruszyna — rzekł swobodnie, lecz stanowczo, co wydało się Kruszynie bezczelnością.
— Ty, kozak! — syknął Kruszyna, mrużąc oczy — tylko bez takich i numerów, dobrze? Bez tego tonu. Bo spłyniesz szybko i bezboleśnie. Uważaj!
Małe oczka Kruszyny stały się kłujące jak szpilki, muskularną dłonią schwycił miażdżąco ramię Kubusia. Kuba beztroskim, lecz silnym gestem zdjął dłoń Kruszyny ze swego ramienia.
— Kruszyna — spojrzał mu bez strachu prosto w oczy. — Odetchnij sobie głęboko, kiju złamany, i odpalantuj się ode mnie. Radzę ci jak przyjaciel. No już!
Oczka Kruszyny rozszerzyły się ze zdumienia, dolna szczęka opadła. Tak nie mówił do niego jeszcze żaden podwładny. Teraz należało uderzyć, kopnąć, okrwawić, odebrać zdrowie i siły, zrobić szmatę z faceta. Muskularna dłoń zadrżała, ale nie uderzyła; drżąc opadła w dół, ku kieszeni, i sięgnęła po papierosa. We wzniesionych ku górze brwiach Kuby, w boleśnie zdziwionym wyrazie jego okrągłej twarzy było to, o czym Kruszyna wiedział, że prowadzi do starć ostatecznych — była gotowość do walki na śmierć i życie. Tego się Kruszyna nie bał, ale tego też i nie przewidywał w niewielkim, piegowatym facecie z baru „Słodycz”, którego brał za sympatycznego aferzystę wyścigowego lub zabawnego karcianego szulera.
— Jak mnie tu znalazłeś? — mruknął zdezorientowany.
— To moja rzecz — rzekł twardo Kuha.
— Przecież miałeś dzwonić wczoraj? Dlaczego nie telefonowałeś? — pytał coraz słabiej Kruszyna.
— Bo nie było potrzeby. A dzisiaj musiałem cię widzieć.
— Tu nie wolno! — rozdarł się z nową wściekłością Kruszyna — słyszysz, cHałaju! Nie kazałem ci tu przychodzić! Jak tyś to zrobił?
— Zamknij japę — rzekł Kuba. W oczach Kruszyny zamigotała nieprzytomna pasja. Wtedy Kuba rzekł wolno i spokojnie, zapalając papierosa: — Mechciński nie żyje.
— Co?! — wrzasnął Kruszyna, wywracając krzesło.
— To, coś słyszał. Moryc nie żyje. Wpadł przedwczoraj wieczór pod pociąg. Na Dworcu Wschodnim.
— Skąd o tym wiesz?
— To moja rzecz. Za mały filozof jesteś, Kruszyna, żebyś się o takich sprawach dowiadywał.
Kruszyna rozerwał krawat i kołnierzyk. Przez chwilę stał osłupiały. Nie wiedział, czy zabić tego bezczelnego, piegowatego drania, czy uścisnąć mu prawicę i zaprzysiąc wieczystą przyjaźń. W ogóle nie wiedział w tej chwili nic. Wobec tego ryknął: — Czekaj tu! — i wypadł z pokoju. Jednym susem przesadził korytarz i z trzaskiem otworzył drzwi do gabinetu Merynosa. Stało tam trzech ludzi w roboczych fartuchach, rozmawiając z Merynosem i mnąc w ręku kolorowe płaty plastyku. Merynos odwrócił się spokojnie ku Kruszynie. — Ach, Robert — rzekł z grymasem — też masz sposób wchodzenia do pokojów, w których się pracuje. — Panie prezesie. Paaanie prezesie. — wyjąkał Kruszyna. — Coś ważnego. Coś naprawdę baaardzo ważnego! — Przepraszam was, obywatele — rzekł z miłym uśmiechem Merynos do ludzi w fartuchach — ale pan Kruszyna jest, jak widać, tak wzburzony, że trzeba mu dać się wypowiedzieć. — Ludzie w fartuchach wymienili jeszcze kilka grzeczności z Merynosem i wyszli. Gdy drzwi się zamknęły, Merynos usiadł na» biurku i krzyknął:
— Zwariowałeś! Znów te wasze hopsztosy wobec robotników!
— Paaanie prezesie. Przepraszam!.. Ale to ważne! Mechciński nie żyje! — wyrzucił z siebie Kruszyna.
Merynos spojrzał na niego przenikliwie, milcząc. Po czym rzekł szybko:
— Skąd wiesz?
— Przyszedł taki jeden z moich ludzi. z nowych. Kolega Moryca. Przedwczoraj go namotałem. Specjalista od imprez.
Merynos wstał z biurka, zbliżył się do Kruszyny i ujął go z żelazną siłą za klapy marynarki. Twarz mu zaczęła dygotać w ataku nieprzytomnego gniewu.
— Tu przyszedł?… Tu, na górę?
— Panie prezesie! Paaanie prezesie. — bełkotał Kruszyna. — Dałem mu numer telefonu. To przytomniak. Bardzo cenny facet. Sam nie rozumiem, jak znalazł. Ja mu powiem, żeby więcej nie przychodził, że nie wolno!..
Potężnym pchnięciem obu ramion Merynos odrzucił Kruszynę od siebie. Kruszyna padł jak włosiany manekin, przewracając krzesło. Leżał tam, bezwładny i pognieciony, z wyrazem otępienia na twarzy. Merynos usiadł za biurkiem i zapalił papierosa.
— Posłuchaj, Robert — rzekł opanowanym, spokojnym głosem — gdyby zaszła tego rodzaju konieczność, będziesz musiał wyprostować to przeoczenie. Wiesz o tym dobrze, że biuro spółdzielni „Woreczek” nie istnieje dla naszych ludzi. Wiesz także, co przewiduje regulamin w wypadku naruszenia tego zakazu, prawda?
Kruszyna podniósł się chwiejnie i poprawił ubranie.
— Wiem. — rzekł i przetarł czoło. W geście tym była bezsilna rozpacz.
— Bardzo mnie to cieszy — rzekł Merynos chłodno. — A teraz opowiadaj o Morycu.
W gigantycznym oddechu budowlanym, jakim wznosiła się pierś Warszawy tych lat, świeżo postawiony gmach, bez tynków i schodów, zaludniany bywał przez użytkowników. To była reguła, wynikająca logicznie ze zdrowego głodu odbudowy. Ale ponieważ nie ma reguły bez wyjątków, zdarzało się tedy od czasu do czasu, że coś zostało wybudowane, a użytkownik zwlekał z przejęciem obiektu lub co gorsze — dwóch użytkowników, procesując się o przyznanie gmachu, uniemożliwiało jego wykorzystanie. Rzecz jasna, wypadki takie dotyczyły gmachów użyteczności publicznej, albowiem w sprawach mieszkaniowych panowała zawsze zadziwiająca zgodność pomiędzy planem a czekającymi na mieszkania lokatorami.
Właśnie w sercu Warszawy, na emdeemowskim placu, stał przez pewien czas taki gmach — wielki, pięciopiętrowy, rozłożysty. Budowany był jako hotel, trzeba zaś przyznać, że współczesne hotele w chwilach potrzeby spełniać mogą role różne a ważne; ostatecznie był czas, gdy połowa życia państwowego i politycznego kraju koncentrowała się w warszawskim hotelu „Polonia”, Te tradycje żyły jeszcze i zanim ów gmach na MDM-ie rozpoczął przeznaczony mu żywot hotelu, różne centralne zarządy i komisje, sezonowe i efemeryczne, postarały się o pozwolenie na urządzenie w nim swych biur, zadowoliły się one przepierzeniami z desek miast ścian na kondygnacjach nie wykończonego gmachu oraz pochylniami murarskimi miast schodów. Po niejakim czasie komisje zakończyły swą egzystencję i życie jakby uleciało z tego gmachu, świecącego za dnia zdrowym rumieńcem świeżej cegły, lecz pustego wewnątrz i martwego. Tak było za dnia, natomiast pod wieczór przęsła zakwitały żywotnością nieoczekiwaną, korytarze migotały ognikami zapałek, zapalniczek i ogarków świec, puste labirynty rozbrzmiewały wiwatami, chóralnym śpiewem, toastami, czasem złorzeczeniami i jękiem krwawych rozpraw, czasem zdyszanym szeptem szybkiej miłości. W dole jarzyły się światła placu Konstytucji, wykwitały kolorowe neony kin, kawiarń i restauracji, zaś w górze, na piątym piętrze, po przebyciu ścieżek godnych górskich antylop, czarne sylwetki wypełniały cuchnące świeżym cementem ciemności, tarzały się w okrutnych pojedynkach, przyciskały dziewczęta w nie wykończonych łazienkach hotelowych, piły wódkę siedząc na potrzaskanych przepierzeniach z desek i wyrzucały puste butelki przez otwory okienne bez framug. Zewsząd słychać było: No, trzask, panowie, jeszcze jedno szkło!.. — Zbyszek, pęto kiełbasy. Trzymaj. — Inna, nie posuwaj się tak, idiotko, bo zlecisz dwa piętra w dół!.. — Kizior! Oddaj dwie dychy, chamska wszo!.. — Weź ten scyzoryk, szczylu, bo jak cię opamiętam, to cię w szpitalu do kupy nie złożą!.. — Nie wygłupiaj się, Lilka, nie po to cię tu przytargałem, żeby się namyślała. — Edek, spuść się w dolinę po nowe pół litra. — Mietek, kochasz mnie? — Kochasz, kochasz, od razu trzeba kochać? Masz jakieś fajki, Hela, bo ja dziś kompletnie pusty?… — Mam, mam, ale powiedz? — Wy to każda to samo: „Czy kochasz?” Wiesz, Hela, nowy film dają na dole. Wyskrobiesz na dwa bilety, to pójdziemy. — Pójdzie my, pójdziemy, ale powiedz, kochasz mnie? — Kocham. Już? Zadowolona?…
O godzinie wpół do jedenastej wieczorem zatrzymała się przed gmachem niedoszłego hotelu buldogowata ciężarówka marki „Chevrolet”, zwana przez warszawskich szoferów kanadyjką. Z szoferki wysiadł Robert Kruszyna i rzekł do siedzącego za kierownicą Meteora: — Zaczekaj chwilę. — Z tyłu, z platformy ciężarówki zeskoczył Szaja i rzucił: Proszę za mną. — Po czym obydwaj przekroczyli wątłe, nadłamane ogrodzenie z desek i weszli do gmachu.
Szaja prowadził pewnie w białawych od kurzu ciemnościach. Szerokimi schodami weszli z przyszłego westybulu na pierwszą kondygnację. Szaja kopnął jakąś zaporę z belek i rzekł: — Niech pan teraz uważa. Tu jest wąsko. — Po czym wkroczył w ciaśniutki przesmyk między murami, skąd prowadziła wzwyż wąska decha z nabitymi szczeblami. Szli dość długo w górę, wreszcie Szaja, podparłszy się rękami, wskoczył na szeroki próg w murze i pchnął skrzypiące drzwi z tarcic. Jednocześnie wydobył z kieszeni wiatrówki lampkę elektryczną i zapalił: słaby słupek światła rozpłynął się w ciemnej przestrzeni wielkiej sali, której dużej otwory okienne wychodziły na pusty, zawalony materiałami budowlanymi dziedziniec; sala ta przeznaczona była najwidoczniej przez architektów na przyszłe bankiety i recepcje. — Czołem, chłopcy! — krzyknął Szaja. — Czołem, czołem. — odpowiedziały głosy z ciemności: z czarnych kątów, spoza betonowych słupów przyszłych kolumn i filarów wysuwały się bezgłośnie ciemne postacie. — Równo, równo, panowie, proszę w jakiś szereg. Do prezentacji. Pierwsza pensja dla panów przybyła. — wołał Szaja. Odpowiedziały mu niepewne pomruki formującej się z ciemnego niebytu gromady. Szaja zgasił lampkę i pracował w mętnych ciemnościach, krzątając się gorączkowo; wreszcie zapalił lampkę powtórnie i zaczął czytać ze świstka dobytego z kieszeni papieru: — Herman? Bratek? Moniek? Laweta? Wąsik? — Odpowiadały mu zachrypłe, zduszone głosy: — Jest. Jest. Jest. — W ten sposób wyczytał dwadzieścia parę pseudonimów, a gdy skończył, dobył z kieszeni plik dwudziestozłotowych banknotów, usiadł na parapecie, położył pieniądze i kartkę papieru przed sobą i zaczął wywoływanie. Wywołany podchodził, brał dwudziestkę i Szaja stawiał krzyżyk przy jego pseudonimie. Gdy skończył krzyknął: — To za samo zameldowanie się w punkcie. A teraz ustawić się, rebiata! — Ciemne sylwetki zgrupowały się w długi szereg, daleko sprawniej i bardziej ochoczo po otrzymaniu pieniędzy. Od jednej ze ścian oderwał się ciemny, szeroki kształt w kapeluszu. Zbliżywszy się ku szeregowi zapalił trzymany w ręku silny reflektor bateryjny typu „Winchester”. Szedł wzdłuż szeregu, świecąc z bliska w skrzywione twarze i zmrużone, oślepione blaskiem oczy, lustrując szczegółowo postacie. Oglądani ludzie nie widzieli nic, stojący bardziej z boku rozeznać mogli niezwykle szerokie bary mężczyzny z reflektorem, widzieli niewyraźnie nasunięty na czoło kapelusz i ciemną chustkę, trzymaną drugą ręką przy twarzy, która w ten sposób była zupełnie zasłonięta. — Jacyś tacy mizerni. — mruknął z niezadowoleniem poprzez chustkę Kruszyna. — Jak to mizerni? Co pan mówi, panie naczelniku? — zaprzeczył z pełnym szacunkiem Szaja. Reflektor ślizgał się właśnie po postaci dzielnego tynkarza z ulicy Wspólnej. — Ty, Piast Kołodziej — rzekł Szaja, podchodząc do tynkarza — ściągaj marynarkę. I koszulę. — Oszołomiony tynkarz zdarł z siebie szybko wierzchnie odzienie: w zimnym świetle ręcznego reflektora zagrały węźlaste chłopskie muskuły i chuda, ze stalowych kości związana pierś. — Dobra — mruknął Kruszyna — ten dobry.
— Po czym wskazał szybkim ruchem jeszcze cztery postacie. — Ci idą z nami — rzucił Szai — dorzuć im jeszcze po dwudziestaku. Reszta fajerant na dziś. — Szaja szybko i głośno powtarzał rozkazy.
Po kilku minutach pięć postaci i Szaja pakowało się na pokrytą brezentem platformę ciężarówki. Kruszyna siadł przy Meteorze. Meteor zapuścił i buldogowaty chevrolet potoczył się ku Pięknej. Meteor prowadził szybko i pewnie pustawymi o tej porze ulicami. Przetoczył się Mokotowską, przeciął plac Trzech Krzyży, skręcił w Aleje Jerozolimskie ku Wiśle i zjecHal ślimakiem w dół, na Wybrzeże Kościuszkowskie. Tu zwolnił i jecHal wśród gazonów nadwiślańskiego bulwaru, rozglądając się na beki, jakby czegoś wypatrywał. Po chwili cicho przyhamował, o pięćdziesiąt metrów dalej ciemniała sylwetka nowoczesnego auta. Jerzy Meteor zgasił motor i zeskoczył z ciężarówki, rozejrzał się wokoło i podszedł do pięknego wozu, podczas gdy Kruszyna przesunął się na miejsce Meteora i pochylił się nad kierownicą, obserwując z natężeniem otoczenie. Przez uchyloną szybę Meteor podał komuś rękę. — Dobry wieczór, Herr Jussuf — powiedział — niech pan wysiada. — Drzwiczki auta otworzyły się i wysiadł z nich Jussuf Ali Chassar w wytwornym deszczowym płaszczu z podniesionym kołnierzem. — Świetna rzecz — rzekł Meteor na widok płaszcza — co pan za to chce? — Już znów machen Sie Ihre Dummheiten. — zgrzytnął Egipcjanin z wyraźną złością w głosie. Gdy obydwaj oddalili się od auta, Meteor gwizdnął cicho na palcach. Spod brezentu ciężarówki wyskoczyło sześć postaci i pobiegło ku eleganckiemu autu. — Wiecie jak? — upewniał się Szaja w biegu. — Wiemy, wiemy, w porządku. Bądź spokojny. — wołały cicho postacie, czym jedna z nich schyliła się po kamień, którym wyrżnęła w błotnik wspaniałego samochodu. Za chwilę dał się słyszeć brzęk tłuczonej szyby i kilka głuchych odgłosów kopnięć ciężkimi butami w karoserię. — Dosyć — krzyknął Szaja i ciemne postacie pobiegły z powrotem ku ciężarówce. Kruszyna kopnął starter, wykręcił i ruszył z miejsca, podczas gdy ciemne postacie wskakiwały już w biegu na platformę. Po chwili Meteor i Chassar zbliżyli się do auta: oliwkowy humber wyglądał dosyć żałośnie. Wsiedli do wozu i wolno ruszyli z miejsca w przeciwnym niż Kruszyna kierunku, w stronę mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Z tyłu za nimi rozległo się ledwie dosłyszalne pykanie motoru i spoza pomnika Syreny wysunął się mały samochodzik. Był to dość wyjątkowy egzemplarz, każda jego część wywodziła się z innej epoki samochodowej, przy czym najmłodsza z tych części pochodziła z doby gorączkowego rozwoju automobilizmu tuż po pierwszej wojnie światowej. Szprychowe kółka kręciły się z powolną godnością, lecz nieustępliwie, z przodu maski dobywał się lekki pióropusz dymu. Za szybą tego szacownego, lecz nader rześkiego wehikułu siedział, trzymając parasol między kolanami i kręcąc z zapałem kierownicą, chudy pan w meloniku, pochylony z uwagą do przodu i wpatrzony w tył sunącego oliwkowego humbera. Gdy oliwkowy humber skręcił w Bednarską, pan w meloniku wrzucił z wysiłkiem drugi bieg, zaś jego stalowy rumak, pykając z wytężenia, rozpoczął wspinanie się pod górę. Gdy humber przyhamował przed komisariatem milicji, pan w meloniku złapał gorączkowo, lecz przytomnie za umieszczony na zewnątrz, za burtą nadwozia hamulec i przystanął o kilkadziesiąt metrów z tyłu, po czym wysiadł i własnymi plecami podparł wierny środek lokomocji, który wyrażał zdecydowaną tendencję do powrotnego staczania się po pochyłej stromiźnie ulicy Bednarskiej. Po kilkunastu minutach z komisariatu wyszli dwaj panowie w towarzystwie dwóch milicjantów, którzy obejrzeli sobie poharataną karoserię humbera kiwając współczująco głowami; po czym dwaj panowie wsiedli do wozu i odjechali w kierunku śródmieścia. Pan w meloniku miał pewne trudności z ruszeniem z miejsca, które zwalczył jednak szybko przy pomocy olbrzymiej korby i z wigorem pognał po śladzie oliwkowego humbera. Dopadł go wreszcie przed hotelem „Bristol”, gdzie humber zatrzymał się; wysiadł zeń pan w deszczowym płaszczu i wszedł do hotelu. Humber ruszył w dalszą drogę, zaś pan w meloniku, przezwyciężając pokusę udania się za panem w deszczowym płaszczu, poskoczył uparcie jego tropem. W ten sposób, trzymając się bohatersko szybkiej angielskiej maszyny, przebiegł ulicę Królewską, Graniczną, Grzybowską, Żelazną, odprowadzając pięknego humbera aż do odrapanej kamienicy przy ulicy Krochmalnej, w której bramie wóz znikł. Pan w meloniku wysiadł ze swego zadyszanego pojazdu i zbliżył się do bramy; z boku, wśród wielu innych tabliczek i szyldów, odczytał napis: „Inż. Albert Wilga — Warsztaty samochodowe — Części zamienne — Naprawa”.
Marta i Kalodont zatrzymali się przed ogromnym gmachem na Lesznie. Masywny portal z ciosanych głazów uwieńczony był ciężkim nawisem z burego piaskowca, na którym klasycznie żłobione litery głosiły: „Sprawiedliwość ostoją mocy i trwałości Rzeczypospolitej”. — Byłam tu tylko raz w życiu — rzekła pełnym szacunku głosem Marta, gdy wstępowali po szerokich stopniach portalu — złożyć oświadczenie w sprawie metryki urodzenia jednej z mych kuzynek. — Kalodont uśmiechnął się ze zrozumieniem. — Tak, tak — powiedział — od sądu i od szpitala byle jak najdalej. — Weszli do marmurowego hallu, w którym stracili wszelką orientację parę klatek schodowych prowadziło stąd w różnych kierunkach. Pytając co chwila kogoś o drogę dotarli do czarnych drzwi sali numer dwanaście. Na wokandzie, wśród innych terminów, przeczytali: „Sprawa przeciw Wiesławowi Mechcińskiemu z oskarżenia publicznego”. Godzina wywoławcza zgadzała się z terminem oznaczonym na wezwaniu Marty. — Mechciński? — zastanowiła się nerwowo Marta. — Kto to może być? — Zaraz się wyjaśni — uspokajał ją Kalodont. Marta oparła się o framugę wysokiego okna, przez które widać było błękit nieba nad dziedzińcem. Korytarze pełne były rozgorączkowanych ludzi, przeważnie nędznie odzianych, o twarzach napiętych pasją niecodziennych przeżyć. Wśród nich krążyli woźni i milicjanci oraz postacie z teczkami; drwiący spokój tych postaci wskazywał na to, że są one adwokatami, asesorami, rejentami, protokolantami, pracownikami sądów lub, w najgorszym wypadku, sprawozdawcami prasowymi albo rzeczoznawcami, przy czym rangę adwokata rozpoznać można było po znudzeniu, malującym się na ich gładko wygolonej twarzy. Od czasu do czasu przesuwała się postać sędziego lub prokuratora w czarnej todze z fioletową wypustką; częstokroć wprost z togi wyłaniała się pięknie ondulowana kobieca głowa. — Wejdźmy do środka — powiedział doświadczony Kalodont. — Posłuchamy czegoś. — Weszli do sali numer dwanaście: salka była niewielka i pełna młodzieży: toczyła się tu rozprawa o bójkę na zabawie szkolnej — rzecz zawiła i niemal nie do wyjaśnienia, albowiem obydwie strony utrzymywały, iż działały w imię szczytnych ideałów wychowawczych, usiłując nakłonić swych przeciwników do przyzwoitego zachowania się na zabawie. W istocie była to bitwa stoczona o sposób tańca. Dla zadokumentowania czystości swych, intencji i nie ulegającej wątpliwości postawy moralnej obydwie strony zjawiły się na rozprawie w czerwonych zetempowskich krawatach, obwieszone wszelkimi możliwymi emblematami i odznaczeniami sportowymi, harcerskimi lub stwierdzającymi ich nieugiętą wolę walki o pokój przy pomocy białych, emaliowanych gołębi, wpiętych w klapy marynarek. Natomiast do leżących na stole sędziowskim narzędzi oddziaływania wychowawczego: kluczy francuskich, pompek rowerowych, nabitych gwoździami fragmentów ławek szkolnych i oderwanych kasetek żadna ze stron nie przyznawała się, utrzymując zgodnie, że tych rzeczy nikt z nich nie widział ha oczy. Sędzia wertował raporty Pogotowia i milicji, przygryzał wargi dłuższy czas w bezsilnej trosce, wreszcie zarządził odroczenie rozprawy z błahego powodu. Sala opróżniła się powoli wśród wesołego pohukiwania zadowolonych z takiego obrotu sprawy stron, po czym ten sam sędzia ogłosił nową rozprawę o usiłowanie zabójstwa w wyniku kłótni pomiędzy dwoma osobnikami z Targówka o obrzękłych, nalanych twarzach. Wokół Marty i Kalodonta pojawiło się naraz mnóstwo mężczyzn i kobiet o identycznie obrzękłych i nalanych twarzach, co wskazywało na to, że sprawa ma posmak deliryczny. Rozpoczął się korowód świadków, wygłaszających rozlewne, niegramatyczne tyrady, zaprawione prostacką, ordynarną grzecznością. — Kolega świadek — mówiła jedna z obrzękłych twarzy — chciałby mnie z miejsca zgasić, panie sędzio, ale ja się troknąłem i wiem, że. — Marta obserwowała ze współczuciem szczupłą, wrażliwą twarz sędziego, na której przenikliwa surowość wobec tych pomyj życia walczyła z głębokim niesmakiem. „W sądzie — myślała Marta — widać dokładnie, na czym polega więź społeczna. Tu właśnie widać najlepiej, jak nieodzowną koniecznością jest, aby ludzie, mający wypisany na twarzy ład wewnętrzny i posłuszeństwo normom społecznego współżycia, jak ten oto sędzia, aby tacy ludzie naginali do poszanowania prawa i sądzili ludzi, na których twarzach wypisane są złe namiętności, rozgardiasz moralny, pogarda dla dobra, brudne instynkty i zwykła głupota”. Po czym rzekła do Kalodonta: — Wyjdźmy na chwilę, panie Juliuszu, dobrze? — Kalodont podniósł się i wyszli na korytarz, gdzie Marta przez nieuwagę potrąciła jakiegoś spacerującego wolnym krokiem pana. Pan ów odwrócił się i powiedział:
. — Proszę, a cóż to za miłe spotkanie.
Marta spojrzała w energiczną twarz o jasnych oczach, z grymasem ironii w kącikach, i uśmiechnęła się swym promiennym uśmiechem.
— Że też my — powiedziała — spotykamy się z panem redaktorem tylko w komisariatach lub sądach.
— Wyłącznie pani wina — rzekł z wyrzutem Edwin Kolanko i przywitał się grzecznie z Kalodontem, który nie wyglądał na zachwyconego tym spotkaniem. — O co jest pani oskarżona? — ciągnął Kolanko — o publiczne zakłócanie spokoju mężczyznom i spędzanie im snu z powiek?
— Nie wiem — rzekła Marta nie bez kokieterii. — Czuję się zupełnie niewinna. Ale wyrok, sam pan rozumie, leży tylko w kompetencjach sądu.
— To prawda — westchnął Kolanko. — Myślę, że to powinno być milicyjnie zakazane.
— Co? — spytał Kalodont.
— Wdzięk — rzekł surowo Kolanko. — Wdzięk Marty. Uważam, że dla dobra publicznego i ładu w państwie, kobiety o takich oczach i ustach powinny być oddzielone od reszty społeczeństwa i trzymane w miejscach odosobnienia pod specjalnym nadzorem.
— Słusznie — rzekła Marta. — A pan? Co pan tutaj robi? Może w tej samej sprawie?
— W jakiej sprawie? — zainteresował się Kolanko.
— Właśnie dobrze nie wiemy — Kalodont wyjął wezwanie Marty z kieszeni. — Panna Marta została wezwana na godzinę jedenastą jako świadek. Z tej tabliczki — Kalodont wskazał wokandę — wynika, że jest to rozprawa niejakiego Mechcińskiego. Nie znamy takiego; to znaczy. panna Marta nie zna.
Kolanko pochwycił wezwanie i podszedł do wokandy. — Tak — rzekł — zgadza się. Wszystko w porządku. Mechciński to ten chuligan, który napadł na panią na Wiejskiej.
— Aha — odetchnął z ulgą Kalodont. Marta skrzywiła się niechętnie. — Myślałam, że ta sprawa jest już dawno zlikwidowana — rzekła.
— Widocznie milicja uznała za stosowne przekazać ją prokuraturze.
— To dlaczego ja nie zostałem wezwany na świadka? — oburzył się Kalodont. — Panna Marta była przecież poszkodowaną.
— Nie wiem — rzekł obojętnie Kolanko. — Zostanę z państwem, Jeśli pani pozwoli? Chętnie przysłucham się rozprawie.
W błękitnych oczach Kalodonta zamigotały chytre ogniki. — Jak to? — huknął — tylko panna Marta ma świadczyć? A gdzie są inni świadkowie z tamtego wieczora? Gdzie jest ten lekarz Pogotowia?
— W szpitalu — rzekł Kolanko — leży w szpitalu. Miał wypadek. — Marta zbladła. „To tak?…” — pomyślał z zazdrością Kolanko. Czuł wyraźną brzydką igiełkę zawiści w duszy.
— Co to znaczy: leży w szpitalu? — spytała Marta, siląc się na spokój.
„Biedne dziecko — pomyślał ze wzruszeniem Kalodont — i ten mój bohaterski przyjaciel biedny. Wszyscy biedni. Nawet ten doktor, bo leży w szpitalu.”
— Może papierosa? — spytał Kolanko częstując Martę. — Doktor Halski leży w szpitalu od trzech tygodni. Został napadnięty i ciężko pobity, gdy wracał późno w nocy z „Kameralnej”. Miał naruszoną podstawę czaszki i wstrząs mózgu.
Marta zachwiała się lekko i oparła o okno. Kolanko podał jej skwapliwie ognia, podtrzymując jej ramię.
— Kto. go napadł? — wyjąkała wpatrując się ze strachem w Kolankę. — Czy to wiadomo?
— Owszem — rzekł Kolanko, patrząc na nią uważnie — jacyś chuligani. Dwaj faceci niskiego wzrostu, jak mi opowiadał, typowe męty warszawskie.
Marta odetchnęła z ogromną ulgą. Ulga ta musiała być tak wielka, że policzki jej zapłonęły żywym rumieńcem, rozlewającym się aż po koniuszki uszu.
— A więc nie był to jeden, bardzo wysoki mężczyzna? — zawołała naiwnie.
Kolanko i Kalodont spojrzeli na nią.
— Chyba nie — rzekł Kolanko — zresztą proszę o to spytać doktora Halskiego osobiście. Czuje się już lepiej. Można go odwiedzać.
— Nie wiem — rzekła Marta słabo — czy moje odwiedziny sprawią mu przyjemność.
— Na pewno! — zawołali razem Kolanko i Kalodont, po czym spojrzeli na siebie wzajemnie z antypatią. Kalodont chrząknął gniewnie.
— Dwóch, mówi pan? — spytał Kolankę — a więc na pewno nie jeden?
— Nie, dwóch — rzekł Kolanko trochę zniecierpliwiony, podczas gdy w oczach Marty zamigotał ponownie przestrach. — Tego bym sobie nie darowała — szepnęła, patrząc z napięciem na Kalodonta.
— No, widzi pani, że dwóch — rzekł Kalodont, oddychając z kolei z wyraźną ulgą. — Nie, nie! — zawołał żywo. — Niech pani wyrzuci te brzydkie myśli z głowy, Marto.
— O czym pan mówi? — spytał dość natarczywie Kolanko.
— O niczym — uprzedził Kalodont Martę. — Takie sobie sąsiedzkie pogaduszki. My, rozumie pan, jesteśmy bliskimi sąsiadami.
— Kiedy można odwiedzać doktora Halskiego? — spytała Marta, walcząc desperacko o obojętny wyraz twarzy.
— W czwartki — rzekł Kolanko. — Czyli pojutrze. Ale gdyby zechciała pani wcześniej; służę. Jako przewodnik.
— Nie, nie — zastrzegła się skwapliwie Marta. — W czwartek wpadnę. Muszę mu się zrewanżować za troskliwość, jaką okazał mojej mamie.
Kalodont odwrócił się, chrząkając gwałtownie; Kolanko kaszlnął i spojrzał z zainteresowaniem w sufit. Musieli tak uczynić, gdyż inaczej ich prawe powieki wykonałyby automatycznie i zgodnie ów odruchowy grymas, zwany popularnie, choć nikt nie wie dlaczego, „perskim okiem”.
— Już czas — rzekł Kalodont, po czym wszyscy troje weszli do sali numer dwanaście i zajęli miejsca w ławkach.
Sala była pusta; po chwili otworzyły się drzwi i wbiegł wysoki, szczupły facet w binoklach, z teczką w ręku, ubrany w sztuczkowe spodnie, czarną marynarkę, sztywny kołnierzyk. W butonierce marynarki czerwieniła się rozetka jakiegoś orderu. — Państwo świadkowie? — zawołał. — Ja jestem świadkiem — rzekła nieśmiało Marta. — Strasznie się cieszę — skłonił się pan w sztuczkowych spodniach, obrzucając Martę zalotnym spojrzeniem. — Jestem obrońcą z urzędu. Może mnie pani poinformuje, o co tu w ogóle chodzi? Nie mam pojęcia, kto jest oskarżonym i o co? Ale to głupstwo. Chwila rozmowy wystarczy. — Kolanko uśmiechnął się sarkastycznie i już chciał coś powiedzieć, gdy otworzyły się drzwi za stołem sędziowskim i wyszła z nich postawna szatynka o ładnej twarzy, choć nieco za wąskich ustach, odziana w togę, z łańcuchem na piersiach. Za nią ukazał się mizerny protokolant. Wszyscy obecni na sali wstali, pani sędzia usiadła, a wraz z nią obecni. Sędzia obojętnym, lecz dźwięcznym głosem odczytała wstępną formułę. W trakcie odczytywania drzwi otworzyły się z cicha i na progu stanął porucznik MicHal Dziarski. Sędzia zawołała:
— Wiesław Mechciński. Obecny?
— Nieobecny — rzekł porucznik Dziarski. — Nie stawił się ze względów zasadniczych. Wiesław Mechciński nie żyje.
Wszyscy poderwali się z miejsc. Sędzia powiedziała nerwowo: — Proszę to zaprotokołować. W jakim stopniu pokrewieństwa pozostaje Pan w stosunku do denata? — spytała szybko Dziarskiego.
— Pomyłka — rzekł Dziarski. — Jestem z Komendy Stołecznej MO.
— Proszę to wciągnąć do protokołu — rzuciła sędzia. Mizerny protokolant sunął z pośpiechem głową po papierze. — Zamykam przewód — rzekła sędzia i zeszła z podium. — Czy jest ktoś ze świadków? — spytała, podchodząc do grupki w ławkach — jeśli tak, to proszę poświadczyć stawiennictwo. To niezmiernie interesujące — dodała, zwracając się do Dziarskiego.
— Bardzo — powiedział Dziarski patrząc z uśmiechem na Kolankę. Tym bardziej że sposób, w jaki zginął Mechciński, budzi szereg refleksji natury śledczej.
— Jak zginął Mechciński? — spytał ostrożnie Kolanko. Ręka, którą zapalał papierosa, drżała lekko.
— Pod kołami rozpędzonego pociągu — odparł krótko Dziarski.
— To straszne! — szepnęła Marta.
— Ale dość jednoznaczne — rzekł obrońca z urzędu. — Wpadł pod pociąg, a więc albo samobójstwo, albo nieszczęśliwy wypadek. Tertium non datur.
— Albo. został wrzucony pod pociąg — oświadczył niedbale Dziarski. — I to możliwe, panie redaktorze, czyż nie? Skoro się weźmie pod uwagę, że tuż przed wypadkiem Mechciński bił się z kimś, kto miał białe, jarzące się oczy i wspaniały brylant na palcu prawej ręki.
— O Boże! — krzyknęła Marta.
— Co to znaczy? — spytała, szybko sędzia.
— Skąd pan to wie? — zawołał Kolanko.
— Nic nie rozumiem. — westchnął obrońca z urzędu.
— To nieprawda! — chciał krzyknąć wielkim głosem Juliusz Kalodont, ale się w porę pohamował. Zmrużył oczy, jakby chcąc ukryć blask płonącego w nich oburzenia. Jego szlachetna, sarmacka twarz nabrała naraz wyrazu przemyślnej chytrości. Zamienił się cały w słuch.
— Jakaś pani do pana doktora.
W drzwiach separatki stała uśmiechnięta pielęgniarka. Witold Halski uniósł się lekko na łokciach. — Za chwilę — powiedział i pielęgniarka wyszła, zamykając za sobą drzwi. Tysiąc pogmatwanych myśli, jak splątana nieznośnie siatka na zakupy, wypełniło mu obandażowaną czaszkę. „A więc przyszła! Mimo wszystko przyszła!” Od tygodnia, od chwili gdy odzyskał przytomność, trwało okrutne pasowanie się z samym sobą, bezlitosna walka miłości z ambicją, gorzkiej samotności z zadrażnioną dumą, tęsknoty z urazami. Tyle razy chciał prosić znajomych lekarzy, pielęgniarki, Kolankę o telefon, o powiadomienie o tym, co się z nim dzieje, gdzie jest. Tyleż samo razy dręczyła go ta sama decyzja: „Jeśliby jej naprawdę zależało, toby znalazła. Można zatelefonować do Pogotowia, wie gdzie pracuję. Jeśli chce! Właśnie. jeśli naprawdę chce. Prosiła żebym zatelefonował, to były jej ostatnie słowa. Skoro nie telefonowałem i nie telefonuję, mogła pomyśleć, że się obraziłem. Kobiety są takie nierozumne. A zresztą, cóż za znaczenie może mieć jeden wieczór dla dziewczyny, zaręczonej z tak przystojnym chłopcem, jak ten hokeista. Na pewno go kocha. Wtedy, w szatni «Kameralnej», miałem jakieś urojenia. Spędziliśmy miły wieczór i to wszystko. Poproszę doktora, żeby wreszcie zatelefonował do Teresy. Teresa przyleci, wypełni swą troskliwością ten ponury pokój i zacznie się domowe ciepło w tych zimnych ścianach. Ale nie! Nie chcę Teresy: nie chcę jej szczebiotu, jej spojrzeń, jej miłości, jej poczciwej głupoty. Ona przyjdzie, musi przyjść! Może naprawdę nie jest w stanie dowiedzieć się? W Pogotowiu panuje zwyczaj nieudzielania informacji o pracownikach. Nie takie łatwe odnaleźć człowieka w Warszawie. To duże miasto. Ale powinna poczynić jakieś kroki. Ja nie mogę jej tego ułatwić, to byłoby narzucaniem się.”
Rozległo się pukanie do drzwi. „A więc jednak! Znalazła” — pomyślał Halski z biciem serca. Nerwowo poprawił kołdrę i przeciągnął ręką po kilkudniowym zaroście.
— Proszę — zawołał.
Drzwi się otworzyły i stanęła — w nich Olimpia Szuwar z bukietem kwiatów w ramionach.
Wyglądała prześlicznie. Piękno, przepych i zapach wtargnęły wraz z nią do szarosinej separatki. Rzucając po drodze pudło z czekoladą na podłogę, torbę z pomarańczami na krzesło i naręcze róż na kołdrę, przypadła do rąk Halskiego, uklękła obok łóżka, nie bacząc na wytworną, flanelową spódnicę kostiumu, mogącą ulec zbrukaniu i zgnieceniu. W jej wielkich, bławatnych oczach lśniły łzy.
Halski ogromnym wysiłkiem woli opanował skurcz zawodu na twarzy.
— To ładnie z pani strony, że pani przyszła — szepnął.
Łzy potoczyły się po policzkach Olimpii ku jej wspaniałym ustom. Były to wspaniałe łzy, krągłe i błyszczące, tak wspaniałe, jak wszystko w Olimpii Szuwar, jak jej uroda, gesty i przeżycia. Wyglądała jak aktorka wspaniałego filmowego melodramatu, dostatecznie artystycznego, by wyrażać jakąś prawdę — prawdę równie mało przydatną dla innych ludzi — jak autentyczną dla Olimpii Szuwar. Wspaniały, trudny uśmiech przez łzy ozdobił jej twarz, zachowywała się tak dzielnie i tak wspaniale, jak wymagała tego sytuacja.
— Nareszcie — powiedziała — odnalazłam cię, jasnowłosy chłopcze!
— To nie ulega wątpliwości — uśmiechnął się blado Halski. Jak widać, nawet ciężkie przeżycia nie wykorzeniły w nim specyficznego talentu niszczenia wspaniałych, powściągliwych wzruszeń.
— Co się stało? — spytała Olimpia i dwie nowe łzy, jak srebrzyste ziarnka grochu, ukazały się w kącikach bławatnych oczu.
— Właściwie. nie wiem — rzekł z zakłopotaniem Halski. „Właściwie nic się nie stało — pomyślał ze znużeniem. — W każdym razie nic takiego, o czym miałbym ochotę opowiedzieć Olimpii Szuwar.” — To ładnie z pani strony, że mnie pani odwiedziła — powtórzył. Gnębiła go jedna myśl, którą wreszcie wyrzucił z siebie z żalem, obawą, nadzieją, goryczą: — Jak mnie tu pani znalazła?
— Przewróciłam Warszawę do góry nogami — powiedziała cicho, lecz żarliwie Olimpia. — Zaangażowałam prywatnego detektywa. Oszukał mnie, nie był żadnym detektywem, okazał się zwykłym administratorem domu na Kole, któremu z tytułu swych znajomości w urzędach ewidencji ludności zdawało się, że coś potrafi. Działałam z pomocą prasy i radia. Same kolacje dla dziennikarzy zabrały mi tydzień czasu. Okazali się zwykłymi pieczeniarzami, łudzili mnie swymi możliwościami, podczas gdy w istocie byli to reporterzy małych pisemek. Wreszcie udało mi się uzyskać nazwisko i adres owej blondynki, z którą pan był w „Kameralnej”. Witoldzie, nie wyobraża pan sobie, jakiego wysiłku nerwów i napięcia woli wymagała wizyta u niej. To było straszne, ta rozmowa! Ale musiałam się na nią zdecydować i mam ją poza sobą. Obecna chwila jest mi nagrodą! Byłam wczoraj u panny Majewskiej. Powiedziała mi, gdzie się znajdujesz, dodając, że dziś, to jest w czwartek, jest dzień przyjęć i odwiedzin w szpitalu. Od rana stoję przed bramą.
„A więc jednak wiedziała. — jęknął Halski, przymykając oczy. — Wie, gdzie jestem.” Poczuł się naraz słaby, chory, bardzo nieszczęśliwy i jeszcze bardziej osamotniony. Obandażowana głowa rozbolała go na nowo, znikło gdzieś radosne poczucie nadchodzącej rekonwalescencji, którym żył od paru dni.
Otworzył oczy i ujrzał twarz Olimpii tuż przy swojej twarzy. Wydała mu się piękna, dobra, z dawna oczekiwana i pożądana. — Jakie piękne kwiaty. — powiedział cicho — dziękuję! — W głosie jego była wdzięczność.