Część piąta

1

Kto zabił Mechcińskiego?…

Filip Merynos poderwał się jak na dźwięk głosu i usiadł wśród rozrzuconej pościeli. Czuł zimną wilgoć potu pokrywającą całe ciało. Rozpiął jedwabną pidżamę na szerokiej piersi. Chwilę szukał ręką w ciemnościach. Światło nocnej lampy wydobyło, łagodnie zarysy znanej dobrze przestrzeni. Pojawiły się znajome sprzęty i Filip Merynos odetchnął głęboko. Spojrzał na zegarek — dochodziła czwarta nad ranem.

Odrzucił puchową kołdrę i wyskoczył z tapczanu. Podszedł do okna i uniósł metalowe żaluzje: z ogrodu przez taras wtargnęła do pokoju ciepła noc majowa: wśród srebrzystych cieni sąsiednich żywopłotów pełno było nocnych szmerów i zapachów. Po drugiej stronie zasnutej niskim perłowym oparem Wisły ciemniała Warszawa — szeroka, rozłożysta, kanciasta. „Tam — pomyślał — w tamtych ciemnościach czai się ktoś, kto chce mojej krwi. Ktoś, kto zabił Mechcińskiego”. Czuł jeszcze w ustach miałką gorycz strachu z momentu przebudzenia. Otulił się jedwabnym szlafrokiem, przysunął fotel do szerokiego, balkonowego okna, otworzył je na oścież i usiadł wpatrzony w Warszawę. Wydobył z kieszeni szlafroka czerwoną paczkę długich papierosów i zapalniczkę i wolno, nie odrywając oczu od widoku tamtego brzegu, zapalił pall-malla. Im dłużej patrzał w ciemną masę miasta, tym bardziej myśli jego nabierały spokoju, pewności, ostrożności; jakby ładunek akumulatorów jego umysłu i jego woli zależał od tego wzrokowego połączenia z ciemną, przeciwległą Warszawą.

„Kto zabił Mechcińskiego? Kto zabił Mechcińskiego i dlaczego? Czyżby dlatego, że Mechciński tej samej nocy rozmawiał z Kudłatym?”. Dreszcz wstrząsnął silnym ciałem Merynosa, szybkim ruchem owinął się szczelnej szlafrokiem. „No, no — pomyślał — jeśli to tak, to gra zaczyna być. o wiele poważniejsza, niż przypuszczałem”. I znów poleje się ciepła, gęsta ciecz, zwana krwią, od której widoku Filip Merynos zaczął się powoli odzwyczajać.

Z tego miasta sunie ku niemu groźny przeciwnik, którego on, Merynos, nie zna i nie widzi, a który wie o nim wiele. Może wszystko? Nie, to niemożliwe! Ale wie dostatecznie dużo, aby zabić mu człowieka wartościowego i potrzebnego w nadchodzącej wielkiej aferze. Człowieka, którego zaszczycił rozmową Kudłaty, który otrzymywał ważkie propozycje od obywatela Kudłatego. I tej samej nocy człowiek ten ginie. Nie zdarzały się takie rzeczy dotychczas. Kto mógł tego dokonać? Może ktoś z najbliższego otoczenia? W prostokącie balkonowego okna z ciemnego tarasu zjawiły się mgliste wyobrażenia postaci, zajaśniały dobrze znane twarze. Robert Kruszyna? Wykluczone — jest wierny jak pies i takim pozostanie aż do ostatniego tchu. Jerzy Meteor? Niemożliwe — to tchórz, który może zdradzić, ale tylko wtedy, gdy będzie się kogoś bardziej bał, lecz póki co, niczego się tak na świecie nie lęka, jak gniewu swego chlebodawcy, Filipa Merynosa. Albert Wilga? O, nie — inżynier Wilga jest człowiekiem mądrym, który wie, że tylko i wyłącznie prezes Filip Merynos zdolny jest zapewnić mu w tej chwili dobrobyt, powodzenie i spokój i niewątpliwie gotów jest do walki na śmierć i życie o utrzymanie tego stanu rzeczy, nie z wierności, bynajmniej, lecz z mądrze pojętego interesu własnego. Więc kto? Ciemny taras jakby opustoszał, czarne cienie sąsiednich will kładły się na nim w nieruchome kliny. „Więc kto? Więc kto?” — tłukło się coraz bardziej gorączkowo w mózgu Merynosa; czuł, że opuszcza go zdobyty w ciągu ostatnich paru minut spokój i jasność rozumowania, że skronie zaczynają mu pulsować jak w owym ciężkim, duszącym śnie, który pokrył mu ciało zimną wilgocią dławionego przerażenia. „Filipie — usiłował przekonać sam siebie — opanuj się. Przecież nie jesteś tchórzem. Odzwyczaiłeś się od widoku krwi, to prawda, a nawet trochę przytyłeś. Z pewnością straciłeś nieco ze swej drapieżnej siły i szybkości sprzed pięciu lat, ale trudno, musisz ją odnaleźć. Może to będzie ostatnia walka, ale musi być zwycięska! A potem nadejdzie czas cichych lat zapomnienia i spokoju. Stracisz władzę i rozkosz gry, zyskasz wypoczynek. Są ludzie, którzy całe życie na to pracują, ty stoczysz o to walkę”. Lecz pulsowanie w skroniach nie ustawało, wzrok Merynosa uwikłany był beznadziejnie w ciemnościach tarasu, w czarnej bryle wielkiego miasta po drugiej stronie rzeki, coraz czarniej wrzeźbionej w jaśniejące majowym świtem niebo. I nagle z owej czerni wynurzył się obraz, pod wpływem którego Filip Merynos zatrzepotał powiekami jak porażony słońcem: był to niewyraźny, zamazany obraz pary jarzących się, jasnych oczu. „Białe oczy. — pomyślał Merynos w popłochu — kto mówił o białych oczach? Co za nonsens?” Błyskawicznie przypomniał mu się Robert Kruszyna, mozolnie czytający mu wczoraj zeznanie o śmierci Mechcińskiego, skrupulatnie i nieortograficznie spisane według relacji owego nowego faceta. „Zgaszę ci te białe ślepia! — miał jakoby krzyczeć Mechciński na parę sekund przed śmiercią. — Zdmuchnę ci te bandyckie latarnie!” Filip Merynos znał niegdyś człowieka o jasnych, bardzo jasnych oczach, które w chwilach nieprzytomnego gniewu zapalały się jakąś potworną, jarzącą się białością. To był straszny człowiek, jedyny człowiek, którego.

— Ale ten człowiek nie żyje! — krzyknął zachrypłe Merynos i zerwał się z fotela.

Szybko zatrzasnął okno, spuścił żaluzje i jednym skokiem dopadł przeciwległej ściany, gdzie nerwowymi pociągnięciami włączył wszystkie światła. Wnętrze zalane zostało elektrycznym blaskiem, ale Merynos nie poprzestał na tym, gwałtownym ruchem rozsunął szklane drzwi i przekręcił kontakty na korytarzu, potem w kuchni, potem w łazience. Po czym podszedł do niskiego tureckiego stolika, stojącego w utworzonym przez półki z książkami rogu ściany, na którym stała srebrna taca z napojami. Nalał duży kieliszek węgierskiego koniaku i wypił. — Nerwy. — szepnął usprawiedliwiająco i rzucił się na miękki, obity kwiecistą materią fotel. — Ten człowiek nie żyje — powtórzył głośno — i nic go nie wskrzesi! — Jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co robi i dlaczego to robi, Filip Merynos wstał z fotela, podszedł do nocnej szafki i wysunął jedną z szufladek; zalśniła w niej błękitnawym błyskiem czarna lufa dużego rewolweru. „Po co to wszystko? — pomyślał niespokojnie — po co? Przecież on nie żyje”. I naraz przyszła mu do głowy myśl niebywała, jaka nigdy go dotąd nie naszła, myśl niezwykła, myśl arcyprosta, a chyba dlatego arcyważna: „A co by to było, gdyby on żył?” Ogarnął go jakiś spokój. „Gdyby żył — rozmyślał zimno — wtedy pragnąłby zemsty. Wtedy. ale to bzdura, o tym nie ma co mówić. Gdyby żył i zjawił się tu, w Warszawie, rozbiłby w drzazgi wszystko, co stałoby na drodze jego zamiarom i pragnieniom, jego nieugiętej woli walki i nieustraszonej zuchwałości. Gdyby żył. — Merynos uśmiechnął się z wyższością, z nieoczekiwaną pewnością siebie — ale nie żyje, albowiem musiał umrzeć, zginąć, jak każdy, kto nie wie, czego w życiu chce i do czego dąży. Ja wiem, więc żyję i zwyciężam”.

Nalał jeszcze jeden kieliszek koniaku i wypił. Zrzucił szlafrok i granatową pidżamę z cienkiego jedwabiu. Przeszedł do łazienki — niska, wbudowana w majolikowe podium wanna lśniła niklem kranów i zielonkowatą glazurą — rozsunął grubą impregnację pryszniców i odkręcił wodę; po czym wszedł pod bijący, kropelkowy strumień. Kłęby pary spowijały kojąco ciało. „Kto wymyślił tę bajkę o oczach? — myślał z rosnącym w nim spokojnym uznaniem Merynos. — Już wiem. Ten nowy. Przyznam się, że nastraszył mnie bardziej niż idiotyczne mowy Irysa i Meta o pojedynczym facecie, który ich rozpędził. Irys to drewniak, ciemny człowiek, a ta historia z oczami wygląda mi na głęboko przemyślaną. Kruszyna mówił coś o tym nowym. Że niby straszny kozak, że as, że klasa sama dla siebie, że trzeba uważać. Co on może wiedzieć, ten nowy? Jak go Kruszyna nazywa? Piegus. I skąd on w ogóle wiedział o śmierci Mechcińskiego? Widział się z nim tego samego wieczoru? Czy wiedział, że Moryc rozmawiał z Kudłatym?…” Merynos przekręcił kurki i zmienił działanie prysznica, gorąca para jęła ustępować pod chłodnymi bryzgami wody.

Zakręcił krany i rozsunął impregnowaną zasłonę. Nagi i lśniący mokrą skórą stanął przed ogromnym, pokrywającym całą ścianę łazienki lustrem: aż uśmiechnął się z zadowolenia na widok swego rosłego, potężnego, smagłego od zeszłorocznej opalenizny ciała. Rozciągnął nad sobą prześcieradło kąpielowe i stał tak, sycąc swą próżność odbitym obrazem szerokiej, mięsistej klatki piersiowej, silnych, grubych lędźwi i ud, długich, nieco otłuszczonych bicepsów ramion; ujął w palce fałdę otyłości na szerokim mocnym brzuchu i pomyślał z wesołym zakłopotaniem: „Tenis. Więcej tenisa, a mniej majonezowych sałatek”. Był z siebie dumny: ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, dziewięćdziesiąt kilo wagi i doskonała forma fizyczna przy trzydziestu sześciu latach, mimo wypitych w tym czasie hektolitrów alkoholu. Owinął się prześcieradłem i zbliżył swą ciemną piękną twarz do lustra: była to ciągle jeszcze młoda twarz pod krótkimi, czarnymi, kędzierzawymi włosami, twarz pełna siły, stanowczości i spokoju, twarz człowieka, któremu się w życiu dobrze powodzi, bez względu na to, za jaką cenę i jakim sposobem to powodzenie osiąga.

Wrócił do dwupoziomowego wnętrza, ubrał się szybko w garnitur z szarej flaneli i miękką, błękitną — koszulę. Po czym pogasił światła i otworzył szeroko okno; za oknem jaśniał majowy świt, rozłożysta sylweta Warszawy łamała kantami dachów wczesne promienie słońca. Merynos nalał sobie kieliszek koniaku i stanął przy oknie. „Nie ulega wątpliwości — myślał szybko i precyzyjnie — że w nocy czy w dzień czai się tam wróg. Ten Piegus, który tak efektownie włącza się do rozgrywki, może być jego wysłannikiem. Może, ale nie musi. Są sposoby na to, aby się o tym przekonać!” Odwrócił się ku mieszkaniu i ogarnął je zadowolonym spojrzeniem: było zasobne w kominek, książki, drogie sprzęty i obrazy. Zwykła jasna szafa, rzeźbiona z polotem w secesyjną roślinność przez małomiasteczkowego stolarza, w sam raz pasująca do małżeńskiej sypialni zadowolonego z życia rzeźnika, mieściła w sobie ubrania Filipa Merynosa, albowiem prezes spółdzielni „Woreczek” ciągle jeszcze był zdania, że najlepszym sprawdzianem elegancji jest bezmierna ilość posiadanych i wiszących w szafie garniturów. Ta szafa i zawieszony nad tapczanem portretowy fotos Merynosa, upozowanego na smętnego uwodziciela o aksamitnym spojrzeniu, niweczyły wszystko, co z takim nakładem artyzmu, znawstwa i kosztów wyczarował subtelny architekt-dekorator w dwupoziomowym wnętrzu całego piętra luksusowej willi.

Filip Merynos nalał sobie jeszcze jeden kieliszek koniaku i ujął słuchawkę telefonu z białego ebonitu. Zapalił papierosa i nakręcił numer: osiem-szesnaście-zero-dwa. — Halo? — rozległ się zaspany głos Anieli. — Dzień dobry — rzekł rześko i wesoło Merynos. — Anielciu, posłuchaj: o wpół do dziewiątej mają na mnie czekać w biurze pan inżynier Wilga i pan Robert Kruszyna. Jasne — powiedziała Aniela, tłumiąc ziewanie. — Tylko żebym ja na nich nie czekał, słyszysz? — Słyszę — ziewnęła Aniela po raz wtóry. Merynos odłożył słuchawkę.

Zszedł na dół, otworzył drzwi willi i odetchnął głęboko. Ranek był pachnący, przejmujący szczęściem. „Tylko skąd on wygrzebał ten numer z oczami?” — zastanawiał się Merynos, otwierając drzwi garażu. Zasępił się na nowo; troska wracała żłobiąc mu bruzdę między brwiami. „Ten Piegus musi coś wiedzieć, w tym coś jest. Nikt nigdy nie mówił dotąd o oczach.” Wsiadł do małego wanderera o dość mizernej powierzchowności i wyprowadził wóz na ulicę. Spojrzał na zegarek, dochodziła siódma. Zapuścił motor; cichy, regularny, platynowy szmer silnika powiedziałby natychmiast każdemu znawcy, że ma przed sobą wóz najwyższej klasy, którego niepozorność karoserii jest wynikiem dojrzałego namysłu, a nie braku funduszów posiadacza.

Wanderer skręcił lekko w Zakopiańską, następnie w ulicę Zwycięzców, którą dojecHal do Francuskiej, po czym aleją Waszyngtona dopłynął do mostu Poniatowskięgo i zjecHal ślimakiem w dół. Solcem, Czerniakowską i Rozbratem dojecHal do Myśliwieckiej i zaparkował przed bramą Agrykoli. Z kortów tenisowych klubu „Spójnia”, czerwieniejących poprzez świeżą bujną zieleń parku, dochodziły odgłosy uderzeń piłek. Merynos wszedł do zielonego domku klubowego: szatnie pełne były Hałaśliwych urzędników w średnim wieku, nurzających się w tenisowych igraszkach przed żmudnym dniem pracy. — Właśnie czekam na pana prezesa — rzekł na widok Merynosa mocno zbudowany mężczyzna o miłym uśmiechu na opalonej twarzy: ubrany był w białe szorty i kolorowe koszulki, jedną na drugiej. — Świetnie — rzekł Merynos — już się rozbieram, panie Jurku. — Mężczyzna w kolorowych koszulkach wziął blaszaną tuleję z piłkami i zeskoczył na ceglastą nawierzchnię kortów, rozkładając rakiety i ręczniki na wysokim krzesełku sędziowskim. W szatni jakiś gruby pan zwrócił się do Merynosa: — Bardzo pana przepraszam, ten pan, z którym pan gra, to słynny trener Chodowski, prawda? — Tak — rzekł Merynos — doskonały instruktor dla takiego patałacha jak ja. — A ile on bierze za godzinę? — zainteresował się gruby pan. — Drogo — rzekł Merynos — czterdzieści złotych. Ale to się opłaca. — Na pewno — przytwierdził gruby pan — tylko trzeba je mieć, te czterdzieści złotych.

Merynos zszedł na kort; biel tenisowej koszulki i szortów podkreślała smagłość jego rozrosłego ciała. Trener Chodowski powiedział: — Niech pan pokaże, panie prezesie, jak pan bierze zamach do forehandu? Czy nie zapomniał pan od wczoraj? — Merynos przybrał postawę i zatoczył łuk rakietą. — A noga? — rzekł z wyrzutem trener — a lewe kolano? Proszę, niech pan stanie w głębi kortu. Przez dziesięć minut daję panu tylko na forehand. — Merynos stanął na kredowej linii. „Ten człowiek — pomyślał szybko — ten Piegus. musi być mój” — i odbił nadlatującą piłkę. — Bardzo dobrze — krzyknął spoza siatki, z daleka, trener — jak pan sobie coś postanowi i pamięta o tym, to wychodzi panu bez pudła. — Piłki nadlatywały jedna po drugiej, Merynos odbijał zajadle, czoło pokryły mu grube krople potu — zdrowego, krzepiącego potu, wywołanego fizycznym wysiłkiem.


— Tylko nie tym tonem, Robert, dobrze?

— Panie prezesie, ja bardzo przepraszam. ale niech pan prezes się nie gniewa. Tylko że ja naprawdę nie wiem, jak, cholera, to zrobić? Niech mnie pan prezes zrozumie!

— Co tu jest do zrozumienia? Inżynierze? Widział pan coś podobnego? Szef Kruszyna nie wie, gdzie szukać swego podwładnego ani jak się z nim rozmówić.

Wilga odwrócił od okna swe obwisłe, bezbarwne oblicze. — Rzeczywiście — uśmiechnął się wąsko — zabawne.

Kruszyna przetarł twarz otwartą dłonią o rozcapierzonych palcach.

— Jedyna szansa — powiedział. — Zdaje się, że ten gówniarz zna taką bufetową z baru „Słodycz”. Hawajkę. Pojadę, dowiem się, panie prezesie, ale jak to nie wystrzeli, to już naprawdę nic nie wiem.

— Jedź, synku — rzekł z uśmiechem Merynos — i nie wracaj bez tego faceta, słyszysz? Ale szybko, bo zaraz mam dla ciebie nową robotę. Wydajemy bankiet.

Wilga zapalił papierosa. — Interesujące — rzekł. — Nareszcie trochę życia towarzyskiego w swoim gronie, we właściwej formie i na przyzwoitą skalę.

— Właśnie — powiedział łaskawie Merynos — o tym chciałem z panem porozmawiać, inżynierze. Robert, żegnaj!

Kruszyna skłonił się ponuro i wyszedł z pokoju. Wilga usiadł wygodnie w fotelu, założył nogę na nogę, prostując nienaganny kant spodni nad granatową fildekosową skarpetką.

— Panie Albercie — rzekł Merynos serdecznie — w jakiej jest pan formie?

— W doskonałej — odparł obojętnie Wilga. — Praca i sport automobilowy — oto co wypełnia me obecne życie.

— To dobrze. Zachodzi bowiem konieczność poddania kogoś próbie wódki.

Wilga wyciągnął daleko przed siebie język, który obejrzał dokładnie przy pomocy dobytego z kieszeni kamizelki małego lusterka. Następnie wstał, pochylił się do przodu i uderzył się lekko, lecz kilkakrotnie, zwiniętymi dłońmi w nerki. Potem wyprostował się ponownie i nacisnął mocno oburącz okolice wątroby. Wszystkie te kontrole musiały wypaść pomyślnie, albowiem inżynier Wilga usiadł, poprawił pieczołowicie nieskazitelny kant ciemnych spodni — i oświadczył: — Wszystko w porządku — co zabrzmiało jak powściągliwa, lecz rzeczowa opinia o wysoko kwalifikowanym silniku w idealnym stanie.

— Cieszę się bardzo — rzekł poważnie Merynos — albowiem facet, którego dostanie pan do analizy, to produkt warszawskiego rynsztoka w pełnym tego słowa znaczeniu. Dwadzieścia lat mniej więcej. Wyobraża pan sobie, jaki motorek siedzi w takim dwudziestoletnim draniu? Nerki jak nowiutki rurociąg, woreczek żółciowy jak czyściutka saszetka, serce i płuca prosto z fabryki. Trzydzieści lat przewagi nad panem, panie inżynierze, handicapowy numer przy na pewno niezgorszym treningu. Da pan radę, inżynierze?

— Spróbuję — rzekł chłodno i oględnie Wilga. Nieznaczny uśmiech skrzywił mu wąskie, bezkrwiste wargi. Taka oględność i chłód wzbudzały zaufanie; zresztą Merynos znał fantastyczne możliwości inżyniera Wilgi. Sam był świadkiem rzeczy, zdałoby się, niepojętych i nieraz posługiwał się tym osobliwym jego talentem. W pewnych sferach Warszawy krążyły bajeczne na pozór opowieści o mocy i odporności tej łysej głowy na wodę ognistą. Utrzymywano nawet, że Albert Wilga był przed wojną agentem wywiadu wojskowego do specjalnych poruczeń, to znaczy, że interweniował, gdy należało zdobyć informacje przy pomocy pitej jak mleko, litrowymi naczyniami wódki. Były to jednak legendy ulotne i nie sprawdzone, przy czym ludzie doświadczeni dodawali, że nie ma wywiadu na świecie, który wytrzymałby finansowo działalność przy pomocy tak kosztownych metod, jakie dawały rękojmię zwycięstwa inżynierowi Wildze.

— Ten facet — rzekł Merynos poprawiając chiński krawat z ciężkiego jedwabiu — nazywa się Piegus i wie, kto zabił Mechcińskiego. Chodzi o to, abyśmy też o tym wiedzieli, oraz o to jeszcze, abyśmy wiedzieli, skąd ten facet o tym wie.


Drzwi baru „Słodycz” były już otwarte na oścież: pierwsze dni maja zwaliły się na Warszawę letnim upałem. Kruszyna wszedł wolno do środka. O tej porze bar „Słodycz” sprawiał wrażenie taniej garkuchni: nieliczne, ciężko pochylone nad stołami postacie w roboczych drelichach i brudnych cyklistówkach rozwijały z przetłuszczonych papierków chleb z kiełbasą, zapijając piwem lub herbatą. Tu i ówdzie dyszał spocony podróżny, obładowany tekturowymi walizkami i nieodzowną teczką z rzemiennym paskiem, spływający patem w zimowym jeszcze palcie i chłepczący łapczywie sztucznie barwioną lemoniadą. Przy jednym ze stolików trzech odświętnie ubranych wyrostków piło od rana wódkę, kłócąc się dyskretnie, lecz zajadle. Za bufetem krzątała się Hawajka w przepasanym brudną ścierką fartuchu. Kruszyna zbliżył się do bufetu i rzekł: — Hawajka, posłuchaj. — Hawajka podniosła zarumienioną od pracy twarz, delikatne kropelki potu perliły się na jej górnej wardze. — Hawajka — powtórzył Kruszyna — mam do ciebie romans. — Przesunął dłonią o rozcapierzonych palcach od czoła, półkolistym ruchem, po całej twarzy, co było w interpretacji Roberta Kruszyny gestem łączącym w sobie zakłopotanie, zmartwienie i bezradność.

— Słucham pana, panie Kruszyna? — rzekła Hawajka bez uśmiechu. — Słuchaj, Hawajka. — męczył się Kruszyna — ty znasz takiego piegowatego, niedużego faceta, prawda? Był tu raz z nami. — O kogo panu chodzi? — spytała lodowato Hawajka, wykazując absolutny spokój i obojętność, jak się jej przynajmniej w tej chwili wydawało. Ale nawet tak mało zaawansowana w kunszcie bystrej obserwacji jednostka, jak Robert Kruszyna, nie mogła nie zauważyć owej specyficznej, niemożliwej do zamaskowania czujności, jaka pojawia się w oczach, rysach twarzy i postawie człowieka z chwilą, gdy rozmowa zahacza o osobę stanowiącą cenny i częsty przedmiot jego myśli. — No, wiesz — rzekł Robert Kruszyna pewniej: instynkt pięściarza, idącego na oślep, lecz natychmiast za ciosem, powiedział mu, że znajduje się na właściwej drodze. — Taki blondyn. Był tu wtedy ze mną i z panem nieboszczykiem Mechcińskim. Parę dni temu. No, przypomnij sobie, rozmawiał przecież z tobą. — Nie — rzekła Hawajka twardo — nic nie wiem. — W tej chwili do baru „Słodycz” wszedł Kubuś. Spojrzał na scenę przy bufecie i bez wahania ruszył w tamtą stronę. Małe oczka Kruszyny rozbłysły szczęściem jak na widok zgubionego w tramwaju portfelu, którego niewiarygodne wprost odnalezienie zawdzięcza się własnej przemyślności. Uśmiechnął się złośliwie i zamierzał coś powiedzieć, ale Kubuś go uprzedził. — Gorąco — rzekł Kuba — jaki upał, co, Kruszyna? Na samym początku maja, no, pomyśl. Przechodziłem tędy i wstąpiłem na coś do picia. Hawajka, macie coś zimnego w tej norze? — Hawajka odwróciła się do lodówki. — Dobra, dobra — rzekł z drwiącą domyślnością Kruszyna — tak czy inaczej, dobrze, żeś się zjawił, Piegus. Mam do ciebie cholernie ważną sprawę. Pij tę ciecz — dodał, wskazując na gryząco żółtą lemoniadę, nalaną przez Hawajkę do ogromnego kufla od piwa — i idziemy. — Kubuś wypił wolno, poprawił cyklamenoworchabrową muszkę, zapłacił, kiwnął obojętnie głową Hawajce i wyszedł z Kruszyną; Hawajka przez cały ten czas nawet nań nie spojrzała, przestawiając skrzynki z butelkami po piwie.

— Gorąco — powtórzył Kubuś na ulicy. Ulica zalana była jaskrawym słońcem, które w maju potrafi czasem nie gorzej rozprażyć warszawski asfalt niż lipcowe. Wiosenna radość i wiosenne lenistwo wisiało w powietrzu pełnym kurzu. Robert Kruszyna pomyślał, jak bardzo się człowiek myli i ulega złudzeniom. „Może rzeczywiście Hawajka go nie zna albo nie pamiętała? — pomyślał nie bez trudności. — Mógł wstąpić przypadkiem, żeby się napić czegoś. Zresztą, co za różnica? Grunt, że jest”. — Nowe buty? — spytał beztrosko Kubuś; pytanie to było uzasadnione niemiłosiernym skrzypieniem, jakie rozlegało się przy każdym kroku Roberta obutego w piękne, cieliste tyrolki o ciężkiej skórzanej zelówce. — Nowe — rzekł z ulgą Kruszyna — tysiąc osiemset.

— Znam jednego szewca, co takie robi. Tanio, nie? Mogę cię tam zaprowadzić, chcesz? Takie buty! — widać było, że uczepił się rozpaczliwie tematu butów. — Mów, Kruszyna, czego ode mnie chcesz, bo nie mam dziś czasu — przerwał mu Kubuś. — Zaraz! — krzyknął Kruszyna i rzucił się rozpaczliwie na jezdnię, gdzie zatrzymał taksówkę, otworzył drzwiczki i desperackim ruchem wepchnął nadchodzącego Kubę do środka. — Dokąd? — spytał taksówkarz. — W miasto — rzekł z wysiłkiem Kruszyna. Taksówkarz zrezygnował z bliższych wyjaśnień i ruszył w stronę śródmieścia. — No? — spytał cierpliwie, lecz z ukrytą groźbą Kubuś — o co chodzi? — Na twarzy Kruszyny pojawiły się zrozpaczone grymasy, uzupełnione nerwowymi ruchami głowy, przy pomocy których usiłował pokazać Kubusiowi, że nie może mówić teraz, przy szoferze, co szofer obserwował z podziwu godną obojętnością w lusterku nad kierownicą. Kubuś zamilkł ponuro i Kruszyna znów odetchnął z ulgą.

Na MDM-ie, na rogu Pięknej, ujrzeli spore zbiegowisko. Był to oczywisty sukurs dla Kruszyny, który zawołał natychmiast: — Co to za młyn? Co tam się dzieje? — Nic — odparł Kubuś — czytają wyniki wczorajszego etapu. — Właśnie! — wołał z emfazą Kruszyna — kto wygrał, kto? Znów Wilczewski? — Wilczewski — przytwierdził szofer. — W dechę. Chodzi codziennie czterdzieści godzina. — Na medal! — entuzjazmował się Kruszyna — wysiadamy! — krzyknął do Kuby. — Stawiam ci haka! Pod Wilczewskiego, żeby nam się dalej robaczek nie pośliznął. Hamuj pan! — rzucił szoferowi — i rachunek. — Szofer westchnął: w westchnieniu tym była zazdrość, że inni mogą tak od samego rana, podczas gdy on, chociażby ze względu na przesadną surowość przepisów drogowych, musi jeszcze tyle godzin czekać.

— Kruszyna! — syknął Kubuś, gdy Robert zapłacił i stanęli na trotuarze — nie mam czasu. Bądź poważny. Mów, o co chodzi, i żegnaj. — Ale Kruszyna działał teraz jak w natchnieniu. — Piegus, chłopczyku! — rzekł serdecznie — nie chcesz wódki, dobrze, nie będę cię zmuszał. Ale lubisz słodycze, prawda? Bo ja przepadam. I nie odmówisz mi, synku. Stoimy właśnie przed barem owocowym. Rozchorowałbym się, gdybyśmy nie wstąpili. Co chcesz, będzie twoje. Tort mokka, krem waniliowy, galaretka porzeczkowa z mleczkiem, tort camargo, lody. O, duże lody pistacjowe z bitą śmietaną! Człowieku, zastanów się. — I zanim Kubuś zdołał się zorientować, żelazne dłonie Kruszyny wstawiły go niemal do baru owocowego, którego ściany wykładane były ceramiką o motywach pomologicznych. — Tu — rzekł nieodwołalnie Kruszyna — siadaj. Proszę pani — zwrócił się do kelnerki — dwa razy duże lody, dwa kremy i dwie oranżady z sokiem. Ale laba, co? — uśmiechnął się do Kubusia jak dobra wróżka z książki o śpiącej królewnie. — Zaczekaj chwilę, muszę zatelefonować. Tylko nie rusz się stąd! — dorzucił Kruszyna, ale tym razem w głosie jego zadźwięczał ton przestrogi, o jakim nie śniło się najzłośliwszym nawet wróżkom. Wszedł do kabiny telefonicznej, znajdującej się na wprost wejścia do sali: przez okienko obserwował bacznie Kubę, gotów do natychmiastowej interwencji na wypadek najlżejszych oznak chęci ucieczki. Po kilku chwilach wyszedł z kabiny i rzekł: — Ty, Piegus, upierasz się dalej, żeby przy mnie trafić parę złotych? — Kuba spojrzał bystro na Kruszynę: zrozumiał od razu, że od teraz inicjatywa nie leży w jego ręku ani w ręku Kruszyny, tylko że o wszystkim decyduje jeszcze ktoś trzeci. — Jasne — rzekł ostrożnie. — To siedź cicho i czekaj. Zaraz ktoś tu przyjdzie, kto ma z tobą do pomówienia. — Po tych słowach zabrał się z lubością do lodów i kremu, zaś zamyślonemu Kubie nie pozostawało nic innego poza czytaniem rozłożonego na stoliku między pucharkami z lodami „Przeglądu Sportowego”. Stolica żyła w tych dniach wiadomościami z trasy corocznego kolarskiego wyścigu Warszawa-Berlin-Praga.

Po kilkunastu minutach do baru owocowego wszedł inżynier Albert Wilga. Bez słowa powitania usiadł przy stoliku Kruszyny i Kubusia. — To ten? — spytał Kruszynę, wskazując ruchem głowy Kubę. — Co dla pana? — spytała podchodząc kelnerką. — Duże cinzano — odparł Wilga, nie odwracając się. — Nie mamy tego — rzekła niepewnie kelnerka. — Wobec tego proszę dać mi spokój — rzekł z lodowatą grzecznością Wilga i kelnerka oddaliła się bez słowa protestu. Kubuś przyglądał się Wildze z uwagą; był pod wrażeniem jego nienagannego wyglądu i manier. „Oho! — pomyślał — ten jest skrojony z innego materiału niż Kruszyny i Mechcińscy. W dechę! Znaczy się, idziemy naprzód i coraz głębiej, jak widzę”. — Jak długo zamierzacie jeszcze siedzieć w tym cuchnącym pieluchami i melasą lokalu? — zapytał Wilga cichym, lecz ostrym głosem; jego wyblakłe niebieskie oczy i spłowiała obwisła twarz nie wyrażały ani uśmiechu, ani złości. — A co pan proponuje? — rzekł dość zuchwale Kubuś. — Zjeść śniadanie — rzekł Wilga i zwrócił wzrok ku Kubusiowi; w tych spełzłych oczach nie było nic, tak dalece nic, że Kubuś poczuł się niewyraźnie. — Idziemy — rzekł Kruszyna płacąc. Wstali i wyszli. Na brzegu zalanego przedpołudniowym słońcem, szerokiego trotuaru stał oliwkowy humber o pięknej, nieco nadwerężonej karoserii.

Oliwkowy humber stał teraz na ulicy Nowogrodzkiej, naprzeciw wejścia do niewielkiego, na pozór zapuszczonego sklepu, którego wystawa zawalona była drogimi przekąskami i butelkami zagranicznych wódek. Sklep ten krył w istocie jedną z lepszych warszawskich restauracji; za pierwszym pomieszczeniem, wypełnionym potężnym bufetem, na którym piętrzyły się doskonałe hors d’oeuvres varies, wchodziło się po kilku schodkach do salki obwieszonej rogami jeleni i wypchanymi głowami dzików; stały tu ciemne stoliki i takież zydle o wyciętych sercach w oparciach. Stąd przejść było można do małego pokoiku zdobnego w piękny sztych, przedstawiający wyścigi konne w połowie ubiegłego stulecia. W pokoju, którego jedyne, okratowane okno wychodziło na brudnawe podwórze, stały trzy stoliki; tylko jeden z nich był obecnie zajęty przez trzech panów i przedstawiał właśnie obraz kulinarnego pobojowiska, godnego pióra starego Franciszka Rabelais. W straszliwym nieładzie poniewierały się na nim resztki śledzi, sielaw, suchej kiełbasy myśliwskiej, szynki, rzodkiewek, szczypiorku, omletów, jajek na twardo, sandaczów w galarecie i nóżek na zimno. W chwili gdy skierowaliśmy na nich oko sprawozdawczego obiektywu, jeden z panów, odznaczający się potężną budową i złamanym bokserskim nosem, zajęty był śpiewem. Skrzypiącym barytonem prosił: „Ninon, ach uśmiechnij się.” lub informował: „Żebyś ty wiedziała, jak mi się chce usta całować twe.” Elegancki pan o długiej, obwisłej twarzy siedział nieporuszony, paląc papierosa: nie znać było na nim żadnego alkoholowego wysiłku, a lekki rumieniec na szczytach kości policzkowych był raczej efektem gorąca i dusznej atmosfery ciasnego, przesyconego nastrojem uczty wnętrza. Jakub Wirus zapytał:

— Która godzina? — Wpół do piątej — odparł grzecznie i niedbale Wilga. Kubuś łykał z wysiłkiem ślinę. — I już jesteśmy po śniadaniu, tak wcześnie? eeep! — odbiło mu się. — Aha — powiedział Wilga — warto by pomyśleć o obiedzie. — Beze mnie — jęknął Kubuś i przymknął oczy. Wszystko zawirowało wokół niego ze zdwojoną szybkością, wobec czego otworzył oczy i znów ujrzał twarz Wilgi, zimną, uprzejmą, spłowiałą. W gardle zabulgotało mu niebezpiecznie i Kuba ostatkiem sił, gryząc wargi aż do krwi, raz jeszcze przełknął ślinę. Drzwi otworzyły się i wszedł kelner w białej kurtce, który — jak się Kubusiowi wydawało — wpłynął na fali szerokiego przypływu. Kelner pochylił się nad Wilgą. — Nie! — jęknął Kubuś zduszonym głosem: do jego świadomością dotarło, — że Wilga zamawia znowu wódkę. — Nieee. — błagał Kuba, ale nikt go nie słyszał; po chwili kelner wniósł nową półlitrówkę wyborowej o pięknie zamrożonym szkle. Kubuś zamknął oczy i poczuł, że za chwilę zwymiotuje. — No co? — usłyszał głos Wilgi — jeszcze po jednym, panowie? Robert, napijesz się? — Robert pochylił się ku Wildze i wdzięcząc się zaśpiewał: — „Ninon.” — Albert Wilga odwrócił się z niesmakiem: oczywistym było, że nieprzytomny Kruszyna bierze go za piękną kobietę. — A ty? — zwrócił się do Kubusia. Kubuś zdołał pomyśleć, że jeśli wypije jeszcze jeden kieliszek, to chyba umrze. „Ileśmy wypili?” — błąkało mu się postrzępione pytanie w myślach. Musiały to być jednak gargantuiczne ilości, skoro Kruszyna znajdował się w stanie kompletnej demencji psychicznej, on zaś, Kubuś, był na pograniczu unicestwienia. Nie można było jednak odmawiać, cały wysiłek czterogodzinnego, szaleńczego pijaństwa poszedłby na marne, gdyby Kubuś teraz się złamał. Popatrzył ze zgrozą w twarz eleganckiego starszego pana i skinął przyzwalająco głową. Wilga uśmiechnął się lekko: gdyby znał kiedykolwiek współczucie i rycerski podziw dla przeciwnika, poczułby go teraz. Storturowany młodzieniec po przeciwnej stronie stołu miał w sobie jakąś godność w tej obłędnej próbie sił; Wilga nawet chciał mu powiedzieć jakiś komplement, coś, co wydawało się Wildze cenne i wartościowe, na przykład: „Jest pan dżentelmenem” albo: „Poznaję w panu człowieka z towarzystwa”, lecz uznał to za bezsensowne w stosunku do podwładnego spitego jak czeladnik Kruszyny. Nalał przeto dwa kieliszki wódki i uniósł swój do góry. Kubusiowi wystąpił kroplisty pot na czoło: drżącą ręką uniósł swój kieliszek do ust i wypił, rozlewając wódkę po podbródku i kołnierzyku. Wilga wypił ze smakiem i podał Kubie serwetki. Kubuś wziął jedną i tarł nią histerycznie długo twarz; ten ostatni kieliszek jakby go trochę otrzeźwił. Wsłuchiwał się chwilę w swą zmaltretowaną przez wódkę osobowość i skonstatował, że odeszły go na razie mdłości. Wtedy posłyszał cichy, niedbały głos Wilgi:

— Właściwie nie powinienem z tobą rozmawiać, gdyż jesteś w tej chwili na dużych obrotach.

— Nie jestem na żadnych obrotach. — rzekł z bezsensownym, pijackim uporem Kubuś. Usiłował spojrzeć twardo na Wilgę, lecz jego maślany wzrok rozmazywał się bezsilnie na twarzy inżyniera.

— Jesteś — rzekł zimno Wilga. — I nie chcę, żebyś pomyślał, pętaku, że ja cię wykorzystuję.

— Licz się pan ze słowami. — obruszył się Kubuś, ale nie był w stanie nadać głosowi swemu nic z groźby.

— Stul dziób, szczeniaku! — rzekł zupełnie beznamiętnie Wilga. — Ale skoro już jesteś taki kozak, to powiedz, kto zabił Moryca?

Czerwone i zielone sygnały zapłonęły w mózgu Kubusia. Westchnął głęboko i usiłował zastanowić się, co powiedzieć. Im dłużej się zastanawiał, tym bardziej nic nie przychodziło mu do głowy, zaś zaczął się denerwować, że taki długi namysł wzbudzi w Wildze podejrzenia o przygotowywanie kłamstwa. Kruszyna spał na stole, z głową pośród kwaszonych ogórków i resztek łososia. Kubuś westchnął ponownie i zauważył, jak Wilga unosi butelkę, aby nalać mu kieliszek wódki.

— Jakiś facet o białych oczach z brylantem na palcu — rzekł Kubuś tak spiesznie, jak tylko mógł.

— Dobrze, dobrze — powiedział Wilga. — Te bajki już słyszałem. Wymyśl coś nowego albo raczej powiedz, skąd to wiesz?

W spojrzeniu Kubusia była udręka. „Skąd ja to wiem? Na litość boską, skąd ja to wiem?” Przed sobą miał wyblakłe niebieskie oczy, spowijające go jak lodowata opończa, paraliżujące wolę i myśl.

— Ja to wiem. — zaczął z rozpaczą — od takiego jednego Siupki.

— Co to za jeden?

— Kolejarz. mieszka w Aninie.

— Co ty masz wspólnego z kolejarzami z Anina? Gadaj!

— Ja?…. — bełkotał Kubuś. — Nic. — „To koniec — pomyślał — zaszczuł mnie jak zająca. Co ja mam wspólnego z kolejarzami z Anina? Rzeczywiście, co ja mam wspólnego?” — Ja nic nie mam wspólnego — zaczął niepewnie — tylko.

— Skąd go znasz? Skąd on o tym wie? Dlaczego ci opowiadał?

— Zaraz, zaraz — bronił się niezdarnie Kubuś; wyglądał teraz na kompletnie pijanego, wymachiwał nieskładnie rękami — zaraz to panu wszystko. eeep. wytłumaczę. Tam w Aninie jest jedna dziewczyna. Nazywa się Hanka. Ten Moryc nieboszczyk podskakiwał do niej. Ale mnie się ona też tego. Wie pan, miłość, uczucie głupie. Jeździłem tam do tego Anina. O, właśnie. dlatego, widzi pan, jeździłem do Anina. A ten Siupka był świadkiem, jak Wieśka Mechcińskiego załatwili. On wiedział, że Moryc leci na tę Hankę, i jej to wszystko od razu zreferował, a Hanka mnie. Widzi pan, jak to wszystko wygląda.

Wilga uniósł wolno swój kieliszek do ust, wypił nie zwracając najmniejszej uwagi na Kubusia, po czym skroił sobie różowy płatek łososia. Drzwi się uchyliły — i wszedł kelner. — Płacić — zawołał Wilga. Kubuś poczuł gwałtowny przypływ mdłości: wnętrzności skręcały mu się w męce. Na twarzy jego pojawił się grymas, poparty potężnym czknięciem. Wilga wziął to skrzywienie się za objaw mdlenia; w istocie było ono zwycięskim uśmiechem, zniekształconym przez okoliczności, wśród jakich Kubuś święcił swój nowy, godny dumy triumf.


Późnym wieczorem Robert Kruszyna leżał bezwładnie w fotelu w gabinecie prezesa spółdzielni „Woreczek”. Na głowie miał termofor z lodem, w rozlatanych rękach syfon, z którego chłeptał łapczywie wodę sodową. — Nic nie leci — skarżył się płaczliwie, cisnąc cyngiel syfonu.

— To mi wygląda na prawdę — rzekł Merynos do Wilgi, siedzącego w wygodnej pozycji w drugim fotelu. — Mechciński ostrzegał Kruszynę przed tym Piegusem. Musieli mieć ze sobą na pieńku o tę dziewczynę z Anina.

— Możliwe — rzekł chłodno Wilga — i co teraz?

— Muszę mieć tego Siupkę — rzekł Merynos, zaciągając się papierosem. — Kruszyna — rzekł do Roberta — słyszysz? Jutro wieczorem mam mieć tego Siupkę i to żywego, a nie umarłego. Trzeba działać bardzo szybko — dodał w zamyśleniu.

— Panie prezesie, jak ja mam to załatwić? — jęknął Kruszyna.

— Twoja głowa, jak to zrobisz.

— Moja głowa, moja głowa — zawodził Kruszyna. — Gdzie ja mam głowę? Czy ja w ogóle mam głowę? Na wierzchu ślizgawka, a w środku trochę pomyj…

Wilga, podniósł się; nienaganny kant spodni spadł płynnie na czarny, wytworny półbut. — Co pan powie na małego drinka przy barze w „Kameralnej”, panie prezesie — spytał Merynosa. Merynos spojrzał nań z rozbawieniem. — Oczywiście — odparł — i pan jeszcze ma ochotę? Ile już pan dziś wypił? — Drobnostkę. Trochę ponad litr — rzekł obojętnie Wilga — ale z chęcią odświeżę się przed snem. — Merynos spojrzał w bezbarwną, nijaką twarz Wilgi i gwizdnął z podziwu.


Buldogowaty chevrolet przyhamował na kamienistej szosie, po czym motor zgasł. Cztery postacie zeskoczyły z platformy i wolnym krokiem ruszyły w stronę świateł stacji kolejowej. Wieczór był ciepły i jasny, pachniało majem i zeszłorocznym igliwiem; mała stacja podmiejska — właściwie długi, pokryty cementowym dachem na słupach peron — leżała pośród piasków i sosnowych zagajników mazowieckiej równiny, w suchym powietrzu i w zapachu iglastego nadwiślańskiego lasu.

Cztery postacie usiadły na zwalonych segmentach betonowego oparkanienia. Wątłe światła bieliły się wśród ciepłego mroku. Rozżarzyły się ogniki papierosów. — Cholera wie — rzekła jedna z postaci — jak długo trzeba będzie czekać? — Niedługo — odparła druga, sepleniąc lekko — zawsze wraca o tej porze. — Mnie tam wszystko jedno — rzekła trzecia — i tak nie mam gdzie spać. — Co się stało, Piast Kołodziej? — spytała postać lekko sepleniąca — jakieś kłopoty?

— A tak, panie Szaja — westchnął Piast. — Wyrzucili mnie, kopane, z tego hotelu robotniczego. Bezdomny jestem. — Pociąg idzie — powiedziała postać czwarta. Cichy wąż wagonów elektrycznego pociągu wsunął się szybko na stację Anin i przystanął; z rozsuniętych drzwi Wysypywali się pasażerowie. — No, uwaga, chłopcy — rzekł z napięciem Szaja. — Stasiek, idź szukać! — Jedna z postaci ruszyła ku słabo oświetlonemu zejściu z peronu: bystrymi, rozbieganymi oczami przebierała nieliczny tłumek, nie odejmując od warg ukrytego w zagłębieniu dłoni papierosa. Wreszcie wyłuskała ze strumyka ludzkiego niskiego człowieczka w rozpiętym kolejarskim mundurze, nagłym ruchem odrzuciła niedopałek i podeszła doń. — Obywatel Siupka Józef? — spytał Stasiek. — Ja — odparł zaskoczony kolejarz, przystając i unosząc w górę spoconą, lśniącą twarz. Za nim, w odległości paru kroków, przystanęła jakaś ciemna, niepozorna sylwetka w meloniku, z parasolem w ręku mimo murowanej pogody. — Jestem z Milicji Obywatelskiej — rzekł Stasiek, wyjmując coś z kieszeni, co miało oznaczać legitymację — chcę panu zadać kilka pytań. Odprowadzę pana kawałek. — Siupka wybełkotał: — Oczywiście. Z chęcią. Służę. — i ruszył za Staśkiem w stronę zwalonego oparkanienia. W pewnej odległości posuwał się za nimi mgławo zarysowany w ciemnościach melonik. Po chwili Siupka poczuł silne uderzenie w twarz i kopnięcie w nerki. Upadł. Chciał krzyknąć, ale tylko zduszony jęk wyrwał się spoza szmat, którymi okręcono mu błyskawicznie głowę. „Czapka! Teczka!” — pomyślał z rozpaczą Siupka, jak każdy biedak, o rzeczach najmniej w takiej chwili ważnych. Szarpnął się chcąc ratować czapkę i teczkę i wtedy otrzymał silne kopnięcie w brzuch. Zawył z bólu, co spoza knebla wydało się cichym skomleniem. — Czego go jeszcze lejesz? — posłyszał zdenerwowany, zaczepny głos — coś ty, Piast, nie widzisz, że ma dosyć? — Silne ramiona uniosły Siupkę do góry i po chwili wrzuciły na jakąś twardą, okutą żelazem podłogę. Jęknął z bólu po raz trzeci, co tym razem utonęło w szumie zapuszczanego motoru. Spod melonika stojącej opodal i opartej o parasol niepozornej sylwetki dobył się zadowolony chichot i cichy szept: — Ależ tak. Oczywiście. To musiano się stać. — Po czym postać ta wyjęła, kieszonkowy kalendarzyk, gdzie zanotowała skrupulatnie datę i godzinę bieżącej chwili.

Po kilku minutach bardzo szybkiej jazdy Siupka został wyjęty z auta i posadzony na ziemi. Usłyszał odgłosy oddalających się kroków, ośmielony ciszą zaczął zszarpywać szmaty z głowy. Gdy zerwał je, ujrzał tuż przed sobą stojące w zupełnym milczeniu dwie ogromne, szerokie, trzymające ręce w kieszeniach płaszczy prostacie w kapeluszach nasuniętych na czoło i twarzach ukrytych za podniesionymi kołnierzami. Ten nieoczekiwany widok pozbawił go na chwilę oddechu z przerażenia; gdy wrócił do siebie, skonstatował, że siedzi na jakimś peryferyjnym odludziu, oparty plecami o zardzewiałą, na poły zerwaną siatkę drucianą, wśród starych cegieł i śmiecia. W oddali majaczyły światła uliczne.

— Józef Siupka? — spytała łaskawym głosem nieco wyższa z postaci.

— Jjjja. — skinął głową Siupka. Chciał unieść się i wstać, ale postać niższa, za to niezwykle barczysta, warknęła: — Siedź!

— Panie Siupka — rzekł miodowym tonem wyższy — proszę nam opowiedzieć o owym wypadku na Dworcu Wschodnim, którego był pan świadkiem.

— Jjjja. już opowiadałem na milicji. — wybełkotał Siupka — i znów mam wezwanie w tej sprawie. Ja już mam tego dosyć — dodał płaczliwie. — Ja byłem, wie pan dyrektor, na bani, zdarza się, prawda? I teraz taki kołowrót.

— Mów! — rzucił groźnie niższy i na dźwięk jego głosu Siupka poczuł wszystkie bolesne zniewagi i kopnięcia tego wieczoru na nowo.

— Panie naczelniku — jęknął — bili się. A może się nie bili, cholera wie. Tak, właśnie że się wcale nie bili. Ten pan nieboszczyk krzyknął nagle: „Zgaszę ci te białe ślepia! Zdmuchnę ci te bandyckie latarnie! Kudłaty zapłaci!”, a potem ten drugi pan krzyknął: „Niech pan mi da spokój!” i „Nie będę cię tu bił, słyszysz? Ale jak cię spotkam trzecim razem.” — potem ten pan nieboszczyk zaczął uciekać i wpadł pod pociąg.

— Bardzo ładnie to opowiedziałeś, Siupka — rzekł wyższy; zamilkł, widać było, że się namyśla, wreszcie rzekł: — Posłuchaj, Siupka, mówiłeś o nowym wezwaniu na milicję, prawda?

— A zatem na milicji powiesz tym razem tak: „Ten pan nieboszczyk został pod pociąg wrzucony. Po prostu złapany za frak i ciśnięty pod rozpędzoną lokomotywę”. Zrozumiałeś? A jeśli cię tam spytają, dlaczego tak od razu nie powiedziałeś, to odpowiesz, żeś się bał. Że ty jesteś kolejarz z warszawskiego węzła i wiesz o pewnych rzeczach, o których wolisz nie mówić, bo i po co samemu wlecieć na szyny pod koła, no nie?

— To praaawda!.. — zachłysnął się grozą Siupka, wpatrując się jak urzeczony w wyższego.

— Widzisz, bracie, rozumiemy się. Wiesz o tym, że byli tacy, którzy wrzucali ludzi pod pociąg, co, Siupka? Tacy bardzo źli ludzie. zwłaszcza na linii Ząbki-Wołomin, tam gdzieś, prawda, ale zawsze mogli się przerzucić na otwocką linię, prawda? No, nie? I tu kiedyś byli; pamiętasz taki numer w Józefowie?

Siupka czuł, jak mu się włosy jeżą na głowie i zimny pot spływa po kręgosłupie. To prawda! Pracował osiem lat na warszawskim węźle i wiedział coś niecoś o tych sprawach. Był taki numer w Józefowie, to prawda! Zły człowiek! ZŁY!

— Panie naczelniku — wydusił z siebie — może tak i było. Ja już nic nie wiem. Mogłem niedobrze widzieć. Ten ZŁY. O, Boże, taki to wszystko może.

— Cieszę się, żeśmy się zrozumieli, panie Siupka — rzekł wyższy miodowym głosem — bo gdyby pan nie zrozumiał, to musiałbym to panu inaczej wytłumaczyć. Boleśniej. — miodowy głos zadźwięczał tak okrutną groźbą, że Siupka zgubił się zupełnie; przestał rozumieć, kogo ma się bać. — No! — powiedział wyższy, jakby zabierając się do odejścia; szum i mgła w głowie Siupki rozdarte zostały przez pewien nakaz, który natychmiast kazał mu odłożyć strach na potem i przywiódł na myśl realniejsze problemy. — Panie naczelniku — rzekł Siupka pośpiesznie, lecz delikatnie — ci panowie, którzy tu ze mną jechali. towarzyszyli mi. to, wie pan naczelnik, zupełnie nową czapkę i teczkę. o, skórzaną teczkę przy tej okazji diabli wzięli. Ja rozumiem, że ci panowie śpieszyli się, ale teczka. Stara, zniszczona, ale skórzana — kłamał Siupka z uniesieniem, gdyż teczka był parciana, po synu, który skończył szkołę. Wyższy wyjął z kieszeni banknot i rzucił Siupce; w mętnym podmiejskim półmroku zabłysło pięćset złotych. — To bardzo zły człowiek — wykrzyknął Siupka z oddaniem i gorliwością neofity i naraz ogarnął go obłędny strach. „Po co mi te pieniądze? — myślał w popłochu — nie chcę tej forsy!” — Niech go odwiozą — rzekł wyższy do barczystego, po czym zawrócił się i poszedł w kierunku świateł ulicznych. Szedł bezszelestnie na grubej gumie indyjskiej, z rękami w kieszeniach, pochylony i zamyślony. Niższy gwizdnął i z odległego cienia nadbiegły cztery postacie. — Zabierać go — rzekł barczysty, wskazując na Siupkę. Cztery postacie ruszyły rozkołysanym krokiem w stronę Siupki, który wyciągnął błagalnie ręce przed siebie i zawołał: — Ja sam!.. — po czym pozbierał zdarte szmaty i zawiązał sobie starannie oczy i głowę. — Bardzo inteligentny człowiek — rzekł na to z uznaniem głos lekko sepleniący. — No, chłopcy, w górę go!

Barczysty pobiegł za oddalającym się w stronę ulicy. — Kruszyna? — spytał Merynos — przecież tyś sam tego nie załatwił, prawda? Kto to wszystko tak sprytnie skombinował? — Szaja — odparł Kruszyna z dumą — taki jeden Szajewski. Mój sekretarz. Dowiedział się o tym Siupce, przywiózł go jak trzeba, co? — Szaja. — powtórzył Merynos, jakby chcąc zapamiętać nazwisko. — Widocznie przytomny facet. — Nogi mnie pieką od tej słoniny — rzekł Kruszyna, wskazując na swe buty — parzy to bezszmerowe świństwo. Ale gadkę pan prezes wymyślił jak złoto. Genialna! — Wymyśliłem? — uśmiechnął się Merynos — tak sądzisz? — Po czym zamilkł, otworzył drzwiczki wanderera i nie odezwał się już więcej ani razu przez drogę. Czoło przecinała mu głęboka bruzda, znamię nieoczekiwanych trosk, ponurych zamyśleń, trwogi i okropnych decyzji.

2

— To tu? — spytał wysoki, krzepki mężczyzna o ogorzałej, pooranej bruzdami twarzy. — Tu — odparł szczupły, młody człowiek w okularach i zapukał do drzwi z napisem „Redakcja miejska”, otworzył je i zawołał w przestrzeń pokoju: — Kuba! Zajmij się panem. To do was.

Wysoki mężczyzna wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi; ruchy jego cechowała przesadna grzeczność, jaką posługują się pewni ludzie wszędzie tam, gdzie mają zamiar uzyskać coś korzystnego dla siebie od ludzi, z którymi nie idzie na ogół łatwo: w ich mniemaniu postawa taka przynosi nieocenione korzyści w urzędach, sądach, komisariatach i izbach skarbowych. W pokoju siedziały dwie osoby: pogrążony w lekturze stosu gazet mężczyzna w średnim wieku w koszuli koloru khaki z zawiniętymi rękawami oraz młody blondyn, leżący, na biurku z nogami opartymi o kaloryfer i pijący chciwie butelkowy kefir. Na dźwięk słów młodzieńca w okularach blondyn usiadł, odjął butelkę z kefirem od ust i zwrócił ku wchodzącemu piegowatą, niezwykle zmęczoną twarz, wraz z olśniewającą, topazową muszką w rzucik koloru sepii. — Czym mogę panu służyć? — spytał blondyn głosem znamionującym skrajne znużenie. — Otóż tak. widzi pan redaktor. — zaczął krzepki i ogorzały mężczyzna. — Proszę, niech pan siada — rzekł Jakub Wirus, spoglądając tęsknie na nie dopity kefir. Ogorzały dobył srebrną papierośnicę z grawerowanymi podpisami na pokrywce i poczęstował Kubusia. — Własnej roboty papierosy — rzekł — proszę, panie redaktorze. — Kuba wziął długą, munsztukową cygaretę i zrewanżował się ogniem. — Moje nazwisko — zaczął ogorzały mężczyzna nabrawszy większej pewności siebie przez fakt, że czymś już obdarował swego rozmówcę, co w jego mniemaniu było punktem wyjścia jakichkolwiek stosunków urzędowych — moje nazwisko brzmi Życzliwy. Franciszek Życzliwy. — Bardzo mi przyjemnie — rzekł Kubuś, po czym wstał i grzecznie przedstawił się; facet w koszuli koloru khaki nawet nie drgnął, zatopiony w gazetach. Pan Życzliwy nie mógł się w żadnym wypadku okazać mniej uprzejmy od Kubusia, wstał tedy również i przez parę chwil stali, ściskając sobie ręce. Niezręczność tej sytuacji zaczęła dolegać Kubie, który lekko cisnąc dłoń pana Życzliwego do dołu, zmusił go do ponownego zajęcia miejsca na krześle, albowiem pan Życzliwy nie okazywał najmniejszej chęci przerwania tej manifestacji grzeczności, zdradzał coraz większą wylewność ściskając pod koniec dłoń Kubusia oburącz. — Jestem, członkiem zarządu spółdzielni „Mazowiecka Poziomka” — oświadczył Kubusiowi — jest to spółdzielnia ogrodnicza. Otóż, panie redaktorze, urządzamy kiermasz. — Oczy Kubusia z rozmazanych i błądzących sentymentalnie po napoczętej butelce kefiru stały się naraz przenikliwe i czujne. — To bardzo interesujące — rzekł wolno Kubuś. — Słucham pana, panie Życzliwy, proszę mówić. — Życzliwy uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem. Ma to być kiermasz nowalijek wiosennych — kontynuował — pod hasłem: „Warszawskie surówki to radość i zdrowie każdego pokolenia!” Hasło na medal, co? Mamy załatwioną sprawę z dyrekcją Targowisk Miejskich, która zezwoliła urządzić nasz kiermasz na Koszykach. Teraz, panie redaktorze, chodzi nam wyłącznie o poparcie prasy. — Ma je pan, przyrzekam — rzekł uroczyście Kubuś. — Ma je spółdzielnia „Mazowiecka Poziomka”, ta użyteczna i rzutka placówka gospodarcza. Zrobimy wam reklamę, jakiej nie znają dzieje branży owocarsko — warzywniczej w tym mieście. — O, to, to! — zawołał zachwycony Życzliwy — reklama! Panie redaktorze, w imieniu zarządu spółdzielni „Mazowiecka Poziomka” pozwolę sobie przysłać skrzynkę sałaty dla redakcji „Expressu Wieczornego”. A może wolą panowie szpinak lub brukselkę? — Dla mnie może być trochę szparagów — odezwał się naraz poważnym tonem mężczyzna w koszuli khaki — najlepiej od razu ugotowane i z masłem. — Kuba kaszlnął znacząco, lecz Życzliwy poczuł się zaniepokojony, czy nie kryje się w tym jakaś aluzja korupcyjna. „A może by ich jednak zaprosić na kolację? — pomyślał nerwowo — to zawsze pewniejsze. Ten chce ciepłe danie, a wygląda na szefa”.

— Załatwione — przerwał mu te wahania Kubuś — może pan na nas liczyć, panie Życzliwy. Widzę nawet tytuł: „Witaminowy karnawał na Koszykach — Tysiące warszawiaków w odmętach nowalijek wiosennych — Wielki konkurs krajania szczypiorku — Tysiąc i jeden sposób posługiwania się rzodkiewką”. Dobre, co? — Wspaniałe — szepnął Życzliwy. — Jak to dobrze, że pana spotkałem! Do widzenia — to mówiąc skłonił się kilkanaście razy i wyszedł.

— Nie rozumiem, co widzisz w tym interesującego — rzekł Kolanko, odkładając gazetę i zapalając papierosa. — Skąd ta nagła miłość do spółdzielni,Mazowiecka Poziomka”?

— To niezmiernie interesujące — powtórzył Kubuś w zamyśleniu.

— Dla młodocianych alkoholików — rzucił zgryźliwie Kolanko. — Wypiłeś już chyba cały kefir z warszawskich barów mlecznych po przedwczorajszym wstrząsie. Oj, Kuba, Kuba, niedobrze z tobą. Staczasz się coraz niżej w bagno nałogu.

Kubuś podszedł do Kolanki, usiadł na jego biurku i rzekł ciepło, serdecznie: — Panie Edwinie drogi, kochany, niech mi pan da trzy dni czasu, proszę. Ja wszystko wyjaśnię. Tylko że to takie jeszcze trudne i skomplikowane, widzi pan, ja sam. moje sprawy. Tu wchodzą w grę pewne przeżycia. Co tu dużo mówić, kochany, pan ma żal do mnie o to, że tak mało ostatnio się widujemy, rozmawiamy. Ale chyba nie stracił pan do mnie zaufania?

Kolanko spojrzał przeciągle na Kubusia. — Nie — rzekł poważnie — nie straciłem. Powiesz mi wszystko wtedy, gdy uznasz za stosowne.

— Ten kiermasz, panie Edwinie, to bardzo ważna rzecz. Niech mi pan wierzy.

— Wierzę ci. Nie jestem tylko pewny, czy ty, Kuba, nie tracisz z oczu głównego wątku dla jakichś motywów pobocznych? Boję się, że gubisz przyczynę, dla której zaangażowaliśmy się w tę całą historię. Kubusiu — Kolanko wstał i ujął Kubę za ramię. — Rozpoczęliśmy bezpardonową walkę z chuligańską dzikością. Dyrektywy nasze są jasne, wiemy, komu pomagać, a kogo niszczyć. My jesteśmy po stronie owego tajemniczego zjawiska, o którym głuche wieści przelewają się po Warszawie, darzymy sympatią człowieka-zjawę o białych oczach, co różni nas zasadniczo od milicji występującej formalistycznie i tępiącej każdą nieurzędową inicjatywę walki z chuligaństwem. My możemy z czystym sumieniem poprzeć owego błędnego rycerza i jako dziennikarze możemy uwierzyć w romantyczne przesłanki jego postępowania, które żadną miarą nie trafiają do przekonania milicji, skłonnej widzieć w nim takiego samego przestępcę, jak ci, których zwalcza. Natomiast nie wolno nam nawet w najmniejszym stopniu okazać cienia pobłażliwości dla drugiej strony, dla świata chuliganerii, dla warszawskiej żulii i szumowin. Zaś boję się, że ty, Kubusiu, przestajesz się chwilami orientować w łoskocie walki i wśród mroków penetracji.

— Nie — rzekł Kubuś w zamyśleniu, lecz zaprzeczenie to brzmiało dość niepewnie. „Ma trochę racji mój stary” — pomyślał Kubuś z tkliwą skruchą, wspominając, jak mile w gruncie rzeczy rozmawia mu się z Kruszyną. — Panie Edwinie — dodał żarliwie — jeszcze trzy dni, dobrze? I proszę mi pozwolić zareklamować ten kiermasz, zgoda? Ja wszystko wyjaśnię!

— Zgoda — rzekł Kolanko — powiedz mi tylko jedno: co oznaczają ostatnie przed śmiercią słowa Mechcińskiego: „Kudłaty zapłaci!”

Kubuś spuścił wzrok. Po czym uniósł skrzywioną wysiłkiem twarz i rzekł ciężko: — O to właśnie chodzi. W tym kryje się sedno sprawy.

Kolanko przemierzał wolno podwórze. — Dokąd jedziemy, panie redaktorze? — spytał go wesoło jeden z szoferów redakcyjnych aut. Kolanko zatrzymał się na chwilę, pomyślał, potem odparł z uśmiechem: — Dziękuję, panie Marianie, pójdę pieszo. Taka pogoda. — Wyszedł w Aleje Jerozolimskie. Gdy oddalił się trochę od bramy „Expressu Wieczornego”, zatrzymał taksówkę. — Do Arsenału — rzekł kierowcy. Przy Arsenale wysiadł i zapłacił, po czym przeciął szeroką ulicę, zmierzając ku Komendzie MO. Po paru minutach wszedł do pokoju porucznika MicHała Dziarskiego.

Dziarski czytał coś pilnie w papierach, zapełniających grubą, kartonową teczkę biurową różowego koloru. — Dzień dobry, redaktorze — rzekł z uśmiechem. — Cieszę się, że pan przyszedł. Mam z panem mnóstwo do omówienia. Proszę, niech pan siada. — To mówiąc, wskazał krzesło po przeciwległej stronie biurka. — O, nie — uśmiechnął się Kolanko złośliwie — nie na tym miejscu. Myślę, że nie zostałem przez pana zaproszony w takim charakterze, abym siedział na tym krześle. Trzeba jakoś zaakcentować dobrowolność naszego dzisiejszego spotkania.

— Powiedziawszy to zbliżył się do okna i usiadł na parapecie. — Racja — rzekł dość sucho Dziarski obserwując go spokojnie — wygląda to bardziej malowniczo, aczkolwiek koliduje trochę z nastrojem tego wnętrza. — Ale ratujemy symbolikę — rzekł kpiąco Kolanko. — Nikt, kto tu wejdzie, nie będzie miał żadnych wątpliwości, że łączą nas zainteresowania lub sympatie. — Godne pochwały — mruknął Dziarski — a zatem do dzieła. Za chwilę wejdzie tu Józef Siupka, kolejarz. Będę go przesłuchiwał i dlatego pana tu zaprosiłem! Chcę. — Dziękuję za zaproszenie — przerwał z ożywieniem Kolanko — jestem mile zaskoczony. Ten gest, mam nadzieję, otwiera nową erę w naszych stosunkach. — Chciałbym. — kontynuował Dziarski, bębniąc palcami po blacie biurka — coś panu zaproponować. — Co? — spytał ostrożnie Kolanko, mrużąc swe kpiące oczy. — Przymierze — rzekł oschle Dziarski, patrząc prosto w twarz Kolance. — Przyjmuję — rzekł obojętnie Kolanko — i cieszę się z tej propozycji. Tym bardziej że nie stawia pan żadnych warunków. — Dziarski milczał chwilę, nie odrywając wzroku od oczu Kolanki. — Nie — rzekł spokojnie — nie stawiam. — Wobec tego ja też nie — uśmiechnął się z odprężeniem Kolanko i wyciągnął rękę do porucznika. — Aha — dodał — co pan na to, aby dopuścić do tego sojuszu doktora Halskiego, człowieka, który. — Znakomita myśl — przerwał Dziarski — może pan dalej nie mówić. Zgadzam się. — Cudownie — rzekł Kolanko — Halski weźmie na siebie stronę psychologiczną zagadnienia, pan — prawną, a ja — moralno-obyczajową. — Jakiego zagadnienia? — spytał Dziarski. — Zagadnienia człowieka o białych oczach — rzekł Kolanko. — Chciał pan powiedzieć: człowieka w meloniku i z parasolem — poprawił Dziarski. — To bzdura — rzekł Kolanko, zeskakując z parapetu. — Jestem przekonany, że człowiek o białych oczach nie nosi melonika ani parasola, nie jest przestępcą, nie reguluje złodziejskich porachunków. W ostatnim przypadku, w tym, co się stało na Dworcu Wschodnim, mowa jest wyłącznie o białych oczach i sygnecie. Człowiek w meloniku odszedł na pewno już od dawna od swych liczydeł i zarękawków. Przez przypadek i przez chwilę zagościł w orbicie większych wydarzeń i to wszystko. — A więc dlatego wtedy, przed szpitalem, radził mi pan jak najszybciej aresztować faceta w meloniku? — spytał zimno Dziarski. — Wtedy nie byliśmy jeszcze w przymierzu — uśmiechnął się promiennie Kolanko. — Fałszywy trop, poruczniku. Od samego początku jestem po stronie pogromcy zdziczenia warszawskiej ulicy i nigdy nie kryłem tych sympatii. Zresztą. jesteśmy teraz kwit. Pan radził mi wtedy publikować artykuły o nim, co też było próbą pokrzyżowania moich planów. — Słusznie — zauważył Dziarski bez urazy. — Toteż nie zdziwiłem się, gdy się pan nie zgodził. Ale teraz sytuacja zmieniła się i myślę, że poinformowanie opinii publicznej o tych sprawach może mieć korzystne skutki dla wszystkich. — Muszę się nad tym zastanowić — rzekł z namysłem Kolanko. — Może Siupka wniesie coś nowego w naszą wiedzę.

Dziarski uniósł słuchawkę telefonu i za chwilę sierżant Maciejak wprowadził Józefa Siupkę, po czym usiadł przy stojącej na stoliku maszynie do pisania. Kolanko — przyjrzał się bacznie pospolitej postaci w kolejarskim mundurze z grubego sukna; gorąco usprawiedliwiało niechlujne rozchełstanie kołnierza munduru, ukazujące brudną, przepoconą bieliznę. Twarz Siupki była skrzyżowaniem ostrożnej arogancji z przeciętnością; źle ogolona i spocona budziła skojarzone uczucia litości i odrazy.

— Proszę usiąść — rzekł Dziarski, wskazując Siupce krzesło naprzeciw siebie. Siupka usiadł, składając kolejarską czapkę na kolanach. „Dlaczego on jest tak zarośnięty? — zastanowił się Kolanko, obserwując kępki czarnego zarostu na brodzie i kościach policzkowych Siupki. — Czy to taka moda u kolejarzy?” Sierżant Maciejak założył czysty arkusz na wałek maszyny. Dziarski wyjął z różowej teczki arkusz papieru pokryty maszynopisem. — To jest pańskie pierwsze zeznanie — rzekł, wskazując arkusz Siupce — złożone zaraz po wypadku. — Siupka skinął głową. Kolanko odwrócił się do okna i zapalił papierosa, wpatrując się w błękit nieba nad barokowymi dachami ulicy Długiej. — Przypomina je pan sobie? — spytał krótko Dziarski. Siupka skinął głową. — Tak jest — rzekł schrypłym głosem.

— Proszę mi zatem powiedzieć, panie Siupka — chrząknął Dziarski — coś bliższego o owej czwartej osobie w wagonie, o której wspomina pan w zeznaniu. Co się z nim stało? Dlaczego nie zeznawał na dworcu? Gdzie się podział?

— Tego nie wiem, gdzie się podział. — zaczął Siupka głosem łamiącym się, nasiąkłym zdenerwowaniem. — O tej czwartej osobie to ja mogę niedużo powiedzieć. Faktycznie, jak tylko się wszystko stało, to od razu gdzieś się zawieruszył. A przecież jak leciałem, żeby złapać hamulec, to wpadł na mnie z tyłu i cholera go wie, czy chciał mi przeszkodzić w alarmie, czy sam taką cykorię złapał, że pruł, aby prędzej do wyjścia. To tylko zauważyłem, że jak tak rwał do przodu, to zgubił kapelusz po drodze, taki okrągły sztywniak, wie pan, co to kiedyś faceci nosili. Melonik, o, tak to się nazywa.

Serce zabiło mocno Dziarskiemu, lecz nawet najlżejszy błysk oczu nie zdradził w nim podniecenia. Kolanko odwrócił się gwałtownie, papieros wyleciał mu z palców. Tego efektu swych słów Siupka nie zauważył jednak, gdyż Kolanko stał za jego plecami. Maciejak pisał niezbyt szybko, lecz wytrwale, nie zwracając na nic uwagi poza swą pracą.

— Panie Siupka — rzekł Dziarski, bawiąc się obojętnie ołówkiem — niech się pan dobrze zastanowi i przytoczy jeszcze jakiś szczegół, dotyczący tej czwartej osoby.

— Żadnego szczegółu więcej przytoczyć nie mogę — rzekł urzędowo Siupka. — Ano, nieduży był, chyba taki jak ja, może trochę wyższy. Ciemno było, nic więcej nie widziałem.

— A może pan uzupełni swe pierwsze zeznanie o przeciwniku Mechcińskiego? Może pan spróbuje jeszcze raz nam go opisać?

— Uzupełnić zeznania o tym danym przeciwniku nie mogę. — zaczął znów Siupka swym stylem podań do urzędów gminnych — bo ledwie go mogłem zobaczyć. Opisać też go nie mogę, bo go nie widziałem. Tylko że. — przełknął nerwowo ślinę, głos mu zaskrzypiał rozpaczliwym podnieceniem — tylko że jak on tę swoją biedną ofiarę złapał i wrzucił.

— Jak to wrzucił? — przerwał zimno Dziarski, unosząc maszynopis — przecież pierwszym razem zeznał pan, że przeciwnik Mechcińskiego ujął go za klapy, powiedział: „Nie będę cię tu bił!” i puścił natychmiast, zaś dopiero potem Mechciński zaczął nieprzytomnie uciekać, co skończyło się owym nieszczęśliwym wypadkiem.

— Tak jest — zaczął gorączkowo Siupka. — Tak jest. Tak zeznałem, ale. to tak nie było!

— A jak było? — w głosie Dziarskiego zadźwięczała groźba. — Czy chce pan przez to powiedzieć, że cofa pan zeznania?

— Tak jest. Tak właśnie. Cofam zeznania. — zabełkotał Siupka, ocierając brudną chustką mokrą twarz.

Kolanko przysiadł z wrażenia na krześle pod ścianą. Myśli wirowały mu trochę bezładnie w głowie.

— A więc proszę, panie Siupka — rzekł surowo Dziarski. — Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę z konsekwencji, jakie pociągnie dla pana fakt złożenia fałszywych zeznań w pierwszym śledztwie?

Siupka spojrzał nań oczyma głupiego, bitego kijami po obu bokach psa. — Panie komisarzu — stęknął ciężko — ja się bałem. tak cholernie się bałem. I teraz się boję. o, rany, jak się boję. ale nie ma rady.

— Czego się pan boi? — spytał Dziarski.

— Tego Mechcińskiego wrzucono pod pociąg!

I nagle, jak z przekłutego z trudem pęcherza dobywa się z szybkim sykiem powietrze, tak Siupka, plącząc się i potykając o sylaby, zaczął wyrzucać z siebie słowa: — Ten drugi złapał go za klapy, potrząsnął, nim jak szczeniakiem i wypchnął go do wyjścia. Mechciński krzyczał „Ratunku! Pomocy!” i właśnie ja szarpnąłem się do przodu, bo, widzi pan, leżałem na ławce, pusto było zupełnie, a ja trochę pod muchą. Wszystko to tak naraz, człowiek się nie opamiętał. Szum w tych elektrycznych wagonach przy jeździe, nic dobrze nie słychać. Tamten taszczył Mechcińskiego za ubranie i jak drzwi się rozsunęły, wyjrzał jeszcze. Widocznie szybko się troknął, że leci ekspres po sąsiednim torze i. bach!.. tego biednego Mechcińskiego prosto pod koła. na szyny.

Maciejak przygryzał wargi z pilności zapisywania, klawisze stukały uporczywie. Kolanko czuł suchość w gardle i szukał gorączkowo zapałek, które trzymał w ręku.

— Widział pan to wszystko? — spytał Dziarski obojętnie, jakby rewelacje Siupki były sprawozdaniem kontrolera tramwajowego.

— Widziałem — rzekł Siupka i głos załamał mu się dramatycznie.

— A czego się pan boi? — powtórzył Dziarski chłodno; wyglądało na to, że sensacyjną relację Siupki uważa za wyczerpaną.

— Panie komisarzu — zajęczał Siupka wstając, po czym znów usiadł wycierając chustką wilgotne czoło — my, na warszawskim węźle, wiemy. znamy. słyszeliśmy o pewnych historiach, od których lepiej z daleka. Niech ręka boska chroni, żeby bliżej! Już my, kolejarze, mamy o tym swój rozum. Złych ludzi nie brak, panie komisarzu, a taki zły człowiek każdą krzywdę zrobi. Paru kolejarzy już skończyło na szynach, tak jak ten Mechciński.

— O czym pan mówi? — Dziarski spojrzał na Siupkę, tak że ten aż oczy zmrużył z przerażenia. „To koniec! — pomyślał Siupka z rozpaczą — teraz, jak ten się na mnie zaweźmie, to do końca życia stąd nie wyjdę”.

— O czym pan mówi? — powtórzył Dziarski. — Może zechce pan trochę jaśniej? Jakieś fakty? Konkretne wypadki?

— Panie komisarzu — zaczął płaczliwie Siupka — ja nie wiem. Ja mały człowiek..; Czego wy ode mnie chcecie? — twarz skrzywiła mu się brzydko i komicznie, łzy pociekły mu poprzez zmarszczki — takie nieszczęście! Akurat ja musiałem być przy tym! Cholera mnie wtedy nadała! Co ja mogę o tych rzeczach wiedzieć? Mało to się wyrabiało z konduktorami pod Wołominem, pod Tłuszczem, na stacji w Ząbkach? Niech mnie pan puści! Powiedziałem, co wiem. Co ja jestem winien, że ludzie się mordują jak pluskwy, jeden drugiego.

Nie ulegało wątpliwości, że Siupka płakał, że był na pograniczu nerwowego szoku. Kolanko poczuł się zmęczony: dość miał tych skrzypiących jęków, coraz mniej rozumiał z tego przesłuchania. W tej chwili przekonany był, że Siupka mówi prawdę. „Nie nadaję się na sędziego śledczego — pomyślał z ironią — jedyną pretensją, którą mam do tego podławego faceta, jest to, że nie jest ogolony. Gdybym był ministrem kolei, ogłosiłbym rozporządzenie o przymusie codziennego golenia”. „Dziarski powiedział łagodnie: — Już dobrze, już dobrze, panie Siupka, koniec na dzisiaj. Wezwiemy pana jeszcze tu do nas. Sierżancie, proszę wyprowadzić obywatela Siupkę. — Maciejak wstał od maszyny, Siupka ukłonił się kilkakrotnie, po czym obydwaj wyszli. Za chwilę wrócił Maciejak. — Stała opieka — rzekł Dziarski do Maciejaka — niech mu pan przydzieli dwóch ludzi i niech go pilnują. Niech sprawdzą jego kartotekę w biurze personalnym dyrekcji okręgowej węzła warszawskiego. — Na kiedy go wezwać ponownie? — spytał Maciejak.

— Nie będziemy go wzywać — uśmiechnął się Dziarski — nie ma potrzeby. Jeśli mówił prawdę, nic nowego już nie wniesie. Jeśli nie mówił, trzeba go będzie tylko uchronić przed przykrymi skutkami kłamstwa. Nas, w gruncie rzeczy, interesuje w drugim wypadku jedno: w czyim interesie i na czyje zlecenie kłamał? Sierżancie, zorganizujecie tę opiekę, proszę. — Sierżant Maciejak wyszedł z pokoju. — Ufff. — odetchnął głęboko Dziarski i spojrzał na Kolankę opartego o okno i palącego chciwie papierosa. Twarz dziennikarza płonęła. — Poruczniku! — zawołał — niech to diabli! Przecież on mówił rewelacyjne rzeczy, ten Siupka! — Tak — przyznał spokojnie Dziarski — wręcz sensacyjne. I dlatego proponuję, żeby pan o nich napisał. Tym razem będzie to leżało w interesie pańskiego. ulubieńca — Dziarski uśmiechnął się porozumiewawczo — niech pan posłucha: pierwsza część zeznań Siupki była raczej prawdziwa. Wynika z niej, że człowiek w meloniku i człowiek o białych oczach to jednak dwie różne osoby. Na razie jest to najnowszy wątek w tej zawiłej historii. Inna rzecz, że myśląc logicznie, możemy dojść do wniosku, iż człowiek w meloniku jest jakoś związany z człowiekiem o białych oczach. Już drugi raz pojawiają się obok siebie w ważnych wypadkach. Może jest jego sprzymierzeńcem.

— Ale takim sprzymierzeńcem, o którym człowiek o białych oczach nic nie wie. — zawołał Kolanko, tknięty nagłą intuicją. Chciał dodać: „takim jak ja”, lecz uznał, że nawet przymierze nie uzasadnia takiej szczerości. — Możliwe — rzekł z namysłem Dziarski i uśmiechnął się. — Instynkt dziennikarski podsuwa panu, być może, właściwe wyjaśnienie. Jest to, oczywiście, zupełnie ciemny punkt w tej sprawił. Natomiast nagła wolta Siupki przedstawia się łatwiej, istnieje kilka ewentualności, które mogą ją wyjaśnić. Sądzę, że znakomitym odczynnikiem, pomocnym przy ich badaniu, okazałaby się wiadomość w „Expressie Wieczornym” o śmierci Mechcińskiego, podana w ostrym sosie sensacji. — Ale w jakiej wersji? — spytał z podnieceniem Kolanko. — W pierwszej czy drugiej? — Dziarski uśmiechnął się, pokrywając napięcie, jak przy trudnych pertraktacjach. — W drugiej — rzekł, zapalając długo papierosa z pochyloną w dół twarzą. — Widzi pan — Dziarski uniósł gładkie, opanowane oblicze ku Kolance — nagły zwrot Siupki jest czymś mocno podejrzanym. Osobiście skłaniam się ku przekonaniu, że pierwsza wersja jest prawdziwa. — Zwycięstwo! — rzekł z cichym triumfem Kolanko — a więc po raz pierwszy ustawia się pan po stronie człowieka o białych oczach? To wielki sukces, poruczniku. — Ale dość płynny — rzekł zimno i ostrożnie Dziarski. — Moje osobiste przekonania nie mają na razie żadnego waloru prawnego. Na razie człowiek o białych oczach, zły człowiek, jak go nazwał nasz przyjaciel Siupka, jest osobą działającą poza prawem i wbrew prawu i obowiązkiem moim jest aresztować go przy pierwszej okazji. — Nie rozumiem — rzekł Kolanko — dlaczego tedy każe mi pan obciążać go dodatkowo i pisać o nim oczerniające artykuły, oskarżając go o morderstwo?

— Aby go ostrzec — rzekł chłodno Dziarski oglądając swe paznokcie — przed grożącym mu niebezpieczeństwem. — Nie! — zdumiał się przeogromnie Kolanko. — niech pan da spokój! Wydaje mi się, że posuwa pan swą nagłą szlachetność zbyt daleko! Namawia mnie pan, bym go ostrzegł przed panem? W taki sposób? Nie bądźmy dziećmi, poruczniku! Przecież on nie zabił Mechcińskiego! — zawołał Kolanko kłótliwie — sam pan w to wierzy. — Wierzę — rzekł Dziarski — lecz bez podstawy śledczej. Podstawą śledczą są dzisiejsze zeznania Siupki, zbudowane zresztą beż logicznego błędu. Znamy dobrze fakty tego typu morderstw na podmiejskich liniach warszawskiego węzła, śmierć Mechcińskiego jest w pewnym sensie zjawiskiem typowym. Już niejednokrotnie pijackie awantury i bójki w pociągach elektrycznych kończyły się wrzuceniem ofiary napaści pod koła. — Należy zatem przyjąć — rzekł Kolanko z zimną zawziętością — że komuś zależy bardzo na tym, aby na człowieka o białych oczach padło posądzenie o morderstwo. — Arcysłusznie — rzekł z uznaniem Dziarski. — Nareszcie zrozumieliśmy się. — Aha — przyznał Kolanko — artykuł w „Expressie” zostanie zatem opublikowany. Sam pan jednak rozumie, że skoro informujemy opinię publiczną po raz pierwszy o tym człowieku, nie możemy od razu ustawić go w złym świetle, ukazać jako ohydnego mordercę kolejowego. Musimy w jakiś sposób ujawnić prawdziwą naturę jego czynów, ostrożnie, bez popadania w dziennikarski romantyzm, jak pan to nazywa, poruczniku, a!e uczciwie, zgodnie z prawdziwym stanem rzeczy. — Rozumuje pan po dziennikarsku — rzekł Dziarski. — Ostatecznie ważne jest to, co my tu wiemy i myślimy, a nie to, co zostało wydrukowane w gazecie. Prasa jest w tym wypadku jedynie środkiem taktycznym. — Brak panu odpowiedzialności za drukowane słowo — rzekł Kolanko, tłumiąc zbyt wyraźną niechęć w głosie. — My, dziennikarze, mamy ją. Jest ona prawem naszego zawodu. I dlatego mogę napisać zgodnie z prawdą lub wcale. — Co będzie się równało wyrokowi śmierci na Józefa Siupkę — uśmiechnął się łagodnie Dziarski — skoro bowiem przyszło nam do głowy, że Siupka zaryzykował zmianę zeznań z czyjegoś polecenia, znaczy to, że działa pod przymusem lub terrorem. Artykuł, anulujący te wysiłki sterroryzowanego Siupki, będzie hasłem do działania dla tych, którzy go do tego zmusili: spróbują zabić Siupkę tak czy inaczej, aby siać nowe podejrzenia albo by pozbyć się niewygodnego świadka ich machinacji. Sprawy, jak widać, są poważne i zazębiają się o gwałtowną śmierć. Postaramy się ochronić tego faceta, ale, wie pan, nie należy to do rzeczy prostych. Natomiast artykuł obciążający złego człowieka będzie ułaskawieniem dla Siupki, który spełnił nałożone nań zadanie. — Kolanko tarł sobie czoło z wysiłkiem: czuł zamęt w głowie i znużenie, tak charakterystyczne dla reportera, który nazbierał mnóstwo materiału, rozsiekał obce sobie zagadnienie na nieskończoność wątków i przyczynkowych informacji i chodzi z tym chaosem w myślach, dopóki nie zbierze wszystkiego w klarowny ciąg rozumowania na papierze: poza tym ustępował wyraźnie na tym polu śledczej, wytrenowanej dociekliwości Dziarskiemu. I nagle olśniła go pewna myśl. — Zgoda! — zawołał — opublikuję to według pana recepty, poruczniku. Przekonał mnie pan. — Dziarski spojrzał nań w sposób wysoce podejrzliwy.,W tym coś jest — pomyślał — w nagłej zgodzie tego dziennikarskiego cwaniaka. Jaki on może mieć w tym cel?” — Boję się — rzekł dyplomatycznie Dziarski — że nasz sojusz jest w tej chwili poważnie zagrożony. Nie wiem tylko dobrze, dzięki czemu. Mówi mi to intuicja. — Skądże znowu — rzekł beztrosko Kolanko. — Intuicja pana zawodzi. Moja jest lepsza i mówi mi, że rozstajemy się w cudownej harmonii. Jak nigdy! — „Ach, ty mądralo — myślał przy tym Kolanko — wpierw zjem własny krawat, niż uwierzę w twoje dobre intencje”. — Swoją drogą — rzekł Kolanko, zapalając ze smakiem papierosa — ten Siupka wymyślił świetny slogan do takiego artykułu: ZŁY człowiek. Pycha. — Czy wymyślił — mruknął Dziarski — o tym się jeszcze przekonamy. — Aha — rzek! Kolanko żegnając się — jeszcze coś — wziął z biurka maszynopis z pierwszego zeznania Siupki. — Kto to jest, czy co to jest „Kudłaty”? — Dziarski spojrzał nań bystro. — To jest nazwisko albo pseudonim pewnej na wpół mitycznej postaci — rzekł poważnie. — Jednego z najgroźniejszych hersztów przestępczego świata Warszawy. Wiemy o nim niewiele, taktem jest zresztą, że facet nie popełnił konkretnej zbrodni i trudno byłoby oskarżyć go o coś innego, jak o przemożne wpływy w warszawskim rynsztoku. Być może jest to po prostu potężny paser. — Być może — uśmiechnął się Kolanko — warto by się było zastanowić nad tym, co łączyło chuligana Mechcińskiego, typowego warszawskiego desperado, z takim Kudłatym? I za co ten ostatni miał płacić? Czyżby za usunięcie człowieka o białych oczach? Oto, nad czym należy pomyśleć.

To mówiąc włożył na tył głowy kapelusz i opuścił gabinet, kiwając Dziarskiemu przyjaźnie dłonią. Dziarski nie odwzajemnił tej drobnej serdeczności. Ogarnął go naraz lekki niepokój.


„Ten Dziarski.” — rozmyślał Kolanko idąc wolno Trasa. W-Z. Minął poradziwiłłowski, hełmiasty pałacyk, przy którym ustawione były zranione przez wojnę rzeźby. „Ten Dziarski — pomyślał ze złością, albowiem mimo wszystko lubił energiczną, chuderlawą twarz porucznika. — Zupełnie zapomniałem, że jest filatelistą. Filateliści, jak się raz uprą, by zdobyć jakiś okaz, to koniec. Ciekawym, jak by się zachował, gdyby przypadkiem ZŁY człowiek, jak chętnie go odtąd, za Siupką, będzie nazywać — wpadł w jego ręce?” Uśmiechnął się znowu sam do siebie; nieliczni przechodnie patrzyli z sympatią na wysokiego, modnie ubranego mężczyznę, stojącego z rękami w kieszeniach i w zsuniętym na ciemię kapeluszu w promieniach majowego słońca i uśmiechającego się do przeobrażonych w ministerstwa pałaców magnackich. „A cóż to będzie za śliczne miasto kiedyś. — pomyślał z zadowoleniem skrzętnego kupca, któremu każdy rok przynosi rozszerzenie zysków. — Wobec tego trzeba napisać ten artykuł, o który prosił pan porucznik MicHal Dziarski, pełnomocnik rządu do spraw chuligaństwa”. — Czuł się jakoś zobowiązanym przez to nowe piękno, czuł, że jest winien coś z siebie temu bogactwu, narastającemu wokoło. „Czuję się dłużnikiem w tej chwili i w tym miejscu” — pomyślał i uśmiechnął się najprawdziwszym uśmiechem redaktora Edwina Kolanki — uśmiechem trochę gorzkim, trochę sceptycznym, trochę ironicznym, a trochę złośliwym.


Na MDM-ie tłumy gromadziły się przy megafonach, nadających meldunki z trasy wyścigu. Spiker rzucał w ciżbę podnieconym głosem krótki komunikat, po czym zapowiadał muzykę. Kolanko przystanął na skraju zbiegowiska, przy jakimś tęgim facecie w milanezowej koszuli pomarańczowego koloru; facet miał oblicze w kształcie gruszki, trzymał w ręku butelkę z lemoniadą, pocił się niemiłosiernie i denerwował. Spiker doniósł: —.wraz z otrzymaniem nowych meldunków z trasy podamy je natychmiast. Tymczasem nadajemy muzykę. Andante z sonaty „Księżycowej” Beethovena. Gra Lorenzo. — Andante. Beethoven. — skrzywił się męczeńsko gruby facet — a tam Królak się morduje na szosie. — Kolanko pokiwał głową ze zrozumieniem. Sam czekał niecierpliwie na coraz to nowe wiadomości: w tych dniach rzecz najłapczywiej w Warszawie pożądaną. Wyścig kolarski Warszawa-Berlin-Praga wżarł się na dobre w obyczajowość tych miast. W dniu startu lub finiszu warszawskie ulice objęte trasą przejazdu mają w sobie coś z ducha krucjaty: ogromne tłumy podnieconych, biegnących, odświętnie odzianych ludzi żądne są podziwu dla sportowej wielkości, gotowe są za nią płacić zgniecionymi klatkami piersiowymi, połamanymi żebrami i zniszczonym doszczętnie obuwiem. Kolanko nie mógł w tych dniach oprzeć się nienaturalnemu podnieceniu, ogarniającemu go od chwili rannego przebudzenia aż do wieczornego chłodu poduszki. Nie przepadał specjalnie za kolarstwem, lecz w tych dniach pędzący po szosie rower z wygiętą w kabłąk sylwetką kolarza usuwał w cień wszystkie inne sprawy chwili bieżącej.

Było jakieś tchnienie chwały i heroizmu w tym wyścigu, od pierwszej chwili wejścia kolorowych sylwetek kolarzy na start, gdy rozentuzjazmowany stadion pozdrawiał ogromnym krzykiem pierwsze dotknięcia pedału na skraju dwóch tysięcy kilometrów obezwładniającego znużenia lędźwi i rąk, to pierwsze pochylenie się nad kierownicą, które tam, na szosie, zadręczy później kark i zasnuje oczy mgłą wyczerpania. Już chwilę roześmiane twarze nad barwistymi koszulkami stwardnieją w walce, pokryją się potem, zmęczeniem, bólem: tam, na trasie, twarze te zróżnicują się na mądre i przyjazne, samolubne i małoduszne; lecz tu, teraz w tym ogromnym wrzasku, oznaczającym wielkie wzruszenie tłumu, zawodnicy wiedzą, że moment jest wzniosły i dotyczy ich wszystkich bez wyjątku. Cały sztafaż zainteresowania wyścigiem: radio i film, fotoreporterzy i prasa, sędziowie i działacze sportowi, trenerzy o twarzach weteranów, pomarszczonych i ogorzałych, poetyka kolarskich strojów i kryć głowy, czapek, czapeczek, emblematów, wiatrówek, napisów na skórzanych bluzach, petek, dresów, chustek, szalików, swetrów — wszystko to razem składa się na potężną, kolarską symfonię, którą Warszawa rozbrzmiewa w dni startu lub finiszu.

Andante z sonaty „Księżycowej” doprowadzało w tych warunkach do rozpaczy. Kolanko ruszył przez gęsty tłum ku Wilczej. Zaczynało się: sobotnie popołudnie — najprzyjemniejsza chwila tygodnia. Zewsząd; wysypywały się na MDM zastępy wychodzących z pracy ludzi; witały ich intrygująca perspektywa zakupów i przyrzeczenie niedzielnego odpoczynku, wiszące w ciepłym powietrzu.


O, fryzjerzy warszawscy!

Jakże wspaniale wyglądają na was czyste, białe kitle, które tak rzadko nosicie.. Jak drogocenne kapłaństwo dzierżycie w pachnących vegetalem i wodą kwiatową dłoniach dar przywracania ludziom sympatii i dla samych siebie! Krzepicie wątpiących, którym zbrzydła własna powierzchowność, a więc ludzi głęboko nieszczęśliwych! Jakże różni jesteście od swego sewilskiego protoplasty i patrona, Figara! Figaro posiadł sztukę zabawiania przy goleniu rozmową, opowiadając o tym, co interesowało jego klientów. Wy, warszawscy fryzjerzy, mówicie przy goleniu wyłącznie o tym, co was interesuje, albo nie mówicie nic, okazując szczerą dla golonego pogardę. Może dlatego uważam was za bardziej interesujących.

Nie znaczy to, że jestem waszym bezkrytycznym chwalcą. Nie znoszę waszej brutalnej obojętności, natomiast cenię waszą obmierzłą grzeczność, tak zdawkową, że aż otwarcie impertynencką. Nade wszystko zaś wielbię wasze zakłady fryzjerskie, eleganckie, ubogie, komfortowe i nędz — pełne przegródek z matowego szkła, wieszaków, luster, metalowych mydelniczek, nożyc, brzytew, rogowych grzebieni i miękkich miotełek błyszczącej rączce. Wszystkie jednakowo nazywane salonami. Wszystkie jednakowo poważane przez małe dzieci, obawiające się, a zarazem pożądające waszych rytualnych, gestów przy strzyżeniu z grzywką, na polkę, na jeża lub z przedziałkiem.

Jesteście fachem prastarym, niegdyś skoligaconym z medycyną, teraz podupadłym. Dlatego piastujecie w swych cechowych tabernakulach jakieś trudne mądrości, głęboką wiedzę, wyrosłą na wielowiekowych kontaktach z ludzką próżnością.


Kolanko szedł Wilczą i zastanawiał się nad potęgą przyzwyczajenia, które z drugiego krańca miasta pcha go w fotel fryzjera Mefistofelesa Dziury. Strzygł się u niego przez ostatnie osiem lat i nie było takiej siły, która zmusiłaby go do zmiany tego stanu rzeczy. Dziura był człowiekiem poważnym i przyzwoitym, jąkał się, to prawda, ale też i nie miał żadnych ambicji błyszczenia wymową. Według metryki nosił, dwa imiona: Antoni i Karol, nikt jednak o nich nie wiedział i rozległe dorzecze przecznic pomiędzy ulicą Marszałkowską a Mokotowską znało go wyłącznie pod imieniem Mefistofelesa. Stało się tak za sprawą pewnego dyrektora działu w Polskim Radio, zamieszkałego w tej samej kamienicy, w której mieścił się zakład fryzjerski Dziury. Ten dyrektor, szpakowaty okularnik o twarzy wytrawnego szydercy, znany figlarz i dowcipniś, obserwując kiedyś Dziurę pochylonego uwodzicielsko nad opracowywaną głową klienta, zawołał: i — Toż to czysty Mefisto, jak własną żonę kocham! — I od tej chwili Antoni Karol zmienił się na wieczność w Mefistofelesa. Przyznać trzeba, że imię to zawierało w odniesieniu do Dziury jakąś trafność i Dziura, tańczący wokół siedzącego twarzą do zwierciadła klienta, to wymachujący rozcapierzonymi, zbrojnymi w grzebień i nożyczki ramionami, to szepczący coś do ucha strzyżonego, przypominał odległe wielkiego wysłannika piekieł. Szczupła twarz o wystającym nosie i trochę zagadkowy uśmiech, będący w istocie wynikiem powściągliwej nieśmiałości, wzmagały, rzecz jasna, wrażenie demoniczności.

Kolanko wszedł przez otwarte na oścież drzwi do niewielkiego pomieszczenia, zasobnego w meblową kasę i rytualną przegrodę z chropawego szkła. Na okrągłych stołkach siedzieli czekający klienci, przy sterczącej z białego prześcieradła głowie uwijał się młodociany pomocnik Dziury imieniem Mieciek. Dziura stał przy pustym fotelu, składając starannie czyste prześcieradło w kostkę; czynił to z tak smutnym wyrazem twarzy, że zmusił tym Kolankę do szczególnej uwagi.

— Długo trzeba będzie czekać na pana, panie Mefisto? — spytał Kolanko, obrzucając niechętnym spojrzeniem czekających. — Długo — rzekł Mefistofeles Dziura — do poniedziałku. Muszę wyjść. Ważne sprawy. Mieciek pana ostrzyże, jeśli pan chce koniecznie dzisiaj. — Mogę poczekać — rzekł Kolanko pojednawczo; w gruncie rzeczy przyjął to z ulgą, nie chciało mu się bowiem gnieść strzyżeniem kołnierzyka koszuli w sobotnie popołudnie. Natomiast zdziwiła go nie spotykana dotąd opryskliwość Dziury oraz fakt, że się nie jąkał. „Musi być czymś bardzo zdenerwowany” — pomyślał Kolanko; wieloletnia znajomość z fryzjerem nauczyła go bowiem, że Mefistofeles, w przeciwieństwie do większości jąkałów, zacinał się wyłącznie w chwilach wygodnego spokoju i dobrego samopoczucia, natomiast gdy popadał w podniecenie, mówił wyjątkowo płynnie. Kolanko spojrzał z odrazą na Miećka, który wyszarpywał maszynką włosy swej ofierze, wysunąwszy z pilnością język. — Ogolić? — spytał twardo Mieciek, skończywszy strzyżenie. — Na obliczu spętanego białym prześcieradłem faceta odbiła się ślepa panika, która ustąpiła jednak bezbrzeżnej rezygnacji. — Sobota wieczór. — szepnął facet zbolałym głosem — trudno. Gol pan! — Mieciek szybko wsypał proszek do mydelniczki, po czym z sadystycznym uśmiechem zaczął wecować brzytwę. — Wychodzi pan? — spytał Kolanko Mefistofelesa. Dziura pokiwał głową ruchem człowieka błądzącego myślami w zaświatach i rzekł: — Wychodzę. — Zdjął fartuch, włożył marynarkę z grubego samodziału w szaro — czarną kaszkę, rzucił Miećkowi: — Nie zamykaj interesu, póki nie przyjdę — i wyszedł za Kolanka.

Szli ulicą Kruczą, pustawą o tej porze; po wschodniej stronie wznosił się ciąg wielkich, jasnych biurowców. Panował tu niewielki ruch pojazdów, szybkie trolejbusy sunęły cicho i rzadko szeroką jezdnią. Na takiej ulicy odbywają się wieczorami ważkie rozmowy lub spacery nie wymagające słów, za to żądne mrocznego, spokojnego tła opustoszałych urzędów i instytucji. Wielka, flegmatyczna architektura na takich ulicach tuli do swego łona jak odległy, wysokopienny las — w portykach, załomach, na tarasowych schodach daje schronienie poważnym wymianom myśli i nieśmiałym pocałunkom. Ulica Krucza sprzed wojny, minoderyjna i drobnomieszczańska, była ongiś ulicą modystek i knajp. Obecnie zmieniła krańcowo charakter i zmiany takie są w dziejach ulic najzupełniej bezwiedne.

Kolanko szedł obok Mefista, patrząc nań z ukosa. Po dłuższym milczeniu spytał: — Stało się coś, panie Mefisto? Taki pan dziś dziwny, zdenerwowany. — Dziura milczał, jego młoda, a zarazem dojrzała twarz nie wyrażała nic. — Nic się nie stało — rzekł wreszcie dość niegrzecznie. Z chwilą gdy wymawiał te słowa, kąciki ust i wyraz oczu, mimo kurczowych wysiłków, dały obraz tak dręczącego samopoczucia, że Kolanko wiedział od razu o wszystkim. „Biedny chłopcze — pomyślał z troską, lecz nie bez złośliwej satysfakcji, jaką odczuwał zawsze na widok tragedii miłosnych innych mężczyzn — stało się. I ja wiem dobrze, co się stało. Nie potrafisz tego ukryć, żaden z nas nie potrafi tego ukryć, pociesz się. Tylko kobiety potrafią ukrywać te rzeczy, bo są od nas grubo silniejsze.” I znów szli w milczeniu, wreszcie Kolanko, zapominając o długiej przerwie, rzekł niezręcznie: — To dobrze, że się nic nie stało. Bo zmartwiłem się, widząc pana minę. — I znów rozmowa weszła w impas;. Kolanko nawiązał do tego, o czym lepiej nie mówić i co zostało wyrzucone z rozmowy przez bolesne kłamstwo Mefista. Ale w sytuacjach tego typu wszelkie skłonności są sztuczne i zdezorganizowane, któż bowiem bardziej pragnął rozmowy niż Mefisto, który musiał nakazywać sobie niechęć do mówienia. — Mam kłopoty — rzekł cicho po chwili. — Może mógłbym w czymś panu pomóc? — rzekł taktownie Kolanko. — Wie pan przecież, jak pana lubię, Mefisto. — Nie może mi pan w niczym pomóc — gorzki uśmiech skręcił usta Dziury — nikt nie może mi pomóc, nawet ja sam sobie. Idę na decydującą rozmowę z jedyną kobietą, jaką w życiu kocHalem — rzekł nagle z determinacją, tonem zwierzeń. — Jaką pan kocha — poprawił delikatnie Kolanko. — Tak, kocham — rzekł twardo Mefisto — lecz co z tego? Zachowała się jak ostatnia dziwka, więc idę załatwić sprawę raz na zawsze. — Zachowała się — z pewnością jak prawdziwa kobieta — rzekł z uśmiechem Kolanko — nie wydaje mi się natomiast, żeby z kobietami można było cokolwiek załatwić nieodwołalnie i raz na zawsze. — Trochę nie wiedział, jaką ma przybrać postawę wobec Mefista: kojącą i pocieszającą przy pomocy środków znieczulających, usypiających, zniekształcających rzeczywistość, czy skuteczną w nieszczęściu metodę uzdrawiających cięć i amputacji. W gruncie rzeczy sprawiało mu to szczerą przyjemność, takie grzebanie się w cudzych ranach, przynosiło ulgę, przekonywało o typowości własnego braku szczęścia. Ale do takich myśli redaktor Edwin Kolanko, aczkolwiek szczery sam z sobą aż do cynizmu, wolał się nie przyznawać nawet w chwilach najbardziej skrupulatnych rachunków sumienia. — Dziura — rzekł serdecznie — niech pan będzie mężczyzną. Nie wolno się poddawać takim kłopotom. Są one na to zbyt nagminne. — Nagminne — powtórzył bezmyślnie Mefisto. Coś zadrgało mu niebezpiecznie i płaczliwie w krtani: — Co mi z tego, że nagminne? Chciałem się za miesiąc żenić, dać jej wszystko, wyciągnąć ją z tego jej cholernego życia. Ja jestem spokojny człowiek, ręce bym sobie urobił dla kogoś takiego po to, żeby był dom, dzieci, niedziela jak niedziela, meble jak meble, firanki przyzwoite, zakupy na święta. KocHalem ją. — Kocha ją pan — poprawił znów z uporem Kolanko, po czym dodał ze skrzętnie skrywanym rozczarowaniem: — Niech mi pan wierzy, to się na pewne dobrze skończy. — Myśli pan? — skrzętnie skrywana nadzieja zabłysła w głosie i w spojrzeniu Mefista — nie, nie! — zawołał. — Idę teraz załatwić sprawę. Nieodwołalnie. Umówiłem się z nią w „Szwajcarskiej”. Na pewno — rzekł z melancholijnym doświadczeniem Kolanko — na pewno się dobrze skończy, zobaczy pan. Bo pan tego chce za wszelką cenę. — Nigdy w życiu! — krzyknął Dziura — wcale nie chcę! A jakbym nawet, chciał, to nie mogę! Są granice! Ja jestem poważny człowiek. Złapię za kok, napalantuję i wyrzucę wont! No, bo czy można inaczej? Znalazła sobie młodego chłopaka i lata za nim jak kot z pęcherzem, jestem człowiek poważny, sam pan rozumie, prawda? Ślub, małżeństwo, rodzina, te rzeczy z największą chęcią, bo ją kocHalem. — Bo ją pan kocha — poprawił Kolanko.

— Kocham, kocham. A jeśli nawet, to co, panie redaktorze? Co robić? — załamał się kompletnie Dziura. — Która godzina? — zawołał z nagłym przestrachem — żebym się tylko nie spóźnił! — Wpół do czwartej — rzekł Kolanko. — Idę — rzekł stanowczo Mefisto. — Muszę być parę minut przedtem, prawda? — Prawda — westchnął: Kolanko — odprowadzę pana. Idę w tamtą stronę.

Skręcili w Nowogrodzką i podeszli pod „Szwajcarską”. Trwało to pięć minut. — Mam jeszcze trochę czasu, podejdę z panem do rogu — rzekł niepewnie Dziura. Widać było, że obawia się samotności i nerwowego wyczekiwania przy stoliku. — Niech pan zajrzy do kawiarni — i rzekł z ironią Kolanko. — Może ona już czeka na pana. — Mefisto nie pojął kpiny: wszedł do kawiarni i wyszedł po chwili. — Nie — powiedział, i walcząc rozpaczliwie ze smutkiem, pchającym mu się na twarz. — Chodź my — dodał jak człowiek nie mający zielonego pojęcia o tym, co robi, a zwłaszcza co ma robić. Przeszli parę kroków. — Dalej nie idę — rzekł, wyciągając rękę do Kolanki — wracam. — Kolanko przystanął, by się pożegnać, odwrócił się i krzyknął: — Co panu jest? — Twarz Mefistofelesa Dziury była sina, oczy szkliły się udręką. Kolanko poszedł za jego wzrokiem: — od strony hotelu „Polonia” przechodziła przez jezdnię młoda dziewczyna, nurkująca z pośpiechem w ławicy korzystających z zielonego, sygnału przechodniów. Osiągnąwszy chodnik, na którym stali, ruszyła szybko w Aleje Jerozolimskie. — Która godzina? — szepnął zduszonym głosem Dziura. — Za dziesięć. — rzucił Kolanko. Wystarczyło w tej chwili zanurzyć rękę w tłum: Mefisto uczynił to i dziewczyna przystanęła, zastopowana nagle jego ramieniem. Szybko zwróciła ku niemu swą twarz, która pokryła się pąsem. — Szłaś do „Szwajcarskiej”? — spytał Mefisto bez słowa przywitania. — Taaak. Nieee. Jak się masz. Dzień dobry. — speszyła się dziewczyna. Kolanko ogarnął ją szybkim, taksującym, bezczelnym spojrzeniem: była śliczna. Bezmyślnie użyty róż, szminka do ust i kredka do brwi nie zdołały zniszczyć smagłej świeżości jej cery, przepychu kruczoczarnych włosów, ogromnych, ciemnych oczu i ślicznie skrojonych warg: młodość, zdrowie i uroda biły z tej twarzy wbrew złej kosmetyce, tak jak smukłość bioder, nóg i szyi wymykały się taniej, fałszywej elegancji jej ubioru, składającego się z żorżet owej sukni w duże kwiaty i męskiej marynarki zamiast blezera. — Przecież umówiłaś się teraz ze mną, prawda? — rzekł tragicznie cicho Dziura; był spokojny owym straszliwym spokojem ludzi nieszczęśliwych, którzy długo jeszcze po chwili gromu rozpamiętywać będą swą klęskę. Widać było poza tym, że krępuje go obecność Kolanki. — Widzisz, Karol — powiedziała dziewczyna — ja szłam właśnie. — Zmieszanie ustąpiło na jej twarzy zdecydowanej niechęci, była po prostu zła na ten idiotyczny przypadek, z powodu tego zupełnie niepotrzebnego spotkania. — Trochę w złą stronę szłaś — rzekł z krzywym uśmiechem Mefisto. — „Szwajcarska” jest tam — wskazał. — Miałam się trochę spóźnić — bąkała niechętnie dziewczyna — bo, widzisz, Karol, ja dziś nie mogłam. — Kłamała tak, jak kłamią ludzie, którzy pragną, by ich rozmówcy wiedzieli, że kłamią, i nie mieli o to do nich pretensji. Kolanko uśmiechnął się z uznaniem, ale Mefisto nie znał się na tych rzeczach.

— Kłamiesz! — rzekł groźnie i dopiero gdy dziewczyna nie zaprzeczyła, pojął, że stanął wobec zapory, o której nie wie nic, co oznacza. — Masz przecież dziś wolny dzień, mogłaś wpaść do zakładu, uprzedzić mnie, że nie możesz przyjść, że nie przyjdziesz. — rzekł Mefisto bezradnie i miękko. „Wie, że ona ma wolny dzień. — pomyślał Kolanko. — O takich rzeczach zawsze się wie. Pamięta się wszystko”. Jasne dlań było, że jego obecność męczy Mefista. — Pan pozwoli, panie redaktorze — rzekł wreszcie Dziura ze znużeniem — przedstawię pana, bo tak stoimy. Panna. — Kolanko wyciągnął rękę i rzekł szybko, z pogodnym uśmiechem: — Dzień dobry i do widzenia. Bardzo mi przyjemnie panią poznać, ale wie pan, Mefisto, jak bardzo się śpieszę. A więc tymczasem, żegnam państwa. — Dziewczyna spojrzała nań tak obojętnie, jak patrzy się na drzewo, łyżkę do butów lub nie dojedzony kartofel. „Tak patrzą kobiety zakochane bez ratunku — pomyślał Kolanko. — Biedny Mefistofeles…” Skłonił się raz jeszcze i odszedł szybko w kierunku Brackiej. Po chwili przystanął, obejrzał się za siebie: stali tam jeszcze przed wysypaną konwalią i fiołkami wystawą kwiaciarni, po czym odwrócili się i poszli w stronę „Szwajcarskiej” — dziewczyna z ostentacyjną, martwą obojętnością, Mefistofeles Dziura pochylony, złamany. Była jednak w nieszczęsnej postawie Dziury jakaś ledwie uchwytna nutka nikczemnej radości, gdy ujmował pod ramię dziewczynę, prowadząc ją tak, jakby się obawiał ucieczki, było w tym geście jakieś taniutkie, upokarzające zadowolenie. „Biedny Mefisto — pomyślał Kolanko — biedny prawdziwy mężczyzno! Dostałeś kopniaka prosto między oczy i cieszysz się, że będziesz mógł — przez parę chwil porozmawiać o tym kopniaku przy stoliku w «Szwajcarskiej» z tą, która cię tak zaprawiła brudnym, kobiecym pantoflem.” Myśląc tak czuł, jak rumieniec wstydu pali mu twarz. Nie śmiał w tej chwili pomyśleć o sobie ani niczego sobie przypominać.

Przeszedł Alejami Jerozolimskimi obok metalowo — szklanej ściany Centralnego Domu Towarowego, w którego wejściach pracowały pompy ssąco-tłoczące potoki ludzkie. „Pełny sezon wiosenny — pomyślał z uznaniem — wszyscy kupują nowe krawaty i nowe wózki dziecinne, materiały na bluzki i kosmetyki.” Przystawał z uwagą przed wystawami sklepów z artykułami elektrotechnicznymi, aczkolwiek nie potrafił odróżnić akumulatora od baterii; oglądał długo witryny księgarń, na których leżały najmniej obchodzące go wydawnictwa z zakresu zootechniki, geodezji i leczenia cukrzycy; sprawdził zainteresowaniem w „Orbisie” ceny biletów do Działdowa, gdzie nigdy nie był i dokąd nie śniło mu się jechać, oraz dowiedział się o koszta pobytu w pensjonacie w Szczyrku, o którym nie miał pojęcia, gdzie leży; następnie zastanawiał się powoli nad nowym typem smoczków i przyborami z bakelitu o enigmatycznym przeznaczeniu, jakie prezentował przemysł terenowy w oknach luksusowego magazynu. W ten sposób osiągnął skrzyżowanie Nowego Światu i Alei. Niewysoka ulica stanowiła o tej porze corso Warszawy. Na poziomie chodników była tu współczesność: sklepy, kawiarnie, asfalt jezdni, autobusy j ożywiony tłum; lecz już od pierwszego piętra unosił się romantyczny, dworkowy czar z lat Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego. Obok przesuwały się korowody młodych kobiet w modnych spódniczkach i obcisłych bluzkach. Uwagę przyciągały krótko; obcięte, niesforne, kunsztownie zmierzwione, ze znawstwem odgarnięte do tyłu palcami włosy, różnobarwne wdzianka, płaskie pantofle niemal pozbawione obcasa. Z rozbawieniem tropił szczególnie pantofle, mówiły mu one wszystko o przechodzącej obok dziewczynie, o jej fantazji i zaradności, którymi pokrywa brak pieniędzy na naprawdę eleganckie obuwie, kupując zwykłe tenisówki, przycinając je nożyczkami według upragnionego, modnego wzoru, farbując je z trudem na czarno w naiwnym przekonaniu, że czerń pokryje ich taniość. No i owe tanie koszyczki i kobiałki, plecionki i łubianki, które stanowiły wielki triumf warszawskiego wdzięku; wyparły one drogie torebki ze skóry, obdarzając sylwetkę warszawskiej midinetki czy studentki nie nadającą się do podrobienia oryginalnością i urokiem, przewrotną kokieterią miejską, przenoszącą akcesoria leśnych sielanek i grzybobrań na zakurzone, stołeczne ulice. Kolanko zsunął kapelusz na tył głowy, włożył ręce w kieszenie i szedł wolno, zanurzony po uszy w warszawską żywotność; uśmiecHal się nie bez złośliwości na widok rozrosłych chłopaków w kolorowych, bawełnianych olimpijkach ze zgrabnie wszytym trójkątem pod szerokim kołnierzykiem — te koszulki stały się uniformem męskiej młodzieży Warszawy w tym maju; wsłuchiwał się w gorzkie utyskiwania na przepełnione autobusy i kolejki w owocarniach; interesował się wszystkim, współczuł i drwił, albowiem Nowy Świat dostarczał mu kalejdoskopowo pożywki dla tysiąca błyskawicznie po sobie następujących uczuć i doznań. Pod ścianami Chmielnej stali sprzedawcy rzodkiewek i szczypiorku z butelkami zwykłej wody w rękach, którą spryskiwali co chwila towar dla przywrócenia mu świeżego wyglądu. Ucieszył się na widok uszminkowanej kobiety w perkalowej chustce na głowie i z papierosem w wargach, spoza którego dobywało się schrypłe wołanie: — Do rzodkiewek! do rzodkiewek! Duże jak róże! Duże jak róże!..

Za Chmielną tłum przerzedzał się, wczesne sobotnie popołudnie jest ostatecznie porą pierwszego oddechu po całotygodniowej pracy, zaczerpnięcia tchu przed sobotnim wieczorem i niedzielnym rankiem; rozkoszny smak tego popołudnia umieją w pełni ocenić ci tylko, którzy przeznaczają je na leniwy, żadnym pośpiechem nie skracany prysznic i wygodne wyciągnięcie się na czymś poziomym i miękkim wśród stosu czasopism ilustrowanych, markujących koniec tygodnia. Kolanko szedł wolno, coraz wolniej, coraz, mniej pewnie. Przystanął przed stoiskiem loterii książkowej i kupił parę losów; żaden z nich nie wygrał. Nowy Świat pustoszał coraz bardziej, coraz mniej pojazdów tłoczyło się na jezdni, służbowe auta wracały do służbowych garaży przed niedzielnymi wycieczkami, coraz mniej ludzi szło chodnikami w popołudniowym, wiosennym słońcu. „Ludzie wracają do domów.” — pomyślał zmartwiony. Przystanął przed antykwariatem „Desy” i oglądał pożądliwie stare meble, drogą porcelanę, szkło, starą broń, obrazy, cynowe dzbany, brązowe zegary i lichtarze. „Kupowałbym — szepnął w duchu — gdybym miał dom.” Odwrócił się ku zalanej słońcem i błękitem nieba ulicy i wszystko wydało mu się jeszcze smutniejsze niż przed chwilą, coraz mniej samochodów, coraz mniej przechodniów. Zmartwienie stało się coraz dotkliwsze. „Ulice pustoszeją w sobotę o tej porze — myślał. — Ludzie śpieszą do swych rodzin. Dostają od żon szklankę zimnego kompotu, a od dzieci gorące uśmiechy i głupiutkie, kochane okrzyki.” Przeszedł kilkanaście kroków i zastanowił się: „Właściwie. dokąd ja idę? Przecież i tak nie mam nic do roboty. Przed siebie?” Chciał zawrócić i pójść do domu. „Do domu? Przecież ja nie mam domu. Mam tylko gdzie spać, przestrzeń, w której stoi moje łóżko, leżą moje książki, urządzenie w którym mogę się umyć i ogolić. To wszystko”. Przechodził obok „Delikatesów”, zdecydowanym ruchem „wszedł do pełnego luster, zapachów i kolorów wielkiego magazynu. Misterne obeliski słodyczy, kosze owoców, baterie butelek, sterty biało — różowej szynki, kopce żółtych serów, zasieki słoików z dżemem i marynatami, zmieszana woń cytryn, kakao, wędlin, czekolady, egzotyczne etykiety puszek z oliwą, z sardynkami i ananasem — wszystko to radowało zmysły, przyrzekało jakiś codzienny, całkiem dostępny epikureizm, na glebie którego rosną miłe i zabawne roślinki niedużych zadowoleń. „Dla kogo? — pomyślał Kolanko — i tak nie mam dla kogo. Kolację zjem w klubie.” Przez chwilę gapił się bezmyślnie na stare druki w księgarni, potem oglądał długo serwisy stołowe na sześć osób w sklepie z zastawą stołową. Przystanął na rogu Świętokrzyskiej i czekał na przejście, lecz drugi już żółty i zielony sygnał zapalał się znacząc wolną drogę, a on stał i stał, w kapeluszu zsuniętym na tył głowy, doskonale ubrany w drogie, modne wełny i kolory, przystojny mężczyzna, zdałoby się pewny siebie i zadowolony z siebie. Nikt z nielicznych przechodniów nie mógł dostrzec strużki potu płynącej mu z czoła, nikt nie mógł rozeznać, że strużka ta oznacza strach. Strach przed sobotnim majowym popołudniem, strach przed jutrzejszym, niedzielnym rankiem, takim samym jak to popołudnie — pustym, samotnym. „Najgorsze są pogodne niedziele. — pomyślał bez sił do walki — puste, piękne, słoneczne niedzielne poranki, wiosenne i letnie, kiedy nie ma z kim pójść w aleje ani na plażę”. Znał dobrze od lat czerwcowe i lipcowe świąteczne przedpołudnia opalonego, silnego mężczyzny, wędrującego Wałem Miedzeszyńskim na samotne leżaki, w samotność ożywionej plaży, w samotne gorąco letniego, rozpalonego dnia.

Minął pomnik Kopernika i wszedł w Krakowskie Przedmieście. Kościół św. Krzyża o odnowionej fasadzie, rozległej i surowej, i pełna prostoty starodawność narożnika ulicy Traugutta stwarzały tu nowe nastroje. Jednocześnie ulica ożywiała się: coraz więcej młodych, wesołych i rozHałasowanych postaci wysypywało się z bram Uniwersytetu, z domu Zrzeszenia Studentów Polskich. Na wysokim krawężniku przed Akademią Sztuk Pięknych siedziała grupa młodych plastyków, Kolanko nie mógł powstrzymać uśmiechu na ich widok: chłopcy i dziewczęta obejmowali oburącz wysoko uniesione kolana i demonstrowali tak olśniewające i nieoczekiwane kolory pasiastych skarpetek, że sama radość biła od ich kończyn. Ubrani byli w brudne, poplamione niezliczonymi zygzakami farby i gliny granatowe i białe fartuchy, pełne napisów i śmiesznych symboli, z czerwono — żółtych bawełnianych koszul wyłaniały się mocne, opalone ramiona i fantazyjne, związane na szyjach zielone i granatowe chustki; pod czarnymi pulowerkami rysowały się młode, dziewczęce piersi, białe zęby błyskały w niemądrym, szczęśliwym uśmiechu, szczupłe, młodziutkie twarze płonęły jaskrawą, intensywną radością chwili. Palili papierosy, gryźli pestki, pili wodę sodową, kłócili się i zaczepiali przechodzących dowcipnymi uwagami, za które nie można się było gniewać. Wyglądali tak wspaniale, że coś się przełamało w mrocznym smutku Kolanki i chylące się ku zachodowi słońce majowego, sobotniego popołudnia wtargnęło z wesołymi okrzykami do jego duszy. I naraz uprzytomnił sobie, co ma do roboty. „Ależ jasne! — wykrzyknął niemal — trzeba przecież napisać ten artykuł o człowieku ZŁYM, jak go nazywa porucznik Dziarski. I to tak napisać, jak tego chce obywatel pełnomocnik rządu do zwalczania chuligaństwa. A co najważniejsze, jak ja tego chcę”. Przypomniał sobie widziany dawno temu film, rozpoczynający się od sceny, w której autor scenariusza siada W kawiarni, by napisać swój scenariusz: siada przy stoliku, zamawia kawę, prosi kelnera o kałamarz, papier i pióro, po czym.

— Kawiarnia „Telimena” mieściła się na samym rogu Krakowskiego Przedmieścia i ulicy Koziej — ślicznego zaułka, odtworzonego z czułym pietyzmem ze zniszczeń wojennych przez warszawskich architektów.

Kolanko usiadł przy stoliku na parterze i zamówił kawę u ubranej stylowo kelnerki; nosiła tabaczkowy sznurowany stanik, bufiaste rękawy i zieloną spódnicę do kostek; jej szeroka, przystojna i hojnie uszminkowana twarz nie wyrażała raczej radości z zarządzenia Warszawskich Zakładów Gastronomicznych, nakazującego jej udawanie mieszczańskiej Małgorzatki z czasów króla Stasia, księcia Pepi i pobytu Casanovy w Warszawie. Chciał ją poprosić o papier i atrament, jak na owym francuskim filmie, lecz dostrzegając brak rokokowej słodyczy, wiejący z jej obojętnego oblicza, machnął ręką i dał spokój. Wyciągnął z klosika parę serwetek, zaś z kieszeni żółty ołówek czeski typu „Versatil” i zabrał się do pisania. Zdania spływały gładko i sprawnie z automatycznego ołówka na szybko zmieniane serwetki. Co chwila przerywał pisanie i zamyślał się głęboko, gryząc koniec ołówka. Ten artykuł miał być majstersztykiem, musiał stanowić kwintesencję całego kunsztu dziennikarskiego Edwina Kolanki, całego jego doświadczenia i talentu. „Czego chce Dziarski? Czego on może chcieć? — uśmiechnął się bezwiednie w zamyśleniu. — Ależ to jasne. inaczej być nie może! To jednak piekielnie inteligentny facet, ten Dziarski. Jak on to błyskawicznie i misternie skalkulował, jak omotał jego, Kolankę, siecią zależności, kłębowiskiem ważnych i nieważnych faktów, migotliwością interpretacji zdarzeń, dopuszczalnie możliwą wielostronnością rozumowania. I jaki sobie ułożył przepiękny plan wydarzeń: on, Kolanko, napisze i ogłosi artykuł, po którym człowiek o białych oczach zechce wyrównać swe porachunki z nieszczęsnym, lecz pieczołowicie pilnowanym przez milicję Siupką, no i wtedy ludzie Dziarskiego. trzask! jedna błyskawiczna akcja i porucznik Dziarski ma w ręku to, czego najbardziej pragnie, czyli człowieka zwanego ZŁYM. Nie! — uśmiecHal się zawzięcie Kolanko i kładł w rzucane na serwetki zdania całą maestrię znaczeń, niedomówień, głębi, podszewek i ukrytych wyjaśnień, modląc się w duchu, błagając i wołając tego, do którego pisał te słowa: Nie! Nie ze mną takie numery. On to musi zrozumieć! On to musi pojąć! On musi dowiedzieć się z tego artykułu, że ja w niego wierzę, że to, co piszę, piszę po to, aby. Zresztą, czyż chodzi tu tylko o Dziarskiego? Dziarski jest na pewno mniej groźny od ponurych cieni, stojących za karłowatą postacią kolejarza Siupki, cieni, o których Kubuś Wirus, mój kochany chłopak, będzie niebawem coś wiedział.”

— Od kwadransa zastanawiam się — posłyszał kobiecy głos nad głową — co wywołuje pański śmiech?

Kolanko podniósł oczy i wstał. Od razu wiedział, kogo ma przed sobą. — Dzień dobry — rzekł mrużąc, oczy z grzeczną ironią. — Imię pani brzmi Temida, prawda? Temida Kowalska albo Temida Pietrzak nazwiska dokładnie nie pamiętam.

Stojąca przed nim pani uśmiechnęła się z leciutką rezerwą. — Myli się pan całkowicie — powiedziała rzeczowo. — Nazywam się inaczej, lecz rzeczywiście poznaliśmy się w sądzie.

— Znakomicie — westchnął z ulgą Kolanko. — Myślę zatem, że możemy usiąść. Czy nie pogardzi pani filiżanką kawy przy moim stoliku?

— Właśnie wypiłam filiżankę kawy przy sąsiednim. Obserwowałam pana nad tymi notatkami i przypomniałam sobie, skąd pana znam. Pozwoliłam sobie przerwać panu pracę i przypomnieć siebie, gdyż pasjonuje mnie tamta sprawa, o której, zdaje się, wie pan dużo.

„Samodzielna, energiczna, prosta” — myślał szybko Kolanko, obserwując bacznie postawną szatynkę o ładnej twarzy i nieco za wąskich ustach. Niebieskie, dość głęboko osadzone oczy patrzały otwarcie i rozsądnie, oszczędnie pociągnięte szminką wargi uśmiecHaly się z powściągliwym umiarem, lecz sympatycznie. Prosty, ciemnoszary kostium z dobrego materiału uszyty był z surową, nieco sztywną elegancją; dokładnie wyczyszczone pantofle na wysokim obcasie znamionowały poprawną dbałość; wieczna ondulacja daleka była od jakiejkolwiek oryginalności i służyła zmniejszeniu zachodu przy codziennej pielęgnacji włosów. Jedyny akcent jakże oględnej szykowności stanowiła kremowa jedwabna bluzka z CPLiA, o zaokrąglonych — rogach podpiętego wysoko kołnierzyka, zdobna w szklane guziczki, nieskazitelnie czysta i skrupulatnie wyprasowana w związku z sobotnim, wiosennym popołudniem. Kolanko obserwował krytycznie i wzrok jego wywołał ledwie dostrzegalny rumieniec na szczycie leciutko uróżowanych i cieniutko przypudrowanych policzków. „Schludna, ubrana nieefektownie, lecz poprawnie, wzbudzająca zaufanie — myślał Kolanko — nawet ładna”.

— Myślę, że w końcu usiądziemy — rzekł z miłym uśmiechem.

— Przygląda mi się pan tak dziwnie — uśmiechnęła się — czy aby panu nie przeszkodziłam?

— „Solidna, wnikliwa, pełna wewnętrznej kultury” — pomyślał Kolanko, po czym rzekł: — Nie wiem, jak się do pani zwracać. „Proszę wysokiego sądu!” albo „Pani sędzio”. Tego wymaga tysiącletni obyczaj wymiaru sprawiedliwości.

— Nazywam się Chwała. Zofia Chwała — rzekła grzecznie, lecz bez uśmiechu.

— Pani pozwoli, że się przedstawię. — zaczął Kolanko z emfazą.

— Nie musi pan — uśmiechnęła się spokojnie — wiem, kim pan jest. Jest pan znanym w Warszawie dziennikarzem, którego nazwisko nie może być obce nam, prawnikom.

„Ładnie to powiedziała” — pomyślał Kolanko z zadowoleniem. Nie znosił pochlebstw i określeń takich, jak „sławny” czy „podziwiany”, natomiast lubił uznanie i popularność.

Usiedli i przez chwilę panowało milczenie. — Czym mogę pani służyć? — spytał Kolanko sakramentalnie. — Dziękuję, niczego mi nie trzeba — powiedziała Zofia Chwała z uprzejmym uśmiechem, po czym dobyła małą papierośnicę, otworzyła i poczęstowała Kolankę. — A może mentolowego? — zrewanżował się Kolanko podsuwając jej zielony, celofanowy pakiecik. — Wolę moje — rzekła Chwała i zapaliła sama zapałkę, nie czekając na Kolankę. „Bezpretensjonalna i pełna koleżeńskiej prostoty” — zawyrokował Kolanko, patrząc w szczupłą, skupioną twarz o prostym, ładnym nosie. — Czy czeka pani na kogoś? — spytał dość nagle. — Nie — rzekła Chwała — rozkoszuję się wolnym sobotnim popołudniem. Jest śliczna pogoda, prawda? — Bardzo ładna — przyznał Kolanko poważnie — powiedziałbym, że nieprzyzwoicie ładna. — Nie rozumiem — uśmiechnęła się pytająco Zofia. — Mniejsza o to — westchnął Kolanko i naraz pojął, że tej młodej kobiecie po prostu nie doskwiera nic z tego, co zmieniało mu dzisiejsze majowe, wonne powietrze w zatruty, piołunowy opar zwątpienia i rozpaczy.

— Nie pojmuję — rzekł zgryźliwie — dlaczego młoda i przystojna kobieta, pełna cnót osobistych i społecznych, przyzwoicie odziana i na stanowisku, spędza samotnie takie popołudnie?

Zofia Chwała zarumieniła się i spojrzała w bok, na ścianę. — Myślę — rzekła po chwili, wracając uczciwym spojrzeniem na twarz Kolanki — że nie są to sprawy najważniejsze. Zresztą, powiem panu otwarcie, że stanowczo wolę spędzać sama takie popołudnia niż w towarzystwie — osób, na których mi nie zależy. Nie uznaję, przyznam się panu, owych rendez-vous, których zadaniem jest jedynie wypełnienie wieczoru czy popołudnia.

„Ideał — pomyślał z podnieceniem Kolanko — co za precyzja życiowych koncepcji! A jaka szlachetność założeń”. — Stąd wniosek — rzekł z agresywną bufonadą — że zależy pani na mnie, czyż nie? Rodzaj nagłego zainteresowania, nazywanego przez słabych pisarzy z początków lat dwudziestych miłością od pierwszego wejrzenia. Pamiętam sprzed wojny niezliczone ankiety pism matrymonialnych wśród pensjonarek na temat, czy wierzą w miłość od pierwszego wejrzenia.

Zofia Chwała zarumieniła się mocno. Nie był to rumieniec oburzenia. — Przyznaję — powiedziała z niezręczną odwagą — że wydał mi się pan człowiekiem interesującym.

„Podobam się jej — westchnął Kolanko sarkastycznie — chwała na wysokościach! Niech żyje gra półsłówek! Precz, zatrute mgły Nowego Światu! W każdym razie pozostanie to dla mnie na zawsze zagadkowym fenomenem, że starzy, zgorzkniali sceptycy podobają się tak schludnym, prawym i usystematyzowanym, a przy tym ładnym paniom. Jest też na pewno zdolna do uczuć tkliwych, i trwałych, obwarowanych przyjaźnią i rozumną tolerancją, może nawet do wierności? Edwinie, stary chłopcze, sięgnij tylko ręką, od ciebie zależy wszystko. Wychyl się tylko z mrocznych ostępów zjadliwości, bezkompromisowych pożądań i szyderstwa, a będziesz miał po co chodzić do «Delikatesów» i komu przynosić drobne prezenty”.

— Cieszę się — rzekł krótko, udając lekkie zmieszanie — lecz wspomniała pani, że pasjonuje ją jakaś sprawa, prawda?

Jakby lekkie rozczarowanie odbiło się na twarzy Zofii.

— Tak — powiedziała pośpiesznie — mam na myśli sprawę tego Mechcińskiego, który się nie stawił w sądzie. I całą ową ciekawą, choć niezmiernie zagadkową, rozmowę pomiędzy panem a owym oficerem milicji.

— Właśnie piszę o tym. Przeczyta pani to jutro w „Expressie Wieczornym” — rzekł Kolanko dość niegrzecznie. — Czy nie wie pani, kto wygrał dzisiejszy etap? Byłem tak zajęty, że nie zdążyłem się poinformować.

— Wygraliśmy etap — powiedziała z uśmiechem, rzeczowo, niczym nie zaskoczona. — Polacy wygrali etap. Prowadzimy nadal w klasyfikacji drużynowej i indywidualnej. Słyszałam przed półgodziną, jak rozmawiali o tym jacyś panowie

„Wszystko wie — jęknął z zachwytem Kolanko. — Wszystkim się interesuje.” — To dobrze — rzekł z ulgą — ale i tak przegramy. W Pradze na pewno nie będziemy pierwsi.

— Właśnie że wygramy — powiedziała z żartobliwym uporem — wierzę, że nasi chłopcy zwyciężą. — „Optymistka — pomyślał z uwielbieniem Kolanko. — Bardzo cenna zaleta, zwłaszcza w połączeniu z radosnym patriotyzmem”.

— Widzi pan — zaczęła po chwili Zofia — wydawało mi się, że pana interesuje zagadnienie przestępczości młodzieży i o tym chciałam z panem porozmawiać. Ja stykam się z tym w sądzie niemal co dzień. Mam wgląd w te sprawy. Są niezmiernie skomplikowane, trudne. Niestety — odesłał mnie pan do jutrzejszego „Expressu”.

„Umie trzymać się swego — pomyślał Kolanko z lekkim zmęczeniem. — Konsekwentna, logiczna, charakter równy, wytrwały, bez zmiennych humorów i przelotnych oszołomień”. — Przełamała pani mą niechęć — rzekł łaskawie. — Powiem pani. Piszę właśnie notkę o owym wypadku, który wniósł tyle zamieszania na salę sądową. Notka ta musi być zredagowana z niezwykłą ostrożnością, ma być pełna chytrości i dwu — znaczników. Zależy od niej wiele. Rzekłbym, iż będzie ona kamieniem milowym w wielkiej wojnie, jaka się toczy obecnie w Warszawie.

— Wojna w Warszawie? — oczy Zofii szukały — skojarzeń. „Bystra, umysł chłonny, przytomny, rzucający się odważnie w każdą problematykę” — myślał Kolanko. — Przyznam się, że nie wiem, co ma pan na myśli? — powiedziała po chwili.

— W Warszawie toczy się głucha, zaciekła, bezpardonowa wojna o spokój tego miasta. Jest to wojna nocna, podziemna, ukryta, której bitwy, krótkie i spazmatyczne, toną w wielkomiejskich cieniach i mgle ulicznej.

— Ma pan na myśli walkę z przestępczością czy z chuligaństwem?

— To jest właściwie jedno i to samo.

— Dla nas, w aparacie wymiaru sprawiedliwości, to nie to samo. W stosunku do aktów chuligaństwa nie mamy nawet sprecyzowanych norm postępowania karnego. Braki w kodeksie. Zresztą i słusznie, to nie są rzeczy proste.

— Dlaczego słusznie? Czyż brak podstawy prawnej dla działania milicji i sądów uważa pani za fakt pozytywny?

— Nie rozumiemy się — wyraz twarzy Zofii Chwały mówił o jej głębokim zaangażowaniu w te sprawy, oczy nabrały blasku, znikła gdzieś ostrożna rezerwa spojrzeń i uważna kontrola głosu; zapaliła szybko i z podnieceniem papierosa, nie przestając mówić jak wytrawny, zapalczywy dyskutant. — Chodzi o to — ciągnęła — żeby nie czynić nic pochopnie, spiesznie, w sposób nie przemyślany. Chodzi o to, przyzna pan aby nie zagubić człowieka. Przed moim stołem sędziowskim przewijają się dziesiątki tych chłopców. Staram się przenikać ich drobne oszustwa, wybiegi i fałsze, ale staram się także ich zrozumieć, pomóc im, nie odtrącić żadnego.

— I słusznie — rzekł drwiąco Kolanko, — Jest to stanowisko szlachetne i sentymentalne, wynikające z optymistycznej filozofii. Tylko trochę przestarzałe i bezużyteczne wobec natężenia problemu, który nosi charakter społecznej choroby. Zresztą nie tylko u nas. Jest to uniwersalne schorzenie współczesnej cywilizacji. Zaś choroby, jak wiadomo, leczy się. Niektóre wymagają zabiegów chirurgicznych.

— Ho, ho, daleko pan sięga — rzekła z ostentacyjną ironią Zofia Chwała. — Wydaje mi się, że za daleko. Myślę, że to wszystko dzieje się dlatego, że ci chłopcy się nudzą. Proszę, no i niech pan powie: co ma robić ta młodzież po godzinie szóstej wieczór bez karuzel, strzelnic, wesołych miasteczek, bez rozrywkowych filmów i komicznych przedstawień? Wracają ze szkół i warsztatów i co otrzymują? Świetlice, w których wymaga się od nich znów — pracowitości i przejęcia się mnóstwem słusznych idei. Jako jedyne odprężenie ma służyć sport i to w myśl zasady: posłuchaj kilku pogadanek, a w zamian za to pograsz sobie w piłkę nożną lub damy ci rakiety i piłeczki pingpongowe, ty zaś odwdzięczysz się nam, zajmując się gazetką ścienną. Nie, panie redaktorze, żadna choroba społeczna, żadne schorzenie cywilizacji! Po prostu jesteśmy winni, bo nie umiemy im pomóc, zająć się nimi. Z jednej strony wpadamy w przesadną pedagogikę, z drugiej — w biadolenie i okrucieństwo. Pośrodku zaś gubimy ludzi wstępujących w życie.

— Racja! — zawołał Kolanko — i moje uznanie. Mówi pani wyjątkowo rozsądnie, jak na sędziego. Ale mimo to w wywodach pani tkwi gruby błąd.

— Jaki błąd? — żachnęła się zapalczywie Zofia Chwała — no, proszę, niech pan powie?

„Jest szlachetna — pomyślał Kolanko z westchnieniem — ma przekonania i potrafi o nie walczyć. Chce czynić dobro, wierząc, że je czyni. Siłaczka!”

— Błąd tkwi w tym — zaczął spokojnie — że należy pani jeszcze ciągle do ludzi, którzy mówią: jesteśmy winni zabłąkania się tej czy innej owieczki w aresztanckim ubiorze na ławie oskarżonych, albowiem nie upilnowaliśmy jej, nie skłoniliśmy jej do zejścia ze złej drogi, nie oddziaływaliśmy na nią tak, aby zapewnić jej zdrowie moralne. Jesteśmy winni my i rodzice, szkoła i koledzy; organizacje młodzieżowe oraz wszyscy starsi.

— Należę do tych ludzi — rzekła Zofia Chwała, unosząc bojowo kształtny podbródek w górę. „Kochana. — rozczulił się Kolanko — czyli kobieta społecznie wartościowa.”

— To jest bzdura t — ciągnął wolno Kolanko, zapalając papierosa. — Nie przeczę, są nieliczne wypadki zbłąkania się, których można było uniknąć środkami pedagogiki czy wychowania, zwiększonej dawki sportu lub przy pomocy modelarstwa lotniczego. Są one jednak tak rzadkie i nieliczne, że nie warto o nich nawet wspominać. W przytłaczającej większości wypadków przyjąć musimy indywidualną odpowiedzialność za czyny. Po czym — o ile nie chcemy popaść w naiwny relatywizm — musimy raz na zawsze przeciągnąć linie demarkacyjną pomiędzy przyzwoitością a nieprzyzwoitością społeczną. I wreszcie — wypalić rozpalonym żelazem, jak wrzód ropny, wszelką nieprzyzwoitość. W ten sposób zniszczymy, być może, kilkaset lub kilka tysięcy istnień ludzkich, lecz ocalimy młodzież, a więc całe społeczeństwo. A gdy damy ocalonym karuzele, ping-ponga i komiczne filmy, wtedy będziemy mogli zdrowo wychowywać następne generacje.

— To okrutne — szepnęła z grymasem odrazy Zofia Chwała — i pan myśli na serio o jakiejś wielkiej akcji przy pomocy najsurowszych środków? „Jest dobra — wzruszył się Kolanko — to piękne”.

— Oczywiście — przytaknął. — Tylko że nikt mnie nie rozumie. Nikt. Z wyjątkiem jednego człowieka w Warszawie. Człowiek ten realizuje me koncepcje na własną rękę. Bez udziału milicji i bez inicjatywy społecznej. Ale proszę. — wyciągnął z kieszeni numer „Życia Warszawy” i wręczył przez stolik Chwale — wróćmy do tematu. Tu jest notatka o znikaniu cennych talerzy ze ścian kawiarni „Krokodyl”. Dziennik nazywa to zjawisko chuligaństwem. Moim zdaniem jest to pospolita kradzież. Niedawno w jednej z gazet warszawskich czytałem o obrabowaniu jakiegoś inwalidy; tego, kto to uczynił, gazeta nazywała chuliganem. Na pewno zna pani ze swojej praktyki wypadki skazywania na karę roku domu poprawczego wyrostków, którzy pokaleczyli śmiertelnie swych kolegów, wyrzucali konduktorki z rozpędzonych tramwajów, napadali, zadawali rany, sieli popłoch i zniszczenie. Jako niepełnoletni uchodzili słusznym, dotkliwym wyrokiem, odbywali swe krótkie kary i wychodzili na wolność, w glorii bohaterów i zwycięzców.

Zofia Chwała wbiła wzrok w trzymane w ręku pudełko zapałek. Milczała. Wiedziała dobrze, jak kruchy jest jej idealizm wobec tych argumentów. „Jest wrażliwa — pomyślał z uznaniem Kolanko. — Umie pojąć rację innych”.

— A zatem. co czynić? — spytała cicho, z głęboką troską w głosie.

— Jestem tylko skromnym dziennikarzem — uśmiechnął się Kolanko. — Stawiam diagnozy, zaś leczenie jest sprawą działaczy społecznych.

— Czy ów człowiek, który rozumie pana i działa na własną rękę, jest działaczem społecznym?

W oczach Kolanki zamigotał uśmiech.

— Moim zdaniem tak — rzekł dobitnie. — Ale są ludzie w Warszawie, chcący go za tę działalność aresztować. I inni, czyhający na jego wolność i życie.

— Ja byłabym po jego stronie — rzekła Zofia Chwała marzycielsko. — Walczyłabym o niego, starałabym się mu pomóc.

— Właśnie to czynię — rzekł Kolanko, wskazując na zapisane serwetki. „Dusza pełna romantyzmu — pomyślał. — Gotowa do walki o sprawę, o której niemal nic nie wie”.

— Niech mi pan opowie coś o tym człowieku. Dobrze?

— Opowiem pani pewną historię, z której dowie się pani, że spokój trzeba wywalczyć i jak go trzeba wywalczyć. Otóż zaraz po wojnie byłem przez pewien czas w Szwecji. W porcie Malmo czekało wtedy parę tysięcy Polaków na repatriację do kraju. Kiedyś wśród nocy wyciągnięty zostałem przez policję szwedzką z łóżka i zawieziony do jednego z komisariatów, gdzie zastałem dwóch kompletnie pijanych polskich wyrostków i ciężko pobitego starszawego Szweda, którego opatrywało pogotowie. Oficer policji przedstawił mi grzecznie całą sprawę, zaznaczy, przy tym, iż wiedząc o pobycie w Malmo polskiego dziennikarza pozwolił sobie zwrócić się do mnie z prośbą o pomoc w rozwiązaniu pewnej zagadki. Otóż dwaj pijani Polacy napadli na ulicy na spokojnego przechodnia, wszczęli z nim kłótnię, po czym pobili go, krzycząc przy tym cały czas łamaną niemczyzną, że biją go w odwet za jakiegoś Kordeckiego. W komisariacie faceci tłumaczą się półprzytomnie, utrzymując uporczywie, że pobicie było aktem zemsty za tegoż Kordeckiego, podczas gdy poszkodowany przysięga, że żadnego Kordeckiego nie widział, nie znał i że w ogóle zetknął się z Polakami po raz pierwszy tego właśnie wieczoru i to w sposób nie budzący w nim sympatii. Oczywiście — nie mogłem powstrzymać śmiechu. Z trudem wytłumaczyłem szwedzkiemu oficerowi związek, jaki zachodzi pomiędzy postacią bohaterskiego przeora klasztoru Paulinów, obrońcy Częstochowy, a wieczornym zajściem na głównej ulicy Malmo. Szwedzki policjant nie podzielał mej wesołości, czym czułem się w pierwszej chwili dotknięty. Pomyślałem sobie, że Szwedzi są nazbyt ponurzy i nudni, by pojąć dowcip i fantazję polskich — chłopców, i że dzielące nas różnice temperamentów i poczucia humoru stanowią przepaść nie do przebycia. Już chciałem opuścić komisariat, gdy oficer spytał mnie grzecznie, czy nie zechciałbym nań zaczekać. Zaczekałem, wyszliśmy razem, zaś przechodząc obok jakiegoś baru Szwed zaprosił mnie na kufel piwa. Usiedliśmy przy małym stoliku i późno w nocy szwedzki oficer policji opowiedział mi o swej ojczyźnie i swych rodakach. — Wy, na kontynencie — mówił wtedy — uważacie Szwecję za kraj nudny i tępego spokoju. To słuszne. Ale w zamian za to może się pan spokojnie przespać na środku jezdni na peryferiach Sztokholmu i obudzi się pan w zupełnym zdrowiu, ze złotym zegarkiem na ręku, z nietkniętym portfelem i stojącą obok walizką. Tak jest teraz, lecz kiedyś było inaczej. Jeszcze w połowie ubiegłego stulecia słowo Szwed było w Europie synonimem nożownika i bandyty, złodzieja, pijaka i awanturnika. Gdy szwedzki statek wchodził do obcego portu, następowała mobilizacja policji i spokojni obywatele barykadowali drzwi i okiennice żelaznymi sztabami. W końcu opinia nasza stała się nieznośna, zaś życie obyczajowe na granicy anarchii, i zdrowa część społeczeństwa postanowiła wywalczyć spokój. Działo się to kilkadziesiąt lat temu, bandytyzm i chuligaństwo wypalone zostały żelazem jak jad węża, a za uliczne awantury groziła szubienica. Była to walka na śmierć i życie, ale dała rezultaty. Dziś w czytankach dla dzieci pisze się, że w zwalczaniu chuligaństwa i alkoholizmu walnie dopomógł wynaleziony wtedy system gimnastyki szwedzkiej Per Linga. Jest to oczywiście zręczna hipokryzja. Pomogło wydatne zwiększenie kontyngentów dzielnych szwedzkich policjantów, uzbrojonych w tęgie gumowe pałki. Fakt, że może się pan przespać na ulicy i nie zostać obrabowanym, zawdzięcza pan temu przede wszystkim, że dwóch takich rosłych chłopców stoi jeszcze ciągle na każdym ulicznym rogu. Dzięki temu jesteśmy najspokojniejszym krajem w Europie, a łagodność obyczajów ma swoje uroki, niech mi pan wierzy. Mówię to panu, gdyż zauważyłem na pana twarzy maskowaną radość w czasie przesłuchania w komisariacie. Stąd wnoszę, że w Polsce panuje pobłażliwość w stosunku do takich wyczynów. Radzę wam, wystrzegajcie się tej pobłażliwości. — Często myślę ostatnio o słowach tego Szweda, niech mi pani wierzy!

— Wierzę panu — rzekła cicho Zofia Chwała. Wpatrzyła się w jego twarz, jakby jej opowiadał o sprawach bliższych niż rozmowa ze szwedzkim policjantem sprzed dziesięciu nieomal lat. „Chyba się jej jednak podobam — pomyślał Kolanko z rezygnacją. — Dziwaczne, niemniej wszystko na to wskazuje. Tak słuchają kobiety zainteresowane mężczyzną, a nie tym, co mówi”. Nie mylił się. Zofia Chwała zastanawiała się cały czas, skąd bierze się w niej owo uczucie natężonej uwagi. Nigdy nie przepadała za rudawymi mężczyznami o zmęczonych twarzach, raziła ją nonszalancja i nietutejsza obcość ubioru Kolanki, niemiłym było jej to złośliwe skrzywienie dolnej wargi i błysk drwiącego sceptycyzmu, jaki migotał nieustannie w jasnych oczach. A przecież wpatrywała się w tę twarz i słucHała jak nigdy nikogo. Nawet gdy oponowała, zdawało jej się, że zaprzecza po to, aby słuchać nowych zdań, argumentów, zjadliwych, celnych sformułowań. Słuchając nie dostrzegała leciutkiego obrzęku pod dolnymi powiekami, wskazującego na długoletnią zażyłość z alkoholem, oblicze to stawało się jakby bliskie, znane, malująca się na nim energia znamionowała w jej oczach szlachetność, zaś ironia — pobłażliwość. „Jakże ten człowiek potrzebuje kogoś” — pomyślała Zofia z nieomylnym instynktem.

— Wobec powyższego zapraszam panią na kolację — rzekł Kolanko, wyglądając przez okno.

— Zapada złocisty, majowy zmierzch, czas na wieczerzę.

— Uhm — rzekła Zofia — zgoda. Tylko odwróćmy, role. To ja pana zapraszam na kolację.

— Wykluczone. Na to nie mogę się zgodzić. Jestem urodzonym niewolnikiem konwenansu. Może następnym razem. Dziś ja stawiam, z zastrzeżeniem, że nie weźmie pani tego za próbę korupcji w sądownictwie.

— Nieporozumienie — uśmiechnęła się Zofia. — Chciałam pana zaprosić do siebie na kolację. Widzi pan. ja otrzymałam niedawno mieszkanie. Na Starym Mieście. Kawalerkę. Mała, ale bardzo miła. Jeszcze niezupełnie urządzona, ale z czasem. — po czym dodała z ożywieniem: — Sprawiłoby mi to prawdziwą przyjemność, gdyby pan zechciał. Może to jest zbyt obcesowe, ja rozumiem, pan może mieć zastrzeżenia, bo na nowe mieszkanie. — przerwała skłopotana.

„Bezpośrednia, świetny kumpel, a przy tym delikatna, pełna zrozumienia dla małych grzeczności — westchnął rozpaczliwie Kolanko — z mieszkaniem na Starym Mieście. Kawalerka. Wyobrażam sobie, jaka schludna i jak banalnie, ładnie urządzona. Tapczan na raty, miłe, kretonowe firanki, wzorowa czystość i reprodukcje złych malarzy, starannie oprawione. Biurko, akta sądowe, maszyna do pisania, gustowna lampa z folklorystycznym abażurem, pięknie pokrajany chleb, błyszczące talerzyki, kruche ciasteczka. Mieszkanie!” Jak przezrocze zamigotało w jego wyobraźni wąziutkie, maleńkie pomieszczenie, oddzielone od kuchni przepierzeniem z desek, gdzieś na dolnym Mokotowie, gdzie mieszkały — w czterdziestym siódmym, i gdzie kocHal tak, jak nigdy już kochać nie będzie. Wokół była Warszawa dźwigająca się ze zgliszcz jak leżący na dnie szlamowatego leju śmiertelnie ranny człowiek, który uśmiecha się okrwawionymi wargami, gdyż wie, że przeżyje — swą nędzę, brud i rany. Kobieta, którą kocHal, mieszkała w norze, wobec której poddasze Olivera Twista było pałacem: wchodziło się tam przez zrujnowaną kuchnię, gdzie głównym meblem był stęchły barłóg z wiecznie śpiącą sparaliżowaną staruszką. To była miłość warszawska w stylu epoki, jej dramaturgia wyrastała z elementów chwili, była niewzruszenie osadzona w swym czasie i punkt kulminacyjny tragedii dotyczył mieszkania: nie pobrali się, gdyż nie mieli mieszkania. „Jakie to tragiczne — pomyślał Kolanko — a za lat dwadzieścia zapomną o tym w Warszawie. Nie będą nawet wiedzieć, że o mieszkaniu można zrobić film wyciskający potoki łez z oczu widzów. Film miłosny!”

— Zgoda — rzekł szybko — po drodze nabędziemy tylko parę uzupełnień. Wątpię, na przykład, czy ma pani u siebie gnieźnieńską starkę?

— Nie mam — rzekła Zofia z uśmiechem — nabędziemy. Ale nabędę ją, dobrze? To będzie wspaniałe. — Wyglądała teraz inaczej, młodziej, naiwniej niż przed chwilą. „To banalne, co mówi — pomyślał Kolanko — ale miłe. Umie się cieszyć, bawić.”

— Na pewno uważa pani także za wspaniałe wycieczki kajakiem i poczucie humoru u ludzi, prawda? Lub przynajmniej to, co uważa pani za poczucie humoru — dodał ż wyraźną drwiną.

— Skąd pan wie? — odparła z entuzjazmem, nie dostrzegając ironii. — Rzeczywiście, uważam za wspaniałe. I słońce, i góry, i morze i w ogóle…

— I na pewno opala się pani od razu na brązowo, jest pani przez wszystkich lubiana, przepada pani za dziećmi i za sportem.

— Oczywiście. Gram w siatkówkę w reprezentacji naszego koła sportowego. Tylko. nie wiem, czy jestem przez wszystkich lubiana.

— Na pewno — rzekł Kolanko z niezachwianym przekonaniem. „Szczera i prawdziwie skromna” — pomyślał i poczuł się lekko znużony. — A co będziemy jedli na kolację?

— A co pan najbardziej lubi?

— Placki kartoflane — odparł bez wahania.

— Z cukrem, ze śmietaną czy z kwaszoną kapustą?

— Phi! — zdziwił się Kolanko — zna się pani na tym!

— Podobno dobrze gotuję — rzekła Zofia i zarumieniła się po nasadę włosów.

— I lubi pani dzieci?

— Przepadam za dziećmi!

— „Ideał — jęknął Kolanko. — Łap za włosy i ciągnij do urzędu stanu cywilnego! Wszystko jest”. Spojrzał wokoło jakby szukając decyzji i zatrzymał wzrok na oddalonym nieco stoliku pod ścianą. Siedziało przy nim trzech młodych chłopców o pospolitych twarzach i dziewczyna. Pili cytrynową oranżadę z wysokich szklanek i jedli ciastka. Chłopcy nosili za szerokie, niezgrabne spodnie i takież marynarki, przechodzili wyraźnie z chłopięcości w wiek męski. Dziewczyna miała prosiaczkowatą, młodą twarz o ładnych, lecz głupich rysach: głupie oczy, głupie usta i głupi, mały, ginący w mięsistych policzkach nosek. Zakładała co chwila nogę na nogę, demonstrując radośnie tęgie, czerwone łydki, w nylonowych pończochach. Każdy z chłopców zachowywał się inaczej: jeden traktował dziewczynę z ostentacyjną obojętnością i patrzał agresywnie wokoło, gotów do awantury w każdej chwili; drugi silił się na bezustanny dowcip, nie przestawał mówić, bufonować, brylować, zabawiać, opowiadał głupie kawały, szukał śmiechu za wszelką cenę; trzeci siedział niepozornie, cicho i potulnie, nic prawie nie mówiąc, wyglądał na cherlaka i tchórza. Natomiast oczy jego wbite były w dziewczynę z oddaniem i pożądaniem, z tęsknotą i uwielbieniem. Nie ulegało wątpliwości, że dziewczyna go wyróżniała: nie bawił jej, nie biłby się z nikim w jej obronie czy dla nasycenia jej próżności, ale ją kocHal; nie miał, jej nic do dania prócz swej miłości i swego pożądania i głupia, prosiaczkowata dziewczyna umiała to ocenić pierwotnym, kobiecym instynktem. „Oto, czego trzeba — Kolanko pomyślał z emocją. — Inwestycja uczucia. Oto, co stanowi o sukcesie w imprezie zwanej miłością. Przegrałeś, stary, i zawsze już będziesz przegrywać, gdyż nie stać cię na takie spojrzenie, jak ten zasmarkany szczeniak.”

Zapalił papierosa. Nie wiadomo dlaczego pomyślał naraz z upodobaniem o kolorowych dziewczętach w brudnych fartuchach, siedzących przed Akademią Sztuk Pięknych — Zatęsknił w tej chwili za taką dziewczyną o umazanych farbą dłoniach, rozrzuconych niedbale włosach, o duszy pełnej mrocznych konfliktów i bezsensownych decyzji. Wiedział dobrze, jak bardzo jest się nieszczęśliwym z taką dziewczyną, i zapragnął gorąco tych udręk.

— Wie pani — rzekł Kolanko z nieoczekiwaną melancholią — ja zawsze traktuję porządne kobiety jak dziwki, a dziwki jak porządne kobiety. I zawsze źle na tym wychodzę. Na jednym i na drugim. Proszę mi wierzyć, mowy nie ma o sukcesach.

— Mimo to — powiedziała po chwili milczenia jasnym głosem Zofia Chwała — podtrzymuję moje zaproszenie na placki kartoflane.

Spojrzał w jej uczciwe oczy i głęboko, daleko dojrzał żal. Nie wzruszył go. W Zofii Chwale nie było konfliktów, były wyłącznie postawy wobec życia. Postawy bohaterskie i tkliwe, godne zazdrości i naśladowania, pozytywne i wartościowe.

— Dobrze — rzekł Kolanko i nagle twarz jego zmieniła barwę i wyraz, jak przeciągnięta szerokim pędzlem pokojowego malarza.

Po schodach, naprzeciw ich stolika, schodziło z pięterka dwoje ludzi. W kawiarni panował przyjemny półmrok, tuż przed zapaleniem świateł pogłębiony różnorodnością niskich sklepień ciasnawego wnętrza, toteż Kolanko rozpoznał raczej sylwetkę i dobrze znane ruchy męskiej postaci niż jej twarz. Gdy tych dwoje zbliżyło się do szatni, by odebrać impregnowaną kurtkę z okrągłym kołnierzem z rąk szatniarza, padła na nich szeroka smuga światła z niskiego okna. Kolanko gwizdnął cicho i przejmująco przez zęby, co z dawien dawna jest uznaną formą najwyższego zdumienia. Cofnął nieco barczyste ramiona do tyłu, za osłaniający kaloryfer, i obserwował chciwie: tuż obok młodego, niewysokiego człowieka w kolorowej muszce, narzucającego impregnowaną kurtkę niedbale na ramiona, stała prześliczna dziewczyna o ciemnych włosach, w taniej żorżetowej sukni w kwiaty i w męskim blezerze. Trwało to chwilę, zanim młodzieniec wydobył z kieszeni drobne i dał szatniarzowi napiwek, nie odrywając oczu od dziewczyny, oraz drugą chwilę, zanim opuścił kawiarnię; lecz te dwie chwile naładowane były tak potężną, malarską ekspresją, że ktokolwiek widział tego młodzieńca i tę dziewczynę przy szatni kawiarni „Telimena”, wiedział od razu, że łączy ich coś wielkiego i niepowtarzalnego, tak wspaniałego, iż wierzyć się nie chce w trwałość takich wspaniałości, w ich realność. To, o co kusiły się daremnie czułe pędzle genialnych Włochów, Flamandów, Francuzów, to, co spędzało sen z powiek tytanom palety wszystkich epok, poszukujących na swych płótnach najdelikatniejszych drgnień duszy ludzkiej, wyrażalnych najniklejszym gestem — to błysło naraz przed oczyma Kolanki w małym westybulu kawiarni. Ledwie uchwytne sekundy, w których młodzieniec płacił za szatnię, zaś śliczna, czarnowłosa dziewczyna czekała, wpatrzona w niego, nasycone były takim oddaniem, tak samoistnym, niezależnym od niczego z zewnątrz szczęściem, tak wszechwładną w tym momencie miłością, że redaktor Edwin Kolanko zbladł jak ściana, o którą opierał głowę, i nagły skurcz ścisnął mu krtań, jak zawsze wobec rzeczy niezwykłych i wzruszających. — Biedny Mefisto. — wykrztusił. — Proszę? Słucham? — spytała Zofia, patrząc na niego jak na wariata. — Co panu jest? — zaniepokoiła się nie na żarty. Widziała wszystko, lecz nie dotarł do niej sens obrazu; ot, dwoje młodych, wychodzących z kawiarni i trzymających się za ręce, jak to na wiosnę. — Zazdrość — rzekł bezsensownie Kolanko; zresztą była to prawda: uczuciem, które dominowało w duszy Kolanki, była zazdrość. „Nigdy tego nie potrafiłem. — pomyślał na poły ze złością, a na poły tkliwie o Kubusiu. — Nigdy nie potrafiłem tak przeżywać tych rzeczy, jak on to tu pokazał”. Nagłym ruchem zebrał zapisane serwetki, wpakował je do kieszeni marynarki, wstał, wrzucił kapelusz na głowę, wyjął dziesięć złotych i położył je na pobliskim bufecie, po czym rzekł do Zofii: — Proszę się na mnie nie gniewać. Tymczasem do widzenia. Następnym razem opowiem pani mnóstwo rzeczy, po których wyda pani wyrok uniewinniający. Na mnie. — I wybiegł z „Telimeny”.

Wszystko razem nie trwało dwóch minut. Zofia Chwała siedziała nieporuszona. Obawiała się unieść wzrok w przekonaniu, że cała kawiarnia patrzy na nią, na kompromitującą sytuację, w jakiej się znalazła. W głowie miała jedną myśl, jak głupi, natrętny refren: „Podoba ci się. Ucieszyłaś się, gdy go ujrzałaś, myślałaś o nim wielokrotnie od tamtego dnia w sądzie. Nie oszukuj się, podoba ci się i boli cię to, co się tu stało.” Zdobyła się wreszcie na odwagę, ostrożnie i nieśmiało wyjęła puderniczkę i szminkę do ust. Spoza lusterka puderniczki rozejrzała się skrycie wokoło: nikt nie zwracał na nią uwagi, dwie kelnerki ziewały znudzone przy bufecie. Przejrzała się w lusterku: na wargach miała grymas niesmaku, skrzywienie mimowolne, o którym nic nie wiedziała. „Ci mężczyźni! — pomyślała, dostrajając się do wyrazu swej twarzy. — Jakiś smarkacz zabiera mu pospolitą dziewczynę, a on, świetny dziennikarz i przystojny mężczyzna, traci głowę z zazdrości. I to o kogo? O tak wyzywające; j prymitywne stworzenie jak ta tam. Biedni mężczyźni! Duzi, źli chłopcy”. Odęła pogardliwie wargi, co pozwoliło jej wrócić do psychicznej równowagi.

Redaktor Edwin Kolanko kluczył jak kłusownik wśród nielicznych osłon pomiędzy „Telimeną” a ruchomymi schodami. Dręczyło go niejasne wyobrażenie fryzjera Mefistofelesa Dziury, popełniającego samobójstwo przy pomocy brzytwy, którą tyle razy golił jego, Kolankę. Kilkanaście metrów przed nim szedł Kubuś z dziewczyną. Nie trzymali się pod rękę, nie szli przytuleni do siebie, a przecież tyle poezji było w rytmie ich kroków, tak jedyne piękno spowijało ich w welon ze zmierzchu, z łagodnego światła pierwszych latarń, niosło za nimi woń miłości, młodości i maja, że Kolanko tracił chwilami rozeznanie, dlaczego tak za nimi idzie. Wydawało mu się, że szuka wyłącznie widoku tego raz w życiu trafiającego się, jakże krótkotrwałego szczęścia, które objawia się w tej parze z tak przekonującą mocą. Nogi i talia dziewczyny, smukłe, kuszące i burzące spokój, ciągnęły jak magnes. Ta dziewczyna wywoływała zachwyt; Kolance przyszła na myśl Marta jako przykład godnego takiej rywalizacji kontrastu. Gdy doszli do ruchomych schodów. Kolanko otrząsnął się, skupił, zastanowił i powziął decyzję. Wstępując na metalowy stopień wiedział, po co jedzie w dół. Krater ruchomych schodów oblepiony był zawsze na krawędziach tłumem gapiów, znajdujących odwieczne emocje w obserwowaniu poruszających się bliźnich. W dole lądowali już Kubuś z dziewczyną. Kolanko zbiegł po kilku stopniach, aby nie stracić ich z oczu. Ostrożnie wmieszał się w tłum na przystanku obok pałacu Pod Blachą. NadjecHal tramwaj numer 32 i Kubuś pożegnał się z dziewczyną, która wsiadła do tylnego wozu; pożegnanie to było proste, niemal chłodne, lecz Kolanko odczuł przemożnie, że nić między tymi dwojgiem nie zrywa się, że myśli ich pozostają ze sobą sprzężone jak palce kochanków, że tramwaj niczego Kubusiowi nie zabiera. Gwałcąc przepisy wskoczył na przedni pomost i zaczął przepychać się do tyłu.

Dziewczyna wysiadła na rogu Żelaznej i Chłodnej. Kolanko wyskoczył za nią. Szła wolno Żelazną w stronę Złotej. Ulica była słabo oświetlona, przewijało się tu mnóstwo ludzi, słychać było głośne rozmowy i śmiechy. Przed bramami siedziały na niskich ławeczkach stare dozorczynie, z otwartych jeszcze drzwi sklepów dochodziły światła i woń wieczorowego pieczywa. Grupki mężczyzn bez marynarek, o mokrych po przedwieczornym myciu włosach, stały na rogach, grzecznie paląc papierosy. Przez ciepłe powietrze żeglowały młode pary rozmawiając i śmiejąc się głośno, jak to w początkach znajomości, inne szeptały cicho, przytulone do siebie, jak to w drugiej fazie szczęścia, a jeszcze inne szły milcząc z urazą, jak to w trzeciej fazie kłopotów, które wszystkim młodym ludziom przytrafiają się identycznie takie same, wydając się najbardziej wyjątkowymi pod słońcem. Z jakiegoś okna słychać było afektowany głos radiowego spikera, z jakiejś bramy rozlegały się dźwięki mandoliny, z jakiegoś podwórka stary, schrypły patefon przypominał odwieczne tango „Już nigdy”…

„Jak on dzisiaj mówił? — zastanawiał się Kolanko, nie spuszczając oczu z wspaniałych nóg idącej przed nim dziewczyny — że tu wchodzą w grę pewne przeżycia. Że ostatnio rzadko się widujemy. Kubusiu, Kubusiu! To był ostatni dzwonek! Dobre bogi zaprowadziły mnie dziś do „Telimeny”. Czyż nie dość nieszczęścia Mefistofelesa Dziury? Kochany, głupi chłopcze, nie wiesz, czego się można spodziewać po kobiecie. Ale ja wiem i oto jestem, aby ci powiedzieć i pomóc”. Dziewczyna weszła do sklepu spółdzielczego i Kolanko musiał wmieszać się w tłum kupujących. Kupiła ćwiartkę masła, trochę pasztetówki i pieczywo, wszystko to włożyła do siatki na zakupy: „To się mężczyznon najbardziej podoba. Zakupy dla nas” — pomyślał z goryczą Kolanko: wiedział dobrze, jak bardzo Kubuś lubi pasztetówkę. Dziewczyna wyszła ze sklepu; przeszła jeszcze parę kroków i pchnęła drzwi podrzędnego baru… No oczywiście.” — pomyślał Kolanko i otworzył zamknięte przed chwilą drzwi. Na drzwiach zdążył przeczytać napis: „Bar SŁODYCZ”.

W chwilę potem żałował, że tu wszedł. Tani, obskurny bar był prawie pusty, co nie przeszkadzało Kolance czuć się zupełnie nie na miejscu. Spoza obitego niklowaną blachą szynkwasu zwróciła się ku niemu ciekawie i natrętnie kluchowata twarz otyłej niewiasty. Siedzący na przechylonym krześle i opierający się plecami o szynkwas kelner w brudnej, białej kurtce, narzuconej na malinową koszulkę gimnastyczną, uchylił jedną z zamkniętych w drzemce powiek i wwiercił się w Kolankę świdrującym spojrzeniem. Dziewczyny nie było na sali, widocznie znikła za jedną z brudnozielonych pluszowych kotar, osłaniających jakieś przejścia w ścianie. „Ten Kubuś! — pomyślał naraz z zachwytem. — Jak penetracja, to penetracja. Gdzie on zawędrował? Ta facetka! Prawdziwa Czarna Mańka ze starowarszawskiej ballady. I Kubuś z nią. To jest. zawrócił jej w głowie”. Jednocześnie czuł się tu coraz bardziej obco. Tylko dwa stoliki były zajęte. W kącie siedziało czterech mężczyzn, zbitych ciasno nad blatem stołu, tak że nie można było dostrzec ich twarzy, i rozprawiających o czymś namiętnie, lecz cicho. Nie opodal Kolanki siedział nad talerzem z wystygłym bigosem starszawy facet o wyglądzie pracownika wodociągów, w gumowych butach, lekko pijany i wsłuchujący się w dźwięki, jakie wydawał siedzący naprzeciw młodzieniec o tępej twarzy, w cyklistówce z podgiętym do góry daszkiem na wełnistej czuprynie; młodzieniec grał na ustnej harmonijce wolno i fałszywie „Siekiera, motyka, piłka, graca.” Robotnik wodociągowy poczuł na sobie spojrzenie Kolanki i zwrócił nań zamglony wzrok, który zaczął wyraźnie przybierać na wrogiej ostrości na widok tweedowej marynarki, fularowego krawata i twarzy Kolanki. Barczysty kelner w malinowej podkoszulce podszedł do stolika i zapytał: — Co podać? — Duże jasne — rzekł Kolanko. W twarzy kelnera i jego wzroku znalazł wyraźne pytanie pod swoim adresem: „Czego tu szukasz, patafianie? Czego on tu może chcieć, ta zołza?” Zrodziła się w nim chęć nagłej ucieczki do śródmieścia. „Tak nie można — pomyślał z przykrością. — Zresztą ta dziewczyna? Czego ja od niej chcę? To na pewno królowa tej meliny. Z pewnością siedzi tu wieczorami na zalanych wódką stołach, ukazując czarne podwiązki wysoko na odsłoniętych udach, i każe się uwielbiać nożownikom z tej dzielnicy, słuchając starych tang w rodzaju «Ciemne wino jak krew.», dobywających się z tuby zgrzytliwego gramofonu. Mefisto mówił, no nie? Wszak mówił, że chce ją wyciągnąć z tego cholernego życia, prawda? A Kuba? Genialny facet! Czym on jej zaimponował? Jak ona się w niego wpatrywała, tam w «Telimenie»…” W tej chwili spoza jednej z wytartych kotar wyszła dziewczyna: ubrana była w brudnawy fartuch i ocierała ręce w wiszącą u paska ścierkę. „Nic nie rozumiem — pomyślał Kolanko speszony — ona tu pracuje?” — Hawajka — powiedziała kluchowata facetka zza szynkwasu — zabonuj butelkę jasnego. Idę na kolację. — „Hawajka! — pomyślał z ironicznym triumfem Kolanko — a więc jednak pseudonim, przydomek przestępczy. Jaki trafny!” — Panie ober — zawołał możliwie uprzejmie w stronę bufetu — płacić! — Spojrzał na dziewczynę i wzrok ich zetknął się. „Poznała mnie — pomyślał. — Co teraz będzie?” Czuł, jak koszula lepi mu się do pleców z zakłopotania. Hawajka wyszła spoza bufetu i zbliżała się ku niemu, ocierając ręce w ścierkę. — My się znamy — powiedziała zimno i znacząco, siadając bez zaproszenia przy jego stoliku. — Po co pan tu przyszedł? — Dobry wieczór — uśmiechnął się nieszczerze Kolanko. — Znalazłem się tu zupełnie przypadkowo. Zachciało mi się piwa. — Eeee — mruknęła Hawajka z powątpiewaniem — chyba nie. Jest pan kolegą Karola Dziury. Na pewno to on pana przysłał. On już robił takie numery, jak pogniewaliśmy się ostatnim razem. — Kolegą? — uśmiechnął się Kolanko. — To za dużo powiedziane. — Pomyślał nagle, że dałby wiele, by zdobyć zaufanie tej dziewczyny. Ciemne oczy Hawajki badały go z wrogością. — Ten Karol — powiedziała Hawajka — to bardzo przyzwoity chłopina, ale niech mu pan powie, żeby się ode mnie odczepił. Powiedziałam mu to dziś, a on się upiera. Szkoda mi go, ale co ja zrobię? — Coś jakby nagłe pragnienie zwierzeń zalśniło w oczach Hawajki. „Teraz” — pomyślał Kolanko z wyczuciem i spytał dobitnie: — Kto to jest ten facet, z którym była pani dziś w kawiarni na Krakowskim Przedmieściu? Taki blondyn? — Lulek? — rzuciła imię zaskoczona i zdziwiona, ale zaraz zjeżyła się jak kotka. — A panu co do tego? Pan co za jeden? — rzuciła krótko, podnosząc głos. Kelner odwrócił się od bufetu w ich stronę z zainteresowaniem. — Niech pani odpowiada, dobrze? I tylko bez krzyku. — zagrał Kolanko va banque. „Tylko na całego!” — pomyślał szybko. — A. taki jeden — rzekła Hawajka potulniej i ciszej — znajomy. — Kto to ten Lulek? — naciskał Kolanko. Usta jej skrzywiły się w cwaniackim grymasie. — Jak pan chce pytać, to niech się pan wylegitymuje — rzekła z pewnością siebie. — Nic na piękne oczy. Rozmawiam z tajniakami, jak muszę. — Nieee! roześmiał się z możliwą szczerością, jaką zdołał zmobilizować na swej twarzy — ja nie z milicji. Tego Lulka znam lepiej niż pani. Żartowałem sobie, takie nabieranie, wie pani.

— Hawajka obserwowała go z rosnącą nieufnością. — A pan co za jeden? — przeszła do kontrataku. — Dziurę pan zna, Lulka pan zna. — Jestem dziennikarzem — rzekł poważnie Kolanko. — Znam mnóstwo ludzi w Warszawie. — Coś zupełnie nowego zapaliło się w oczach Hawajki i Kolanko to zauważył. — Gdzie pan pracuje? — spytała Hawajka niemal prosząco. — W „Expressie Wieczornym”. — Przez chwilę panowała cisza. — Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak się pan nazywa? — prośba w głosie dziewczyny była tym razem wyraźna, niczym nie hamowana. — Nazywam się Kolanko — rzekł. — Edwin Kolanko. — Oczy dziewczyny złagodniały. — On ciągle mi o panu opowiada — powiedziała bez uśmiechu, z lekką niechęcią. — Kocha pana bardzo. Mówi o panu jak o ojcu. — Kolanko milczał. Nie wiedział, co powiedzieć, jak odwdzięczyć się za tę prostotę. — Kto? Lulek? — spytał z chytrym uśmieszkiem. — Tak, Lulek — potwierdziła Hawajka.

W tej chwili przy stole, przy którym siedziało czterech facetów, wybuchła awantura. Początkowo rozległy się podniesione głosy i przekleństwa, jakby kłócący się nie dostrzegali obecności innych ludzi. Stół został gwałtownie kopnięty, odtrącone z siłą krzesła upadły Hałaśliwie do tyłu. Dwóch spośród skłóconych zerwało się, drżąc zwierzęcą dynamiką: byli to rośli, wysocy i tędzy mężczyźni o nalanych, krwistych twarzach, przeciętych teraz nienawiścią. Bycze karki nabrzmiewały im siłą i i zaślepieniem, rozjazgotane wściekłym krzykiem usta, oczy, nosy i uszy pokryły się purpurą, zaczesane do tyłu włosy spadły im w łukowatych, pasmach na czoła. Ich dwaj towarzysze skoczyli na równe nogi, bladzi i rozdygotani. Rzucili się między nich rozdzielając i obejmując, wołając: piskliwymi ze zdenerwowania falsetami: — Józiek! Daj spokój!

— Władek! Nie wygłupiaj się! Błagam cię! — Józiek! Uspokój się! Zrób to dla mnie! Tu ludzie!

— Władek! Bądź poważny! — Józiek! Już dobrze! — Kluchowata kasjerka wstała roztrzęsiona, kelner w malinowej podkoszulce rzucił się w stronę szamoczących się, wodociągowiec kiwał się ogłupiały na krześle, chłopak trzymał organki przy ustach, ale nie grał. Hawajka zbladła. Kolanko poczuł, jak bijące z podniecenia serce rozsadza mu pierś i krtań, nie mógł oderwać zafascynowanego wzroku od kotłującej się, drgającej grupki, nie mógł też ruszyć się z miejsca. Spoza kotary wyskoczył barczysty mężczyzna o grubym karku i w okularach na ogromnym nosie i wpadł w środek zamieszania, krzycząc: — Na ulicę! Wont stąd! Już! Hawajka, po milicję! — Przeciwnicy, prąc ku sobie, miotali się w objęciach rozdzielających, którzy krzyczeli spazmatycznie: — Józiek! Na rany boskie! — Władek! Kochany! Bracie! — On mi tu nie będzie mówił, ten szmaciarz parszywy. — dyszał ciężko Władek. — Ja mu pokażę, gnojowi śmierdzącemu. — chrypiał Józiek przez zasnute cienkim pasmem piany, spiekłe wargi. „O, Boże! — myślał gorączkowo Kolanko — pozabijają się! Mogą się zabić! Tacy ogromni, potężni mężczyźni.” — Nie mógł oderwać szeroko otwartych oczu od widoku tego, co ma nastąpić, co zaraz tu będzie, a czego on, Kolanko, boi się przeraźliwie jak każdy zafascynowany siłą i odwagą, tchórzliwy sceptyk. — Milicjaaaa! — rozdarła się kluchowata kasjerka. Drzwi od baru pękły pod szybkim pchnięciem z zewnątrz, kilka osób wbiegło do środka i przystanęło niezdecydowanie. — W tym momencie Władek uwolnił się na sekundę z opasujących go przeszkód i sięgnął błyskawicznie po włosy Józka, które schwycił z szaleńczą mocą i szarpnął w dół, podrywając jednocześnie własne kolano do góry. Z dartych bezlitośnie włosów trysnęły wąskie strużki krwi ku nasadzie czoła, zaś twarz Józka nabrzmiała natychmiast czerwoną, rozmazaną opuchliną. Józiek jak ranny odyniec strząsnął z siebie jednym kopnięciem kelnera i rozdzielającego kolegę, po czym równie błyskawicznie, z siłą parowego młota rąbnął pięścią prosto w nos zastopowanego swym dokonaniem Władka. Kolanko wstał jak zahipnotyzowany. „Jak tak można?… — tłukło mu się w obolałym mózgu — jak tak można? Znieważyć! Skrzywdzić!.. Zmarnować godność człowieka! Uderzyć go w twarz! Uderzyć go w jego własną twarz.” Cios miał efekt piorunujący — rozległ się gruchotliwy trzask miażdżonej kości, Władek zmiękł, sflaczał i zatoczył się na przewrócony stół. Teraz rozszalało się piekło, zdawało się, że nic nie jest w stanie powstrzymać siły niszczenia rozpętanej w potężnym ciele Józka, że ludzie, sprzęty, powietrze, bar „Słodycz”, wszystko wokoło rozleci się w drzazgi w zetknięciu z tą wrzącą, rozbestwioną żywotnością. Ale sekunda, której potrzebował dla odwalenia — obłąkanym kopnięciem zagradzających mu drogę sprzętów — bowiem ludzie odrzuceni byli już dawno poza orbitę cyklonu — wystarczyła Władkowi do błyskawicznego pochwycenia butelki po piwie. Łoskot rozłamywanych krzeseł zlał się w jedno z brzękiem pękającego grubego szkła: jednym nieomylnym, silnym zamachem Władek rozbił butelkę o ścianę w ten sposób, że trzymana w jego ręku szyjka najeżyła się ostrą stłuczką rozłupanej do połowy flaszki. To poszczerbione w piekielne ostrza szkło wbił z całej siły w twarz Józka, gdy ten runął nań spoza zwałów mebli. Przez ułamek sekundy zawisła straszliwa cisza w przestrzeni baru „Słodycz”, po czym rozległo się ohydne, psie wycie Józka, trzymającego się oburącz za okropną, krwawą głowę. Ciemna krew, zmieszana z jakimś strasznym śluzem, spływała mu z oczu przez palce. Władek dzikim skokiem dopadł drzwi roztrącając oniemiałych gapiów i wypadł w czarną ulicę, bijąc po drodze gromadzący się tłum. — Mamusiu! — ryczał Józiek. — Mamusiu! — Osunął się na kolana, nie odrywając przyklejonych krwią rąk od głowy. Nikt się do niego nie zbliżał. — O Jezu! — wył — o Jezu! — po czym opadł na bok, na podłogę, kopiąc konwulsyjnie nogami. Nadal nikt do niego nie podchodził, ludzie stali wokoło, urzeczeni plugawym, idiotycznym nieszczęściem. I naraz jakby czar opadł, zaklęty krąg prysł, pierwsza Hawajka rzuciła się w sam środek pobojowiska, za nią pan Śliwka, kelner, koledzy Józka, ludzie. Rozległy się nabrzmiałe histeryczną trwogą krzyki: — Lekarza! Milicję! Pogotowie! Ratunku! — zaś ponad wszystkim górował zwierzęcy ryk Józka. Kolanko stał nadal jak wrośnięty w ziemię, grube krople potu wystąpiły mu na śmiertelnie blade czoło. Poczuł naraz rękę Hawajki, popychającą go do wyjścia. — Niech pan stąd idzie — posłyszał jej głos — szybko! Już! Zaraz — nadleci milicja. Po cholerę ma pan być za świadka. — Dał się wypchnąć na ulicę.

Pod latarnią na Żelaznej usiłował zapalić roztrzęsionymi rękami papierosa. „Jak on mógł? — wirowało mu w mózgu — jak on mógł? Butelką, ostrą, kaleczącą, zabijającą, w cudzą twarz. W cudzą twarz! Jak on mógł?… Jak to można?…!” — i nagle pojął, że Kubuś Wirus, jego Kubuś, tu, w tym barze, z tymi ludźmi. Wyobraził sobie z przeraźliwą ostrością, co by się stało z Kubusiem, gdyby. Jakaś kłótnia, awantura, o którą tu tak łatwo. Jasno, precyzyjnie, zupełnie chłodno pomyślał, że Kubuś już tu nie wróci. Że on, Edwin Kolanko, nie może na to pozwolić.

3

Ulicami ciężko było jechać. Małe, srebrnoniebieskie auta radiowe z umieszczonymi na dachach megafonami rozsiewały ekscytujące meldunki z trasy wyścigu Warszawa-Berlin-Praga, biegły ku nim gromady ludzi na oślep, przez rozpędzone pojazdami jezdnie, gwałcąc prawidła ruchu, ryzykując wypadki i wywołując, nieprzytomne wyzwiska wychylonych z okienek szoferów. Obelgi urywały się zresztą w pół słowa, gdyż szoferzy tonęli od razu w rewelacjach nadawanego komunikatu: ich wyobraźnia zaczynała pracować nie gorzej od silników ich wozów, przed oczami przesuwała im się wizja szosy, na której sześciu chłopców w biało-czerwonych koszulkach z orłem na piersiach walczy w kurzu i znoju z obezwładniającym, zmęczeniem, opornymi pedałami, nie kończącą się przestrzenią i kilkudziesięciu innymi chłopcami w innych koszulkach, równie jak oni pożądającymi zwycięstwa. Twarze szoferów łagodniały, oczy zachodziły marzycielstwem, westchnienia unosiły im pierś i ruszali z miejsca, przebaczając tym, którzy wycisnęli z nich zgrzyt nagłego hamowania i sekundę przerażonego bicia serca.

— Ludzie zwariowali z tym wyścigiem — powiedział Jerzy Meteor do młodego człowieka około trzydziestki. — Uhm — chrząknął obojętnie zagadnięty. Siedzieli w małej dekawce starego typu, o fibrowej lichej karoserii czerwonego koloru. Prowadził ów młody człowiek o dość odpychającym wyglądzie: w okularach na pękatym, krzywawym nosie, o nieczystej cerze, poddanej starannym zabiegom kosmetycznym, co w rezultacie dało usianą wygładzonymi wzgórkami i dolinami powierzchnię twarzy. Ubrany był kosztownie, lecz źle: popelinowa koszulą miała zbyt obszerny kołnierz, zmięty uściskiem przekrzywionego krawata. Jego spoczywające na kierownicy ręce były mocne i owłosione, o krótkich, grubych palcach i ściętych na płask, nie domytych paznokciach. — Niech pan jedzie prosto Alejami do Żelaznej, panie doktorze — rzekł Meteor. — Uhm — mruknął doktor opryskliwie. — I doprawdy — uśmiechnął się przymilnie Meteor — musi się pan zdobyć na coś lepszego niż ten brudny futerał na kołach. — Wskazał ruchem głowy wnętrze dekawki.

Skręcili w Żelazną, a potem w Krochmalną. Po chwili dekawka zatrzymała się naprzeciw odrapanej kamienicy, pykając z wytężenia. — Meteor i doktor wysiedli, ten ostatni zamknął starannie drzwiczki i schował skrupulatnie kluczyki do kieszeni, skąd wyjął papierośnicę, poczęstował Meteora i sam zapalił. Przeszli na drugą stronę jezdni; doktor z uwagą obserwował kamienicę. Był to czteropiętrowy, szeroki budynek w pudełkowym stylu lat trzydziestych; kamienic takich, ocalałych z ostatniej wojny, zostało sporo w Warszawie — przeładowane nadmierną ilością lokatorów i odrapane przez wojenne perypetie straciły dawno urok świeżości, jedyny zresztą, jaki posiadały, nigdy bowiem nie rościły sobie pretensji do piękna, stanowiąc kompromis pomiędzy duchem zysku przedwojennych kamieniczników a namiętnym poszukiwaniem artyzmu ówczesnych architektów.

Meteor i doktor minęli ciemną bramę i wyszli na podwórze: cały tył posesji zajmowały garaże. Doktor rzucił nie dopalonego papierosa i starannie przygasił podeszwą buta. Z obu stron podwórza wznosiły się nieduże murki, na których rozpięta była wysoko żelazna, zardzewiała siatka, poprzetykana drutem kolczastym: czyniło to wrażenie obustronnego obwarowania, podczas gdy garaże opierały się o szczytową ścianę jakiejś zrujnowanej fabryki, — której wypalony, ogromny mur ciągnął się daleko w głąb. Pośrodku, nad dachem garaży, wznosiła się szeroka, murowana przybudówka z obszernym otworem pokrytym kratownicą hojnie okopconych szybek, z wystającymi rurami kolankowymi od żelaznych piecyków. Podwórze pełne było sprzętu samochodowego, betonowy podjazd dla napraw podwozia wskazywał, że mieszczące się tu przedsiębiorstwo jest zakładem solidnym i rozwiniętym; tłuste plamy smarów o tęczowym połysku, operowane kadłuby wozów bez kół, z rozmontowanymi silnikami, uwijające się wokoło postacie w przetłuszczonych kombinezonach i usmolonych koszulkach gimnastycznych, okaleczone i zardzewiałe karoserie, stare i osiadłe na kikutach bębnów hamulcowych wozy — wszystko to składało się na obraz pełen życia, nieco jednostajny w swej szarobrunatnej barwie, lecz bogaty mnóstwem szczegółów. Meteor i doktor weszli do garaży; były one rozległe i woniejące olejami, tu i ówdzie poniewierały się koła, stare opony, niezliczone kanistry i bańki, od trójkątnych blaszanek po wojskowe, zamczyste bidony. Meteor wszedł pewnie w głąb garaży i odnalazł żelazne, kręcone schody, po których wszedł z rozglądającym się ciekawie doktorem na górę. Znaleźli się w zwykłej hali warsztatowej, pełnej ogromnych, czarnych stołów z czarnego drzewa, imadeł, pilników, borów, świdrów elektrycznych, małych tokarek, dłut, młotków i całej baterii butelek po wódce, napełnionych oliwą, pokostem, klejami i lakierami; kręciło się tu kilku ludzi o umorusanych rękach i twarzach, w włóczkowych, przetłuszczonych myckach na głowach. Zbliżył się do nich smukły blondyn o cętkowanym brudem obliczu, z papierosem wklejonym w kącik warg i szydełkową krymką na ciemieniu, ocierający brunatne od oliwy ręce w pakuły. — Dzień dobry, pan dyrektor — uśmiechnął się do Meteora, nie puszczając niedopałka z warg; mówił śpiewnym, kresowym akcentem. — Sie masz, Paciuk — przywitał go koleżeńsko Meteor.

— Jest inżynier? — A jest — zaśpiewał Paciuk — proszę, proszę. — Usunął się z drogi, czyniąc im miejsce. Meteor z doktorem powędrowali w głąb hali, po czym Meteor pchnął dyktowe drzwi z nabitą tabliczką z białego kartonu, na której widniał napis „Biuro”, wykonany tuszem przy pomocy szablonu. Za dyktowymi drzwiami ciągnął się niewielki korytarzyk, za nim ciężkie, polsterowane drzwi z napisem na szklanej tabliczce: „Dyrektor”. Meteor uchylił je, po czym figlarnie zapukał do środka, rozległo się głośne: — Wejść! — Meteor otworzył szeroko drzwi i przepuścił doktora przodem. Czołem, Aluś — rzekł Meteor kordialnie do łysego mężczyzny o obwisłej twarzy, który uniósł blade oczy znad biurka i ogarnął nimi wchodzących. — Serwus — rzekł zimno inżynier Wilga i wstał. — Pozwól, że j przedstawię — gestykulował dość swobodnie Meteor. — Pan doktor Dzidziaszewski, pan inżynier Wilga. — Doktor wyciągnął rękę, obrzucając Wilgę pewnym siebie i uważnym spojrzeniem. — Pan doktor Dzidziaszewski interesuje się dobrymi wozami — poinformował Meteor Wilgę; nieustannie poprawiał coś przy węźle swego żółtawego krawata w kołnierzyku białej koszuli: marynarka w pepitkę z dodatkową kieszonką na wysokości wątroby dopełniała rynsztunku Jerzego Meteora. — Bardzo mnie to cieszy — uśmiechnął się wąsko Wilga. Doktor Dzidziaszewski uśmiechnął się równie skąpo. — Uhm — zaznaczył chrząknięciem swój udział w rozmowie, rozglądając się ciekawie wokoło. Pokój był bez okien, jaskrawo oświetlony zwisającą na białym bloku żarówką w mlecznym kloszu — takie pomieszczenia nazywa się w Warszawie kantorami. Stało tu biurko i stół kancelaryjny, pokryty wytartą, zieloną bibułą, na nim drewniane kałamarze, stojaczek na stemple i pieczątki, suszki, liczydło, szpikulec do kwitów, dziurkacz do skoroszytów; przy ścianie stała seryjna szafa biurowa z automatycznym zatrzaskiem. Kotara z czerwonego sukna na przeciwległej w stosunku do drzwi ścianie kryła jakieś wejście, drzwi lub niszę. Od tego szablonowego wnętrza odbijała kolekcja pucharów srebrnych, platerowanych i kryształowych, pokrytych licznymi plakietkami o wygrawerowanych długich napisach, pełnych dat i nazw miejscowości; puchary te stały wszędzie: na szafie, na biurku, na półce z księgami handlowymi. „II Nagroda — Raid Gwiaździsty dokoła Polski — 22–29 czerwiec, 1932 rok” — głosił na jednym z pucharów początek napisu, dostępny dla szperającego wzroku doktora. Ściany były usiane plakietami i emblematami w srebrze i w emalii: na honorowym miejscu, wśród odznaczeń firmowych „Fiata”, „Austro-Daimlera”, Mercedes-Benza”, widniało duże, wygrawerowane w srebrze koło z białym orłem Polskiego Automobil-Clubu. Pod nim wisiała spora fotografia, na której dwóch mężczyzn ściskało sobie ręce na tle długiego, wyścigowego auta marki „Bugatti”; obydwaj odziani byli w białe kombinezony, pełne błyskawicznych zamków wzdłuż, wszerz i na kieszeniach, oraz w białe pilotki, modne w kręgach wyścigowych automobilistów w latach dwudziestych i trzydziestych, z szyj obwiązanych fularowymi szalami w jasne grochy zwisały im ochronne okulary. Doktor Dzidziaszewski zbliżył się i odczytał autograf na zdjęciu: był on sporządzony w języku niemieckim i ponieważ jednym z dwóch panów był inżynier Wilga, przeto wszystko wskazywało na to, że drugim był podpisany poniżej Rudolf Caracciola. — Nic się pan nie zmienił — rzekł uprzejmie doktor do Wilgi; Wilga skrzywił wargi w grzecznym uśmiechu. — Do rzeczy, panowie, do dzieła — rzekł Meteor. — Doktor jest stary skąpiec, ale postanowił wreszcie zlikwidować swoją papierową limuzynę i kupić coś przyzwoitego. Aluś, co masz na półkach? — „Humber”, model 1954, komplet zapasowych części — rzekł obojętnie Wilga bez kupieckiego krygowania się, ignorując jakikolwiek system zachęt. — Obejrzeć — mruknął doktor do Meteora. Widać było od razu, że jest to człowiek ulepiony z twardej gliny z domieszką tłuczonego krzemienia. — No, Aluś — jedyny Meteor wnosił tu coś z ducha tradycyjnej transakcji — prowadź! Będziemy oglądać.

Zeszli żelaznymi schodami w kąt garażu, gdzie ciemniała sylwetka pięknego, opływowego wozu, Wilga przekręcił kontakt i w kątach ścian zabłysło parę niczym nie osłoniętych żarówek. W oczach doktora zalśniła pożądliwość. Długo chodził wokół oliwkowej, błyszczącej doskonałym lakierem karoserii, tu i ówdzie nieznacznie wgiętej i jakby umyślnie odrapanej, ale nawet nie dotknął palcem klamki. Po czym stanął przy Wildze i nie odrywając oczu od auta spytał: — Ile?

— Sześćdziesiąt — rzekł Wilga, zapalając papierosa.

Doktor wyciągnął natychmiast papierośnicę i przypalił od niego. — Nawet niedrogo — rzekł — ale nie dla mnie.

— Ale dlaczego? — szarpnął się niespokojnie Meteor.

— Za ładny — rzekł sucho doktor.

Wilga uśmiechnął się wyrozumiale. — Do załatwienia — rzekł rzeczowo.

— Nie rozumiem? — rzekł doktor.

— Zaraz to panu wyjaśnię, panie doktorze — rzekł szybko Meteor, ujmując Dzidziaszewskiego pod rękę. — Dorzuci pan ósemkę, no powiedzmy, tylko pięć tysięcy chociażby i będzie pan miał wóz — marzenie, taki, jaki panu trzeba.

— Nie rozumiem — powtórzył doktor z ostrożnym uporem.

Wilga zwrócił nań swe wyblakłe oczy. — Podoba mi się — rzekł — że jest z pana samochodziarz, doktorze. Widzę, jak pan patrzy na wóz. Za pięć tysięcy wszystko będzie w porządku.

— Nie rozumiem — rzekł po raz trzeci doktor.

— Widzi pan, doktorze. — zaczął z gestem cierpliwego pedagoga Meteor. — Pan jest znanym i cenionym w Warszawie ginekologiem. Trafia pan lekko swoje trzydzieści tysięcy miesięcznie, prawda? Pozwala to panu na rozmaite drobne ułatwienia życiowe, niedostępne na ogół referentom w zwykłych ministerstwach. No, nie?

— Nie lubię głupich żartów — rzekł ponuro doktor. — O tym, ile, ja zarabiam, może się pan dowiedzieć z listy płacy ośrodka zdrowia, w którym ordynuję.

— Dobra, dobra — rzekł z pobłażliwą serdecznością Meteor. — Jesteśmy wśród przyzwoitych ludzi, panie doktorze. Słyszysz go, Aluś? — zwrócił się z poufałym gestem do Wilgi — Dzidziaszewski, ginekolog, złota rączka, uwielbiana postać wśród panienek z dobrych domów, żyje z ośrodka zdrowia. Trzeba to spisać w formie listu do redakcji i posłać do „Szpilek”. Najlepszy dowcip tygodnia, co?

— Zatrzaśnij się, Meteor — rzekł bez uśmiechu Wilga. — Doktorze — zwrócił się uprzejmie do Dzidziaszewskiego — ja pana rozumiem. Wóz jest dla pana o tyle nieodpowiedni, że pewne złośliwe i wścibskie instytucje, jak powiedzmy izba skarbowa, istniejące wyłącznie w celu utrudniania życia ludziom pełnym inwencji i polotu, mogą się całkiem nieodpowiednio ustosunkować do faktu posiadania przez pana tak wytwornej limuzyny. Ale na to są sposoby. Pan jako samochodziarz wie przecież, co jest w wozie najcenniejsze. Otóż podejmuję się dokonać drobnego zabiegu kosmetycznego na tym humberze, po którym nie utraci on nic ze swej zasadniczej wartości, zaś otrzyma wygląd taki, że egzekutorzy urzędu podatkowego będą ronić gorące łzy miłosierdzia na jego widok. To będzie kosztować pięć tysięcy.

— Zaproponują panu nawet wsparcie, ci komornicy — dodał przekonująco Meteor. — Oddadzą panu, doktorze, swój ostatni, wdowi grosz. Mieliśmy już takie wypadki w naszej — bogatej praktyce.

— Nie wspominaj panu doktorowi o wdowach — rzekł delikatnie Wilga. — Pan doktor zapewne nie lubi tego wyjątkowo nierentownego typu kobiet..

Doktor zamyślił się głęboko, co trwało dłuższą chwilę, po czym powiedział: — Pięćdziesiąt pięć razem z kosmetyką, zgoda?

— Co pan? — rzucił się brutalnie Meteor.

— Sześćdziesiąt — rzekł z prostotą Wilga.

— Nie będziemy się spierać o głupie pięć tysięcy — rzekł oschle doktor. — Załatwione.

— Na kiedy to panu zrobić? — spytał z chłodną, handlową uprzejmością Wilga.

— Aluś? — miotał się Meteor — co ty wyczyniasz? Taki wóz!

— W tym tygodniu jeszcze — rzekł obojętnie doktor. — Tylko nie mogę przelać panu pieniędzy na konto. Dostanie pan w gotowce, dobrze? Czy nie sprawi panu trudności w buchalterii transakcja bez przelewu?

— Niewielką — odparł uprzejmie Wilga. — Jakoś to załatwimy.

— Bo, uważają panowie — doktor stał się naraz nieoczekiwanie rozmowny — tyle jest kłopotu z tymi pieniędzmi. Znał pan Legabieckiego? — zwrócił się do Meteora.

— Legachę? — rzekł z niedbałą serdecznością Meteor — no, jak to? Stary kumpel. Chodziliśmy przed wojną do jednej szkoły, do „Władka Czwartego”. Robiliśmy razem maturę na początku okupacji. Co się z nim dzieje? Wiem, że nadziany jest jak rzadko kto. Zawsze miał głowę do tachlu, a w dodatku nieziemski fart!

— Mój stały, dobry klient — rzekł ze smętnym uznaniem doktor. — Niech pan sobie wyobrazi, że w pierdlu. Wsiadł na ładne parę lat. Wszystko przez pieniądze.

— Jak to? — żachnął się Meteor. — Przecież Legacha to uznana przez państwo inicjatywa prywatna? Przedsiębiorca w ramach wszystkich regulaminów, patentów i zarządzeń?

— Niby tak — rzekł doktor — ale zgubił go nadmiar. Legabiecki zaczął swą karierę zaraz po wojnie od produkcji proszku do zębów. Jest to dość nieskomplikowany proces przemysłowy. Wystarczy, jak wiadomo, dysponować po prostu pewną ilością kredy, by stać się w tej branży fabrykantem na dużą skalę. Wiemy też skądinąd, że ówczesne władze zajęte były własnymi, dość poważnymi kłopotami i nie przykładały wagi do zagadnień związanych z produkcją proszku do zębów. Niemniej jednak pewne pociągnięcia Legabieckiego musiały się wydać na tyle uwłaczające, że pewnego dnia zjawiło się u tego pioniera higieny kilku panów, jeszcze w wojskowych, spłowiałych od stepowego słońca mundurach, którzy skonfiskowali mu wszystkie zapasy surowca; surowiec ten okazał się nawet nie kredą, lecz jakimś grubo tańszym minerałem. Panowie ci mieli interes także do samego Legabieckiego, nie zastali go jednak, gdyż właśnie wyjecHal przyłączać do macierzy i kolonizować Ziemie Odzyskane. Kiedy pojawił się z powrotem w Warszawie, był już cenionym działaczem ekonomicznym, a nawet członkiem Stronnictwa Demokratycznego. Był właścicielem małej fabryczki, zatrudniającej pięćdziesięciu robotników w myśl ustawowo dozwolonych dla inicjatywy prywatnej norm, i przy ich pomocy produkował ważną część jakiegoś ważnego aparatu hydraulicznego czy pomiarowego. Mówił mi, że aparat ten składa się z siedmiu ważnych części, z których każda produkowana jest w innej fabryczce o pięćdziesięcioosobowej załodze. Nie mówił mi tylko nigdy o tym, że wszystkie siedem fabryczek należy potajemnie do niego, a także ósma, w której składa się owe części w jedną najważniejszą całość. W ten sposób zatrudnia u siebie czterystu robotników i siedmiu oficjalnych, choć fikcyjnych właścicieli zakładów przemysłowych. Głowa, co? Trzeba mieć czaszkę, żeby w naszych warunkach skonstruować taki koncern, nie? I obsunął się na głupiej forsie. Proszę sobie wyobrazić, że tyle się jej nasmoktał, że nie wiedział już, co z nią robić. Wobec tego kazał sobie sporządzić sporą cysternę z dobrej miedzi, którą zakopał u siebie w ogrodzie w Zalesiu. Z cysterny wystawała rura, której otwór, niewielki, jak w skarbonce, ukryty był zręcznie w trawie koło owocującej jabłonki. Legabiecki chodził tam wieczorami i tylko wpuszczał co tydzień złote dolary, guldeny holenderskie, funty do cysterny, prosto w ziemię. Ktoś go podpatrzył, milicja cysternę wykopała, od złotej waluty doszła do ośmiu fabryczek i w ten sposób wkroili biednemu Legabieckiemu dwanaście lat.

— Szkoda człowieka — mruknął Wilga. — Taki talent! Kapitan finansowy.

— Nie pojmuję tedy — rzekł ze złośliwym uśmiechem Meteor — czemu się pan doktor handryczy o te głupie pięć patyków? Przecież pan doktor cysterny nie zakopie u siebie, w gabinecie położniczym, no nie? A tych złotych monet to już nie ma pan gdzie chować. Wszystkie wydrążone nogi od ginekologicznych krzeseł są ich pełne, jako też materace.

Dzidziaszewski spojrzał na Meteora z odrazą i wycedził przez zęby: — Myli się pan, panie Meteor. Daleko mi do Legabieckiego. Ja nie pracuję przy tak cennych i tak ważnych aparatach, żeby tyle dziadźków nastukać — po czym zwrócił się do Wilgi: — Będę u pana pod koniec tygodnia. Przywiozę pieniądze. No i oczywiście zapraszam na tradycyjną wódkę. Pana też — dodał z chłodem w stronę Meteora. — Bardzo dziękuję — rzekł uprzejmie, lecz sztywno Wilga; wyglądał przy tym jak wzorowy kierownik sprzedaży we wzorowym salonie automobilowym. Doktor Dzidziaszewski spojrzał nań z wyraźną sympatią. — A gdyby pan inżynier — dodał z nagłą poufałością — znalazł się kiedyś w kłopotach, to służę. Proszę na mnie liczyć. — Wilga uśmiechnął się z powściągliwą melancholią. — Boję się — rzekł grzecznie — że kłopoty te stanowią dla mnie pełną czaru przeszłość. — Ja zaś — rzekł dobrodusznie Meteor — nie miałbym nic przeciwko temu, ażeby pan doktor obdarował mnie abonamentem po ulgowej taryfie. — Dzidziaszewski uśmiechnął się krzywo, odsłaniając brązowe od tytoniu zęby. Wilga zgasił światło i ruszyli w stronę jasnej plamy wyjścia. Oczy ich utonęły w półmroku garażu, nie dostrzegali przez chwilę niczego. Chwila ta wystarczyła, by ciemna postać, obserwująca bacznie i przysłuchująca się pilnie rozmowie przy oliwkowym humberze, usunęła się bezszelestnie poza rozmontowanego cadillaca starego typu. Wychodząc na podwórze Wilga, Meteor i doktor zwrócili uwagę na roześmianych mechaników otaczających jakiś przedmiot. — Żegnam pana — rzekł doktor. — Do zobaczenia. — Wiesz, Aluś — rzekł Meteor. — i ja lecę do biura. Prezes na mnie czeka. Skorzystam z auta i pan doktor mnie podrzuci, dobrze, doktorze? — Trudno — rzekł obojętnie doktor. Wilga chciał podejść do mechaników, ale usłyszał z góry głos Paciuka: — Pan inżynier!

Telefon! — Wspiął się po żelaznych schodach na górę, wszedł do kantoru nie zamykając za sobą drzwi i ujął słuchawkę. — Tak — powiedział po chwili — będę. Z przyjemnością. Proszę przyjąć, panie prezesie, moje podziękowania. Cha, cha, cha — roześmiał się cicho — że formy? Tak, przepadam za formami. A dzisiejszy wieczór uważam za ważką datę w dziejach życia towarzyskiego naszej sfery. Bankiet? Wspaniała nazwa! A więc dziś wieczór w „Krokodylu”. Strój wieczorowy, prawda? Żegnam. Moje uszanowanie. — Odłożył słuchawkę, wziął papierosy z biurka i wyszedł. — Pan inżynier. — zbliżył się doń Paciuk — tam jakiś pan do pana. — Wilga wrócił do korytarzyka: na krześle przed drzwiami do kantoru siedział drobny, niepozorny facet w ciemnym, nieco wyświeconym, bardzo staromodnym garniturze; między kolanami trzymał parasol, na kolanach spoczywał zdjęty z łysej głowy melonik; żółtawa twarz o wystających kościach policzkowych i długim nosie zdawała się drzemać, nieruchoma i obojętna. „Jak mogłem go nie zauważyć?” — zastanowił się Wilga, lecz facet był taką kwintesencją niepozorności, że nie było nawet nad czym się zastanawiać. — Pan do mnie? — spytał oschle Wilga. Facet otworzył oczy, które okazały się ciemne, nieduże, lecz pełne życia, wstał i uśmiechnął się zachęcająco. — Tak — rzekł grzecznie — ja w sprawie reperacji. Mój wóz stoi na podwórzu. — Może zejdziemy — skłonił się lekko Wilga — zobaczę wóz. — Był w doskonałym humorze, co przejawiało się w nienagannej grzeczności: udana transakcja nastroiła go pogodnie, zaproszenie na bankiet podniosło go na duchu, zaś ten dziwaczny facet o wyglądzie zdradzanego męża z findesieclowej farsy rozbawił go do reszty. Zeszli na podwórze. Zainteresowanie mechaników już opadło i na środku podwórza stał samochód, budzący w nich przed paru minutami tak Hałaśliwą wesołość. Ciekawa rzecz, ale widok tego samochodu dał zgoła odmienny efekt w zachowaniu inżyniera Wilgi: jego wyblakła, długa twarz zmieniła zupełnie wyraz i jeśli kiedykolwiek mógł się na niej odbić stan duszy zwany nienaturalnym podnieceniem, to stało się to właśnie teraz, i przejawiło w cynobrowym rumieńcu, jaki pokrył szczyty jego wklęsłych policzków i spłomienił mu odstające uszy, oraz w nadzwyczaj częstotliwym drganiu prawej powieki. — Czyj to wóz?! — po raz pierwszy kilkunastu lat Wilga podniósł głos aż do okrzyku. — Mój — odparł pan z parasolem, odwrócił ku Wildze wyschłą szyję, tkwiącą w staromodnym kołnierzyku, i spojrzał nań wzrokiem, w którym lekkie zdumienie mieszało się z zadowoleniem. — Panie. — rzekł Wilga — panie.

— Nie mógł wydusić z siebie słów, wzruszenie ściskało mu gardło. Wóz, wzbudzający taki zachwyt w Wildze, zaś taką wesołość w jego ludziach, usprawiedliwiał jakoś te sprzeczne uczucia: był to wiekowy pojazd o szprychowych kółkach, tak zwany kabriolet — czółenko, z łódkowatym tyłem nadwozia modnym tuż po pierwszej wojnie światowej. W jednostkach o skłonnościach do pustego śmiechu mógł z łatwością wywołać chichot, ale naturom bogatym we wspomnienia musiał wyrywać z piersi słodkie westchnienie sentymentu. W szeregu tych ostatnich znalazł się zupełnie niespodzianie inżynier Albert Wilga: przez długie minuty wpatrywał się jaki urzeczony w kabriolet, następnie schwycił za ramię niepozornego pana i pociągnął go z powrotem na górę, gdzie zamknął za sobą starannie drzwi kantoru. — Niech pan siada — rzekł z odzyskaną wreszcie rezerwą proszę zaczekać chwilę. — Rozchylił kotarę z czerwonego sukna i otworzył jakieś drzwi, które zamknął za sobą. „Czyli że tam — pomyślał przytomnie pan z parasolem — jest jakieś pomieszczenie. Ciekawe? Przecież ta przybudówka opiera się o szczytową ścianę wypalonej fabryki, do której wchodziło się z Grzybowskiej, prawda? Zaraz, zaraz! Skoro więc pokój, w którym siedzę, jest na tyłach przybudówki, zaś w jego tylnej ścianie znajduje się jeszcze jakieś wejście dokądś, wynika stąd, że tam, na terenie zrujnowanej fabryki, są jakieś dalsze lokale, należące do inżyniera Alberta Wilgi. Może mieszkanie? Ciekawe.” Wszedł Wilga z butelką zagranicznego koniaku i dwoma kieliszkami. Bez słowa postawił kieliszek przed swym gościem, nalał topazowozłocisty płyn do kieliszków, usiadł za biurkiem i rzekł: — Proszę pana, niech mnie pan posłucha: nie znoszę takich szablonów i nie dlatego przyniosłem koniak, by z panem opijać jakiś interes. Przyniosłem go, by razem z panem święcić wielką chwilę. — Rozumiem — rzekł pań o żółtej twarzy, jego czarne oczy ujmowały inteligencją. — Wyczuwani w panu człowieka, który wie, czego chce, zaś chce rzeczy wielkich i niecodziennych. — Otóż to — rzekł Wilga wznosząc kieliszek, oczy błyszczały mu ożywieniem, jakie nie gościło w nim od ceremonii jego pierwszego rozwodu. — Otóż to — powtórzył — Myślę, że zrozumie mnie pan także, gdy powiem panu krótko bez wielu słów: moje życie upłynęło wśród samochodów. Rytmem tego życia była praca tłoków w cylindrach, jego urodą — blask wspaniałych karoserii, jego kadencjami — zmiany biegów. Na jego wirażach zachowywałem się tak, jakbym miał wmontowany w psychikę uczuciowy dyferencjał. Jeśli cokolwiek jeszcze w życiu kocham, to kontur sylwetki auta, szum motoru, zapach spalin, dotyk leciutko wibrującego ebonitu kierownicy. Nie jestem pewien, czy mnie pan pojmuje? — Ależ doskonale — rzekł łagodnie niepozorny pan, rozglądając się po pucharach, nagrodach, plakietach, emblematach i zatrzymując chwilę wzrok na portrecie Caraccioli; we wzroku gościa było tyle zrozumienia, że Wilga wzniósł jeszcze wyżej kieliszek z koniakiem. — Nie wiem, kim pan jest ani jak pan się nazywa. — zaczął znowu i jakiś niezwykły patos zabrzmiał w jego głosie — ale mimo to, a może właśnie dlatego, zwierzę się panu z mych najtajniejszych marzeń. Wprawdzie czasy są nie po temu, ale spokoju nie daje mi myśl o prywatnej fundacji. — O czym? — zainteresował się pan z parasolem. — O prywatnej fundacji — powtórzył poważnie Wilga. — Widzi pan, ja nie mam żony ani dzieci, ani dalszej rodziny. Natomiast mam pewne środki finansowe, przy pomocy których pragnąłbym dokonać czegoś, co zostawiłoby po mnie ślad. I dlatego zamierzam ufundować prywatne muzeum samochodowe, które zapiszę w testamencie idei automobilizmu — tu Wilga chrząknął, lekko wzruszony. — Zauważył pan zapewne — kontynuował — moje wzruszenie na widok pańskiej maszyny. Teraz pojmuje je pan chyba? Pańska maszyna to idealny eksponat numer jeden. Wobec powyższego proponuję panu rzecz następującą: otrzyma pan ode mnie pełnowartościowy, współczesny wóz w zamian za pański wehikuł. Pozbędzie się pan remontów, trosk o brakujące części, nieustannych napraw, czyż nie? No, więc? Zgoda? — Twarz pana z parasolem wyrażała łagodną melancholię.

— To nie takie proste — rzekł uprzejmie, lecz stanowczo — jestem bardzo przywiązany do tej maszyny. — Rozumiem pana doskonale — szepnął Wilga — i nie nalegam. Ale mam nadzieję, że gdy przemyśli pan pobudki mną kierujące, wyrazi pan w końcu swoją zgodę. — Możliwe — rzekł przyjaźnie pan z parasolem — wobec tego pozostaniemy w stałym kontakcie, czyż nie? — Oczywiście — zapewnił skwapliwie Wilga. — A co tam wymaga naprawy? — Myślę, że coś w skrzynce biegów. — rzekł niepewnie pan z parasolem. — Wszystko naprawimy — rzekł wylewnie Wilga. — Niech pan będzie spokojny.

W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi i wszedł listonosz. Był to zwykły warszawski listonosz w rozpiętym, granatowoburym mundurze, z trąbką, herbem poczty, na zsuniętej ze spoconego czoła czapce, z wielką, parciano-skórzaną torbą na biodrze. Nosił spory wąs nieokreślonego koloru i jasnobeżowe sandały, przewiewne i wygodne, nie pasujące do munduru, lecz ułatwiające chodzenie po piętrach. Listonosz wyjął z torby jakieś ofrankowane czasopismo w banderoli i rzekł do Wilgi: — prenumerata, panie dyrektorze, nowy numer „Sprzęgła”. — Wilga odebrał czasopismo, wyjął z kieszeni pięć złotych i dał listonoszowi, po czym rzekł doń nieoczekiwanie: — Jak się zowiecie, poczciwy człowieku? — Listonosz zdawał się być zaskoczony. — Pająk — powiedział machinalnie. — Pająk Antoni. — Oto kieliszek koniaku — rzekł z chorą fantazją Wilga — wypijcie, Pająk, na pewno nieczęsto teraz wam się taki koniak przydarza, co? — Faktycznie — rzekł Pająk. — Ludzie jakoś mniej wódkę w domu trzymają. Dostanie pierwszego pensję, popije, popije i szlus. Pańskie zdrowie, dyrektorze! — Wypił, otarł rękawem usta i dodał: — Dobra wódka, nie wachowata. Jakaś ziołówka czyi, co? — Wilga spojrzał nań z pobłażliwą pogardą. — Koniak — rzekł — „Martel”. Trzy gwiazdki: W MHD nie dostaniecie. No, dziękuję. — Listonosz uniósł czapkę i wyszedł. Po chwili wstał pan z parasolem.

— A więc, panie inżynierze — rzekł — wpadnę za parę dni, dobrze? — Proszę bardzo — rzekł Wilga — jest pan tu zawsze mile widziany. — Pan z parasolem skłonił się z dystynkcją i wyszedł.

— Paciuk! — zawołał Wilga. Wszedł Paciuk, ocierając ręce w pakuły, z papierosem w kąciku warg. — Skocz no i zobacz, co jest w skrzynce biegów w tym eksponacie, tam na dole — rzekł Wilga. Paciuk wyszedł, wrócił po dziesięciu minutach i rzekł: — Skrzynia stara, starta, ale musi co jeszcze pochodzi. Tyle lat się na niej kolebał, to i jeszcze się pokolebie. — Twarz Wilgi wróciła do dawnej, beznamiętnej wyblakłości. — Wobec tego — rzekł — nasyp do niej żwiru czy czegoś tam, żeby raz na zawsze przestała chodzić, rozumiesz?

4

— Kup „Express” — powiedział Merynos do Kruszyny, wysiadającego z auta. Wanderer stał zaparkowany na Rynku Starego Miasta. Zapadał łagodny zmierzch. Rynek pełen był pastelowych plam, nakładających się na siebie w czystym powietrzu: kolorowe fasady kamieniczek, sgraffita i polichromie oraz sylwetki snujących się powoli spacerowiczów zestrajały się w jednolitą, staromiejską tonację.

Kruszyna wszedł do trafiki z tytoniem i prasą; po chwili wyszedł trzymając „Express” przy oczach. Merynos wyjął mu bez słowa gazetę z rąk i schował do kieszeni. Weszli w gotycką bramę, otworzyli okratowane, żelazne drzwi i zeszli na dół, do piwnic, po schodach skąpo oświetlonych różnokolorowymi latarenkami. Tęczowy półmrok urywał się na progu dość dużej sali: był to loch o sklepieniu z niezliczonych ostrołuków w ciemnej ze starości cegle. Łukowate żebrowania schodziły nisko, aż do boazerii otaczającej wielokąt piwnicy, to znowu pięły się wysoko, w ciemność pogmatwanych w górze wiązań. Na długich łańcuchach zwisały pająki mosiężnych żyrandoli, mieniące się zaśniedziałą białością w świetle podługowatych żarówek; ciężkie dębowe stoły i takież zydle spoczywały pod ścianami, na stołach jaśniały śnieżnobiałe obrusy i ciemniały ciężkie świeczniki. Z obu stron sali były przejścia do sąsiednich pomieszczeń.

Do wchodzących Merynosa i Kruszyny podszedł szef sali w czarnym garniturze. — Stół zamówiony dla dyrektora Neumanna — powiedział Kruszyna. — Proszę bardzo — skłonił się lekko maitre d’hotel. Poszedł przodem, przechodzili przez okrągławe, przebite w grubym głazie ścian przejścia, wreszcie znaleźli się w niewielkiej salce, podzielonej dębowymi przegrodami na kilka odseparowanych lóż. Nie było tu innego światła prócz blasku wysokich świec w żelaznych lichtarzach. Maitre d’hotel podszedł do ostatniej loży w głębi, zdjął ze stołu kartę z napisem: „Zarezerwowany — dyr. Neumann”, skłonił się lekko i odszedł. — Znakomicie załatwiłeś, Robert — uśmiechnął się łaskawie Filip Merynos. — A jakie masz menu na dzisiaj? — Kruszyna wyjął z kieszeni zmiętą kartkę, pochylił się nad świecą i czytał: — Ryby wędzone i zimne mięsa, do tego czysta polska wódka, zupa rakowa, filet z jagnięcia z brukselką, do tego wino węgierskie czerwone, firmy „Egri Bikaver”, gołąbki z faszerowanej kapusty, kompot mieszany, melba, czarna kawa, likier peperment. — Bardzo pięknie — pochwalił Merynos — jakżeś to skombinował? — Jurek Meteor ma taką książkę — przyznał się szczerze Kruszyna — „Ze wspomnień kamerdynera”. To stamtąd. — Nie chcę mówić o rzeczach, o których nie mam wielkiego pojęcia — zastanowił się Merynos — ale ta brukselka do jagnięcia i ta faszerowana kapusta nie wydają mi się tak bez pudła na miejscu. — Może — rzekł obojętnie Kruszyna — ale ja bardzo lubię brukselkę i gołąbki. To bardzo dobre. Ten szef sali tutaj w „Krokodylu” też się trochę zdziwił, jak zamawiałem, ale nie protestował. Bardzo inteligentny człowiek. — No, to wal na górę po nich — rzekł Merynos — chyba już nadjechali. — Kruszyna wyszedł, zaś Merynos przysunął czarny kandelabr i pogrążył się w „Expressie Wieczornym”.

Po kilkunastu minutach weszli na salę inżynier Wilga, Jerzy Meteor, Lowa Zylbersztajn i Kruszyna. Merynos wstał. — Proszę bardzo, panowie pozwolą — powiedział, ściskając ręce nowo przybyłym. Od razu też pojawił się szef i dwóch kelnerów. — Czy podawać? — spytał szef sali — czy można już zacząć? — Merynos skinął przyzwalająco głową: na stół wjecHaly platerowane półmiski pełne zakąsek, kelnerzy pochylili się nalewając trunki. — Aluś — rzekł Meteor — wyglądasz imponująco. — Rzeczywiście — inżynier Albert Wilga mógłby olśnić każdego reżysera zamierzającego nakręcić film z życia górnych dziesięciu tysięcy w kapitalistycznych warunkach: czarna dwurzędówka, perłowy krawat i sztywna, beznamiętna, twarz fascynowały wykwintem. — Brakuje monokla — zawyrokował Zylbersztajn, gładko dziś wygolony i pachnący pudrem. — Tylko bez monoklów — rzekł Merynos z uśmiechem — tylko bez prowokacji. Dyrektor Neumann stoi najprawdopodobniej na czele departamentu w Ministerstwie Skupu i musi dbać o swoją opinię. — Wszyscy się roześmiali. — Muszę się jakoś maskować — rzekł poważnie Wilga — dlatego nie wziąłem monokla. — Wolę Jurka — rzekł Kruszyna. — Kozacko wyglądasz, patafianie — rzekł do Meteora z zazdrosnym podziwem. Meteor istotnie wyglądał uroczo, ostentacyjnie chłopięco, ekscentrycznie i elegancko zarazem: zapięta na dwa górne guziki jednorzędowa marynarka z ciemnogranatowej gabardyny odsłaniała bladoliliowy krawat w delikatne, perłowe pasy, tkwiący w śnieżnobiałym, wysokim na karku kołnierzyku o szeroko rozłożonych rogach. — A mój krawat nie podoba się nikomu? — spytał żartobliwie Merynos, wskazując na herbaciany, broderowany chińskim, litym wzorem krawat z ciężkiego jedwabiu. — Piękny! — wykrzyknął Meteor, chociaż czuł głuchy ból w piersiach na widok tego krawata. Żylbersztajn przyświadczył obojętnie, Kruszyna bez zapału, zaś Wilga wypił właśnie w tym momencie kieliszek wódki, po czym nalał sobie od razu następny. — Aluś, już zaczynasz? — spytał natarczywie Meteor; widać było wyraźnie wpływ, jaki od razu wywierał na niego alkohol — tu nie Wilhelmshafen, a my nie Australijczycy. — W tonie Meteora wyczuwało się pochlebczą gotowość do jeszcze jednego powtórzenia znanej wszystkim historii o tym, jak inżynier Wilga znalazł się w Wilhelmshafen zaraz po zwycięstwie nad Hitlerem i po wyswobodzeniu z obozu; tam pił przez tydzień w taki sposób, że działalność jego stała się obiektem publicznego zainteresowania i prasowych reportaży, zaś pewne koła postanowiły zdyskontować ją w sensie patriotycznym. W tym celu zorganizowano naprędce mecz pomiędzy doborową ekipą reprezentacyjną, składającą się z australijskich oficerów, a inżynierem Albertem Wilgą; oficerowie ci uchodzili za niepokonanych w swych pułkach, zaś wszystkim było dobrze wiadomo, że Australijczycy dzierżą w Armii Renu palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o odporność na alkohol. Inżynier Wilga zasiadł za stołem, mając naprzeciw siebie pięciu drabów w fantazyjnych kapeluszach, jakie Australijczycy uważają za wojskowe nakrycie głowy, po czym wypił blisko trzy litry ginu, dopóki ostatni z Australijczyków nie zwalił się bełkocząc pod stół, względnie nie poczołgał się do toalety, co było dozwolone i przewidziane w regulaminie zawodów. Ten wyczyn zjednał Wildze ogromną popularność, a narodowi polskiemu wielką sławę i uznanie wśród alianckich sił zbrojnych, okupujących północno — zachodnie Niemcy; albowiem wielu tam można było spotkać ludzi, którzy nie przejawiali żadnego zainteresowania poświęceniem polskiej piechoty pod Monte Cassino czy bohaterstwem polskich spadochroniarzy w Holandii lub polskich brygad pancernych w Normandii, ale nie było nikogo, kto nie znałby wspaniałego zwycięstwa Wilgi nad niezwyciężonymi dotąd Australijczykami. Meteor, jak każdy człowiek, dla którego wypicie pół litra wódki kończy się wymiotami i udręką całego organizmu nazajutrz, a który zarazem rozmiłowany jest w alkoholowej mocy i uważa ją za oznakę męskości, żywił bałwochwalczą cześć dla Wilgi za ten wyczyn. — Panowie — rzekł Merynos — piję zdrowie panów! — Bo nie ma pań. — rzekł smętnie Żylbersztajn. Salka zaczynała się zapełniać, w sąsiedniej loży rozsiadło się większe towarzystwo, gwar wypełnił mury piwniczne, z pierwszej sali dobiegły dźwięki orkiestry, coraz nowi goście wchodzili i wychodzili, ktoś z wejścia przyglądał się długo i bacznie loży, w której biesiadował Merynos ze swymi towarzyszami, kelnerzy wnosili coraz to nowe dania. — Brukselka do baraniny — mruknął Wilga — coś nie tego. — Trzeba było sprowadzić Romę — rzekł ironicznie Meteor do Zylbersztajna. — Ją jedną? — rzucił kpiąco Lowa — nie wypadałoby. — Co słychać u pani Szuwar, panie prezesie? — spytał dobrodusznie Kruszyna — dawno jej nie widziałem, — Ja też nie — rzekł Merynos uśmiechając się obojętnie; nikt nie domyślał się, ile wysiłku kosztowało go przywołanie takiego uśmiechu na twarz. — Panowie — rzekł cicho Merynos — zapraszam panów do siebie, na szampana! — Pił tylko połowę kieliszka za każdym razem i alkohol nie czynił na nim wrażenia. Wilga wyglądał nienagannie, tak samo jak na początku, natomiast Kruszyna, Zylbersztajn, a najbardziej Meteor stracili nieco na precyzji ruchów. — Jaki szampan? — spytał Wilga. — Nie wiem dokładnie, ale na pewno autentyczny francuski — rzekł z uśmiechem Merynos. Nie wstydził się swej ignorancji w dziedzinie luksusu.

Upłynęła jeszcze godzina, zanim Merynos poprosił o rachunek. Kelner pochylił się z uszanowaniem, podając mu kartkę papieru na talerzyku. Merynos spojrzał na sumę, wyjął kilka banknotów i zapłacił. Po czym wstał, złożył starannie „Express Wieczorny” i włożył do kieszeni ciemnej dwurzędówki. Za nim szedł Wilga, po czym Meteor z Zylbersztajnem i Kruszyna. Na głównej sali zwróciły się ku nim wszystkie spojrzenia: tych pięciu mężczyzn ściągało powszechną uwagę. Zewsząd rozlegały się szepty: — Jacyś cudzoziemcy? Prywatna inicjatywa? Ten pierwszy to profesor, znam go. Ten młody to aktor filmowy. Jacyś literaci na pewno. — Od małego stoliczka w głębi, na którym stała filiżanka z czarną kawą, oderwała się niepozorna postać w staromodnym ubraniu. Postać ta szybko przebiegła salę, wskoczyła do szatni, pochwyciła z rąk szatniarza parasol i melonik, wsunęła szatniarzowi w rękę pięćdziesiąta groszy i nie czekając na przekleństwa za tak drobny napiwek wbiegła po schodach na ulicę. Właśnie Filip Merynos wsiadał do wanderera z Kruszyną, zaś Zylbersztajn, Meteor i Wilga zamykali za sobą drzwi ciemnego mercedesa. Pan w meloniku zatrzepotał rozpaczliwie trzymanym w ręku parasolem, rozglądając się niespokojnie wokoło. Auta ruszyły z miejsca.

— Akurat dzisiaj — zazgrzytał półgłosem, z bezsilną pasją, pan w meloniku — podkusiło mnie, żeby zostawić tam wóz. — Taksówki nie widać było ani na lekarstwo. Przy trotuarze stał niewielki, pękaty renault, używany do kolportażu czasopism; auto było otwarte z tylu, ostatni plik gazet powędrował właśnie na chodnik. Za chwilę śpieszący się szofer o nalanej twarzy, w zmiętej koszuli khaki, zamknął tylne drzwiczki i usiadł za kierownicą: renault, zabawny i pudełkowaty, istna komoda — na kółkach, potoczył się prędziutko ku wylotowi Rynku i popędził Piwną. Przy skręcie na plac Zamkowy ukazały się przed jego maską czerwone światełka dwóch jadących wolno aut. — Jedź prosto przed siebie — usłyszał za sobą szofer o nalanej twarzy — i skręcaj wtedy, gdy ci każę! — Jednocześnie poczuł między łopatkami coś zimnego i twardego, coś, co mogło być metalowym ołówkiem, rurką lub kluczem, ale w takiej sytuacji jest zawsze lufą rewolweru. Koszula przylgnęła mu do pleców, zwilżona obfitym potem, auto zachybotało na strony, lecz za chwilę szofer o nalanej twarzy opanował się, stwierdziwszy, że nic mu się złego na razie nie stało, i pojecHal ostrożnie przed siebie. Z tyłu wyczuwał metalową groźbę, ale zaczynał się powoli do niej przyzwyczajać; naciskał gaz i kierował automatycznie, zupełnie wyzbyty jakichkolwiek decyzji co do kierunku jazdy, — Szybciej! — usłyszał napięty skrywaną emocją, stłumiony głos. Oczywiście przyśpieszył. — Wolniej! — przemówił rewolwer. Rzecz jasna, że zwolnił. Nie zdawał sobie sprawy, dlaczego przyspiesza lub zwalnia, było to nawet wygodne, stanowiło jakiś nieoczekiwany urok jego położenia. Tak dalece pogodził się z tym położeniem, że zaczął nawet głośno mówić. — Że też mnie właśnie musiało się coś podobnego przytrafić. Moje francowate szczęście! Zakatrupisz mnie, bracie, albo znów przyjadę, co gorsza, do domu po dwunastej. I znów się nie wyśpię. Żona mnie podkręci, blada jej ze strachu twarz, że się za dziwkami uganiam! — Gawędził tak dość jednostronnie, gdyż metal z tyłu nie podejmował dialogu. — A mówią w Warszawie — zaczął znów z rezygnacją szofer — że coś złego turla się po mieście. Nawet w „Expressie” pisali — Ach, ci źli ludzie, śmierci ha nich nie ma. Że też mnie się to musiało przytrafić. — Skręcaj w lewo! — rozległ się głos z tyłu i szofer o nalanej twarzy skręcił w lewo bez słowa protestu. W ten sposób przebyli most Poniatowskiego i zatonęli w gęstwinie uliczek Saskiej Kępy. Szofer o nalanej twarzy nie rozeznawał ulic, mechanicznie skręcał i machinalnie zahamował, gdy usłyszał za sobą krótkie; — Stój! — Usłyszał jeszcze: — Zawracaj i już cię tu nie ma! — po czym plecy jego zostały uwolnione od ucisku metalu, zaś z tyłu rozległ się trzask otwieranych drzwiczek. Szybko wrzucił wsteczny bieg i wykręcił w dość szerokiej ulicy. Przez ułamek sekundy reflektory renaulta omiotły stojącą na trotuarze, niewielką postać jakiegoś starszego pana w meloniku i z parasolem. Szoferowi o nalanej twarzy przyszło na myśl, że mógłby zapytać tego przechodnia, kto wyskoczył z jego wozu; szybko jednak porzucił tę myśl: „Taką łajzę pytać?” — zniechęcił się, po czym szparko zmienił bieg, nacisnął gaz i pognał w stronę Francuskiej, szczęśliwy jak nigdy w życiu. Pan z parasolem poszedł szybkim krokiem ku bocznej, wąskiej uliczce, w której przystanęły dwa auta. Dzieliła go od nich odległość jakichś dwustu metrów. Po paru chwilach przystanął przy bramce w żywopłocie, pokrytej żelazną kratownicą: z boku jaśniała tabliczka z dwoma guzikami, co oznaczało, że bramka otwiera się tylko po naciśnięciu dzwonka do jednego z dwóch mieszkań. Pan w meloniku obrzucił badawczym wzrokiem zgrabną willę: jedynie w szerokim, balkonowym oknie na piętrze, wychodzącym na taras, było światło. Przeszedł parę kroków w bok, wspiął się na palce i wyciągnął ramię możliwie wysoko w górę; żywopłot zakończony był drutem kolczastym. Zapiął starannie surdut, umocował na głowie melonik i rączką parasola zahaczył o drut nad żywopłotem. W kilka sekund potem był po drugiej stronie ogrodzenia. Dokładnie zbadał trawnik przy ścianie pod tarasem, z zadowoleniem znalazł na niej cienkie, drewniane poprzeczki dla dzikiego wina, pnącego się tu skąpo w górę; następnie zdjął buty, jeszcze mocniej wcisnął melonik na głowę i oparł stopę w cielistej skarpetce o rynnę. Pierwsza poprzeczka pękła z suchym, lecz cichym trzaskiem, zdołał jednak schwycić rączką parasola gzyms nad oknem parteru i w ten sposób zawisł na parasolu, na wysokości dwóch metrów. Kilka komicznych, lecz nader skutecznych ruchów pozwoliło mu wrócić nogą do rynny: wyglądał jak klown cyrkowy, zabawny, lecz wygimnastykowany. Następna poprzeczka wytrzymała nacisk stopy. Szybko przełożył rączkę parasola z gzymsu okiennego na żelazną balustradę tarasu i wwindował się na górę. „Ale jak potem zejść?…” — pomyślał z troską, dysząc ciężko. Ręce i ubranie pokryte miał zastarzałym kurzem. Nie to jednak było ważne. Ostrożnie zbliżył się do okna — było ono starannie zamknięte, zaś rolety zasunięte były w ten sposób, że pozostawiały tylko szparę szerokości około trzydziestu centymetrów. Łagodne, pomarańczowe światło wypełniało pokój, zduszony szmer rozmów dochodził spoza zamkniętego szczelnie okna. Pan w meloniku nie mógł rozeznać słów. Widział czterech mężczyzn siedzących w fotelach i trzymających wysokie kieliszki do szampana w dłoniach, podczas gdy piąty stał pośrodku i coś do nich mówił. Pan w meloniku patrzał chciwie: znał wszystkich obecnych, z widzenia przynajmniej, i starał się ustalić stopień zależności, jaki między nimi istniał, mózg jego pracował szybko, pragnąc rozpoznać niewidzialne nici, łączące tych pięciu ludzi ze sobą. W pewnej chwili wysoki mężczyzną o ciemnej twarzy odwrócił się ku oknu. Pan w meloniku zmartwiał — instynktownie już tylko uchylił się o centymetry w ciemność. Po gumowym kołnierzyku spływały mu krople potu. Wysoki mężczyzna podszedł ku oknu i zaciągnął dodatkowe story tłumiące zupełnie odgłosy rozmowy. Szpara zmniejszyła się do jakichś dziesięciu centymetrów. Pan w meloniku przysposobił się ponownie do patrzenia: w wąskim pasie pomarańczowego światła tkwiła już tylko postać wysokiego mężczyzny o ciemnej, mięsistej, nie znoszącej sprzeciwu twarzy. W ręku trzymał płachtę „Expressu Wieczornego”, potrząsał nią i mówił coś z ogromną energią. Uśmiech rozjaśnił naraz twarz pana z parasolem. — Jasne — powiedział cichutko — to przecie jasne. — Myśli układały mu się w wyrazisty, logiczny ciąg. „Trzeba zdobyć jeszcze dzisiejszy «Express»„— pomyślał i zabrał się do schodzenia. Nie było to proste. Podrapał sobie przy tym przedsięwzięciu boleśnie twarz, złamał dwa paznokcie i rozdarł surdut na łokciu, zanim znalazł się ponownie na ulicy.


Gdy odkręcony przez Roberta Kruszynę korek strzelił z hukiem prosto w głowę Lowy Zylbersztajna, ten nie obraził się nawet zbytnio. — Co zrobić? — Lowa potarł uderzone miejsce — książę Walii to on nigdy nie będzie, ten Bobuś. Skąd on ma wiedzieć, jak to się robi z szampanem? — Panowie — rzekł Merynos wznosząc kieliszek z musującym żółtawym płynem — piję za naszą pomyślność! — Czy mamy wstać? — spytał z zimnym uśmieszkiem Wilga. — Sto lat, sto lat. — zaczął wprawny w nastrojach Meteor. — Zamknij twarz — rzucił twardo Merynos i wszyscy zrozumieli, że mowa będzie o sprawach poważnych.

— Dosyć zabawy — oświadczył Merynos i powiódł ciemnymi oczami dookoła. Postacie w fotelach stężały pod wpływem tego wzroku i tego głosu. — Zaczynamy normalną naradę roboczą — kontynuował z ironią Merynos. — Wiem, kto zabił Mechcińskiego — rzekł nagle i zapadła pełna napięcia cisza. — To zły człowiek, ten który załatwił Moryca — mówił niedbale Merynos, z niedbałością, która wywołuje ciarki na plecach. — Jeśli to ten, o którym myślę. Nie jestem jeszcze tego pewien, ale wszystko jest na świecie możliwe. To bardzo ZŁY facet i każdemu z nas może się przydarzyć taki numer, jak Mechcińskiemu.

Przez chwilę panowała cisza, wśród której Meteorowi odbiło się. Odstawił z trzaskiem kieliszek i zakrył usta dłonią, czuł lekkie mdłości. — Ja tam się nie nawalam — mruknął Kruszyna. Merynos kontynuował: — To wszystko nie znaczy, że my, panowie, rozchodzimy się do domów. My, proszę panów, dopiero zaczynamy. Jak wojna, to wojna, tym bardziej że sprawy układają się nie najgorzej. W każdym razie milicję mamy po swojej stronie.

W oczach wpatrzonego w Merynosa Zylbersztajna zamigotał zachwyt. „Ma głowę — pomyślał Zylbersztajn. — Ma główkę, nie ma co mówić.” Merynos rozwinął płachtę „Expressu Wieczornego”.

— Siupka zrobił swoje — rzekł Merynos — należy mu się nagroda. Tu jest jakiś artykuł, z którego wynika, że milicja poszukuje już tego faceta. Tego, który załatwił Moryca. I my musimy milicji w tym pomóc. Moi kochani — głos Merynosa nabrał miodowej słodyczy — jeszcze odrobina wysiłku, a wszystko się ułoży. Mamy przed sobą w tym miesiącu imprezę, na której trafiamy lekką ręką pół miliona złotych, a może i więcej. Może i milionik, jak dobrze poleci.

— Ile? — wrzasnął Meteor; mdłości i strach opuściły go w okamgnieniu. Kruszyna jęknął z przerażenia: bał się pomyśleć o takiej sumie, nie miał pojęcia, co się z taką forsą robi i jak ona wygląda.

— Powiedz im, Lowa — rzekł z zachęcającym uśmiechem Filip Merynos.

— Niech pan im sam powie, panie prezesie — rzekł schrypłym głosem Zylbersztajn, po czym nie wytrzymał i krzyknął prawie: — Za dziesięć dni jest mecz piłkarski Polska-Węgry!

— Co! Gdzie? — zawołał Meteor. — Zwariowałeś! — ryknął Kruszyna. — Tu? W Warszawie? — spytał beznamiętnie Wilga: jego prawa powieka zaczęła jednak drgać z niebywałym przyśpieszeniem, co zdradzało wielką emocję.

— Tu, w Warszawie — rzekł spokojnie Merynos — i my mamy tę imprezę w kieszeni. Nikt o tym nie będzie jeszcze przez tydzień wiedział, a my wiemy już wszystko dzięki koledze Zylbersztajnowi i z tymże kolegą Zylbersztajnem mamy już opracowany cały przerzut. Wiemy, jaki jest rozdzielnik, ile biletów dostaje Centralna Rada Związków Zawodowych, kto tam, w CRZZ-cie, siedzi w komisji, już mamy w niej namotanego faceta, już wiemy, że przez drukarnię nic nam tym razem nie wskoczy, już znamy całą maszynerię przewozu biletów. Jednym słowem skok jest opracowany do najdrobniejszych szczegółów. Jest tak, Lowa?

— Tak jest — przyświadczył gorąco Lowa. — Pół melona trafiamy na pewno, jak Pan Bóg da i wszystko się szczęśliwie ułoży.

— Ale po to, abyśmy mogli spokojnie pracować — rzekł poważnie Merynos — musi być ochrona. Ty, Robert, załatwiasz w piątek ten kiermasz. Już ci mówiłem, jak masz tam zadziałać. To jest, proszę panów, woltaż wysokiej klasy i jeśli wszystko dobrze pójdzie, mają tam zostać jedne zwłoki. Tego się po tobie, Robert, spodziewam. I po twoich chłopcach. Masz nową gwardię, masz ludzi z wydziału witamin, masz kozaków od Życzliwego, twoja w tym głowa, żeby to wszystko zagrało. A wierz mi, zeszłoroczną dynią można zachachmęcić faceta na amen. Na kilkanaście tygodni szpitala przynajmniej.

— Tak jest, panie prezesie — rzekł ponuro Kruszyna — zrobi się. — Czuł przykre brzemię odpowiedzialności na swych barkach, wobec czego wypił duszkiem szampana jak piwo.

— Nie rozumiem tylko — rzekł oschle Wilga — na jakiej podstawie sądzi pan, że ten ZŁY, czy jak go pan tam nazywa, przyjdzie na ten kiermasz?

— Nie mam żadnej konkretnej podstawy — rzekł z namysłem Merynos — aby tak sądzić. Opieram rachuby na atmosferze, jaka panuje w Warszawie. Wiemy, co się tu dzieje od trzech miesięcy. Mówiliśmy już o tym. Taka owocarska impreza będzie dla wszystkich jeszcze jedną okazją do rozróby. Dla tych tam, co kozakują, co nam załatwili gwardię, co skaczą i psują. Tylko że tym razem my będziemy gotowi, będziemy na nich czekać. — Merynos zwinął potężną dłoń w mięsisty kułak. — Dosyć lekceważenia tych łobuzów. Nie wiemy dobrze, kto oni są ani czego chcą, ale wiemy, że mamy tego dosyć! Tym bardziej że milicja jest z nami. — uśmiechnął się łaskawie — a ktoś załatwił w dechę reklamę tego kiermaszu. O, proszę, tu jest, zaraz obok tego artykułu o Morycu i o tym ZŁYM. Ten artykuł. — dodał w zamyśleniu — pisał nasz świadomy albo nieświadomy sprzymierzeniec. Nie podpisał go. Ciekawym, kto to może być?

Rozłożył płachtę „Expressu” i dał Wildze, który zaczął szybko czytać. — To Piegus załatwił — zawołał Kruszyna. — Jaki Piegus? — zainteresował się krzykliwie Meteor; nienaturalne podniecenie, strach i pożądanie pieniędzy skotłowały się w nim w histeryczną pobudliwość.

— Ten Piegus — uśmiechnął się Merynos w zamyśleniu — to duży kozak. — Wiesz, Kruszyna, ja potrzebuję tego faceta. Obawiam się, panie inżynierze, że próba alkoholu zawiodła tym razem. Mam smutne przeczucie, że ten młodzian pana wykołował.

— Wszystko możliwe — rzekł obojętnie Wilga — ale nie sądzę. Był rozłożony wtedy przez wódkę na czynniki pierwsze. Przysiągłbym, że mówił prawdę.

— Może — rzekł z powątpiewaniem Merynos — to się okaże. Z Siupką się zgadzało. W każdym razie chody ma i w „Expressie” ustawił wszystko, jak trzeba. Zastanawiam się, czy nie powierzyć mu organizacji sprzedaży biletów. To wymarzony następca Moryca. Znali się od dawna, na pewno też konik, rozumie się na rzeczy, zorientowany w branży, przytomny. Człowiek dla mnie.

Wilga oddał gazetę Meteorowi, który czytał pilnie, dłubiąc w nosie. Merynos zaczął spacer po pokoju. Zylbersztajn pociągał melancholijnie nosem. — Idę do „Kameralnej” — rzekł cicho do Meteora — trzeba się ustawić na resztę wieczoru. Chodź, — podłapiemy jakieś cizie! — Meteor oddał gazetę Kruszynie.

Merynos przystanął i powiedział: — Robert, nalej szampana. — Kruszyna wstał i napełnił kieliszki. Merynos wzniósł swój w górę i rzekł: — No, hewra! Żeby nam się dobrze działo! Zdrowie pana Kudłatego kochanego, naszego opiekuna i przyjaciela! — Wpatrzyli się w niego zafascynowani. Mięsista, ciemna twarz Merynosa pełna była wulgarnej, zwierzęcej siły. Poczuli się jakoś pewniej, gdy po raz pierwszy padło to nazwisko: Meteora obiegł, mdlący strach. Wilga stopniał w poczuciu nieokreślonej wdzięczności. „Ten Kudłaty — pomyślał Zylbersztajn z melancholijną dojrzałością — to jednak głowa. I siła, żebym ja tak żył, siła, której nikt nie da rady”. Merynos wypił i odstawił kieliszek. — Teraz żegnam panów — rzekł z uderzającym brakiem grzeczności, jak dorobkiewicz wobec lokai.

Wszyscy wstali jak na komendę i zaczęli się Hałaśliwie żegnać, prócz Wilgi, który nalał sobie jeszcze jeden kieliszek szampana i wolno wypił. Merynos uśmiechnął się i rzekł: — Pan wybaczy, panie inżynierze, prawda? — Wilga skłonił się lekko i uśmiechnął się wąsko, beznamiętnie, obraźliwie. Merynos pociemniał na twarzy, ale nie wyrzekł słowa. Gdy wyszli, padł w ubraniu na tapczan i ujął słuchawkę białego telefonu. Trzymał ją przez chwilę w dłoni, po czym rzekł z pasją:

— Nie, nie. Do tej dziwki?… Nie! — I położył słuchawkę z powrotem na widełki.


Ciemny mercedes zatrzymał się na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Zylbersztajn i Meteor wysiedli i poszli w stronę Kameralnej”. — Napiłbym się trochę wódki — rzekł Wilga. — Tylko w barze „Słodycz” — rzekł sennie Kruszyna. — Jedziemy tam? — spytał Wilga. Kruszyna skinął potakująco głową. Lampy uliczne chwiały się w lekkim, majowym wietrzyku, migocząc w mokrym, spryskanym nocnymi polewaczkami asfalcie. Ulica ginęła daleko, daleko w bezmiarze wielkiego miasta.

5

Marta oderwała się od pisania. — Słucham? — powiedziała, podnosząc słuchawkę telefonu; jej roztargniona twarz przybrała wyraz skupienia. — Tak, tu Majewska — dodała. — Nie wiem, czy mnie pani poznaje — rozległ się dźwięczny głos w słuchawce — moje nazwisko brzmi Szuwar. Pragnę pani podziękować za pomoc w odnalezieniu doktora Halskiego i przekazać tą drogą od niego pozdrowienia. — Poznaję — rzekła Marta możliwie najuprzejmiej; starała się rozjaśnić głos uśmiechem, ale jej to nie wyszło. — Doktor Halski jest pani niezmiernie wdzięczny za wyświadczoną nam przysługę — mówił dźwięczny głos w słuchawce. — Jak się miewa pan doktor? — spytała Marta zimno. — Już znacznie lepiej — odparł dźwięczny głos, pełen spokojnego zadowolenia. — Witold prosił mnie, abym przekazała pani te pozdrowienia, co właśnie czynię. — A więc proszę też pozdrowić pana doktora ode mnie — powiedziała Marta tonem powściągliwej przyjaźni — cieszę się niezmiernie, że już jest lepiej. — Do widzenia — rzekł głos w słuchawce z wyraźną radością — powiem mu to. I dziękuję w jego imieniu.

Marta odłożyła słuchawkę i rozejrzała się bezradnie wokoło. „Tak się rozmawia o dalekich znajomych — pomyślała z goryczą. — Proszę pozdrowić. Cieszę się bardzo. A w ogóle. to strasznie nieładnie z jego strony, że kazał jej do mnie dzwonić, mnie pozdrawiać. To znaczy, że. że w ogóle nie jest na mnie zły ani obrażony, że nie czuje do mnie żadnego żalu za to, że go nie odwiedziłam. Jest mi wdzięczny za wyświadczoną im przysługę. Przesyła pozdrowienia. Ooo.” Szybko sprzątnęła biurko, narzuciła popielaty sweterek na ramiona, wzięła nerwowym ruchem koszyk i wyszła z pokoju. Godzina była za dziesięć czwarta. „Za wcześnie — pomyślała z rozpaczą — wychodzę za wcześnie. Co to będzie?” Znalazłszy się na ulicy pomyślała ze zmęczeniem: „Trudno. Nic nie jest ważne, prócz tego, że coś się w tej chwili kończy. Coś, co się nawet nie zaczęło, co istniało tylko w mych myślach. Trudno, nic na to nie poradzę, że wyszłam za wcześnie z pracy. W tej chwili nic nie ma dla mnie znaczenia. Straciłam coś, czego nie miałam, a o czym marzyłam. To koniec. Właściwie życie nie przedstawia żadnej wartości.” Jedynym pragnieniem Marty było w tej chwili rzucić się na własne łóżko, twarzą do poduszki, w pustym i cichym mieszkaniu, ale, jak wiadomo, chwile takie nie nadają się absolutnie do realizowania najgorętszych pragnień. Toteż gdy z kiosku na placu Trzech Krzyży wychyliła się sarmacka głowa pana Juliusza Kalodonta i jego wesoły głos witający Martę rozległ się na całej ulicy, Marta poczuła rodzaj paniki. „Dlaczego nie poszłam dookoła?” — pomyślała z rozpaczą, ale było już za późno. — Co dziś tak wcześnie, Marto? — wołał pan Kalodont; stał w kiosku bez maciejówki, w przewiewnej, alpagowej marynarce, stanowiącej niewątpliwie szczyty elegancji tuż przed zamachem w Sarajewie. Marta podeszła, ociągając się, do kiosku; mrok spowijający jej serce wyzierał, mimo gorączkowych wysiłków ukrycia go, poprzez oczy, te okna duszy. — Co się stało? — spytał natychmiast mądry i zacny starzec. — Nic — odparła bohatersko Marta. — Co się stało? — powtórzył z naciskiem Kalodont, dając w ten sposób Marcie do zrozumienia, że jest nie w ciemię bity, że nie da się wywieść w pole ani wystawić na dudka. — Nic — odparła z uporem Marta. — Dobrze! — huknął z pasją Kalodont — wobec tego od dzisiaj nie jesteśmy więcej przyjaciółmi! — Oczy Marty wypełniły się łzami. — Panie Juliuszu: — rzekła cicho — tak nie można. To nieładnie. — Marto — rzekł skruszony Kalodont — ja wiem, ale ty też wiesz, jak bardzo mi zależy, żebyś ty. — poplątał się beznadziejnie. — Już dobrze, powiem — rzekła Marta z rozdzierającym smutkiem, spoza którego przebijał gorzki, dręczący sarkazm — od dzisiaj postanowiłam zmienić swój stosunek do mężczyzn. Będę okrutną egoistką, przewrotną i złą. Będę niszczyć, siać nieszczęścia i klęski, czerpać niecne korzyści z tych nieszczęść, sycić się ruiną ich zdrowia i majątków. Ich, to jest mężczyzn. Wkraczam na ścieżkę wojenną. Zmieniam życiowe ideały. Chcę korzystać z uroków bezmyślności i deptać po uczuciach. Odrzucam przyzwoitość i wydaję wojnę. Będę się imać wszelkich środków, podłych i nikczemnych, byleby tylko ujrzeć błysk rozpaczy w oku mężczyzny. Wojna, panie Juliuszu, wojna! W celach dozbrojenia jadę w przyszłym tygodniu na ciuchy. Mam trzysta zaoszczędzonych złotych, za które nabędę nową bluzkę i szatański kostium kąpielowy na bieżący sezon. A zatem. do widzenia! — To powiedziawszy odeszła dumnym krokiem. „Co się jej stało? — pomyślał z troską Juliusz Kalodont i zezłościł się. — Jak złapię tego doktora, to tak mu powiem, że mu oko zbieleje. Taką wspaniałą dziewczyną tak pomiatać!” Po czym przysiadł na swym krzesełku i przekładał pliki czasopism.

— Dzień dobry — rozległo się uprzejmie w otwartej witrynie kiosku i Kalodont skoczył na równe nogi, uderzając o rurę nie wymontowanego jeszcze na lato piecyka, czyli tak zwanej kozy.

— Tttto pppan. — zająknął się z podniecenia i wolno podniósł głowę: zrozumiał z zupełną jasnością, że teraz, w świetle tego majowego popołudnia, nie będzie mógł nie ujrzeć twarzy tego człowieka. Jakaś niewidzialna bariera dzieliła go jednak ciągle od tego momentu, od chwili gdy spojrzeniem ogarnie ową twarz, pozostającą dlań tak długo w mrokach tajemnicy. I oto teraz spojrzenie Juliusza Kalodonta obejmowało kolejno twardy, kanciasty podbródek, usta nacechowane grymasem cierpienia, który tak łatwo zmienia się w nieubłaganą wrogość, prosty nos, nad którym wisiała pozioma krecha szarosiwych oczu w oprawie czarnych, zrośniętych brwi, przekreślająca twarz o śniadych, wychudłych policzkach i niewysokim, smagłym czole pod bardzo czarnymi, gładko sczesanymi na bok włosami. — A więc to pan. — odetchnął Kalodont jak po ciężkim wysiłku. — To ja — uśmiechnął się przybyły; szare — oczy patrzyły przenikliwie, lecz przyjaźnie. — Czy nie widział pan panny Majewskiej? — Widziałem — rzekł Kalodont, nie mogąc się nadziwić swobodzie tej konwersacji — właśnie tędy przechodziła. — Znaczy się — rzekł przybyły — że już jej dzisiaj nie zobaczę. Widocznie wyszła dziś wcześniej z pracy. Co za pech.

— Nareszcie się pan zjawił! — wykrzyknął Kalodont kłótliwie — mnie tu głowa pęka. Tyle spraw! — Właśnie — uśmiechnął się — dlatego przybyłem. Porozmawiamy. Ale gdzie? — Mogę zamknąć kiosk. — pośpieszył Kalodont. — Nie. Lepiej niech mi pan zrobi miejsce obok siebie. Będziemy razem sprzedawać gazety i papierosy, dobrze?… — Kalodont otworzył drzwi kiosku i przysunął zapasowe krzesełko. — Niech pan siada — rzekł z radością; wydało mu się naraz, że ten wątły budyneczek z desek i szkła, obwieszony czasopismami w ten sposób, że nie było widać, co się dzieje w środku, stał się jakąś ważną warownią, głównym bastionem sił dobra wśród rozpętanych wokół wrogich mocy. — Żeby tu jeszcze byli Kompot i Śmigło. — westchnął. — Właśnie — rzekł przybyły — odbylibyśmy rodzaj narady wojennej. Bowiem zaczynają się dziać rzeczy o wiele większe, niż przypuszczałem. — Właśnie — podchwycił trochę napastliwie Kalodont — a pan nie zjawia się tygodniami i ja nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. — Ja też nie — rzekł przybyły; na niskim krzesełku wyglądał bardzo domowo i niegroźnie, Kalodont poczuł dlań ciepłą przyjaźń. — Paczkę „Poznańskich” — odezwał się jakiś głos za szybką. Kalodont podał papierosy i zainkasował pieniądze. — Nie ma co mówić o tych idiotycznych plotkach — rzekł cicho Kalodont. — To niegodne powtarzania. Niemniej muszę to panu opowiedzieć. — Opowiedział szczegółowo o scenie w sądzie, o rozmowie z porucznikiem Dziarskim i Kolanka. — Co na to Marta? — spytał w zamyśleniu człowiek o szarych oczach. — Oczywiście nie chciała wierzyć w to, że pan mógłby być zabójcą — rzekł pośpiesznie Kalodont — ale ten z milicji wyglądał na bardzo ciętego. — Milicja mnie nie lubi, to jasne. — Czy ma pan jeszcze wczorajszy „Express”? — rozległo się za szybą. Kalodont nastroszył się. — Nie — rzucił opryskliwie — nie mam. — Po czym rzekł: — Od wczoraj jest pan najpopularniejszym człowiekiem w Warszawie, W najgorszym znaczeniu. „Express” został rozkupiony w mgnieniu oka i dziś ludzie się za nim uganiają. — Tak, czytałem to — rzekł człowiek o szarych oczach — i odniosłem dziwne wrażenie, że artykuł ten pisany był przez sprzymierzeńca. Nie wiem, dlaczego mi to przyszło do głowy, ale wyczułem w tym artykule jakieś ostrzeżenie. — A ja nie — rzekł z żarliwym przejęciem Kalodont. — Wszystko dokładnie opisali. Nawet ten sygnet. Dlaczego go pan nie zdejmie, do jasnej cholery! — zdenerwował się nagle — tylko świeci nim pan ludziom w oczy! — Bo to ważny pierścionek. Zaręczynowy. — rzekł z melancholijnym uśmiechem człowiek o szarych oczach. — Nazywają tam pana złem warszawskich peryferii. ZŁYM człowiekiem. — Bo ja jestem złym człowiekiem — rzekł w zadumie człowiek o szarych oczach — to racja. — Nic nie rozumiem! — rzekł z pasją Kalodont — ja widzę w tym oskarżenie, a nie ostrzeżenie. To określenie ZŁY już się przyjęło. Robią z pana na siłę ostatniego łobuza, naczelnika warszawskiego chuligaństwa. — Dlatego że z nim walczę — uśmiechnął się człowiek o szarych oczach chłopięco i beztrosko. — To dlatego. I właśnie dlatego widzę w tym artykule ostrzeżenie. Moi wrogowie mnie tak nazwali, to im zależy na tym, abym był ZŁY. Natomiast ktoś, kogo nie znam, usiłuje mnie o tym poinformować. Przy pomocy tego artykułu. Najgorsze jednak, że ja nie mam pojęcia, kto są ci moi wrogowie? Z milicją różnię się, ale nie uważam jej za wroga. Przecież chcemy w gruncie rzeczy tego samego. Rozumiem, że milicji nie podoba się prywatna inicjatywa, ale to trudno, mam swoje powody, żeby tak postępować. — Czy jest jeszcze wczorajszy „Express”? — rozległo się znów za witryną. — Jest — rzekł człowiek o szarych oczach i wyjął z kieszeni gazetę, którą «podał niecierpliwym dłoniom po drugiej stronie witryny i przyjął dwadzieścia groszy. — Ten kolejarz kłamie — rzekł do Kalodonta, zatopionego w myślach. — Ja nie zabiłem Mechcińskiego. Mógłbym z łatwością odnaleźć tego kolejarza i zapytać go o to, ale jasnym jest, że teraz znajduje się on pod silną obstawą milicji. Nie wiem natomiast, dlaczego kłamie, kto go do tego zmusił i po co? — Może milicja? — rzekł Kalodont — może chcą wyjaśnić ten wypadek za wszelką cenę, w jakikolwiek sposób. — Nie sądzę — odparł człowiek o szarych oczach — ale możliwe. Zresztą był tam jeszcze jeden świadek. Wiem o tym i dziwię się, że nie zgłosił się, nie udzielił żadnych wyjaśnień, zniknął jak kamfora. A był na pewno. Taki niewysoki facet. Zdołałem zauważyć, że miał jakieś dziwne nakrycie głowy, melonik czy coś takiego. — Czy jest „Świerszczyk”? — spytał cieniutki głosik za szybą. — Nie zawracaj teraz głowy! — fuknął Kalodont. — Niech pan mu da — uśmiechnął się człowiek o szarych oczach. — Co jego obchodzą nasze kłopoty. — Kalodont wyjął kolorowe pisemko dla dzieci i przełożył przez okno.

— Poproszę o paczkę „Żeglarzy” — odezwał się w tej samej chwili jakiś uprzejmy głos z zewnątrz: człowiek o szarych oczach wyręczając zajętego Kalodonta wziął papierosy z półki i podał przez półkoliste okienko w obwieszonej ilustrowanymi tygodnikami szybie. W słońcu majowego popołudnia zalśnił tysiącem blasków wspaniały brylant na palcu niedużej, lecz szerokiej i silnej ręki. Odbierający paczkę „Żeglarzy” niewysoki pan w meloniku i z parasolem zdusił z trudem okrzyk. Zapłacił szybko i równie szybko oddalił się. Zatrzymał się przy przystanku tramwajowym koło Instytutu Głuchoniemych, usiadł na murku ogrodzenia i długo obserwował kiosk, zapisując coś w swym notesie.

— A może by teraz przysiąść na jakiś czas cicho? — spytał niepewnie Kalodont. — Dlaczego? — rzekł człowiek o szarych oczach — robimy nadal swoje. Jesteśmy ciągle gotowi do walki, gdziekolwiek nas potrzebują. Tam wszędzie, gdzie kotłuje się najgorsza warszawska żulia, zatruwająca życie. Nie mogę tylko uchwycić, skąd się bierze ta próba zorganizowanej akcji przeciwko nam? — dodał z intensywnym namysłem. — Bo że coś się takiego szykuje, to wynika jasno z tego artykułu. — Zwiesił głowę, opierając podbródek na rękach, i powiedział ze smutkiem: — Przecież ja wyrównuję tylko pewne krzywdy. Na własną rękę. Małe, codzienne krzywdy. Nie, to chyba niemożliwe. — O czym pan mówi? — zagadnął Kalodont; od tej rozmowy uszy płonęły mu na tle siwizny jak szkarłatne kwiaty. — Myślę, że chyba niemożliwym jest, aby świat przestępczy wielkiej Warszawy włączył się do rozgrywki — rzekł poważnie tamten i uniósł głowę, w której naraz rozjarzyły się straszne, znane Kalodontowi z nocnej przechadzki oczy. — Nie widzę powodów, dla których warszawska hewra miałaby się, pchać w tę aferę. To nie ich sprawy, te małe chuligańskie zagrywki. Przyzwoici włamywacze i pajęczarze gardzą tą branżą. Ale. kto wie? W każdym razie my będziemy nadal robić to, co do nas należy, czyli zawsze znajdziemy się tam, gdzie jest konieczna nasza interwencja, szybsza, skuteczniejsza i dotkliwsza niż milicji. Czy zgadza się pan z tym, panie Juliuszu? — Tak — rzekł zamyślony Kalodont — chodzi o to, aby brutalna przemoc, rozwydrzenie i łobuzerstwo poskramiane było na każdym kroku. By krzywda, jaką czynią ci dranie, była za każdym razem pomszczona. Prawda? O to chodzi? — Tak — rzekło prosto człowiek o szarych oczach. — Mówi pan to, o czym zawsze myślałem, tylko nie potrafiłem tak tego powiedzieć. Rozumie mnie pan, a o to między ludźmi tak trudno. — Kalodont siąknął nosem ze wzruszenia. — I dlatego — dodał człowiek o szarych oczach — udajemy się na ten kiermasz warzywniczy na Koszyki. Myślę, że zbierze się tam owocarska rakieta, należy się przeto wśród niej rozejrzeć. Zawiadomi pan Kompota i Śmigłę o tej wycieczce. Kiermasz jest pojutrze o dwunastej. Randka w tej kawiarni naprzeciwko — wskazał ręką kawiarnię na rogu Alei i placu Trzech Krzyży. — Załatwione — rzekł służbiście Kalodont.

— Nie rozumiem tylko jednego. — zawaHal się. — Czego? — Nie rozumiem, po co pan nosi broń przy sobie? — Ja? — zdziwił się niepomiernie człowiek o szarych oczach. — Nooo, tak. — rzekł niepewnie Kalodont — ta wczorajsza historia? — Jaka historia? — zniecierpliwienie zjawiło się w głosie człowieka o szarych oczach. — Całe szczęście — sapnął Kalodont — że ja pierwszy się o niej dowiedziałem i zdusiłem ją w zarodku. No, kochany, ja już wiem. — Co pan wie? O czym? — szare oczy wyrażały zdumienie. — Ano. sterroryzował pan przy pomocy rewolweru szofera z kolportażu „Ruchu” i kazał mu się pan wieźć z Rynku na Saską Kępę. — Ja? Co za heca? To jakieś nieporozumienie! — człowiek o szarych oczach poderwał się z miejsca. — A kto? — wybąkał Kalodont, szarpiąc nerwowo siwy wąs — ten szofer był dziś rano u mnie, rozwożąc wydania poranne, i opowiedział mi o tym, dygocząc jeszcze ciągle ze strachu. Poradziłem mu, żeby się zatrzasnął na skobel, bo jak zacznie rozgadywać, to dopiero może mieć grube przykrości. Wziął to sobie bardzo do serca. — Panie Juliuszu — uśmiechnął się blado człowiek o szarych oczach. — Po jednym dniu warszawskiej popularności już się ktoś zaczyna pode mnie podszywać. Proszę mi wierzyć, nie mam broni i nie terroryzuję szoferów. — Ciekawe — zasępił się Kalodont — co to może być? Ten szofer mówił, że jedynym facetem, który mógł widzieć wyskakującego z jego wozu tego z rewolwerem, mógł być tylko jakiś łajzowaty facet w meloniku i z parasolem, który akurat tam wtedy stał. — Facet w meloniku i z parasolem. — rzekł cicho i z namysłem człowiek o szarych oczach. — Ja już gdzieś taką postać widziałem. Aha, jak pobili wtedy tego doktora. Kto to może być? Czego on się plącze to tu, to tam, czego on szuka?… O, rany gorzkie? — skoczył na równe nogi, uderzając głową o blaszaną rurę kozy — czy ten w wagonie, na Dworcu Wschodnim. Ten, co stał za tym kolejarzem. miał parasol?

6

Drzwi otworzyły się bez pukania i wszedł redakcyjny woźny. — Jakaś facetka do pana redaktora — rzekł do Kolanki. — Niech wejdzie — rzekł Kolanko. — Właśnie że nie chce — wzruszył ramionami woźny. — Czeka na dole i prosi, żeby pan redaktor zeszedł. — Ładna? — spytał Kolanko. — Niczegowata — odparł woźny rzeczowo — trochę wsiowa.

W sieni, przy wyjściu, stała smukła, dziewczęca postać w brzydkiej, kretonowej chustce na głowie i ramionach, przytrzymywanej ręką przy podbródku, jak to czynią bardzo zmartwione chłopki, wracające z targu w słotny dzień. — Hawajka! — zawołał cicho Kolanko: — co się stało? — Hawajka obróciła ku niemu bladą twarz bez odrobiny szminki, twarz świeżą, śliczną i smutną. — Proszę pana. — zaczęła pośpiesznie — to tylko pan może załatwić. To tylko pan może zrobić, proszę pana. — Co się stało? — powtórzył Kolanko. — Nic się nie stało — powiedziała Hawajka gwałtownie — ale może się stać. Ja nie chcę, żeby Lulek przychodził do baru „Słodycz”! Ja nie chcę, żeby on się widywał z tymi łobuzami, żeby z nimi kombinował, z tym Kruszyną, z tym łysym moczymordą, takim eleganckim. Ja się boję. — dodała ciszej. — Czego się boisz? — spytał Kolanko. — Nie wiem — szepnęła Hawajka, spuszczając oczy. — Ja mam złe przeczucia. Ja. wie pan, ja się nie mylę. Proszę pana — zaczęła żarliwie, wznosząc ku Kolance oczy — pan to może, ja wiem, pan jeden to może — przechyliła błagalnie głowę. — Niech pan sprawi, żeby on zerwał z tym życiem, wziął — się do jakiejś uczciwej pracy. On pana tak szanuje, tak się słucha. Ja nie mówię, żebym czegoś od niego chciała, naprawdę nie. Ja wiem, że to się wpierw czy później skończy, to jest za piękne, za dobre, takie rzeczy nie trwają długo i on na pewno mnie rzuci. Ale trudno, na to nie ma rady. Aby mu się nic złego nie stało!

— Jej blada, prosząca twarz zwężała się delikatnie w owalu zaciskanej kurczowo chustki, usta i oczy ciemniały Wzruszająco w brudnej szarości sieni. — Hawajka — rzekł surowo Kolanko — powiedz, co się stało? Ty coś wiesz. Nagle jakieś przeczucia, strachy. Pomogę ci, ale mów. — Hawajka milczała, unikając spojrzenia Kolanki. — A, tam. — rzekła po chwili — oni mówili wczoraj, że Piegus, to znaczy Lułek, ma coś załatwić, że jakiś duży numer, na grubą forsę, że woltaż na wielką skalę, że jak się nie obsunie. On, Lulek. to wtedy. Mówili coś o tym kiermaszu, że to ważna impreza, że tam mają zostać jakieś zwłoki. Ja tam wiem? — zawołała z rozpaczliwym przejęciem — przecież słyszałam piąte przez dziesiąte, takie urywki. Pili wódkę i mówili. — Kto oni? Kto są ci oni? — spytał twardo Kolanko patrząc badawczo w twarz dziewczyny. — No, ci. ja ich nie znam. Nie wiem, co oni za jedni — wymykała się niezręcznie; grymas skrzywił jej usta, oczy nieszczerze unikały spojrzenia Kolanki. — Bandziory jakieś takie — powiedziała nagle z desperacją. — Lulek zawsze ma z nimi konszachty! — Powiedziałaś jedno nazwisko? Jak?… Kruszyna czy coś takiego? — indagował Kolanko. — Nie wiem — ucięła naraz Hawajka; jej twarz wypełniła się znów błaganiem: — Nie wiem. Niech mnie pan nie morduje, ja naprawdę nie. Ja tylko błagam pana, niech pan weźmie tego Lulka stamtąd! Niech mu pan da jakąś robotę — znów spuściła oczy, rumieniec ubarwił jej policzki. — Może na początek będzie mu ciężko, to nawet. Ja mu parę groszy dorzucę, bo tacy jak on, to nie przyzwyczajeni do liczenia się z zarobkiem, — Kolanko milczał, gryząc wargi. — Dobrze — rzekł naraz, po chwili — zrobię, co trzeba. Przyrzekam ci, że Lulek tam nie wróci. Przyjdź po paru dniach, abym mógł się dowiedzieć, czy dotrzymałem przyrzeczenia. — Dziękuję — rzekła Hawajka cicho i szybko. — I niech mu pan nie pozwoli iść na ten kiermasz. Ci wózkarze, owocarze, ja ich znam, z nimi lepiej z daleka. — Dobrze — rzekł Kolanko — nie pozwolę. — Do widzenia — skłoniła się lekko; nasunęła chustkę na czoło, otuliła nią ramiona, jakby chroniąc je przed zimnem, i pośpiesznie wyszła z sieni, — zatrzaskując za sobą brudne od drukarskiej farby drzwi. Kolanko poszedł wolno schodami w górę.

Otwierając pokój zawołał do woźnego: — Panie Józiu, niech mi pan poszuka redaktora Wirusa. I żeby zaraz do mnie przyszedł! — Zamknął za sobą drzwi i stanął przy oknie: pogoda była przesycona dojrzałą wiosną, słońce kładło ciepłe, złociste plamy upiększając każdy wyimek brzydkiej ulicy, zakurzonego podwórza, starych, sczerniałych dachów. Odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi — do pokoju wszedł Kubuś, gwiżdżąc rozgłośnie popularną piosenkę pod tytułem „Dziewczyna nie ludzie.” — Siadaj — rzekł Kolanko — muszę z tobą porozmawiać. — Kubuś zakończył gwizd karkołomnym pasażem i usiadł na biurku, krzyżując po turecku nogi. — Co słychać? — rzekł wesoło — mamy coś nowego na tapecie? Jakoś nic się nie dzieje rewelacyjnego na odcinku dowozu mleka do stolicy, prawda? Dobrze, że jutro odbędzie się ten kiermasz. Bycza zabawa będzie, zobaczy pan, panie Edwinie. — to mówiąc poprawił z czułością muszkę, stanowiącą kolorystyczny zestaw truskawki z ametystem. — Kubusiu — rzekł łagodnie Kolanko — kto to jest niejaki pan Kruszyna? — Mój druh — odparł swobodnie Kubuś. — Przyjaciel i przełożony. Taki jeden były bokser. — Spojrzał bystro na Koląnkę, jakby pragnąc odgadnąć cel tej łagodnej indagacji. — Kubusiu — zaczął jeszcze tkliwiej Kolanko — ja też jestem twym przełożonym i przyjacielem, prawda? — Tego się nie da ukryć — przyświadczył z zapałem Kuba. — Jest to tak zwany pewnik nienaruszalny. — Kubusiu — ciągnął dalej Kolanko — a który z tych dwóch przyjaciół i przełożonych ma dla ciebie większe znaczenie? Ja czy ten Kruszyna? — No, wie pan? — obruszył się Kubuś — co za głupie pytania? Gdzie pan stracił swą drapieżną bystrość, panie Edwinie? Pożartować już z panem nie można, wszystko pan kapuje, każdą bombę, każdego balona? — Dobrze — rzekł poważnie Kolanko — w takim razie proszę cię o nagłe i natychmiastowe zerwanie stosunków z owym panem Kruszyną. Nie pójdziesz na żaden kiermasz. — To niemożliwe. — rzekł Kuba, spuszczając nogi z biurka, co oznaczało, że zamierza potraktować sprawę z odpowiednią powagą i z godnością. — To niemożliwe — powtórzył — przecież nie zmarnuje mi pan teraz wszystkiego? Teraz, kiedy zaczynam dochodzić do jakichś rezultatów. — „Rezultatów szkoda — pomyślał Kolanko — ale to i dobrze. Ten smarkacz rzeczywiście zaczyna osiągać zbyt dobre rezultaty. Trochę za wcześnie” — pomyślał jeszcze i przeraził się brzydoty tej myśli. — Owszem, zmarnuję — rzekł oschle Kolanko. — Przyznaję się nawet sam do porażki. To był poroniony pomysł z tą penetracją. Mizerne zdobycze za zbyt wygórowaną cenę. — Za jaką cenę? — oczy Kubusia zwęziły się z napięcia. — O czym pan mówi? — Mówię o ryzyku — rzekł Kolanko ze sztucznym chłodem. — Nie mogę pozwolić na to, żebyś wsiąkał w te mętne historie, ocierające się o morderstwa i zbrodnie — spojrzał Kubie prosto w oczy. — Kubusiu — rzekł ciepło — to staje się zbyt niebezpieczne — Przecież pan nie wierzy w to, że Moryc został zamordowany — zamyślił się Kubuś. — Pański artykuł to majstersztyk. Wynika z niego tyle możliwości, tyle daje do myślenia. Pan jest cudownym dziennikarzem! — w głosie Kubusia był podziw i szczera, radosna duma bez cienią zazdrości. — Nie wierzę w morderstwo i jestem, nadal po stronie człowieka o białych oczach — rzekł Kolanko — ale. to są inne sprawy. Pomyliłem się. Nie tędy droga do rozwiązania zagadki. Trąbimy na odwrót. Nie pójdziesz na kiermasz. Kubusiu. — Nie przeczę — rzekł Kubuś z akcentem bufonady — to nie są sprawy dla ludzi nerwowych, ale teraz? Kiedy zaczynam słyszeć, co w trawie piszczy, kiedy. — tu Kuba podszedł do drzwi, otworzył je, wyjrzał na obie strony, zamknął starannie i podszedł blisko do Kolanki — kiedy lada dzień wpadnę na trop imponującej afery, którą czuję w powietrzu, niucham, wącham! — zadarty nos Kubusia poleciał przy tych słowach w górę jak tropicielski organ rasowego wyżła. — Niech pan zrozumie, panie Edwinie złoty. — zbliżył się jeszcze bardziej, ujmując Kolankę za klapy marynarki — że ja trochę już wiem, ale jeszcze malutko, że ja już jestem na śladzie, ale zbyt nikłym, by wytworzyć sobie jakiś obraz tych pogmatwanych wiązań. Panie Edwinie, jeszcze troszeczkę, jeszcze parę dni, a będziemy, być może, w posiadaniu rozwiązanej zagadki pod nazwą: kto to jest KUDŁATY! My, „Express Wieczorny”!.. — Mój chłopcze — rzekł Kolanko ujmując podbródek Kubusia: piwne oczy Kubusia były samym entuzjazmem. — Mój chłopcze — powtórzył — tego rzeczywiście szkoda. Ale to nie są sprawy „Expressu Wieczornego”, lecz milicji. — Panie Edwinie! — zawołał Kubuś — co się z panem stało? Gdzie się podziała pańska prawdziwa natura? My mamy dać sobie zdmuchnąć taką okazję? My, dziennikarze z powołania, z serca, z mózgu, z mięśni i ścięgien mamy dopuścić do tego, żeby milicja ubiegła nas w odkrywaniu tajemnic Warszawy? Niech się pan ocknie, panie Edwinie! Za parę dni pójdziemy do porucznika Dziarskiego czy kogoś tam z wydziału kryminalnego, wyłożymy karty na stół i powiemy: „Proszę panów, oto wyniki naszych poszukiwań! Ofiarujemy je wam bezinteresownie! Tak sobie, z czystej fantazji! I po to jeszcze, abyście wiedzieli, kto się najlepiej orientuje w gąszczu spraw tego miasta”. Po czym wyjdziemy krokiem triumfatorów i upijemy się z radości, jak po wygranym meczu w siatkówkę. — Kubusiu — rzekł Kolanko niepewnie — w istocie należałoby tak zagrać, doprowadzić wszystko do końca.

— „Jaki atut w przymierzu z Dziarskim! — pomyślał przy tym oszołomiony możliwością takiego sukcesu. — Najlepsze sojusze oparte są o równe wkłady”. — Ale to jest tylko jedna strona medalu. Po drugiej stronie kryją się grube zmartwienia. Nie zapominaj, że milicja to milicja i jej się nie może stać krzywda w tej zabawie. Zaś tobie. — Kubuś uśmiechnął się zuchwale. — Jaka krzywda? — bufonował. — Przecież mnie nie zabiją, no nie? Najwyżej obsmyczą mnie przy jakiejś okazji, ale i to nie. A jeśli nawet. — Kuba uśmiechnął się brawurowo i powtórzył: — A jeśli nawet, panie Edwinie, to takie jest nasze posłannictwo! O, polegnę śmiercią dziennikarza! Coś pięknego, jaki sloganik, nie? Nowy rodzaj śmierci. — Kubuś zaśmiał się zaraźliwie — tak da pan w nekrologu: „Zginął śmiercią dziennikarza.” Ludzie łby sobie złamią, namyślając się, co to może być. — Tylko bez takich głupich dowcipów. — rzekł miękko Kolanko; niewyraźnie się uśmiecHal, w sercu narastała mu, potworna, rwąca krosta. — Panie Edwinie — głos Kubusia ścichł, pogłębił się aż do żarliwości — niech pan pomyśli: co to będzie za reportaż! Kiedy już wszystko będziemy wiedzieć. Niech pan sobie wyobrazi ten efekt na mieście! — Kolanko poczuł naraz brzydką, czarną drzazgę zazdrości w sercu. „Zdobędzie wielką sławę takim reportażem” — pomyślał i odwrócił się gwałtownie ku oknu. — Nie pójdziesz na ten kiermasz! — krzyknął Kolanko, odwracając się. — Ja pójdę! — Kubuś otworzył usta ze zdumienia. — Pan? — wybąkał — po co? — Kolanko włożył nerwowo papieros w usta; długo nie mógł zapalić zapałki. Kubuś miał rację. Po co? Są sprawy, których on, Kolanko, nie jest już w ogóle w stanie załatwić. — Czy my nie rozmawiamy trochę jak dzieci? — zdenerwował się Kubuś. — Ja pójdę — rzekł stanowczo Kolanko i nagle stanęła mu przed oczami bójka w barze „Słodycz”. „Nie! — omal co nie wykrzyknął — za nic!” — Zresztą — dodał szybko — nikt z nas nie pójdzie. Ten kiermasz nie stanowi żadnej rewelacji. Wyślemy jednego z praktykantów. — Nie — rzekł Kubuś miękko, przekonująco — ja pójdę. Tu nie chodzi przecież o rewelacje dla działu miejskiego. Panie Edwinie, dość już tych bzdur. Tu chodzi o najbardziej sensacyjny reportaż ostatnich lat…. — Tak — Kolanko pokiwał głową w nerwowej zadumie — grzechem byłoby zmarnować coś takiego. — No, widzi pan — uśmiechnął się Kubuś — nareszcie wraca pan do siebie po chwilowej utracie równowagi. — W wyobraźni Kolanki rozpościerała się świeżo zadrukowana płachta „Expressu” o mokrych od farby, wielkich literach. SENSACYJNA AFERA. — litery darły się w jego mózgu na mokre, zadrukowane strzępy; z rozdartej gwałtownie gazety wyskoczyła znów owa ciemna, ubabrana w ohydnej krwi i bestialskich ciosach scena bójki w barze „Słodycz”. — Kubusiu, nie pójdziesz. — rzekł słabo Kolanko; bronił się już teraz przed samym sobą, walczył z tym wszystkim, o czym do tej pory nie wiedział, czego w sobie nie znał, nie przypuszczał, nie przewidział. — Panie Edwinie — posłyszał wesoły głos Kubusia — dosyć tej komedii. Przecież pan w gruncie rzeczy bardzo chce, żebym poszedł i załatwił wszystko, jak trzeba. Gdyby pan tego nie chciał, tobym się z panem wcale tu nie handryczył, tylko posłucHal pana. Przecież nikt pilna — nie zna lepiej ode mnie, co? — Chcę. — szepnął Kolanko, wciągając dym papierosa wraz z rozpaczliwym westchnieniem w płuca. I naraz pojął, że rzeczywiście tego chce. „Powołanie dziennikarza — pomyślał — wielki, sensacyjny reportaż. Gdybym nie chciał, toby nie poszedł, tobym inaczej z nim mówił. Wystarczyło powiedzieć, że była tu Hawajka, że rozmawialiśmy o Lulku. Zresztą może i to by nie pomogło. Raczej nie. Poszedłby i tak powinno być. Oczywiście, że chcę.:, Oczywiście, że on pójdzie. Musi pójść.” — W gruncie rzeczy masz rację — powiedział Kolanko — powinieneś pójść.

7

— Klusiński. — rzekł porucznik Dziarski — o dwunastej jest kiermasz nowalijek wiosennych na Koszykach. Warzywa, włoszczyzna, te rzeczy. Pójdziesz tam, porozglądasz się trochę. — Tak jest, panie poruczniku — rzekł Klusiński służbiście. — Co ty tam widzisz na tym suficie? — zainteresował się Dziarski; obrócił głowę za siebie i spojrzał w górę, w kąt pomiędzy ścianami a sufitem. — Nic — rzekł melancholijnie Klusiński — wcale tam nie patrzę. Patrzę na pana porucznika. — Dziarski westchnął ż zakłopotaniem. — z takim zezem — mruknął — jesteś najniebezpieczniejszym wywiadowcą na świecie.


— Pożycz dwieście złotych, Bobuś — rzekł Meteor. — Skąd ci wezmę? — odparł leniwie Kruszyna — pusty jestem maksymalnie. — I myśmy się wypruli z Lową w „Kameralnej” — westchnął Meteor. — Nie ma z czego żyć. — jedziesz na kiermasz? — spytał Kruszyna. — Bądź poważny — obruszył się Meteor — ja jestem delikatne stworzenie. Nie nadaję się do waszych chamskich rozrób. — Kruszyna! — zawołała Aniela, otwierając drzwi — do pana prezesa, baranie! — Kruszyna wstał i przeszedł korytarz.

Filip Merynos chodził po gabinecie rozkołysanym krokiem. Co chwila stawał przy oknie. Gdy wszedł Kruszyna, odwrócił się raptownie. — Gotowy? — rzucił. — Jedziemy. — Dokąd? — spytał Kruszyna. — Na kiermasz — rzekł opryskliwie Merynos. Kruszyna podrapał się ze zdumienia w złamany nos. — Pan prezes tam? W tę całą gorączkę?… — bąkał. — Ja — uciął Merynos — i co w tym takiego dziwnego? — Musiało jednak być w tym coś dziwnego, skoro Kruszyna nie mógł się w żaden sposób uspokoić. — Pan prezes?… Tam? — powtarzał. Merynos zdjął z wieszaka modne burberry i spojrzał raz jeszcze w okno, by upewnić się co do pogody. Ciężkie, nabrzmiałe wiosennym deszczem chmury pędziły szybko po niebie, odsłaniając tu i ówdzie płaty błękitu. Taka pogoda usprawiedliwiała płaszcz, postawiony kołnierz, zsunięty głęboko na czoło miękki, brązowy kapelusz z obwisłym rondem.


Redaktor Jakub Wirus zachowywał się na klatce schodowej jak dziesięcioletni pętak. Zjeżdżał po poręczy, wstrzymywał się ze wszystkich sił przed naciskaniem dzwonków przy drzwiach sąsiadów, ale za to zamieniał słomianki. — Dzień dobry, pani Janowa! — zawołał do zamiatającej bramę dozorczyni — jak się kształtują ceny na dziś wieczór? — Z pana to kawał cholery. — mruknęła stróżka, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Cała ulica wiedziała, że można nabyć u niej wódkę o każdej porze dnia i nocy, gdy oficjalne miejsca sprzedaży alkoholu nie funkcjonują, ale nikt o tym głośno nie mówił. Kubuś stanął na progu bramy — wietrzny, chmurny dzień wydał mu się aurą Riviery. Coś mu śpiewało w piersiach, bulgotało radośnie w uszach, łaskotało w gardle, jak proszące o krzyk szczęście. Potrącił w biegu bosonogiego, umorusanego szkraba, którego płeć rozpoznać można było tylko po brudnej, czerwonej kokardzie zwisającej ze słomianej główki, po czym wyjął z kieszeni pięć złotych, pochylił się nad dziewczynką, pocałował ją w umazany policzek i dał jej banknot. — Masz — powiedział — obróć to na największą radość, czyli na lizaki na patyku. — Niebieskie ślepka patrzały nieufnie, lecz dojrzale, wiedziały dobrze, co za odmęty bogactwa stanowi ten brązowy skrawek papieru. Kubuś przystanął po przeciwległej stronie ulicy i patrzał długo na odrapaną fasadę swego domu, a im dłużej patrzał, tym bardziej pragnął przycisnąć świat cały do swej wezbranej szczęściem piersi. Wolniutko, sycąc się tą powolnością, jecHal wzrokiem w górę, aż na czwarte piętro, do zdobnego w tani, gzymsowy tympahonik okna, tam w rogu, za którego pospolitą firanką rozciągało się długie, kiszkowate wnętrze jego, Kubusia, pokoju. W tym umeblowanym pokoju, pokoju przy rodzinie, brzydkim i wysokim, wśród stert leżących na stole i na podłodze książek, pod wiszącą na ścianie, zdobytą ongiś w turnieju juniorów parą bokserskich rękawic i pod fotoreporterskimi zdjęciami z różnych etapów jego kariery, na żelaznym łóżku, z głową wtuloną w jego, Kubusia, mizerną i twardą poduszkę, spoczywała jedyna na świecie istota obdarzona czarodziejską mocą, zdolną przemieniać ten wilgotny, ponury pokój w przecudną, tęczową grotę pachnącą ambrą najśliczniej — szych przeżyć, pulsującą najdelikatniejszym, najbardziej upojnym ciepłem barwistej, młodzieńczej miłości. Siłą, ciągnąc niemal rękami głowę, oderwał wzrok od owego okna i powędrował w kierunku Puławskiej; za każdym razem jednak, gdy w wyobraźni jego ukazywała się ciemna głowa o rozrzuconych włosach na jego, Kubusia, taniej, kraciastej powłoczce, gdy pamięć jego odnajdywała po raz nie wiem który zapach gorącego, sennego oddechu, gdy odszukiwał z pasją i uporem w tej pamięci smak pełnych, czerwonych warg — wtedy eksplodowało coś słodko, tkliwie koło jego serca, jakieś doznanie rozsadzające, nienazwane kłębiło mu się w krtani i Kubuś podskakiwał jak oczadziały radością pierwszoklasista, który nie odrobił lekcji, przyszedł do szkoły, dowiedział się, że wszyscy nauczyciele zachorowali i że ma przed sobą cały wolny, wiosenny dzień. Od tylu dni wiedział, że to musi się stać, że będzie czymś pięknym i wspaniałym, zupełnie innym niż migawkowe i buńczuczne przygody z pogranicza figlów i higieny, w atmosferze sztucznej, wymuszonej nonszalancji i młodzieńczych przechwałek. Dlatego nie śpieszył się, nie dążył zbyt obcesowo do tego, co mógł już mieć od dawna. I teraz — to wczoraj, to dzisiaj, to teraz było mu nagrodą, której wielkości, wspaniałości i piękna nawet nie przeczuwał, nie domyślał się. Rozpamiętywał zajadle każde słowo tej nocy, każdy gest, każdy pocałunek, każdy odcień każdej chwili. „Kilkakrotnie prosiła mnie, żebym nie szedł na kiermasz. — przypomniało mu się. — Co za bzdura! Dlaczego jej na tym zależy, to przecież takie nieważne.” Do głowy mu nawet nie przyszło połączyć tę prośbę i te słowa z tym, co się stało. Wieczorem pójdzie do baru „Słodycz”, tak jak się umówili. Teraz jego dziewczyna wypoczywa w jego mieszkaniu, po czym zamknie je jego kluczem, a klucz zabierze z sobą. Jakaś słodka, urzekająca spójnia wytwarzała się w ten sposób pomiędzy dwojgiem istnień, niewidzialne haftki umówionych godzin, punktów, spotkań, sprawunków, wspólnych kluczy od mieszkania spinają jego, Kubusia, z tym drugim człowiekiem, z jedyną dziewczyną na świecie, zdolną zmieniać brzydkie pokoje przy rodzinie w baśniowe, wonne, rozświetlone miłosnym dosytem groty. — Wolny? — zawołał Kubuś, zatrzymując taksówkę. Szofer bez słowa spuścił chorągiewkę taksometru. — Panie — rzekł nagle Kubuś, zatrzymując się przy wsiadaniu — czy ja się panu podobam? — Szofer spojrzał nań bez zachwytu, lecz z uznaniem, jakie tli się w każdym warszawiaku na widok kogoś wesoło podchmielonego o godzinie ósmej rano. — Twarzowy blondyn — powiedział flegmatycznie, mierząc Kubusia pogodnym spojrzeniem. — Ujdzie w tłoku. — To jedź pan na Koszyki — rzucił radośnie Kubuś, opadając na siedzenie. Rozklekotany opel zaczął podskakiwać na kocich łbach ulicy Puławskiej, centralnej arterii Mokotowa.


O, targowiska warszawskie!

Czyż jest coś bardziej poetyckiego w wielkim mieście niż targowisko? Czyż współczesna, wielkomiejska metropolia zdolna jest zdobyć się na inny objaw plastycznego liryzmu poza kolorową paletą hali targowej? Czy może się cokolwiek równać w sile uczuciowej ekspresji z obraźliwymi rozmowami i zjadliwym targowaniem się przy rytualnym obrzędzie zakupów nabiału i owoców, warzyw i mięsa, ryb i kasz, pieczywa i kartofli? Trzeba być człowiekiem oschłym i zimnym, by nie dać się unieść wzruszeniu na widok gigantycznych połaci surowej wołowiny, by nie zatopić się w smutku wobec czarno — srebrzystych złóż ryb, wobec rozwartych z wysiłku, różowawych pyszczków świeżych karpi, by nie wydać okrzyku zachwytu stanąwszy oko w oko z brunatnymi kopcami włoszczyzny, by nie zatrzymać się w nostalgicznej zadumie przed nieskalaną, śnieżną bielą ciągnących się hen w dal szeregów twarogu! Jedynie człowiek płytki nie ulega tajemniczej poetyczności ciasnych i ciemnych straganów z bielizną, obuwiem i odzieżą, budki z pończochami, czapkami i nićmi, kramów z norymberszczyzną, pasmanterią i konfekcją, stoisk z częściami rowerowymi, zardzewiałym żelastwem, zamkami, kłódkami, rurami do piecyków i odpadkami ślusarskimi. Jedynie człowiek tępy i brutalny nie przystanie w pełnym szacunku podziwie przed grubymi, opatulonymi w zwały odzienia, starymi jak drzewa i głazy przekupkami warszawskimi, przysiadłymi od wieków za kolorowymi szańcami świeżego, smakowitego towaru; i tylko człowiek głupi nie wsłucha się w ich kłótliwy dialog, nabrzmiały surową, zgrzytliwą i prastarą mądrością, wiecznie nową dzięki swej roziskrzonej humorem przyziemności.

Ulica Koszykowa — to symbol targowiska. Jej nazwa określa jej charakter, jej charakter stworzył nazwę. Hale targowe wszędzie wyglądają jednako: są to przeważnie budowle o szerokich bramach i o żelaznych przęsłach, na których leżą dachy z solidnych desek. W środku rozchodzi się światło na oszklone stoiska pełne towaru, o szybach pokrytych ogromnymi cyframi i literami z białej farby, obwieszczającymi aktualne ceny produktów. I tak też wyglądają warszawskie Koszyki.

W dniu kiermaszu Koszyki wyglądały osobliwiej niż zazwyczaj. Niezwykłość ta dotyczyła przede wszystkim ludzi. Cóż z tego, że cudowny, mieniący się dywan z kuszących wilgotną młodością główek sałaty oszołomiłby najwybredniejszych znawców zieleni, że zaimponowałby nawet Irlandczykom, którzy od wieków przywłaszczyli sobie monopol na ten kolor? Cóż z tego, że kunsztowne piramidy rzodkiewek przywodziły na myśl błogosławione zdrowym rumieńcem dziecięce policzki, urzekały apetycznością? Cóż z tego, że makaty i gobeliny wydałyby się tuzinkową kotarą przy narzucie ze świeżutkiego — kopru, pokrywającej jedną ze ścian i wyszywanej w delikatną koronkę z rozgwiazd, seledynowych kreseczek, łodyżek i kwiatków? Cóż z tego, że pachnący zagajnik szczypiorku w wiotkich pęczkach pokrywał całe stoiska, że krotochwilna marchew, gderliwa pietruszka, wytworne selery i szparagi, cieplarniane pomidory i truskawki ze szklarń oraz mnóstwo rzadkich okazów pieczołowicie ułożonych, poklasyfikowanych i opatrzonych napisami, piętrzyło się wokoło jak w cennej kolekcji żywych kolorów? To ściany Koszyków już widziały, takie pochwały słyszano już tutaj. Natomiast ludzie, którzy rozgościli się przy skarbach kiermaszu „Mazowieckiej Poziomki”, byli nowi i bardzo różni od zwykłych ludzi Koszyków. Była pomiędzy nimi taka sama różnica, jaka zachodzi pomiędzy psem a wilkiem, pomiędzy domowym kotem a rosomakiem, pomiędzy myśliwym a kłusownikiem: w gruncie rzeczy pochodzili z jednego pnia, z jednej rodziny — różniły ich koncepcje i warunki życia. Osiadli i spokojni sprzedawcy z Koszyków, potomkowie czcigodnych przekupek, handlarek i straganiarek, wkorzenionych głęboko w glebę swego kramu kramarzy i kupczyków, tak mieli się do owych wózkarzy i ulicznych owocarzy, jak stateczni kmiecie do niespokojnych drapieżnych nomadów i koczowników. Grubawe postacie w białych fartuchach spozierały z niepokojem spoza stałych stoisk na ową stronę hali, w której gospodarzyli przybysze: szybcy, nerwowi, krzykliwi sezonowcy, zorientowani na doraźny, gwałtowny zysk, na tachel, przewalankę, kocioł i zmyłkę, wychowani przez okrutną walkę uliczną, walkę z dostawcą o owoc, walkę z opornym klientem, walkę z prawem, w której najskuteczniejszą bronią są błyskawiczne ucieczki przed nadciągającą z oddali sylwetką milicjanta. Stali tu teraz w ilościach jakich Koszyki nie znają na co dzień, ubrani odświętnie w ciemnogranatowe garnitury z niteczką, bez koszul i kołnierzyków, świecąc spod marynarek brązowymi, muskularnymi szyjami i piersiami w białych koszulkach gimnastycznych, w szerokich spodniach, spadających nisko z kantem na grube zamszaki, w oprychówkach, w kolorowych, włóczkowych czapeczkach lub siatkach na głowach, ze spinaczami z kolistego, karbowanego drutu w prostych, gładko sczesanych do tyłu blond włosach, które to spinacze trzymają je mocno, aby się nie rozrzucały w czasie bójek lub szybkiego biegu; gdzieniegdzie poprzetykani kobiecymi postaciami w chustkach na głowach, o twarzach ostrych i uszminkowanych, z nieodstępnym papierosem w zepsutych zębach lub pomiędzy grubymi palcami o karminowo polakierowanych paznokciach. Spod oprychówek, siatek i włóczkowych mycek spoglądały czujne, przytomne oczy, jasne i piłujące lub ciemne i wyzywająco bezczelne, blisko osadzone lub wbite w oczodoły młodych i starych, lecz nieodmiennie zniszczonych twarzy, na których wódka, gorączkowość życia w sezonie i nieodłączny krzyk wyryły specyficzne piętno.

Pan w meloniku, z parasolem przewieszonym na przedramieniu, w świeżym, gumowym kołnierzyku z odgiętymi różkami, nurkował w tłumie, rozglądając się ciekawie wokoło. Tłum był gęsty i mocno zainteresowany wydarzeniem: reklama w „Expressie Wieczornym” uczyniła swoje. Wokół słychać było okrzyki sprzedawców, demonstrujących z żarliwością powierzone sobie eksponaty. — Do sałaty! Do sałaty! — wołał przenikliwie jakiś pan w welwetowym wdzianku. — Każda głowa premiowa! — Te ogórki, proszę państwa — przemawiał tęgi mężczyzna z ogromnym nosem, o pełnej wybojów czerwonofioletowej twarzy — to okazy wyjątkowo ziarniste. Każdy sprawdzany. Siedemset pięćdziesiąt dwie pestki każdy! Za zbrakowane dopłacam po pół złotego od pestki. Liczyć, proszę państwa, liczyć! Komu? Komu? — Truskawy, ananasy, najlepszą, patentowaną, miczurinowską, metodą, pielęgnowane, na osiem, tygodni, przed, terminem, zakończyły, plan, dojrzewania. — strzykał wyrazami przez rzadkie zęby pełen werwy młodzian w koszuli w żółto-zielono — niebieskie paski, która pozbawiona była kołnierzyka, a za to wywinięta została w rozległy trójkąt wokół krótkiej, mocnej szyi. — Botanika nas uczy — gestykulował żwawo chudy facet o ptasiej twarzy i zadziwiająco maleńkich ustach — że szpinak jest rośliną nieprawdopodobnie pożywną! — to mówiąc podrzucał oburącz zwały delikatnych, ciemnozielonych liści. „Całkiem spokojnie, póki co” — pomyślał pan w meloniku i nurkował dalej, nie dając uwieść się wymowie chwalcy szpinaku. Mimo tego spokoju wyczuwało się tu jakieś napięcie, jakby beczułki dynamitu kryły się pod stertami warzyw. W oczach sprzedawców tliła się niespokojna, napięta czujność, jakaś gotowość do czegoś, co nie może być wiadome, póki się nie stanie. Koło okienka zarządu targowiska stała grupka tęgich, barczystych panów w kraciastych cyklistówkach, ciemnych dwurzędówkach i fantazyjnych, kolorowych bluzeczkach o charakterze sportowym zamiast koszul; trzymali ręce w kieszeniach lub ogarniali dłonią palone papierosy. Wyraz ich obrzękłych tęgich twarzy był raczej znudzony, jeśli nie zgoła smutny. Stał wśród nich wysoki, krzepki mężczyzna o ogorzałym, pocętkowanym zmarszczkami obliczu, który w pewnym momencie rozepchnął najbliżej stojących i ruszył w tłum prosto na pana w meloniku. „Pan Życzliwy z Anina — pomyślał z troską pan w meloniku — spotkanie raczej niepożądane”. Usunął się w bok i schował za grupkę przysłuchujących się referatowi o kalafiorach, wygłaszanemu przez ponurego pana z krzywą szczęką. — Kalafiory, wiadomo, zapach mają nieszczególny — dowodził pan z krzywą szczęką, ale, wiadomo, nie zapach zdobi człowieka. — Życzliwy przystanął o krok przed panem w meloniku, odwróconym doń plecami i wpatrzonym w demonstrowany właśnie, olbrzymi kalafior. — Panie prezesie — rzekł cicho Życzliwy — pan prezes tutaj? Co za zaszczyt!

— Pan w meloniku odwrócił się szybko, lecz ostrożnie: słowa te wypowiedziane były do wysokiego, mocno zbudowanego pana w płaszczu burberry z nastawionym kołnierzem, w miękkim, brązowym kapeluszu nasuniętym na czoło. Obydwaj odwrócili się i zanurzyli w tłum, tuż za nimi postępował facet w jasnym garniturze i o niezwykle szerokich barach; pan w meloniku zdążył pochwycić z profilu zarys jego złamanego, bokserskiego nosa, po czym zwinął się rozpaczliwie jak prześladowany szczupak i podążył za oddalającymi się. — Auuu! — rozległ się bolesny jęk i pan w meloniku przystanął w postawie pełnej winy: w przejściu między dwoma stoiskami uczynił się chwilowy ścisk, w którym okuta skuwka jego parasola ugodziła kogoś dotkliwie w kolano. Skręcił głowę i wyrzekł jak najgrzeczniej: — Przepraszam najmocniej! — Ugodzony rozcierał zbolałe kolano, pochylając w dół niebieską maciejówkę, spod której dobywało się zrzędzenie: — Co za ludzie! Na nic nie uważają! Byle się pchać! Na głowę człowiekowi wejdą. — Jeszcze raz bardzo przepraszam — rzekł pan w meloniku i odwrócił się spiesznie. — Uważałby pan, a nie przepraszał — stęknął jeszcze raz ugodzony i uniósł rumianą twarz, zdobną w siwy, sumiasty wąs, by obejrzeć swego krzywdziciela. „Wydawałoby się starszy, poważny człowiek — pomyślał Juliusz Kalodont, patrząc za uchodzącą postacią w meloniku — ubrany przyzwoicie, po dawnemu, a jak chodzi.” I nagle uderzył się w czoło, aż mu się maciejówka uniosła. „Człowiek w meloniku! Z parasolem! — podskoczyło mu coś w pamięci — to ten!” — Zakręcił się jak bąk w miejscu i ruszył w pogoń, usiłując wyminąć jakąś nieznośną ścianę, co było o tyle niewykonalne, że ściana poruszała się w sposób wyjątkowo złośliwy. — Przepraszam! Przepraszam! — wołał Kalodont na boki; nie pomagało to wiele, lecz w końcu na szczycie ściany obróciło się coś, co okazało się głową, zdobną w bujne bokobrody i w twarz o spokojnym, księżycowym wyrazie; ktoś z góry zawołał: — Panie Juliuszu! Dzień dobry! Co za miłe spotkanie! — po czym Fryderyk Kompot odwrócił się swą główną elewacją ku Kalodontowi, powodując gwałtowne falowanie tłumu aż po odległe rejony targowiska i odsłaniając Eugeniusza Śmigłe w całej jego schludnej krasie. — Serwusik — rzekł Śmigło z sympatią — co słychać u pana starszego? — Nie mam czasu! — warknął spod wąsa Kalodont — gdzie jest szef? — Widzieliście go”? — Jeszcze nie — zadudnił Kompot i omiótł spojrzeniem halę targową jak z bocianiego gniazda. — Nigdzie go nie widać — upewnił się. — A więc szukać, panowie, szukać! Bo jest na pewno, przyszedł razem ze mną — denerwował się Kalodont. — Tu dzieją się ważne rzeczy. Gdybyście go znaleźli, powiedzcie, że jest tu człowiek w meloniku i że jestem na jego tropie. — Człowiek w meloniku? — zainteresował się poważnie Kompot — kto to jest? — Nie mam czasu — rzucił się niecierpliwie Kalodont — szef już będzie wiedział. — I zanurzył się w tłum, torując sobie drogę wyciągniętą do przodu laską. — Bojowy staruszek — rzekł Śmigło z uznaniem — nie można narzekać. No, Fredek, do roboty. Kikuj na meloniki ze swojej wieży”. — Ruszyli powoli w ciżbę, wywołując rozległe kręgi przypływów i odpływów.

Pan w meloniku dostrzegł brązowy kapelusz tuż za otoczonym z trzech stron przez gapiów stoiskiem z młodą kapustą. Pośrodku stał krępy mężczyzna, rękawy bawełnianej koszuli miał podwinięte, odsłaniając bogaty tatuaż na gruzłowatych bicepsach. — Można żyć bez własnego kajaka, można żyć bez żony, można żyć bez lodówki, ale nie można żyć bez młodej kapusty w miesiącu maju do schabowego kotleta! — przemawiał z dużą dynamiką do zasugerowanych tymi wielkimi prawdami słuchaczy. Pan w meloniku nałożył z uwagą cwikier, zafascynowany bogactwem tatuażu: na pękatym, gestykulującym żywo przedramieniu wiła się wężowymi skrętami kibić odaliski o bujnych kształtach, której jedyne odzienie stanowił wysoko upięty na głowie turban. Dzieło to wykonane zostało niewątpliwie przez wybitnego artystę o skłonnościach do bezkompromisowego realizmu, toteż nie bez zdumienia pan w meloniku odcyfrował wytatuowany pod nim pobożny napis: Ora et labora, co ze względu na wyraźnie mahometański charakter kobiecej postaci miało w sobie posmak misjonarstwa. W tej chwili po drugiej stronie stoiska facet w brązowym kapeluszu odwrócił się — ciemna, piękna, nieco mięsista twarz, ta sama, która ukazała się w rozchyleniu rolet na Saskiej Kępie, wywołała uśmiech zadowolenia na wargach pana w meloniku. „A za nim ten barczysty bokser. jak zawsze — pomyślał pan w meloniku — ten sam duet. Numer telefonu osiem szesnaście zero dwa. Spółdzielnia pracy «Woreczek».” Brązowy kapelusz odwrócił się powoli od stoiska z młodą kapustą, zaś pan w meloniku przeciął chytrym manewrem gęstwę gapiów i wynurzył się tuż za rogiem oszklonego kiosku, dokąd wolnym krokiem podeszła obserwowana przezeń trójka. W ten sposób znalazł się dostatecznie blisko, by słyszeć ich rozmowę. — I co? — rzekł facet w brązowym kapeluszu — spokój? Żadnego szumu. — Poczekajmy — rzekł pocieszająco ten o złamanym nosie. — Może się coś jeszcze sklei. Gwardia w komplecie, wydział witamin jak na paradzie, pan Życzliwy się postawił, nie można powiedzieć. — Sukces niebywały — rzekł Życzliwy usłużnie — organizacja na medal, nie, panie prezesie? — Co z tego — rzekł prezes — kiedy nikt nie atakuje. Główny cel nie osiągnięty. — Jeszcze nie koniec — pocieszał złamany nos. — Ale sukces, panie prezesie, na tym samym będziemy mogli potem, w sezonie, parę groszy utłuc — wracał ze skwapliwym uporem do „Swej głównej myśli Życzliwy — wszystko dzięki reklamie! — To przez Piegusa — mruknął bokser z uznaniem. — O, o wilku mowa! — wykrzyknął Życzliwy — to właśnie temu panu zawdzięczamy reklamę! Ten redaktor z „Expressu”, tam. — wskazał wyciągniętym palcem wyrwę w tłumie, w której ukazał się na chwilę niewysoki, żywy młodzieniec o twarzy pełnej inteligencji, werwy i piegów, strojny w ametystowo — truskawkową muszkę i chrupiący świeże, krwiste rzodkiewki prosto z trzymanego w ręku pęczka. — Piegus! To on! — zawołał facet o bokserskim nosie. Pan w brązowym kapeluszu sprężył się w sobie i rzucił gwałtownie: — Który? Tamten?… — Tak — przytwierdził ten o złamanym nosie. — Trzeba mu podziękować, temu redaktorowi — rzekł Życzliwy, zdając się nie zauważać w ogóle toczącego się dialogu, i rzucił się w stronę młodego człowieka. — Zaraz, zaraz — szarpnął go szybko za rękaw prezes, osadzając w miejscu — spokojnie, panie Życzliwy. Kto to jest ten gość? — Kto to, mówi pan — redaktor z „Expressu Wieczornego” — rzekł zdziwiony nieco Życzliwy. — Byłem tam parę dni temu z prośbą, żeby coś napisali o tym kiermaszu. Sam mnie przyjął i przyrzekł pomóc. Bardzo uprzejmy facet. I załatwił w dechę, jak widać na załączonym obrazku. Trzeba mu podziękować, panie prezesie, tudzież odpalić jakąś łubiankę inspektowych pomidorów czy coś takiego. Z prasą trzeba być dobrze. — Stój pan, jak panu dobrze — mruknął prezes, zaś w głosie jego zadźwięczała taka nuta, że Franciszek Życzliwy wrósł nieruchomo w żółty klinkier posadzki, jakby od tego zależało, jego życie. Wyrwa w tłumie zamknęła się i młodzieniec w barwistej muszce roztopił się w ciżbie, pochłonięty odpływem. — Ciekawe?… — rzekł wolno cedząc słowa prezes do faceta o złamanym nosie. — Redaktor z „Expressu”? Prawda, ciekawe? Twój Piegus? Załatwił w dechę! Trzeba mu będzie podziękować;.. O, to, to. trzeba mu będzie podziękować. — Facet o złamanym nosie zaczął naraz wyglądać tak, jakby się dowiedział na tym kiermaszu, że marchew jest niebieska i używa jej się do wyrobu samolotów odrzutowych. — Robert — dorzucił lodowato prezes — idziemy. Nic już tu dzisiaj nie będzie.

Ruszył szybkim krokiem przed siebie, nie zwracając uwagi na oszołomionego Życzliwego. Po to, aby osiągnąć wyjście, należało wmieszać Się w nurt zwiedzających. Pan w brązowym kapeluszu włożył ręce w kieszenie i przepuścił przed siebie niezwykle barczystego boksera: miał on torować drogę. O kilka kroków za nimi sunął jak węgorz pan w meloniku. Idący przodem bokser poczuł naraz na swym ramieniu żelazny, tężejący w rozpaczliwy skurcz uchwyt. Odwrócił się raptownie — cała krew uciekła mu z serca, zostawiając w piersiach zlodowaciałą bryłę przerażenia: twarz prezesa Filipa Merynosa pod obwisłym rondem kapelusza była szara jak popiół, brzydko i rozpaczliwie pomarszczona, skurczona i zmięta i jeśli Robert Kruszyna zechciałby sobie wyobrazić w najobelżywszych rozmyślaniach trwogę na obliczu swego szefa, to nigdy nie ujrzałby jej tak wyraziście, jak w tej chwili. — Pppanie preee. — zdołał jęknąć Kruszyna. Merynos zachwiał się nieznacznie, jak pod wpływem nagłego omdlenia, i oparł się ciężko o Kruszynę. Tuż przy jego boku wychylił się niepozorny pan w meloniku. — Czy stało się coś? — spytał usłużnie — może doktora? — Merynos nie dostrzegał nikogo. — Widziałem zjawę!.. — wycharczał — widziałem trupa!.. Teraz! Tu! — Powiało niesamowitością, mimo tłumu, jasności dnia i kolorów. Merynos opierał się coraz ciężej o Kruszynę, który rozglądał się gorączkowo wokoło. Tłum gęstniał, rozbawione i kłótliwe głosy wołały zewsząd: — Do szpinaku! Do kalafiorów! Komu? Komu? — Twarz Merynosa stała się sinoszara, zaczęła nabrzmiewać apoplektycżnym szkarłatem — zaczynał rzęzić. — Prędko — rzucił pan w meloniku — może być atak serca! Albo apopleksja!

— Kruszyna stracił zupełnie głowę: podpierał wielkie ciało Merynosa, lecz czynił to wyłącznie siłą inercji. — Sensacyjne skrzyżowanie pietruszki z pomidorem! — rozległ się obok krzykliwy głos — tutaj, proszę państwa, tutaj! — Odpowiedziały mu wybuchy śmiechu i tłum zafalował w stronę głosu. Nawet tak mocarny mężczyzna jak Kruszyna tracił grunt w przemożnym falowaniu tłumu, obarczony ciężarem nie mógł stawić czoła przypływowi ścisku. — Trzeba go stąd wydostać! — rzucił rozkazująco pan w meloniku, lecz nie wołał o pomoc ani nie krzyczał na najbliżej stojących. Kruszyna zebrał resztki sił i grzmotnął barkiem w żywy mur: rozległy się krzyki protestu i oburzenia, lecz oszalały strachem Kruszyna parł całą siłą do przodu, wlokąc za sobą bezwładny, wielki korpus. Pan w meloniku posuwał się tuż obok. W ten sposób sforsowali wyjście — Auto! — krzyknął pan w meloniku. — Tam! — krzyknął Kruszyna, wskazując na zaparkowanego na pobliskim placyku wanderera. Wyciągnął kluczyki z kieszeni Merynosa, otworzył rozlatanymi rękami drzwiczki, po czym wpakowali bezwładny tułów do środka. Pan w meloniku szybkim ruchem rozerwał Merynosowi krawat i kołnierzyk. Na ustach Merynosa bielała piana, poprzez charkot rozróżnić można było słowa: — Żyje. nie żyje. widziałem. nie żyje. te oczy. — Do Pogotowia! — warknął pan w meloniku. Kruszyna siedział na stopniu, z twarzą w dłoniach, niezdolny do myślenia ani do jakiegokolwiek ruchu. Z nieoczekiwaną siłą pan w meloniku wepchnął na pół bezwładnego Kruszynę do auta i zapuścił motor. Mały wanderer wyskoczył w kierunku Poznańskiej.


W pół godziny potem pan w meloniku stanął znów w bramie hali targowej na Koszykach. W sam czas, by dostrzec, jak zmęczony bezowocnymi poszukiwaniami czerstwy starzec w maciejówce przysiadł na chwilę na pustej skrzynce, opierając podbródek na rączce laski. W tejże samej chwili przeciągała ku wyjściu grupa rozHałasowanych, plujących na boki i przed siebie wyrostków z rękami w kieszeniach. — Nudno — powtarzali jeden przez drugiego — żadnej machloi, żadnego szatkowania. — Chodź, Stasiek, obskoczymy tego starego paralityka — rzekł jeden, wskazując na Kalodonta — dla zabawy. Uczyń z niego balona! — Spokój — rzekł cicho, lecz twardo idący pośrodku grupy niewysoki facet w popelinowej wiatrówce z wełnianym ściągaczem — ty, Maniek, masz głowę do ministerstwa, ale na kosz do śmieci. No, już, płyńcie stąd, ale szybko! — W grupie zapanowało zdyscyplinowane milczenie. — Czego się ciskasz, Szaja — zaczął niepewnie Maniek — przecież. — Takiego kochanego staruszka chcą obskakiwać, kozacy. kosiory, smutna wasza dola. A jak przyjdzie do czegoś naprawdę, to gną się jak smark na wietrze. — drwił niemiłosiernie Szaja. — Już dobrze, już dobrze — rzekł niechętnie Stasiek — skończ ten nieziemski referat. — widać było, że szyderstwa ranią boleśnie jego godność własną. Cała grupa minęła Kalodonta, lecz naraz Szaja cofnął się i podszedł do siedzącego. — Czy mógłbym prosić uprzejmie o ognia szanownego pana? — rzekł nabrzmiałym grzecznością, słodkim głosem, popartym pięknym ukłonem. Kolorowi chłopcy odwrócili się, obserwując scenę z zaciekawieniem: Kalodont sięgnął do kieszeni po zapałki i podał je Szai — w tej samej chwili, gdy prawa dłoń zgiętego z uprzedzającym szacunkiem Szai wyciągnęła się po pudełko, jego lewa ręka zanurzyła się w otwór czarnej, alpagowej marynarki czcigodnego starca, skąd wróciła po sekundzie, zasobna w wytarty, skórzany pugilares. Wokół było dosyć tłoczno i zanim ktokolwiek zdołał się połapać, Szaja schował portfel do swojej kieszeni, zapalił papierosa i ruchem pełnym podzięki oddał zapałki Kalodontowi. — Baaardzo szanownemu panu dziękuję — rzekł ze słodkim uśmiechem swych bezzębnych ust, po czym zamierzał oddalić się, z godnością. — Oddaj to, lamusie. — posłyszał cichy głos przed sobą: przed nim stał niepozorny facet w welwetowej marynarce, wpatrzony z uwagą w kunsztowną konstrukcję z młodej cebulki, wznoszącą się wysoka nad sąsiednim stoiskiem. Szaja zatrzymał się na chwilę, zdezorientowany — i to go zgubiło. — Oddaj to — powtórzył facet, wyciągając rękę — i chodź ze mną. Tylko bez krzyku.

— To mówiąc, błysnął pod nosem Szai legitymacją milicyjną, oglądając jednocześnie z niezwykłym zainteresowaniem żelazne wiązania po przeciwległej stronie hali. Wtedy dopiero Szaja zrozumiał; jak olśnienie spadło nań, że ma przed sobą najpotężniejszego zeza w Warszawie i błyskawicznie rzucił się do ucieczki. — Poruta! — krzyknął przenikliwie, wpadając między swoich ludzi, zachwyconych, lecz i nieco oszołomionych tempem wydarzeń. Za nim sadził Klusiński jak rozżalony brytan. Wbiegając w bramę Szaja wyrzucił pugilares z kieszeni w kąt. Pan w meloniku podniósł go natychmiast i ruszył w stronę siedzącego na skrzynce staruszka, którego na chwilę zasłonił mu przeciągający jak chmura tłum. Gdy dotarł do skrzynki, nie było na niej nikogo. Sekundę przedtem Juliusz Kalodont poderwał się jak ukąszony przez osę i pobiegł w stronę drugiego wyjścia. Wydało mu się bowiem, że po tamtej stronie w tłumie mignęło jakieś nakrycie głowy, mogące być tylko czarnym melonikiem.

8

Filip Merynos spoczywał nieruchomo w fotelu. Był bez marynarki, koszulę miał rozpiętą na szerokich, włochatych piersiach, na sercu leżał worek z lodem. Przy fotelu kręciła się zaaferowana Aniela, zmieniając okłady na głowie. Na sąsiednim fotelu przysiadł Kruszyna: wyglądał, jakby przeleciał po nim tajfun najpotworniejszego pijaństwa. Przy oknie stał Wilga paląc papierosa, — na biurku, z głową w dłoniach, siedział blady Meteor. — Gdyby nie ten mały facet — rzekł naraz nienaturalnie głośno Kruszyna — to nie wiem, co by się stało… Podrzucił do Pogotowia, popędził tych tam lekarzy, żeby dali zastrzyk. Nie wiem, co by było bez niego! — Prezes by wykitował! — rzekła Aniela z rozpaczą w głosie. — Ty świński ryju! — dorzuciła z wściekłością w stronę Kruszyny — na tobie można polegać.

— Aniela — odezwał się Merynos mocnym, pewnym głosem — nie bój się. Bądź spokojna, ja tak łatwo nie kituję.

Zapanowała cisza. Meteor wzdycHal ciężko, dłubiąc w nosie; stracił wszelką kontrolę nad swymi odruchami.

— Aniela — rzekł Merynos — co — byś zrobiła, gdybyś się przekonała, że pewien drań i łubuz, sukinsyn ostatni, o którym wiesz, że umarł przed laty — żyje?

Zaległa pełna napięcia cisza. Meteor zapomniał o tkwiącym w nosie palcu. Kruszyna poruszył się niespokojnie, Wilga zatrzymał w pół drogi rękę z podnoszonym do ust papierosem.

— Jjjja nnnie wiem. — wybąkała Aniela; jej gruba twarz wyrażała wzruszenie. Wobec tych zaufanych, doświadczonych ludzi prezes zwracał się właśnie do niej o radę. — Albo umarł. albo żyje? — spytała dość rzeczowo.

— A więc żyje — rzekł Merynos z ciężkim przydechem, który zabrzmiał jak łomot zatrzaskiwanej krypty. — Żyje, sam to widziałem. Nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie widział.

Wstał nagle, strząsając z siebie worek z lodem i kompresy. — Papierosa! — zawołał. Wilga podał mu pudełko, a Meteor zerwał się z zapaloną zapalniczką w ręku.

— Aniela — powtórzył Merynos — co byś zrobiła?

Było w jego głosie coś strasznego, bulgoczącego, gdy tak stał, blady jeszcze, lecz potężny, zwalisty, w rozchełstanej, jedwabnej koszuli, odsłaniającej ciemne, owłosione mięśnie ramion i piersi.

— Jaaa?… — zaczęła Aniela, lecz niezdolna była wydusić z siebie słowa.

— Ten człowiek umarł, ale żyje — rzekł Merynos, podchodząc do Meteora i wbijając ciemne, rozżarte oczy w jego twarz, która z miejsca przybrała zielonkawą barwę jego własnego krawata.

— Wobec tego. — Meteor poruszył się niespokojnie, tłumiąc resztką opanowania histeryczny uśmiech, wydało mu się bowiem naraz, że w tej sprzeczności jest coś komicznego. — Wobec tego — powtórzył Merynos — musi umrzeć ponownie. — Tak zimna, a zarazem płomienista zawziętość była w tych słowach, że Meteor poczuł przemożną żądzę natychmiastowej ucieczki.

— Nie wiem, czego on chce. — rzekł Merynos, przystając przed Wilgą i ślizgając się niewidzącym, okropnym spojrzeniem po obwisłej twarzy inżyniera. — Ale wiem, że ja nie będę miał życia, póki on powtórnie nie umrze. Tym razem na zawsze. Na amen. Po to zaś, aby tak się stało, trzeba pomyśleć, dobrze pomyśleć, precyzyjnie, niezawodnie! Dość już tych rozstrzygnięć przy pomocy kopniaków i żelaznych rurek! Głowa. Tu! — puknął się palcem w czoło — oto, co decyduje i zwycięża. Prawda, inżynierze? — uśmiechnął się tak strasznie, odwijając wargi znad białych, mocnych zębów jak węszący krew drapieżnik, że Albert Wilga, który nie był tchórzem, poczuł strugę potu lepiącą mu koszulę do pleców.

— Prawda — wybąkał Wilga i uciekł bezradnym — spojrzeniem w okno.

— Wobec tego! — wykrzyknął nagle Merynos — wszyscy wont! Poszli precz! Kruszyna zostaje!

Pierwszy rzucił się do drzwi Meteor jak goniony szarak; Wilga poszedł za nim, kiwając z zakłopotaniem głową, zaś Aniela wymknęła się spiesznie, zbierając po drodze okłady i worek gumowy z podłogi. Drzwi zamknęły się cicho za nimi.

— Robert — rzekł Merynos, patrząc na Kruszynę — chodź no tu bliżej…

Kruszyna podniósł się powoli z fotela i ruszył w stronę Merynosa jak zahipnotyzowany.


W barze „Słodycz” było wesoło, lecz spokojnie: drzwi się nie zamykały ani na chwilę i ludzie pili na stojąco przy bufecie, gwałcąc ostentacyjnie zarządzenie pana Śliwki, dużo dziś było wokół wylewności, ściskania się za szyję i dysput na temat niepowodzeń polskich kolarzy na trasie wyścigu Warszawa — Berlin — Praga. Hawajka zwijała się w nieustannym nalewaniu, przynoszeniu, podawaniu, markowaniu, bonowaniu i wydawaniu zamówień. Inna rzecz, że praca szła jej dziś fatalnie, myliła się przy odbiorze bonów, popełniała błędy wydając zamówienia, stłukła trzy kieliszki, rozlała piwo na kontuar i wypuściła z ręki litrową butelkę wódki, która na szczęście się nie zbiła. — Co ty? Wariatka! — podskoczył pan Śliwka — zakochana? Na mózg ci się rzuciło? — Zakochana, zakochana. — zanuciła z satysfakcją kluchowata kasjerka. — Co, może jej nie dasz? — wyszczerzyła złe spojrzenie na pana Śliwkę — nie pozwolisz? Stary baran! — syknęła z pogardą. — Myśli, że jak on nie może, to i inni nie mogą.

Ciężko pracując ramionami Kubuś przepchnął się przez tłum i osiągnął szynkwas w chwili, gdy Hawajka miała wynieść skrzynkę butelek po piwie. — Lulek! — krzyknęła Hawajka. Skrzynka łomotnęła o podłogę, zaś Hawajka, nie bacząc na nic, wypadła zza kontuaru i gładziła delikatnie klapy marynarki Kubusia. — Dobry wieczór pani — Kubuś skłonił się szarmancko kluchowatej kasjerce, po czym ogarnął Hawajkę zgłodniałym spojrzeniem. — Jak to dobrze, że cię znów widzę. cieszę się. — rzekł cicho — stęskniłem się za tobą. — Lecz zaraz dodał głośniej: — Napracowałem się jak dziki osioł, ale na dziś koniec. — Byłeś na tym kiermaszu? — spytała niecierpliwie Hawajka. — A jakże. Nic nadzwyczajnego — rzekł Kubuś obojętnie, po czym dodał z uśmiechem: — Dasz mi mój klucz? — Cała męska, sprężona dniem tęsknoty czułość, nadzieja i oczekiwanie zawarły się w tym na pozór chłodnym, nieważnym pytaniu. Hawajka odetchnęła głęboko i powiedziała, uśmiechając się na pół wstydliwie, a na pół zalotnie: — Po co? Ja dziś wcześnie kończę. Za pół godziny. Zaczekasz na mnie, dobrze? — Kubuś ogarnął ją pełnym wdzięczności spojrzeniem: bał się powiedzieć cokolwiek, gdyż czuł, że najlepszy nawet żart będzie w tej chwili niestosowny, zaś nie potrafił kwitować wzruszeń inaczej niż żartobliwymi słowami. „Powiem jej dzisiaj, jak się naprawdę nazywam” — pomyślał i poczuł się szczęśliwy. Przesunął językiem po zaschłych wargach, szukając smaku niedalekich pocałunków. — Skoczę tylko na róg po papierosy — rzekł z uśmiechem — u was nie ma „Grunwaldów”. — Hawajka schyliła się po skrzynkę z butelkami: ruchy miała miękkie, wzrok spokojny, w sercu błogosławioną ciszę.

Kubuś wyszedł wolno na ulicę, świeżą i przemytą majowym deszczem. Jezdnie i trotuary lśniły czarnym, wilgotnym połyskiem. Wziął w kiosku pudełko papierosów, zapłacił, odebrał resztę. — Czy kolega Piegus? — posłyszał za sobą lekko sepleniący głos. Odwrócił się i ujrzał niskiego faceta w wiatrówce z wełnianym ściągaczem, który uśmiecHal, się doń ujawniając oszczędnie puste dziąsła, jakby pragnąc osłonić brak zębów. — Ja — mruknął Kubuś niechętnie i arogancko — a bo co? — Nic — uśmiecHal — się nadal z wysiłkiem bezzębny — mam do was, kolego, interes. Z polecenia kolegi Kruszyny. — Co jest? — spytał zwięźle Kubuś, kierując się w stronę baru „Słodycz”; bezzębny posuwał się obok, stąpając bezgłośnie na podeszwach z białej gumy. — Kolega Kruszyna prosi was, kolego, żebyście zaraz ze mną do niego podskoczyli. Gablota czeka — rzekł po złodziejsku bezzębny, wskazując na małe, ciemne auto, stojące o kilka kroków od nich, przy brzegu trotuaru; nie zgaszony motor grał donośnie. — Powiedzcie, kolego, Kruszynie — rzekł Kubuś z niedbałą opryskliwością — że nie mam dziś dla niego czasu. Każdy ma swoje prywatne życie, no nie? — uśmiechnął się z nonszalancją. — Takie łaziorne numery nie przechodzą, żeby wieczór gubić na interesy. Jutro się z Kruszyną skontaktuję. Tymczasem, cześć! — Zaraz, zaraz — rzekł słodko bezzębny — ale i ja mam jeszcze do kolegi interes. — Kuba przystanął i spojrzał długo, zaczepnie na bezzębnego. — Można wiedzieć, jaki kolega ma do mnie interes? — wycedził zimno: brwi uniosły mu się do góry, okrągła, piegowata twarz przybrała wyraz bolesnego zdziwienia, który poprzedzał awanturę. Bezzębny odsunął się cicho i lekko, ale nie spuszczał wzroku z Kuby, przyklejony do pustych dziąseł uśmiech rozszerzał się, stawał się podły, wstrętny. — No? — syknął Kubuś — jaki interes? — Taki — rzekł wolno, poprzez uśmiech, bezzębny — jak do kapusia. — W tej samej chwili silny cios z tyłu w głowę rzucił Kubusia nieprzytomnie do przodu. Bezzębny chwycił oburącz twarz Kuby i błyskawicznie podstawionym barkiem, któremu balansujący skręt korpusu z ugiętego kolana nadał piekielną siłę, wyrżnął go w podbródek: jednocześnie ktoś trzeci oderwał nogi Kubusia od ziemi, ktoś czwarty pochwycił go wraz z bezzębnym w ramiona, jeszcze ktoś otworzył drzwiczki auta i Kubuś wrzucony został jak tłumok z brudną bielizną na podłogę samochodu. Kilku pośpiesznymi kopnięciami zapakowano wystające nogi do środka, dwie ruchliwe sylwetki wskoczyły na powalonego, zatrzaskując za sobą z obydwu stron drzwiczki, i Robert Kruszyna puścił przyciśnięte dygoczącą z emocji stopą sprzęgło. Małe, ciemne auto zerwało się z miejsca, kilka niewyraźnych sylwetek rozbiegło się bezszelestnie w różne strony, kupiący się w przyzwoitej odległości przechodnie rozchodzili się szybko w milczeniu: wszystko razem trwało niezmiernie krótko, zaś na ulicy Żelaznej nikt nie jest skłonny do natychmiastowych i nieprzemyślanych interwencji w tego rodzaju wydarzeniach.

Fioletowe, płomienne kręgi, wirujące koliście wokół obolałej głowy, ustępowały powoli. Opuchnięte oczy pełne były wibrującej szarej mgły, w ustach zgrzytał piasek zeschniętej śliny, zmieszany z słono — gorzkim smakiem krwi. W uszach dudnił nieustający szum, rozpływał się z wolna w rozedrganej ciszy, szara mgła przecierała się i darła, ustępując coraz wyraźniejszym ciemnościom. W ciemnościach zarysowały się powoli mętne, lecz coraz wypuklejsze kształty i kontury. Jakub Wirus uniósł niezręcznie trzęsące się dłonie do głowy, w rozbitych ustach poczuł okropną bryłę bólu. Wparł się mocniej do tyłu i wtedy zrozumiał, że siedzi na krześle. Zaczynał trzeźwieć.

Przetarł z wysiłkiem oczy i rozejrzał się, jęcząc z cicha przy najmniejszym poruszeniu karkiem. Znajdował się w obszernej, słabo oświetlonej piwnicy, zakończonej w głębi przepierzeniem z desek, spoza których przebłyskiwało szparami światło. Sunął z trudem wzrok i wraz z rejestrowaniem poszczególnych wrażeń w umyśle wracała mu pełna przytomność. „Telefon? — pomyślał z pasją obudzonej dociekliwości. — Co tu robi nowiutki aparat telefoniczny? Na drewnianej skrzynce, przy starym, żelaznym łóżku?” Ze zdumieniem skonstatował, że siedzi w kącie przy kawiarnianym stoliku o niby — marmurowym blacie, na którym stoi butelka wódki, kieliszek i leżą papierosy. „To tu! — rozdarło mu mózg nagłe olśnienie. — Jestem na miejscu! U Kudłatego! — po czym dodał z najwyższą satysfakcją: — Pierwsza część mego zadania spełnić na! Druga zapowiada się o wiele trudniej. Polegać będzie na tym, aby się stąd wydostać. A wtedy pisania a pisania.” Coś, co było niegdyś uśmiechem, skrzywiło mu zmaltretowane wargi. „Co o mnie pomyśli moja dziewczyna?” — przypomniał sobie i myśl ta zgasiła w nim mizerną resztkę pociechy. W tej samej chwili dostrzegł dwie ciemne postać w płaszczach i w kapeluszach, stojące w gęstym, piwnicznym mroku przeciwległego kąta.

— No jak? Lepiej? — spytała łaskawym, głębokim głosem wyższa z postaci; postąpiła parę kroków i usiadła na żelaznym łóżku: rozległ się słomiany chrobot wgniatanego siennika i zgrzyt zardzewiałego żelastwa.

Kubuś spojrzał najprzenikliwiej, jak mógł, w stronę głosu, lecz nie dostrzegł niczego poza fałdami eleganckiego płaszcza burberry nad starannie zaprasowanymi spodniami i butami na słoninie. Twarz była niewidoczna, zakopana w ciemność, widniały jedynie kosztownie obute nogi, nienaturalnie wielkie i wyraziste jak na trickowych, surrealistycznych fotografiach.

— Lepiej — rzekł z trudem Kubuś i to pierwsze wymówione słowo przywróciło mu pewność siebie. — Czy mógłbym wiedzieć, jaki jest następny punkt programu, obywatelu Kudłaty? — zaatakował nagle. Postać, która pozostała w ciemnym kącie, drgnęła niespokojnie.

I oto nastąpiło coś, co kazało Kubusiowi zapomnieć o bólu i o walce, o napięciu myśli i ostrożności, co zjeżyło mu włosy na rozbitej głowie, jeśli włosy rzeczywiście jeżą się pod wpływem takich efektów: spoza przepierzenia z desek rozległo się ni to wycie, ni to śpiew, jakiś obłąkańczy, rozjuszony bełkot, nabrzmiały okropnym, spęczniałym wołaniem. Serce skoczyło Kubie do gardła i załomotało dysząco, odbierając oddech i świadomość.

— Bardzo ładnie — rzekł spokojnie facet na łóżku — bardzo ładnie. Godna pochwały taktyka. Tak zwana — na chama, co? Żadnego udawania, żadnego skomlenia, żadnych pytań za co, po co i dlaczego?

W tym momencie Kubuś wyłuskał po raz pierwszy spojrzenie z odległego półmroku łóżka: ciemny, błyszczący, okrutny wzrok mądrych oczu. „Wie wszystko! — przemknęło mu przez mózg — wszystko odkrywa.”

— Drogi chłopcze — ciągnął głos z łóżka — pomyłka. Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz. Ale. przyrzekam ci, poznasz dziś jeszcze pana Kudłatego.

I znów, jakby na dźwięk tego słowa, rozległ się straszliwy śpiew i bełkot, donośny, przenikliwy, rozdzierający. Co gorsze, nie umilkł, jak za pierwszym razem, lecz przeszedł w cichsze, chrapliwe nucenie. „Niech to się skończy — pomyślał z umęczeniem Kubuś — nie mogę się bronić, nie mogę myśleć, póki to tam brzęczy.” — Czuł lepki, wstrętny pot oklejający mu ciało, serce, mózg, nerwy. Stojąca w kącie postać oddycHała szybko i świszcząco, oparłszy się ciężko o ścianę.

— Proszę mi powiedzieć — rzekł głos z łóżka — kto wygrał dzisiejszy etap? Był pan przecież po południu w redakcji, nie?

Ta nieoczekiwana grzeczność obudziła w Kubusiu ironię, sparaliżowaną dotychczas strachem.

— Rozumiem pana — rzekł wolno. — Wiem, co to znaczy niepokój prawdziwego sportowego kibica, zanim dowie się o wynikach. Nie mogę pozwolić, by się pan dręczył, i dlatego rezygnuję ze swego incognito. Oczywiście — wiem, co było na trasie. Polacy przegrali etap. Nadal przegrywają. Ale ja wierzę, że już niebawem zaczną zwyciężać. Odrabiać teren.

— Bardzo chwalebna wiara. Patriotyczna. No, zobaczymy. Robert, papierosa!

Robert Kruszyna wynurzył się z kąta i podał leżącemu pudełko. Ognik przytkniętej do papierosa zapałki oświetlił na ułamek sekundy twarz pod kapeluszem. Była Kubusiowi zupełnie nieznana.

— Mój przyjaciel Kruszyna. — westchnął ciężko Kubuś — czyżby to on mnie tak oporządził?

— Musi mu pan to wybaczyć — rzekł grzecznie facet z łóżka. — Uczynił to na moje polecenie i raczej z ciężkim sercem. Chociaż uraził go pan dotkliwie, odmawiając spotkania się z nim. To traktowanie jest wyłącznie skutkiem pańskiego uporu, redaktorze Wirus. Od dawna pragnę zobaczyć pana, wobec tego poprosiłem naszego wspólnego przyjaciela, pana Kruszynę, aby mi to ułatwił. Niestety, wykazał pan brak chęci w tym kierunku, co pociągnęło za sobą chwilowe gwałty.

Widać było, że mówiący syci się swymi słowami. „W tym może być ratunek — pomyślał bystro Kubuś — trzeba z tego korzystać”.

— A więc widzi mnie pan, prawda? — rzekł z próbą uśmiechu. — Czy nie wystarczy na dzisiaj? Mogę już iść do domu?

— Jeszcze nie — rozległ się głos z łóżka — pragnę się panu przyjrzeć dokładniej.

W tej chwili nad głową Kubusia zapaliło się światło, silne i skierowane pionowo w dół. Przez chwilę Kubuś siedział jak pod filmowym jupiterem, po czym rzekł swobodnie:

— Coś pięknego! Mocna rzecz! Niezapomniane efekty świetlne! Jestem Panu wdzięczny za tę olśniewającą iluminację, panie. niestety, nie znam Pańskiego nazwiska?

— Całe szczęście — rzekł facet z łóżka — i nie pozna go już pan. — Obserwował pilnie opuchniętą twarz Kubusia i zmierzwione blond włosy. Podarta, barwna muszka i wymiętoszona marynarka dopełniały obrazu klęski i tylko nieugięte, piwne oczy Kubusia świadczyły o tym, że walka trwa i toczy się dalej. — Szkoda takiego utalentowanego młodzieńca jak pan. — dodał z nagłym rozdrażnieniem w głosie.

— Nie rozumiem — rzekł Kubuś i spytał: — Czy mogę zapalić?

— Proszę — rzekł głos z łóżka — i proszę wypić kieliszek wódki. Stoi przed panem. To panu dobrze zrobi — dodał przyjaźnie.

Chrapliwe zawodzenie za deskami wzniosło się na moment do ogłuszającego ryku. Człowiek na łóżku nie zwracał na nie najmniejszej uwagi, wobec czego Kubuś nalał sobie drżącą ręką kieliszek wódki i wychylił go, przetrzymując przez chwilę alkohol w jamie ustnej. Ostry płyn piekł rany, lecz przynosił ulgę. „Widocznie należy tu do dobrego tonu nie zwracać uwagi na wycie dzikich zwierząt lub krwiożerczych obłąkańców” — pomyślał Kubuś i ostry dreszcz przeleciał mu mrowiem po plecach.

— Szkoda, że się pan marnuje — rzekł facet z łóżka. — Ile pan zarabia w tym swoim „Expressie”?

— Zależy — rzekł wymijająco Kubuś, zapalając papierosa; jupiter nad głową parzył nieznośnym gorącem. — Nie mógłby pan zgasić tej nocnej lampki? — spytał niedbale Kubuś. — Będzie przytulniej.

— Mógłbym — rzekł facet, nie gasząc. — Ile pan trafia miesięcznie w tej gazetce?

— Raz gorzej, raz lepiej — uśmiechnął się Kubuś; był to bardzo wymuszony uśmiech, reflektor roztapiał mu mózg.

— A ile panu daje Nowak?

— Nowak? — zdziwił się szczerze Kubuś. — Kto to jest Nowak?

— Nie wie pan? Aha, nie wie pan. W porządku. No, mniejsza o to. Chciałem, żeby pan objął robotę po Morycu. Trafiałby pan wtedy coś z dziesięć tysięcy miesięcznie. — w głosie faceta zabrzmiała żałosna melancholia. — No, ale teraz. Więc czego pan chciał od Kruszyny? — dorzucił nieoczekiwanie ostro.

— Ja? — odparł obronnie Kubuś — niczego specjalnego nie chciałem. Lubię nowe znajomości, zawieram je bardzo chętnie.

— Chciał zarobić parę złotych — wtrącił zupełnie niespodziewanie Kruszyna; głos miał schrypły ze zdenerwowania i długiego milczenia. — Chciał trafić jakąś dolę. Tak mówił. — dodał usprawiedliwiająco.

— Nie wtrącaj się — warknął człowiek na łóżku i Kruszyna zamilkł, cofając się jeszcze bardziej w swój kąt.

— Dlaczego? — rzekł zuchwale Kubuś — to racja! Nawet należy mi się wypłata za reklamę waszego kiermaszu, panowie.

— Należy ci się — głos z łóżka stał się naraz ujadający i wściekły — należy ci się! Za to, że tamten się nie zjawił. Dobra robota. Na medal. Kto napisał ten artykuł o zabójstwie Mechcińskiego? — dorzucił nagle, zaskakująco.

Kubuś zawaHal się. Przeszyła go krótka, jasna pewność, że tak trzeba. Zmrużył z wysiłkiem oczy i rzekł dobitnie: — Ja.

— Tego się mogłem spodziewać. No, synku, zasłużyłeś sobie. Z początku myślałem, że ten artykuł wart będzie dla mnie ładne parę tysięcy, ale się przeliczyłem. Teraz to widzę. Wykołowałeś mnie, nie można powiedzieć. Ten artykuł pomógł, ale nie mnie. Zresztą, teraz jest wszystko jasne. — ostatnie słowa zabrzmiały ciszej, jakby wypowiedziane do samego siebie.

Nagłym, szybkim ruchem zerwał się z łóżka i stanął na szeroko rozstawionych nogach pośrodku piwnicy. Mocno ściągnięty paskiem, krótki i szeroki przy kolanach płaszcz nadawał jego sylwetce wyraz sprężystej siły. „Wspaniale wygląda! — pomyślał w tej chwili reporter Wirus. — Przystojny kawał chłopa. Kto to jest?”

— Kolego — rzekł człowiek w płaszczu złym głosem — kiedyś jeden z moich przyjaciół pytał cię, skąd wiesz o śmierci Mechcińskiego. Skłamałeś. Nie znałeś żadnego Siupki, nie jeździłeś do Anina, do dziewczyny Moryca. I teraz łżesz. Cały czas grasz, napuszczasz, czaisz się, chcesz mnie wystawić do wiatru. Dlaczego to robisz? I dla kogo?

— Dla nikogo — rzekł jasnym głosem Kubuś. — Jestem dziennikarzem. Chcę wiedzieć, co się dzieje w tym mieście.

— Kłamstwo! — syknął mężczyzna w płaszczu — robisz to dla ZŁEGO. Jesteś jego człowiekiem. Ostrzegałeś go przed milicją w tym artykule, pokrzyżowałeś mi wszystko! Zniszczyłeś dzisiejszą akcję!

Kruszyna szarpnął się do przodu, twarz jego bielała w półmroku jak nafosforyzowana.

— Ale chcę ci dać szansę. — człowiek w płaszczu zbliżył się do Kubusia, odsłaniając ciemną, mięsistą twarz, skrzywioną napięciem niedobrych decyzji. — Powiedz, czego chce ZŁY, a może dogadamy się.

— To ładne — rozległ się wymuszony śmiech Kubusia — właśnie po to przyszedłem do was, żeby się o tym dowiedzieć. Żeby wiedzieć, kto to w ogóle jest.

Człowiek w płaszczu cofnął się aż do łóżka. Zapalił papierosa, po czym rzekł zimnym, okrutnym, znów opanowanym głosem: — Trudno. Skoro jesteś taki twardy, to niech to pan Kudłaty rozstrzygnie.

Chrapliwy, basowy pomruk za przepierzeniem, pokryty dotychczas pełnym wrzenia dialogiem, wzniósł się na dźwięk tych słów do okropnego zawodzenia. „Dość. dość! — zatłukło się w umęczonej głowie Kubusia — tego nie można wytrzymać! To nie do zniesienia!” W tym morrre cie zgasło światło nad jego głową.

Człowiek w płaszczu podszedł wolno do zbitych z krzywych desek, połatanych dyktą drzwi i zapukał. Pukanie rozległo się jak werbel przeznaczenia na tle niesamowitego śpiewu. Kruszyna cofnął się jeszcze, skulił w swym kącie. Człowiek w płaszczu nacisnął żelazną klamkę i otworzył drzwi — gęsty smród runął w zatęchłe powietrze piwnicy. Słychać było jakieś gramolenie się, ochrypłe postękiwanie i w drzwiach stanęła ogromna postać równa wzrostem człowiekowi w płaszczu, lecz bardziej od niego zwalista i ciężka. W pierwszej chwili po zgaszeniu jupitera Kubuś był oślepiony pomrokiem, wyczuł raczej, niż widział, jak postać ruszyła w jego stronę wolno, chwiejnie, przewalając się ciężko z nogi na nogę. Każdy krok czynił wrażenie nadciągającego, ślepego zniszczenia. Na środku piwnicy przystanęła, zakołysała się niepewnie, wyciągnęła przed siebie obie ręce. Kubuś dźwignął się z trudem z krzesła na uginających się ze zmęczenia i strachu kolanach. Szeroko, aż do bólu rozwartymi oczami chłonął każdy szczegół tej postaci, jej długi, obszarpany sweter, jaki noszą marynarze, łachmaniaste spodnie, ogromne, czarne, bose stopy, grubo zarośniętą, obrzękłą twarz i skudlone w dzikie, brudne strąki siwe włosy. Jasne, nie widzące maleńkie oczka błyszczały w tej masce pod nawisłym, zmierzwionym śmietnikiem zarostu i włosów. Oczka te utkwione były nie w Kubusia, lecz poniżej: w stolik, na którym stała butelka wódki.

— Panie Kudłaty! — rozległ się nienaturalnie cienki głos człowieka w płaszczu. — Co z nim robimy?

Robert Kruszyna czuł, że za chwilę zemdleje po raz pierwszy w życiu: uczucie ostrych mdłości wzniosło mu ręce do ust, jakby chciał powstrzymać potworne wymioty, jakieś rzyganie własnym sercem i płucami, w których brakowało powietrza. Kudłaty stęknął dziwacznie, plugawo i dziko. Wolno, unosząc śmiesznie, niezdarnie stopy w górę, ruszył przed siebie.

„Bić się?” — zapaliło się w mózgu Kubusia. Ostatnim spojrzeniem obrzucił piwnicę: nie miał żadnych szans. Nie widział nawet wyjścia, wokół były czarne piwniczne mury, jedyne drzwi prowadziły do cuchnącej komory za przepierzeniem, w nieznany, smrodliwy mrok? W tej chwili Kudłaty wzniósł ogromny czarny kułak i zamachnął się po chłopsku, niewprawnie, na odlew. Mimo zesztywnienia rozbitych, obolałych mięśni i niezdolności do skutecznej walki, sam instynkt, wsparty doświadczeniem, odwiódł głowę Kubusia z toru ciosu, nie wystarczał jednak do pełnego uniku: pięść Kudłatego spadła jak pudowy ciężar na bark Kubusia, miażdżąc go i rzucając na ścianę. Tysiące jaskrawych świateł strzeliło w tyle łomoczącej o mur czaszki i oślepiło zamierające oczy Kubusia. „To koniec. — ciemniało między światłami w resztkach uchodzącej świadomości redaktora Jakuba Wirusa — śmierć dziennikarza Jako smród.” — Od napierających już blisko łachmanów ział sparciały zaduch zastarzałego brudu, uryny i przesyconego wódką oddechu. Potężne, zrogowaciałe paluchy uchwyciły szyję ofiary. Jeszcze chwila i zwiotczałe nogi oderwały się od podłogi. Redaktor Jakub Wirus ciśnięty został w kąt jak szmaciana lalka.

— Robert! — rzucił ostro człowiek w płaszczu — zabieraj go stąd! Szybko! Do auta! — głos mówiącego był niski, chrapliwy, zdecydowany. — No! — dorzucił widząc, że Kruszyna nie rusza się. Jednym skokiem dopadł kąta, w którym wymiotował oparty czołem o mur Kruszyna, poderwał mu głowę i uderzył go w twarz dwa razy, z obu stron, otwartą dłonią. Kruszyna otarł rękawem usta, otrząsnął się jak po lodowatej wodzie i podszedł wolno do zwłok. — Tylko za ubranie! — krzyknął człowiek w płaszczu — nie dotykaj ciała! — Kudłaty rozsiadł się przy stoliku, nalewał sobie wódkę i pił wolno, lecz nieustannie, kieliszek za kieliszkiem: mlaskanie pijanego zachwytu mieszało się w jego ustach ż rozgłośnym czkaniem. Kruszyną z trudem dźwignął ciężkie, sflaczałe ciało: mimo swej byczej siły nie był w stanie uczynić nic więcej, jak unieść trupa z podłogi trzymając go pod pachami; straszne, bezwładne nogi wlokły się z miękkim szmerem po podłodze. Człowiek w płaszczu jednym zręcznym ruchem przerzucił te nogi przez barki i kark Kruszyny — Kruszyna ugiął się nie pod ciężarem, lecz pod wrażeniem ciężaru. Człowiek w płaszczu uchylił ścianę i Kruszyna, jak objuczony ubitą zwierzyną kłusownik, ruszył w ciemność.

Człowiek w płaszczu zasunął starannie ścianę i podszedł do stolika. Przystanął nad pijącym Kudłatym: w ciągu tych paru minut ubyła ponad połowa z półlitrowej flaszki. Błyskawicznie zerwał ze stołu butelkę i z rozmachem szmyrgnął nią w kąt, o ścianę. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i resztka przezroczystego płynu zmoczyła czarny mur piwnicy. — Nie dosyć wódki na dziś, ty śmieciu? — rzekł jasnym, okrutnym głosem — litr przed tym ci już nie wystarczy, jeszcze musisz pół litra po tym, gnoju parszywy! Rozpuściłeś się ostatnio. Ryki, śpiewy. No, już! Poszedł stąd!

Wyciągnął rękę, wskazując przepierzenie. Kudłaty dźwignął się wolno: w pochylonej na potężnym karku, skudlonej głowie czaiła się potworna, spęczniała groźba.

— U.a.ek!.. U.a.ek!..” — zabełkotał z ogromną nienawiścią.

Człowiek w płaszczu cofnął się wolno do tyłu, nie spuszczając oczu z Kudłatego. Osiągnąwszy łóżko zdjął powolnym, pewnym ruchem, nie oglądając się za siebie, wiszący przy wezgłowiu pejcz o skórzanych, zawęźlonych w grube supły sznurach. Ujął go mocno i ruszył z powrotem ku stolikowi. Na ten widok bulgot wypełnił gardło Kudłatego. Człowiek w płaszczu przystanął, rozchylił, nie spiesząc się, płaszcz na piersiach i wydobył duży, czarny rewolwer o błękitnawym połysku lufy. Kudłaty wyciągnął do przodu na oślep obie ręce, zdawało się, że runie za chwilę całym ciężarem przed siebie. Człowiek w płaszczu postąpił naprzód z rewolwerem w lewej dłoni: prawą rękę wzniósł błyskawicznym zamachem w górę i świszczące rzemienie spadły ze straszną siłą na twarz, oczy, głowę i szyję Kudłatego. Jeszcze sekunda i Kudłaty pochylił się jak niezdarny, podpiłowany kloc, po czym zaczął cofać się chwiejnie ku przepierzeniu. Skórzane ciosy wdzierały się szybko i nieustannie, jak żrący kwas, w opuchłą twarz. Zabełkotał — U.a.ek! U.a.ek!.. — lecz w wyciu tym nie było już groźby, tylko zwierzęcy ból i bezmyślna rozpacz. Człowiek w płaszczu zamknął za nim drzwi przepierzenia na klucz, odwiesił pejcz, poprawił płaszcz, przetarł pachnącą wodą kolońską chustką twarz i ręce, odsunął ścianę, zamknął ją skrupulatnie za sobą na skomplikowany, ukryty za stosem skrzynek i pudełek zamek i ruszył w górę.

Na ulicy Bagno stało małe, ciemne auto: na przednim siedzeniu kulił się, tępo przed siebie wpatrzony Kruszyna. Człowiek w płaszczu usiadł za kierownicą i auto pobiegło szybko pustymi ulicami. Przeleciało Świętokrzyską do Nowego Światu, po czym Tamką w dół, Dobrą i Czerwonego Krzyża aż do czarnego, ogromnego wiaduktu mostu Poniatowskiego. Z głuchym echem przejecHalo pod potężnym sklepieniem z żelaznych wiązań i betonowych łuków i wjecHalo w źle brukowaną ulicę u podnóża skarpy, na której za wysokim, żelaznym ogrodzeniem z masywnych, zakończonych jak lance sztachet, wznosiły się ku miastu tarasy Muzeum Wojska Polskiego. Czarne sylwetki dział, haubic, starych kartaczownic, kolubryn i hakownic ciągnęły się równymi rzędami nad balustradami tarasów. Po lewej stronie rozciągała się trawiasta płaszczyzna Centralnego Parku, przerżnięta nowymi ścieżkami i alejkami i usiana wątłymi pieńkami młodych drzewek; przytrzymujące je paliki rysowały się wyraźnie na tle jasnogranatowego, rozgwieżdżonego nieba. Rzadkie lampy na wysokich słupach rozsiewały więcej cieni niż światła. Auto zatrzymało się, człowiek w płaszczu wysiadł i rozejrzał się uważnie wokoło. Było tu cicho, nago i pusto wśród majowej nocy, przerywanej rzadkim łoskotem nocnych tramwajów na wiadukcie. Człowiek w płaszczu gwizdnął cicho, Kruszyna wyskoczył z auta, otworzył tylne drzwiczki i wspólnymi siłami wyjęli zwłoki. Ponieśli je parę kroków od ulicy i zwalili ciężko w wysokie chwasty i burzany nie pielęgnowanego trawnika. Człowiek w płaszczu sięgnął do kieszeni, wyjął złożoną w ósemkę ćwiartkę papieru, pokrytą maszynowym pismem, rozwinął ją i przypiął starannie agrafką do zbrukanej marynarki Kubusia. Ciepły wiatr od Wisły, świeży i wonny, załopotał leciutko papierem.

Szybko wrócili do auta, które ruszyło w stronę Książęcej, po czym wspięło się wolno Książęcą do placu Trzech Krzyży.

— Panie prezesie — Robert Kruszyna odwrócił swą białą, pokrytą lśniącym potem twarz ku Filipowi Merynosowi — a. jeśli ten Piegus. nic nie był winien. że ten ZŁY nie pokazał się? Czy to było kooo.nieczne? — zająknął się dławionym przedenerwowaniem.

Filip Merynos prowadził spokojnie, patrząc uważnie przed siebie.

— To przez ciebie — rzekł beznamiętnym głosem. — Przez ciebie dowiedział się o adresie biura i dlatego musiał zginąć.

Kruszyna jęknął jak przy rwaniu zęba na żywca, zaś Merynos zachichotał nieszczerze.

— Ty bucu — dodał po chwili głosem zupełnie opanowanym — nic nie rozumiesz. Nie rozumiesz, że to nieważne. Jakiś tam Piegus czy Wirus. Ważne jest, że przechodzimy do kontrataku. Atakujemy!..

W jego opanowanym głosie zadrgało tak zimne, oślizłe okrucieństwo, że Robert Kruszyna zapragnął po raz pierwszy w życiu znaleźć się na drugim końcu świata, byle jak najdalej od swego szefa, chlebodawcy i dobroczyńcy. Niestety — posiadał zbyt mało wygimnastykowany umysł, by skonstatować, że właśnie siedzi z nim w jednym, bardzo małym aucie.


Ranek sobotni był chmurny i deszczowy, mimo pogodnej nocy. Ludzie szli szybko do pracy alejkami Centralnego Parku pomiędzy wiaduktem a skarpą Muzeum Wojska. Dwie skromnie ubrane kobiety kroczyły, trzymając się blisko chodnika. — Pieczywo lepsze jest w tej spółdzielni na rogu — mówiła jedna z nich, szczupła, o lekko przywiędłej, ongiś zapewne ładnej twarzy — pani to tam kupuje dalej, w tym Wuesesie, a tam później przywożą i jakieś takie z gorszej piekarni.

— To racja — rzekła druga, siwa i pomarszczona, o wyglądzie zasłużonej sprzątaczki — sama kiedyś znalazłam niedopałek papierosa w paryskiej bułce. — I ten ich łęczycki niedobry — zapewniała pierwsza. — Bochenek lubelskiego to jeszcze czasem ujdzie. Jezus Maria! — zawołała nagle — kto tu leży? — W pobliskich alejkach uniosły się niespokojnie głowy. — O, Boże! — zawołała siwa — zabity! Zamordowany! — Przez trawniki biegli ludzie, kupiąc się w pewnej odległości. Jedno spojrzenie na skręcone konwulsyjnie członki wystarczyło, by każdy poczuł lekki ucisk w gardle i skroniach, jaki jest zwykłą reakcją na śmierć u zwykłych ludzi w zwykłych warunkach zwykłego ranka, przed zwykłą, codzienną pracą. Jakiś młody mężczyzna bez marynarki przyklęknął przy zwłokach. — Nic nie ruszać! — krzyknął ostro starszawy robotnik w kaszkiecie, z zapakowanym śniadaniem i butelką herbaty w kieszeni — nic nie ruszać, dopóki milicja nie przyjedzie. — Racja — rzekła jakaś młoda, tęga kobieta o świeżej cerze i twarzy skrzywionej przerażeniem — to na pewno morderstwo! Nie wolno nic ruszać przed śledztwem! Ta kartka coś znaczy! To na pewno coś ważnego. — Taki młody. — roztkliwiła się siwa kobieta — Boże, Boże, taki młody. — Jakieś chuligańskie historie. — szepnęła ta, która pierwsza dojrzała zwłoki: twarz miała rozpłomienioną zdenerwowaniem i bezsilnym gniewem — w zeszłym miesiącu też tu znaleźli jednego młodego. Koleżkowie go zatłukli scyzorykami tam w parku, przytaskali na wiadukt i zrzucili, żeby wyglądało na samobójstwo. i miej tu synów! — Najgorsze — zapienił się jakiś niski, czerwony na twarzy mężczyzna w robotniczym drelichu — że to im tak uchodzi, tej młodzieży! Zakłują, zamordują, zarżną i szukaj wiatru w polu! Ta cholerna bezkarność, to boli. — Jego uczciwe, jasne oczy były samym płomieniem gniewu, kark mu spąsowiał, oddech rwał się. — Nic nie ruszać! — rzekł rozkazująco starszawy robotnik ze śniadaniem — już polecieli po milicję.


Na biurku redaktora Edwina Kolanki zadźwięczał ostro telefon. Kolanko drgnął, serce zabiło mu kłująco. „Przewrażliwienie — pomyślał z niechęcią — co mi jest? Już przecież nieraz spóźniał się do redakcji.” — Halo? — rzucił zmęczonym głosem w słuchawkę. — Tu sierżant Maciejak — usłyszał — telefonuję z polecenia porucznika Dziarskiego. Proszę natychmiast przyjechać do Zakładu Medycyny Sądowej na Oczki.

Maciejak mówił coś jeszcze, coś niepotrzebnego, straszliwie wiadomego i Kolanko zerwał się z krzesła, które upadło do tyłu. W oczach zawirowały mu ciemne płaty. Rzucił słuchawkę na biurko i w samej koszuli, zostawiając marynarkę, wybiegł na korytarz, stoczył się ze schodów i dopadł auta redakcyjnego na podwórzu. — Prędko, panie Marianie, prędko. — szeptał białymi, rozlatanymi wargami, w oczach miał ciągle ciemne płaty, ręce trzęsły mu się jak w febrze. Szofer popatrzał na niego z przerażeniem. — Nie mogę, panie redaktorze. — rzekł niepewnie — czekam na naczelnego i fotoreporterów. Jadą na jakąś konferencję, kazali czekać, koniecznie. — Jedź pan! — wrzasnął obłąkańczo Kolanko — już. Bo łeb rozwalę! Kuba nie żyje! — Szofer zbladł jak płótno i splunął prosto na siedzenie auta. — Tfu! — krzyknął — co pan bredzi!.. — po czym nie czekając ani sekundy na wyjaśnienia wskoczył do wozu i kopnął starter. — Kubę zabili. Kubę zabili. — powtarzał opętańczym szeptem Kolanko, opadając ciężko na siedzenie.

Do pokoju wszedł starszy sierżant Maciejak i rzekł: — PrzyjecHalem z tym Kolanką. Byłem z nim na Oczki i teraz przywiozłem go tutaj. Wprowadzić go? — Za chwilę — rzekł porucznik Dziarski. Złożył starannie pokrytą pismem maszynowym ćwiartkę papieru, schował do szuflady, wstał i sam otworzył drzwi. W drzwiach stanął Edwin Kolanko bez marynarki, w rozdartym kołnierzyku i rozluźnionym krawacie, zwisającym niechlujnie na przepoconej, zmiętej koszuli koloru khaki. Twarz miał szarą, zapadłą, wargi i obwódki oczu fioletowosine.

— To moja wina — rzekł cicho.

Dziarski zamknął drzwi i usiadł za biurkiem.

— Niech pan siada — rzekł cicho.

Ruchem głowy wskazał mu krzesło przed swoim biurkiem. Krzesło dla przesłuchiwanych.

Загрузка...