Ledwie znalazł się na lotnisku Kennedy'ego i oddał swój bilet do Chicago do kontroli, gdy pracownik linii lotniczej wręczył mu pilną wiadomość.
Proszą zadzwonić do biura. Ważna sprawa.
Przygotowany na najgorsze, z bijącym mocno sercem pospieszył do najbliższej budki telefonicznej i wybrał numer swego biura na Manhattanie.
Odebrał operator centrali.
– Agencja Reklamowa Steven Randall Associates.
– Mówi Randall – rzucił niecierpliwie. – Daj mi Wandę. Po chwili otrzymał połączenie ze swoją sekretarką.
– O co chodzi, Wando? Coś z ojcem?
– Nie, nie… ojej, przepraszam, panie Randall, nie wyraziłam się jasno. Nie, od pańskiej rodziny nie było już żadnych wiadomości. To sprawa służbowa. Pomyślałam, że będzie pan chciał o tym wiedzieć przed odlotem. Ktoś zadzwonił zaraz po pańskim wyjściu. Uznałam, że to… dość pilne.
Poczuł ulgę i zarazem złość.
– Wando, czy nie uważasz, że na dzisiaj wystarczy już pilnych spraw? Nie mam teraz nastroju do pracy.
– Szefie, niech pan się na mnie nie wścieka. Myślałam…
– Dobra, przepraszam. Ale mów szybko, bo mi samolot ucieknie. Co to za pilna sprawa?
– Możliwe, że będzie nowe zlecenie. Klient zadzwonił osobiście. Powiedziałam mu, że musiał pan wyjechać, a on na to, że rozumie, ale mimo to chciałby się z panem spotkać, gdy tylko pan będzie wolny, i to koniecznie w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin.
– Przecież to niemożliwe. A kto to był?
– George L. Wheeler, prezes Mission House. Słyszał pan o nim kiedyś?
Oczywiście znał to nazwisko.
– Wydawca literatury religijnej?
– Tak jest – odparła Wanda. – Największy. Bardzo gruba ryba. Naprawdę nie zawracałabym panu głowy w takim momencie, ale to wszystko wydało mi się dość niezwykłe, wręcz tajemnicze, no i upierał się, że sprawa jest bardzo ważna. Strasznie mnie naciskał, chciał, żebym koniecznie się z panem skontaktowała. Powiedziałam mu, że niczego nie mogę obiecać, ale postaram się przekazać wiadomość.
– Jaką? O co właściwie chodzi temu Wheelerowi?
– Proszę mi wierzyć, szefie, że próbowałam to z niego wyciągnąć, ale bez skutku. Bardzo się pilnował. Powiedział tylko, że to poufna sprawa wagi międzynarodowej. W końcu wyjawił, że chodzi o to, żeby pan się zajął supertajnym projektem związanym z publikacją zupełnie nowej wersji Biblii.
– Nowej wersji Biblii?! – wybuchnął Randall. – I to ma być ważna sprawa? Mamy miliardy egzemplarzy, po cholerę nam jeszcze jedno wydanie? W życiu nie słyszałem takich bredni. Mam być klakierem popierającym Biblię? Daj sobie z tym spokój.
– Dałabym, szefie, gdyby nie to, co Wheeler kazał panu przekazać. Naprawdę dziwna historia. Powiedział tak: „Jeżeli pan Randall okaże się niewiernym Tomaszem i chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o tym tajnym przedsięwzięciu, niech otworzy Nowy Testament i zajrzy do Mateusza, rozdział dwudziesty ósmy, wiersz siódmy. Tam znajdzie klucz do naszego projektu".
– Wando – rzekł Randall, zupełnie już zdesperowany – nie mam zamiaru niczego czytać ani teraz, ani nigdy. Po prostu zadzwoń do niego i…
– Szefie, ja to sprawdziłam – przerwała mu. – Ten ustęp brzmi tak: „A idźcie szybko, i powiedzcie Jego uczniom: powstał z martwych i oto udaje się przed wami do Galilei. Tam Go ujrzycie". Ten fragment dotyczy zmartwychwstania Chrystusa. To właśnie mnie zaintrygowało, wzbudziło moją ciekawość i dlatego postanowiłam skontaktować się z panem. Jeszcze dziwniejsze jest to, co Wheeler dodał na koniec, zanim się rozłączył. Zapisałam to sobie. „Jak już pan Randall przeczyta ten ustęp, proszę mu przekazać, że chcielibyśmy go włączyć do zespołu zajmującego się Drugim Zmartwychwstaniem". Coś takiego.
To rzeczywiście brzmiało bardzo enigmatycznie i dziwacznie, szczególnie w taki dzień jak ten, wziąwszy pod uwagę to, co już się wydarzyło i co jeszcze miał przed sobą. Irytacja Randalla zmalała i zaczął się zastanawiać, do czego właściwie zmierzał Wheeler.
– Mam się zająć Drugim Zmartwychwstaniem? Co ten facet wygaduje? Został jakimś religijnym oszołomem czy co?
– Mówił całkiem trzeźwo i serio – odparł Wanda. – Opowiadał o tym swoim projekcie tak, jakby… jakby rzeczywiście coś miało niedługo wstrząsnąć światem.
Randall powrócił pamięcią do przeszłości. To wszystko było mu kiedyś bardzo bliskie. Grób jest pusty. Pan powstał, objawił się. Zmartwychwstanie. Pamiętał ten czas jako najbardziej znaczący i stabilny okres swego życia. A jednak później przez całe lata odrzucał tę kaleką odmianę wudu.
Głos z lotniskowego megafonu wdarł się przez niedomknięte drzwi budki, wzywając go do samolotu.
– Słuchaj, Wando, zapowiedzieli mój lot, ostatni raz. Muszę biec.
– Co mam powiedzieć Wheelerowi?
– Powiedz mu, że nie zdołałaś mnie nigdzie złapać.
– I nic więcej?
– Nic więcej, dopóki się nie dowiem, co mnie czeka w Chicago i w Oak City.
– Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze, szefie.
– Zobaczymy. Jutro do ciebie zadzwonię.
Odwiesił słuchawkę i zdziwiony, a zarazem lekko wytrącony z równowagi rozmową z Wandą, ruszył szybko do swego samolotu.
Byli w powietrzu już niemal dwie godziny i dawno wyrzucił z głowy pana Wheelera, jego nową Biblię i Drugie Zmartwychwstanie.
– Zbliżamy się do lądowania – przypomniała mu stewardesa. – Proszę zapiąć pas, panie… Randall.
Zawahała się, wymawiając jego nazwisko, jakby niepewna, czy już go kiedyś nie słyszała, czy nie jest kimś ważnym. Była dużą piersiastą dziewczyną, teksaską pięknością z przylepionym do ust uśmiechem. Domyślał się, że bez uniformu może być całkiem do rzeczy, chyba że należała do dziewcząt, które po dwóch drinkach oznajmiają, że tak naprawdę traktują życie bardzo poważnie i nie mają zwyczaju zadawać się z żonatymi mężczyznami, a poza tym właśnie zaczęły czytać Dostojewskiego. Pewnie kolejna Dartene, pomyślał, chociaż Darlene, gdy się poznali półtora roku temu, czytała Khalila Gibrana i jak znał życie, od tamtej pory nie przeczytała już niczego więcej.
Korciło go, żeby oznajmić stewardesie, że jest w istocie kimś ważnym, lecz nie był pewien, czy jest w jej typie, a poza tym akurat tego dnia nie miało to żadnego znaczenia.
Skinął więc tylko głową i zabrał się posłusznie do zapinania pasa.
Nie, pomyślał, właściwie nie był ważny dla nikogo. Z wyjątkiem być może tych osób, które pragnęły zostać gwiazdami albo nie chciały przestać nimi być, a także wpływowych ludzi, którzy zamierzali na przykład wylansować jakiś produkt albo nawet cały kraj. Nazwisko Steven R. Randall rzadko pojawiało się w mediach, a zdjęcie nie pojawiało się wcale. Publika mogła zobaczyć tylko to, co chciał jej pokazać, a on sam pozostawał niewidoczny. I wcale mu to nie przeszkadzało – nawet w przypadku takiej stewardesy – ponieważ naprawdę się liczył, kiedy od tego coś zależało, a ludzie, od których to zależało, wiedzieli, że się liczy.
Jak choćby tego ranka. Spotkał się w końcu twarzą w twarz z Ogdenem Towerym III, od którego zależało wiele i który wiedział, że Randall się liczy, a w grę wchodziło kilka milionów dolarów. Uzgodnili ostatnie warunki przejęcia Agencji Reklamowej Randall Associates przez międynarodowe konsorcjum Towery'ego, Cosmos Enterprises. Targowali się jak równy z równym we wszystkich punktach – z wyjątkiem jednego.
Ten jedyny kompromis – Randall starał się złagodzić tym określeniem poczucie kapitulacji – budził w nim niepokój, a nawet zawstydzenie. Tak czy inaczej dzisiejsze poranne spotkanie rozpoczęło jeden z najbardziej beznadziejnych dni w jego życiu. A czuł się tak beznadziejnie dlatego, że okazał się zupełnie bezradny wobec własnego życia i sytuacji, z jaką przyjdzie mu się zmierzyć po zakończeniu tego lotu.
Chcąc przerwać tę introspekcję, próbował skupić uwagę na tym, co działo się w samolocie. Stewardesa wracała już naprzód kabiny, wymieniając kordialne uwagi z innymi osobnikami uwięzionymi w pasach bezpieczeństwa. Zadumał się nad tymi innymi, wyglądali na umiarkowanie szczęśliwych i ciekawiło go, czy poznaliby, że on się do takich nie zalicza. Był zadowolony ze swej anonimowości, nie miał bowiem nastroju do rozmowy. W rzeczy samej nie miał też nastroju do spotkania po latach ze swą młodszą siostrą Clare, która oczekiwała go zapłakana na lotnisku O'Hare, skąd miała go zawieźć poza granicę stanu, do Wisconsin i Oak City.
Samolot przechylił się i schodził niżej, byli już prawie w domu.
Dosłownie w domu, bo tam właśnie się udawał, nie przejazdem, lecz na dłuższą wizytę po dwóch, może trzech latach od ostatniego pobytu. Koniec tego krótkiego, a zarazem długiego lotu z Nowego Jorku był początkiem końca jego przeszłości. Powrót do domu był raczej niełatwy. Randall miał tylko nadzieję, że nie potrwa długo i upłynie bez zbędnego okrucieństwa.
Stewardesa przystanęła w przejściu obok jego fotela.
– Za chwilę lądujemy – powiedziała. Wydawała się teraz rozluźniona, bardziej ludzka, a mniej plastikowa, ziemska istota z ziemskimi myślami. – Bardzo przepraszam, ale pańskie nazwisko wydaje mi się znajome. Może czytałam o panu w gazecie?
A jednak kolekcjonerka Ważnych Ktosiów, pomyślał.
– Przykro mi, ale rozczaruję panią – odparł. – W gazecie pisali o mnie ostatni raz w rubryce „Przyszli na świat".
Roześmiała się z zakłopotaniem.
– Mam nadzieję, że miał pan dobry lot, panie Randall – powiedziała.
– Świetny – odrzekł Steve Randall.
Faktycznie świetny, nie ma co. Osiemdziesiąt kilometrów dalej jego ojciec leżał w śpiączce. I po raz pierwszy odkąd stał się człowiekiem sukcesu (chociaż z pewnością dochodził już przedtem do tego wniosku), Randall uświadomił sobie, że nie każdego kłopotu można się pozbyć dzięki pieniądzom i nie każdy problem można dzięki nim rozwiązać. Pieniądze nie uratowały na przykład jego małżeństwa ani nie pomagały mu zasnąć o trzeciej nad ranem.
Ojciec mawiał często: „Synu, pieniądze to nie wszystko", biorąc od niego pieniądze. Ojciec mawiał: „Bóg jest wszystkim", modlił się do Boga i kochał go. Jego ojciec, wielebny Nathan Randall, trudnił się bożym biznesem i otrzymywał polecenia od Wielkiej Korporacji w niebie.
To nie fair, nie fair.
Randall wyjrzał przez zachlapany deszczem iluminator na pejzaż i budynki rozjaśnione światłami lotniska.
No dobrze, tato, pomyślał, nie udało się ciebie ani matki wykupić z tego za pieniądze. Teraz to sprawa już tylko między tobą i twoim Stwórcą. Ale zejdź na mój poziom, tato: skoro rozmawiasz z Bogiem, czy uważasz, że on cię w ogóle słucha?
Wiedział jednak, że ta myśl także jest nie fair, że to rozgoryczenie narastające w nim od dzieciństwa, pamięć o bezskutecznym konkurowaniu z wszechmogącym o miłość ojca. I zawsze było tak, że nie miał szans. Zdumiało go, że ta dziwaczna, pseudobraterska zazdrość wciąż się w nim jątrzy. Przecież to bluźnierstwo – odwołał się do staromodnego słowa, padającego najczęściej z ambony – w tę noc kryzysu.
Poza tym była to nieprawda, nie miał racji. W jego stosunkach z ojcem był także dobry czas. Natychmiast ujrzał w lepszym świetle wizerunek złożonego chorobą starca – niepraktycznego, śmiesznego, ciepłego, cudownego, uczciwego, dogmatycznego, błądzącego, słodkiego starca, swego ojca – i w tym momencie kochał go bardziej niż przez wiele ostatnich lat.
Nagle zebrało mu się na płacz, choć wydawało się to niemożliwe. On, wielka figura z wielkiego miasta, w szytym na miarę garniturze, włoskich butach, z wypielęgnowanymi paznokciami, kartami kredytowymi, drinkami, kobietami, rollsem, lokajami, najlepszymi stolikami – wyrafinowany, światowy, zaprawiony w bojach kreator wizerunków – chciał się rozpłakać jak mały chłopiec z Oak City.
„Wylądowaliśmy w Chicago – rozległ się głos stewardesy. – Prosimy o sprawdzenie bagażu podręcznego i opuszczanie samolotu przednim wyjściem".
Randall wydmuchał nos, wziął swoją skórzaną aktówkę, wstał na drżących nogach i włączył się w rząd postaci sunących ku wyjściu. Przed nim droga do domu i czekające go tam wydarzenia.
Dopiero po trzech kwadransach jazdy z lotniska O'Hare, gdy podświetlany napis oznajmił im, że wjechali do Wisconsin, Clare zmęczyła się wreszcie szlochaniem i płaczliwą litanią żalów i pogrążyła się litościwie w milczeniu, siedząc za kierownicą samochodu.
Na lotnisku przypadła do niego niemal omdlewająca, łkając i jęcząc. Żadna współczesna Elektra nie dorównałaby jej w tym pokazie rozpaczy. Randall szorstkim tonem kazał się jej opanować na tyle, by mogła mu opisać stan ojca. Dowiedział się tylko – Clare unikała, jak zawsze, terminów medycznych, jakby stanowiły zagrożenie – że stan jest zły i że doktor Oppenheimer nie chciał rokować. Tak, tatuś leży w namiocie tlenowym, i tak, jest nieprzytomny i, o Boże, tatuś wygląda tak jak jeszcze nigdy dotąd.
Później, już w samochodzie, gdy wreszcie mszyła, jej pochlipywania przerywało niekończące się słowne katharsis. Jak to bardzo kocha biednego tatusia i jaka biedna jest mama, co się stanie z mamą i z nią, i z wujkiem Hermanem, i z innymi? Siedzieli w szpitalu przez cały dzień, bo to się stało dzisiaj wcześnie rano. Zebrali się tam wszyscy i czekali na Steve'a. Mama i wujek Herman – brat matki – i najlepszy przyjaciel tatusia, Ed Period Johnson, i wielebny Tom Carey. I wszyscy czekali na Steve'a.
Czekali na mnie, pomyślał Randall, na chlubę rodziny, tego, który odniósł sukces w Nowym Jorku i potrafił czynić cuda za pomocą swej książeczki czekowej i znajomości. Miał chęć zapytać Clare, czy ktoś w ogóle czekał na Jedynego, który dla ojca znaczył najwięcej. Jedynego, któremu ojciec oddał się ze wszystkim, w którym znajdował oparcie, inwestując na wypadek Dnia Sądu, na Stwórcę, na Jehowę, Naszego Ojca w Niebiosach. Miał chęć o to spytać, ale się powstrzymał.
– Chyba powiedziałam ci już wszystko, co wiem – zakończyła Clare. A potem zaciskając zbielałe kłykcie na kierownicy i wbijając wzrok w śliską od deszczu szosę, dodała to, co i tak wiedział: – To już niedługo. Prawie jesteśmy. – I zamilkła.
Zostawiając siostrę w towarzystwie jej prywatnych demonów, Steve Randall zapadł się w fotel i zamknął oczy, zadowolony, że może pobyć trochę sam.
Wciąż odczuwał niepokój, który gnębił go od rana. Teraz jednak doszedł do wniosku, że to nie rozpacz z powodu ojca wprawiła go w taki stan. Próbował jakoś zracjonalizować tę niezbyt synowską reakcję i uznał w końcu, że rozpacz jest najsilniejszą z emocji i wobec tego ma najkrótszy żywot. Jej natężenie było tak niszczące, że instynkt samozachowawczy człowieka okrywał ją zasłoną, starał się ukryć przez wzrokiem serca i umysłu. To się już stało i Steve przestał rozmyślać o ojcu. Myślał teraz o sobie, wiedząc, że jego siostra uznałaby to za herezję. Myślał o wszystkich swoich niedawnych śmierciach.
Nie wiedział, którego dokładnie dnia stracił zainteresowanie znakomicie prosperującą agencją reklamową, lecz stało się to w ciągu ostatniego roku, może dwóch. Ten spadek zainteresowania zaczął się objawiać mniej więcej wtedy, gdy Randall i jego żona
Barbara powiedzieli sobie już wszystko i rozstali się, a ona wyjechała z ich córką Judy do San Francisco, gdzie miała przyjaciół.
Starał się jednak ustalić ten moment dokładniej. Judy skończyła wówczas trzynaście lat, a teraz miała piętnaście. A więc musiały minąć dwa lata. Barbara z ponurą miną wspominała coś o rozwodzie, lecz nie podjęła żadnych działań, więc żyli w separacji. Randallowi nie przeszkadzał ten stan zawieszenia, bo nie potrafiłby zaakceptować ostateczności, jaką był rozwód. Nie dlatego, że obawiał się odejścia żony. Ich związek dawno już stracił świeżość. Na Barbarze zależało mu tylko ze względu na własne ego. Nie chciał rozwodu, oznaczałoby to bowiem przyznanie się do porażki. I co ważniejsze, krańcowe rozwiązanie mogłoby na zawsze oddzielić go od Judy. A córka, chociaż rzadko ją widywał i nie poświęcał jej zbyt wiele czasu, była swoistą ideą, przedłużeniem jego samego, tym, co cenił i chciał ochronić.
Praca i firma, którym nie szczędził energii i oddania, stały się w końcu czymś monotonnym i nudnym, równie nudnym jak jego małżeństwo. Każdy dzień wydawał się kopią poprzedniego. Człowiek wchodził do urządzonej z przepychem recepcji, gdzie młoda recepcjonistka, seksowna i przesadnie wystrojona, w nieskończoność piła kawę z dwoma innymi dziewczynami, rozmawiając o biżuterii. Widział zdolnych młodych ludzi z promocji, wszyscy w taki sam sposób nosili teczki, tak samo przerzucali przez ramię płaszcze. Szli do pracy, zagłębić się w swych pluszowych norach niczym borsuki. Potem trzeba się było z nimi naradzać w nowoczesnych, kosztownych gabinetach, gdzie na biurkach stało tyle fotografii dzieci i żon, że mogło to świadczyć tylko o niewierności.
Zdobywanie nowych klientów, zwanych teraz zleceniodawcami, przestało być ekscytujące. W tej pracy brało się wszystko i wszystkich -początkującą czarną piosenkarkę, popularną grupę rockową, stukniętą angielską aktorkę, cudowny proszek do prania, najszybszy sportowy samochód, rozwijający się kraj afrykański, który pragnie promować turystykę. Randalla nie kręciło już reklamowanie znanych osobistości czy obiecujących produktów. Nie trafiały mu się już twórcze wyzwania, a pieniądze też nie stanowiły motywacji. Wszystko, co robił, znał już z przeszłości. Każdy zarobek czynił go bogatszym, ale i tak nie dość bogatym.
Był oczywiście świadom, że znalazł się bardzo daleko od beznadziejnego więzienia klasy średniej, a jednak ten dożywotni wyrok wydawał mu się równie nieludzki i pusty. Każdy dzień kończył się tak, jak się zaczął, nienawiścią do samego siebie i do kieratu monotonnych spraw. Mimo to jego prywatne życie, bez żony, bez Judy, nie tylko toczyło się dalej, lecz jeszcze nabierało intensywności. Wciąż więcej kobiet, które posiadał bez miłości, więcej pijaństw, podkręcaczy i osłabiaczy, bezsenności, więcej lunchów, barów, nocnych klubów, otwarć, a wszystkie nawiedzane przez ten sam wędrowny cyrk, złożony z tych samych męskich twarzy i kobiecych ciał.
Ostatnimi czasy zaczął coraz częściej uciekać w dawne marzenie, cel, do którego niegdyś dążył, lecz od którego został później odwiedziony. Pragnął azylu, jakiegoś miejsca wśród zielonych drzew, gdzie pije się tylko wodę i nie można naprawić zegarka, dokąd „New York Times" dociera po dwóch tygodniach i skąd trzeba się wyprawiać do wioski, żeby zatelefonować albo znaleźć dziewczynę do łóżka, z którą w dodatku na drugi dzień będzie się miało ochotę zjeść śniadanie. Zamiast napuszonych i na wpół oszukańczych tekstów dla mediów pragnął pisać rzetelne i uczone książki historyczne na zwykłej maszynie do pisania, nie myśleć już nigdy o pieniądzach i dowiedzieć się, dlaczego jest tak ważne, by pozostał na tej ziemi.
Nie potrafił jednak odnaleźć mostu, który prowadziłby do tego marzenia. Tłumaczył sobie, że nie może zmienić swego życia, ponieważ nie umie gospodarować pieniędzmi. Próbował więc żyć skromnie. Całymi tygodniami zmuszał się do uprawiania zdrowego trybu życia. Bez alkoholu, tabletek, palenia i siedzenia po nocach. Za to dużo sportu.
Miał trzydzieści osiem lat, metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, krzepkie ciało, nieco przekrwione i podkrążone brązowe oczy, prosty nos między zaróżowionymi policzkami i mocną szczękę, wykazującą pierwsze oznaki podwójnego podbródka. W okresach dbałości o zdrowie, kiedy zaczynał czuć się dziesięć lat młodziej, gdy jego oczy nabierały przejrzystości, a kręgi pod nimi się wygładzały, okrągła twarz szczuplała, podbródek nabierał konturu, brzuch płaskości, a bicepsy muskułów, gdy to się wydarzało, ochota na utrzymywanie spartańskiego reżimu i dbania o zdrowie natychmiast go opuszczała.
Grywał w tę przegraną grę dwa razy do roku, lecz od ostatniego razu upłynęło już dobre kilka miesięcy. W dążeniu do uporządkowania swego życia próbował też ograniczyć się do związku z jedna kobietą. Tym właśnie sposobem w jego dwupoziomowym mieszkaniu na Manhattanie zadomowiła się Darlene Nicholson wraz ze swym Khalilem Gibranem.
Najtrudniej było w pracy, która wciąż wypełniała większą część jego życia. Martwiła się o niego Wanda Smith, sekretarka, wysoka, czarna dziewczyna z poprawianym biustem, dużą czwórką. Martwił się Joe Hawkins, jego protegowany i wspólnik o krzaczastych brwiach. Martwił się Thad Crawford, siwiejący, łagodnego usposobienia prawnik. Randall musiał ich nieustannie upewniać, że nie zamierza się załamać, i aby to udowodnić, odwalał co dzień swoją porcję roboty. Było to jednak ponure i pozbawione radości.
Czasami, bardzo rzadko, pojawiał się w tym wszystkim promyk światła. Miesiąc wcześniej Randall poznał przez Crawforda inteligentnego i oryginalnego młodego absolwenta prawa, który nie pracował w zawodzie, lecz znalazł sobie zupełnie nowe zajęcie w przenikniętej konkurencją kapitalistycznej demokracji, poświęcił się nauce społecznej zwanej prawością. Ten właśnie młody człowiek blisko trzydziestki, z fantastycznymi wąsami jak u morsa i oczami gorejącymi jak u Johna Browna, nazywał się Jim Mc-Loughlin. Założył instytucję o nazwie The Raker Institute, z biurami w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Los Angeles i Chicago. Była to organizacja typu non profit, obsługiwana przez młodych prawników, absolwentów szkół biznesu i byłych wykładowców, a także zbuntowanych dziennikarzy i zawodowych zbieraczy informacji, wybitnych, błądzących po manowcach uciekinierów z dostatniego, amerykańskiego społeczeństwa. Działając przez kilka lat bez rozgłosu, Raker Institute Jima McLaughlina prowadził jako pierwszy własne dochodzenie w sprawie niewypowiedzianej i niepisanej zmowy wielkiego biznesu, jego korporacji i gałęzi, wymierzonej w ludzi i w dobro wspólne.
– Ogólnie biorąc, to wygląda tak – wyjaśnił Randallowi McLoughlin podczas ich pierwszego spotkania – że przez całe dziesięciolecia nasi liderzy prywatnej przedsiębiorczości, prawdziwi monopoliści, ograniczali rozwój nowych idei, wynalazków i produktów, które mogłyby znacznie obniżyć koszty życia konsumentów. Wszystkie pomysły i wynalazki umierały w momencie narodzin lub były tłamszone przez wielki biznes, gdyby bowiem dotarły do szerokiego kręgu odbiorców, mogłyby pozbawić prywatnych przedsiębiorców znacznej części ich olbrzymich zysków. Przez wiele miesięcy prowadziliśmy niesamowitą detektywistyczną robotę. Czy słyszał pan na przykład o wynalezieniu pastylki, z której można by uzyskiwać wysokiej jakości paliwo do samochodów?
Randall odparł, że chyba słyszał jakieś pogłoski na ten temat, lecz uważał zawsze tego rodzaju odkrycia za czyste wymysły, raczej sensacje niż fakty.
Jim McLoughlin mówił dalej z ożywieniem:
– To właśnie wielkie korporacje zawsze starały się o to, żebyśmy tak myśleli, żebyśmy uważali, że to, jak pan powiedział, czyste wymysły. Zapewniam pana jednak, że takie cuda zawsze istniały i będą istnieć. Benzyna w pigułce jest doskonałym przykładem. Jakiś nikomu nieznany, genialny chemik opracował formułę syntetycznego paliwa i skompresował składniki do rozmiarów niewielkiej pastylki. Wystarczyłoby napełnić bak zwykłą wodą i wrzucić tabletkę, żeby otrzymać siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt litrów niezanieczyszczonej benzyny za cenę może dwóch centów. Czy sądzi pan, że wielkie kompanie naftowe dopuściłyby coś takiego na rynek? Nie za naszego życia… i nie za ich życia… bo to oznaczałoby koniec trylionowych zysków przemysłu paliwowego. To tylko jeden z wielu wynalazków. Albo weźmy tak zwaną wieczną zapałkę. Czy rzeczywiście wymyślono zapałkę, którą można użyć piętnaście tysięcy razy? Oczywiście, że tak, i oczywiście, że została równie szybko wyeliminowana przez wielki biznes. Odkryliśmy dużo więcej takich przypadków.
– Na przykład co jeszcze? – zapytał bardzo zaintrygowany Randall.
– Na przykład materiał, to znaczy tkaninę, która w ogóle się nic zużywa – odparł McLoughlin. – Albo żyletkę, pojedyncze ostrze, które wystarcza na całe życie, bez konieczności ostrzenia. Znamy kilka propozycji gumy samochodowej, która nie zużywa się nawet po przejechaniu półtora miliona kilometrów. Znamy żarówkę, która może się palić przez dziesięć lat bez przerwy. Czy zdaje pan sobie sprawę, co takie produkty mogą oznaczać dla ledwo wiążącej koniec z końcem ubogiej rodziny? Ale wielkie korporacje nie chcą o tym słyszeć. Wynalazcy są od lat zastraszani, przekupywani, szantażowani i niszczeni. W dwóch przypadkach po prostu zniknęli i podejrzewamy, że zostali zamordowani. Tak, panie Randall. wszystko to mamy porządnie udokumentowane i całą tę brudną sprawę zamierzamy ujawnić w białej księdze… czy może raczej czarnej księdze… zatytułowanej Spisek przeciwko tobie.
Randal powtórzył cicho tytuł, smakując słowa.
– Świetne – mruknął.
– Gdy tylko opublikujemy białą księgę – ciągnął McLoughlin – ludzie z korporacji nie cofną się przed żadnym środkiem, żeby nasze wystąpienie nie dotarło do opinii publicznej. To im się nie uda.
więc będą próbowali nas zdyskredytować. Dlatego przyszedłem do pana. Chcę, żeby się pan zajął promocją Raker Institute i jego pierwszej publikacji, żeby zakomunikował pan społeczeństwu o naszych odkryciach… poprzez zainteresowanych członków Kongresu, dziennikarzy radia i telewizji, prasę, drukowane broszury, sponsorowane wykłady. Chcę, żeby pan torpedował wszelkie próby zamknięcia nam ust lub zniesławienia. Żeby pan bębnił o tej sprawie na cały kraj, aż stanie się równie znana jak hymn państwowy. Nie należymy do klientów, na których można się wzbogacić. Mam jednak nadzieję, że kiedy się pan przekona, co robimy, poczuje pan, że może stać się częścią ważnego narodowego lobby, które powstanie w Ameryce po raz pierwszy w jej historii. Liczę na pana.
Zastanawiając się nad tym projektem, Randall czuł, jak wstępuje weń życie. Był zdecydowany rozpocząć narady i opracowywanie szczegółów, gdy tylko Jim McLoughlin i jego krzyżowcy będą gotowi. McLoughlin zapewnił go, że stanie się to niedługo, na pewno przed końcem roku. Na razie miał wyjechać na kilka miesięcy z ekipą doświadczonych badaczy, żeby się przyjrzeć supertajnemu prototypowi taniego, nieszkodliwego dla środowiska silnika parowego do samochodów. Fachowcy od spalania benzyny z Detroit, stolicy motoryzacji, zwalczali ten wynalazek od dwóch dziesięcioleci. Poza tym McLoughlin miał się spotkać z ludźmi, którzy zajmowali się przygotowaniem kolejnego projektu, dotyczącego innych potężnych poborców legalnego haraczu, niszczycieli amerykańskiego marzenia- a były wśród nich firmy ubezpieczeniowe, kompanie telekomunikacyjne, wielkie przetwórnie żywności i kasy pożyczkowe.
– Przez jakiś czas nie będzie z nami kontaktu – wyjaśnił McLoughlin. – Miejsca naszego pobytu utrzymujemy w tajemnicy i działamy niejawnie, tego się nauczyłem bardzo szybko. W przeciwnym razie lobby biznesowe i jego marionetki w rządzie wypuściłyby za nami swoich oprychów, zagrażając nam i krzyżując nasze plany. Kiedyś sądziłem, że takie działania w stylu państwa policyjnego nie są możliwe w rządzie, który wywodzi się z narodu, powstał z woli narodu i dla narodu. Że to tylko takie gadanie, młodzieńcza paranoja i melodramatyczne bzdury. Ale tak nie jest. Ktoś, kto patriotyzm utożsamia z zyskiem, potrafi usprawiedliwić każdą metodę utrzymania tego zysku. W imieniu społeczeństwa… niech społeczeństwo idzie na dno. Chcąc chronić ludzi, chcąc ujawniać te kłamstwa i nadużycia, musimy działać jak partyzantka, przynajmniej na razie. Kiedy już dzięki pańskiej pomocy będziemy mogli się ujawnić, uczciwe praktyki i uczciwi ludzie wezmą górę, a wówczas nie zabraknie nam poparcia i ochrony. Skontaktuję się z panem, panie Randall. Tak czy inaczej, proszę być gotowym do działania za sześć, siedem miesięcy, w listopadzie albo grudniu. To termin ostateczny.
– Dobrze – zgodził się Randall w przypływie autentycznej ekscytacji. – Proszę się u mnie zjawić. Będę gotów i ruszymy do boju.
– Liczymy na pana – rzucił jeszcze McLoughlin od drzwi.
Czas oczekiwania na zlecenie z Raker Institute ledwie się rozpoczął, gdy znienacka pojawiła się przed Randallem perspektywa dużo poważniejszej zmiany. W sam środek jego życia wkroczyła Cosmos Enterprises, wyceniana na miliardy dolarów międzynarodowa korporacja, której prezesem był Ogden Towery III. Cosmos niczym gigantyczny magnes przeczesywał Amerykę i świat, przyciągając do siebie i wchłaniając stosunkowo nieduże firmy w ramach swego programu dywersyfikacji. Ludzie Towery'ego, w poszukiwaniu punktu zaczepienia w branży informacyjnej, skupili się na Randall Associates jako obiecującej agencji reklamowej. Wstępne rozmowy na szczeblu prawników postępowały szybko, a przed podpisaniem dokumentów miało się odbyć osobiste spotkanie Randalla z Towerym.
To właśnie tego ranka, bardzo wcześnie, Towery zjawił się osobiście w firmie, wraz ze swymi pomagierami zapoznał się z całością, po czym zamknął się sam na sam z Randallem w jego gabinecie wyposażonym w osiemnastowieczne meble Hepplewhite'a.
Nieosiągalny Towery, legenda w kręgach finansowych, miał wygląd zwalistego, majętnego ranczera. Pochodził z Oklahomy. Kiedy się usadowił w głębokim skórzanym fotelu, położył stetsona na podołku. Mówił szorstkim tonem człowieka nawykłego do wydawania poleceń.
Randall słuchał go pilnie, widział bowiem w swym gościu anioła wolności. Za sprawą tego miliardera mógł w ciągu paru lat urzeczywistnić swe długo pielęgnowane marzenie, ową przystań szczęśliwości wśród zielonych drzew, bez telefonu, a za to ze starą maszyną do pisania, zabezpieczony na resztę życia.
Dopiero pod sam koniec monologu Towery'ego nadszedł moment grozy. Magnat przypominał Randallowi po raz kolejny, że chociaż Comos Enterprises stanie się właścicielem jego firmy, on zachowa całkowite zwierzchnictwo nad nią na mocy pięcioletniego kontraktu. Po upływie tego okresu będzie miał prawo wybrać przedłużenie umowy bądź wycofać się z taką odprawą w gotówce i akcjach, która zapewni mu dostatek i niezależność.
– Dopóki pan z nami pozostanie, dopóty będzie to nadal pańska firma – mówił Towery. – Będzie pan nią kierował tak jak do tej pory. Nie ma sensu, żebyśmy coś zmieniali w tak udanym przedsięwzięciu. Kiedy przejmuję jakąś firmę, moją polityką jest zawsze nie wtrącać się.
Randall przestał go w tym momencie słuchać i zaświtało mu w głowie pewne podejrzenie. Postanowił poddać anioła wolności próbie.
– Doceniam pańskie podejście, panie Towery – powiedział. – Rozumiem wobec tego, że decyzja o przyjęciu bądź odrzuceniu zlecenia będzie należała wyłącznie do mojego biura, bez pytania Cosmosu o zgodę.
– Jak najbardziej. Widzieliśmy już listę pańskich klientów. Gdybym jej nie akceptował, nie byłoby mnie tutaj.
– Rozumiem, lecz w tym spisie nie ma wszystkich klientów, panie Towery. Kilku nowych nie zdążyliśmy jeszcze formalnie zarejestrować. Chciałbym mieć tylko pewność, że będę mógł się zajmować każdym, którego wybiorę.
– Oczywiście, a czemu nie? – odparł Towery. Po chwili zmarszczył lekko brwi. – Dlaczego pan właściwie sądzi, że moglibyśmy mieć jakieś zastrzeżenia?
– Może się zdarzyć, że przyjmiemy od jakiegoś klienta zlecenie uznane za kontrowersyjne. Zastanawiałem się…
– Na przykład? – przerwał mu szybko finansista. – Jakie mogłoby być to zlecenie?
– Około dwóch tygodni temu zawarłem ustną umowę z Jimem McLoughlinem na akcję promocyjną pierwszego raportu Raker Institute – wyjaśnił Randall.
Towery usiadł nagle, wyprężony jak struna. Wydawał się bardzo wysoki, nawet siedząc. Twarz mu stężała, jakby była odlana z brązu. Kowbojskim butem z miękkiej skóry odsunął na bok podnóżek.
– Z Jimem McLoughlinem? – powtórzył, jak gdyby mełł w ustach przekleństwo.
– Iz Raker Institute – potwierdził Randall.
– To banda komunistycznych anarchistów. – Towery wstał. – Ten McLoughlin dostaje polecenia prosto z Moskwy, wiedział pan o tym? Pewnie nie.
– Nie odniosłem takiego wrażenia – odrzekł Randall.
– Niech pan posłucha, Randall, ja to wiem na pewno. Ci radykałowie nie są warci splunięcia. Nie zasługują na życie w takim kraju jak nasz. Jak tylko zaczną robić zamieszanie, wyrzucimy ich z Ameryki, ma pan na to moje słowo. – Spojrzał na Randalla przymrużonymi oczami i na jego ustach pojawił się nikły uśmieszek. – Pan po prostu nie dysponował odpowiednimi informacjami, więc rozumiem, że dał się pan nabrać. Teraz zna pan już fakty i nie będzie pan musiał hańbić się współpracą z takim śmieciem. – Towery przerwał. Widząc zakłopotaną minę Randalla, natychmiast porzucił napastliwy ton i zaczął go uspokajać. – Proszę się o nic nie martwić, będzie tak, jak panu przyrzekłem. Nie będziemy się wtrącać do pańskich działań, no, chyba żeby się okazało, że ktoś próbuje podłożyć minę pod Randall Associates, a tym samym pod Cosmos Enterprises. Jestem przekonany, że ten problem już więcej nie wypłynie. – Towery wyciągnął do niego wielką dłoń. – Dogadaliśmy się, panie Randall? Jeśli o mnie chodzi, to jest pan już członkiem rodziny, a resztę niech załatwią nasi prawnicy. W ciągu ośmiu tygodni powinniśmy podpisać umowę i wtedy zapraszam pana na kolację. – Puścił oko. – Zostanie pan bogatym człowiekiem, bogatym i niezależnym. Jestem propagatorem niezależności, Randall. Moje gratulacje.
Na tym się skończyło i Steve Randall, siedząc samotnie w obrotowym fotelu z zagłówkiem, wiedział, że właściwie wcale nie ma wyboru. Żegnaj, Jimie McLoughlinie i Raker Institute. Witaj Ogdenie Towery i Cosmos Enterprises. Inny wybór był wykluczony. Gdy człowiek ma trzydzieści osiem lat, a czuje się na siedemdziesiąt osiem, nie może już bawić się w prawość za cenę utraty jedynej szansy na stworzenie sobie korzystnej sytuacji. Ustawić się można było tylko w jeden sposób: mając wolność i pieniądze.
Był to jednakże nieprzyjemny moment, jeden z najgorszych w jego życiu, i w ustach pozostał mu po nim przyprawiający o mdłości posmak. Musiał wyjść do łazienki i zwymiotować, a potem przekonywał sam siebie, że zaszkodziło mu coś, co zjadł na śniadanie. Ledwie usiadł z powrotem za biurkiem, wcale nic, czując się lepiej, gdy Wanda oznajmiła przez interkom, że dzwoni jego siostra Clare z Oak City.
To wtedy właśnie dowiedział się, że ojciec miał rozległy zawał, jest w drodze do szpitala i nikt nie wie, czy w ogóle przeżyje.
Kolejne godziny tego dnia zmieniły się w kłębowisko zdarzeń – odwoływanie spotkań, załatwianie rezerwacji, porządkowanie rzeczy osobistych, informowanie Darłene, Joego Hawkinsa i Thada Crawforda, co się stało, niezliczone telefony do Oak City i na koniec pospieszna jazda na lotnisko Kennedy'ego.
Teraz zaś, uzmysłowił sobie, w Wisconsin jest już noc, dojechali do Oak City, a siostra przygląda mu się spod oka.
– Spałeś? – zapytała.
– Nie – odparł.
– Tam jest szpital – pokazała palcem. – Nie wyobrażasz sobie, Steve, jak mocno się modliłam za tatusia.
Clare skręciła na zatłoczony parking przy Szpitalu Dobrego Samarytanina. Gdy tylko znalazła miejsce i wprowadziła tam auto, Randall wysiadł i przeciągnął się, by rozprostować napięte ramiona. Czekając na siostrę, spostrzegł po raz pierwszy, że jej samochód to lśniący, nowy lincoln continental. Kiedy podeszła, pokazał gestem auto.
– Niezły wózek, siostrzyczko – powiedział. – Kupiłaś z pensji sekretarki?
Szeroka, jasna twarz Clare skrzywiła się.
– Dostałam go od Wayne'a, jeśli już musisz wiedzieć.
– To ci dopiero szef. Ciekawe, czyjego żona jest choć w połowie tak szczodra… dla przyjaciół swego męża.
Clare zgromiła go wzrokiem.
– W twoich ustach to brzmi jak kpina.
Ruszyła sztywnym krokiem po kolistym podjeździe, biegnącym w szpalerze dębów pod główne wejście szpitala, a Randall, żałując, że ze swego szklanego domu wrzucił kamyk do ogródka siostry, podążył powoli za nią.
Był już prawie od godziny w pokoju, do którego przeniesiono ojca z oddziału intensywnej opieki. Zajął jedyne krzesło, stojące pod półką z niepodłączonym do prądu telewizorem. Naprzeciw łóżka wisiał sepiowy wizerunek Chrystusa w ramce. Niemal wyprany już z emocji, siedząc z nogą założoną na nogę, Randall poczuł, że prawa mu drętwieje. Zmienił pozycję. Zaczął odczuwać niepokój i bardzo chciało mu się palić.
Usiłował się zmusić do jakiejś krzątaniny przy łóżku, lecz jego wzrok, jak za sprawą hipnozy, wędrował wciąż do wnętrza namiotu tlenowego i przykrytej kocem wypukłości.
Najgorzej poczuł się w pierwszej chwili, kiedy zobaczył ojca.
Wszedł do pomieszczenia, niosąc w sobie obraz człowieka, którego widział ostatnim razem. Wielebny Nathan Randall pomimo siedemdziesiątki wciąż był postacią o imponującym wyglądzie. W oczach syna przypominał ni mniej, ni więcej, tylko jednego ze wspaniałych patriarchów z Księgi Wyjścia albo Powtórzonego Prawa. Podobnie jak u Mojżesza w sile wieku,jego oko nie było zmętnmłe, a siły jego nie osłabły". Rzednące białe włosy pokrywały dużą głowę, a pociągłe, otwarte, emanujące wybaczeniem oblicze o spokojnych niebieskich oczach miało regularne rysy, z wyjątkiem lekko haczykowatego nosa. Sięgając myślą w przeszłość, Randall nie pamiętał ojca bez głębokich bruzd znaczących twarz. Przydawały one jego wyglądowi autorytetu, choć nie był człowiekiem apodyktycznym. Wielebny Randall roztaczał zawsze wokół siebie trudną do zdefiniowania aurę, było to coś osobistego, tajemniczego i mistycznego, coś, co sugerowało, że jest w stałej łączności z Panem, z Jezusem Chrystusem, że ma dostęp do Jego mądrości i rady. Metodyści, jego parafianie, przypisywali wielebnemu Randallowi takie właściwości, toteż wierzyli w niego równie mocno jak w Boga.
Steve Randall wkroczył do szpitalnego pokoju, niosąc w sobie ten witrażowy wizerunek ojca, wizerunek, który natychmiast został rozbity. Za przezroczystą ścianą namiotu tlenowego ujrzał bowiem ruinę, parodię ludzkiej istoty, kojarzącą się z egipską mumią o zasuszonej głowie albo z upiornym workiem kości z Dachau. Lśniąca biel włosów zmatowiała i pożółkła. Pokryte siatką żyłek powieki zakrywały oczy pogrążone w nieświadomości. Twarz była wyniszczona, zapadnięta, plamista. Oddech chrapliwy i nierówny. Rurki i igły przytwierdzone do każdej kończyny.
Widok zdał się Randallowi przerażający. Oto ktoś bliski, jednej krwi, ktoś tak niezłomny, pewny, pełen wiary i ufności, dobry i zasługujący na dobroć, zmieniony został nagle w bezradną roślinę.
Po kilku minutach Randall odwrócił się z oczami pełnymi łez i opadł na krzesło, z którego już się nie ruszył. Przy nogach łóżka krzątała się drobna pielęgniarka o słowiańskim wyglądzie, może Polka, zajęta zmienianiem wiszących butli, poprawianiem rurek i zapisywaniem czegoś w karcie choroby. Po pewnym czasie, chyba po półgodzinie, do pielęgniarki dołączył doktor Morris Oppenheimer. Krzepki i krępy, w średnim wieku, poruszał się szybko i celowo, z widoczną pewnością siebie. Powitał Randalla krótkim uściskiem dłoni i kilkoma słowami współczucia, obiecując przedstawić wkrótce aktualną ocenę stanu pacjenta.
Randall obserwował przez chwilę, jak doktor bada ojca, po czym znużony zamknął oczy i próbował przypomnieć sobie odpowiednią modlitwę. Przyszło mu na myśl jedynie „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje…", więcej nie pamiętał. Zaczął rozmyślać o wydarzeniach dnia, nieoczekiwanie wyobraził sobie fantastyczne piersi sekretarki Wandy, następnie wrócił myślami do poprzedniej nocy, kiedy to całował całkiem realne piersi Darlene, i w końcu, zawstydzony, odnalazł znów chwilę obecną i ojca. Przypomniał sobie ostatnie odwiedziny u rodziców przed ponad dwoma laty i jeszcze wcześniejsze, przed trzema.
Do tej pory przeszkadzało mu odczucie, które pojawiło się podczas tych dwóch wizyt: świadomość, że ojciec jest nim głęboko rozczarowany. Pastor był wyraźnie niezadowolony z rozbitego małżeństwa Randalla, jego stylu życia, cynicznego nastawienia i utraty wiary.
Wspomnienie ojcowskiego rozczarowania i dezaprobaty budziło w Randall u sprzeciw. Na jakiej podstawie ojciec właściwie go osądzał? Według kryteriów uznawanych przez społeczeństwo to ojciec właśnie poniósł porażkę, a on osiągnął sukces. No tak, pomyślał, ale z drugiej strony jest to jedynie sukces materialny. Wielebny oceniał syna według innych kryteriów, na podstawie których oceniał również siebie i w ogóle wszystkich, w tym świetle jego pierworodny miał wyraźne braki. Randall to rozumiał. Ojciec dysponował tym atrybutem człowieczeństwa, na którym jemu zbywało: wiarą. Pokładał wiarę w Słowie, a tym samym w człowieku i w celowości życia ludzkiego. Jego syn nie potrafił wierzyć tak ślepo.
Zgadza się, tato, pomyślał. Nie wierzę. I nie ufam niczemu.
Jak można w ogóle wierzyć w Dobrego Boga? Społeczeństwo przeżarte było niesprawiedliwością i hipokryzją, zepsute do cna. Ludzie w większości stali się bestiami napadającymi na innych, by przetrwać, lub ukrywającymi się z tego samego powodu. Nic z tego, co człowiek powymyślał na swój użytek, począwszy od mitu o jakimś niebiańskim alleluja w górze – piekła nie trzeba było wymyślać, istniało już bowiem na ziemi – a skończywszy na fałszywych opiekuńczych bogach, nie mogło zmienić ani obecnej rzeczywistości, ani przyszłej nicości, będącej końcem tych, którzy upodobnili się do dzikich zwierząt. Było dokładnie tak jak w żydowskim porzekadle, które usłyszał kiedyś od pewnego Żyda, swego klienta: Gdyby Bóg mieszkał na ziemi, ludzie powybijaliby mu szyby w oknach.
Niech to szlag, tato, nie widzisz tego?
Przestań się już z nim spierać – Randall omal nie pomyślał „z NIM" – przestań dyskutować z przeszłością.
Otworzył oczy. W ustach mu zaschło, oddychał ciężko i zaczął go boleć kręgosłup. Było mu niedobrze od zapachu lekarstw, środków dezynfekcyjnych i woni umierających ciał. Zmęczył go również wewnętrzny gniew i smutek, to, że nic nie robi i niczego zrobić nie może. Frustrowała go rola widza. Tutaj nie było czemu kibicować. Miał już dość.
Wstał z krzesła, chcąc powiedzieć lekarzowi, że wychodzi i będzie razem z innymi w poczekalni. Doktor Oppenheimer zajęty był jednak studiowaniem karty choroby pacjenta i w tym samym momencie wszedł technik z przenośną aparaturą do EKG.
Randall opuścił szpitalny pokój. Szedł, lekko utykając, bo krążenie nie wróciło jeszcze do zdrętwiałej nogi. Ominął młodego człowieka w białym kombinezonie, myjącego mopem podłogę, i dotarł korytarzem do poczekalni dla odwiedzających. Przed powrotem do świata pogrążonych w rozpaczy żywych przystanął, by zapalić swoją ulubioną wrzosową fajkę i nacieszyć się jej uspokajającym, narkotycznym działaniem. Zebrał się w sobie, by wejść do poczekalni, lecz w progu zatrzymał się ponownie.
W oświetlonym neonówkami pomieszczeniu, ożywionym zasłonami w wesołe wzory kwiatowe, wyposażonym w kanapę, wiklinowe fotele, telewizor i stół zarzucony starymi czasopismami, siedzieli tylko członkowie jego rodziny i przyjaciele ojca.
Clare, skulona w fotelu, kryła się za magazynem filmowym. Koło niej stał przy automacie telefonicznym i rozmawiał półgłosem ze swoją żoną kolega szkolny Randalla, wybrany przez wielebnego Randalla na swego następcę, pastor Tom Carey. Niedaleko od nich, przy stole, Ed Period Johnson i wujek Herman zajmowali się grą w remika.
Ed Period – czyli kropka – Johnson był najlepszym przyjacielem pastora Randalla. Przed laty założył lokalną gazetę, „Oak City Bugle", która wychodziła sześć razy w tygodniu i której w dalszym ciągu był wydawcą i redaktorem.
– Gazetę w małym miasteczku trzeba prowadzić tak – tłumaczył kiedyś Randallowi – żeby każdy z mieszkańców co najmniej dwa razy w roku znalazł w niej swoje nazwisko. Wówczas można się nie przejmować konkurencją znanych i snobistycznych dzienników z Chicago.
Johnson miał tak naprawdę na imię Lucas czy też Luther, Randal już nie pamiętał. Przed laty któryś z jego reporterów zaczął nazywać go Ed, a ponieważ chodziło o skrót od słowa editor, redaktor, ktoś gramatycznie przewrażliwiony dodał „kropkę". Johnson był zwalistym Szwedem o ospowatej twarzy i zadartym nosie i nikt go nigdy nie widział bez ciężkich, trójogniskowych okularów na nosie.
Naprzeciw niego, trzymając w ręce niezgrabny wachlarz kart, siedział wujek Herman, młodszy brat matki. Miał tępawe oblicze pulchnego cherubina i kojarzył się z beką tłuszczu. Randall pamiętał tylko jedną pracę, którą wujkowi Hermanowi udało się utrzymać na dłużej. Pracował przez jakiś czas w sklepie monopolowym w Gary w stanie Indiana. Kiedy go wyrzucili, zamieszkał w gościnnym pokoju w domu swej siostry. Randall był wówczas w szkole średniej, a wujek Herman mieszka tam do dziś.
Podlewał trawnik, mocował luźne dachówki, był chłopcem na posyłki, oglądaczem meczów w telewizji i zjadaczem domowego ciasta. Ojcu Randalla nigdy nie przeszkadzała jego obecność. Wujek Herman był dlań żywą ilustracją dobroczynności, której praktykowanie pastor zalecał w kazaniach. „Kto ma dwa płaszcze, niechaj podzieli się z tym, który nie ma żadnego, kto ma mięso, niechaj uczyni podobnie". Wielebny czynił więc podobnie, i amen.
Spojrzenie Randalla przeniosło się teraz na matkę. Przytulił ją wcześniej i usiłował pocieszać, lecz trwało to krótko, bo kazała mu iść do ojca. Teraz drzemała w rogu kanapy, uśpiona kropelkami na uspokojenie. Bez męża przy boku wydawała się dziwnie niekompletna. Miała dobrą, okrągłą twarz, niemal bez zmarszczek, choć dobiegała już siedemdziesiątki. Jej ciało, jakby bezkształtne, okryte było jak zwykle jedną z jej bawełnianych sukni w spłowiałym niebieskim kolorze, na nogach miała toporne buty korekcyjne, jakie nosiła od lat. Randall zawsze ją kochał i wciąż tak było, kochał to cierpliwe, łagodne, wyciszone stworzenie, któremu nie potrafiłby wyrządzić krzywdy. Sarah Randall, uwielbiana żona uwielbianego pastora, z pewnością cieszyła się w społeczności parafialnej poważaniem. A jednak swemu dorosłemu synowi nie jawiła się właściwie jako indywidualność, lecz tylko jako matka. Nie potrafił zobaczyć w niej osoby, która ma własne zdanie, pomysły, uprzedzenia. Z dzieciństwa pamiętał ją głównie jako kobietę, która słucha, jest echem swego męża i wykonuje niezbędne prace, zawsze musiała być na swoim miejscu. Niepojęty dla niej sukces syna i jego wielkomiejskie maniery nieodmiennie ją zdumiewały i konsternowały, lecz zarazem sprawiały wyraźną przyjemność. Jej miłość do syna była niezmienna, ślepa i pozbawiona wątpliwości.
Postanowił usiąść koło niej i zaczekać, aż się obudzi. Kiedy przechodził przez poczekalnię, znad czasopisma uniosła się głowa Clare.
– Steve, gdzieś ty był tyle czasu?
– U taty.
Ed Period Johnson odwrócił się na krześle.
– Czy doktor coś ci powiedział? – zapytał.
– Nie, był bardzo zajęty. Ale przyjdzie do nas, jak tylko skończy.
Sarah Randall przebudziła się nagle i odsunęła od oparcia kanapy, jednocześnie wygładzając suknię. Randall pocałował ją w policzek i otoczył ramieniem.
– Nie martw się, mamo. Wszystko się ułoży.
– Tam gdzie jest życie, jest też nadzieja – odparła. – Reszta w rękach dobrego Boga. – Spojrzała na Toma Careya, który właśnie odwiesił słuchawkę. – Czyż nie tak, Tom?
– Ma pani absolutnie rację, pani Randall. Nasze modlitwy zostaną wysłuchane.
Steve Randall ujrzał, że wzrok Careya wędruje ku drzwiom poczekalni, podążył za nim i natychmiast zerwał się na nogi.
Wszedł doktor Morris Oppenheimer, obciągając fartuch, zamyślony nad czymś, co zaprzątało jego uwagę. Poszukał po kieszeniach papierosa i kiedy go wkładał do ust, nagle uświadomił sobie obecność innych i narastające napięcie wywołane jego przybyciem.
– Chciałbym bardzo przynieść wam jakieś nowe wieści – powiedział, nie patrząc na nikogo – ale na razie po prostu ich nie mam.
Skinął na Randalla, żeby usiadł, a sam przyciągnął sobie krzesło naprzeciwko kanapy, opadł na nie i zapalił w końcu swego papierosa. Tymczasem Clare, Johnson, wujek Herman i pastor Carey otoczyli go kołem.
– Oto jak wyglądają nasze ustalenia w sensie medycznym?- zaczął Oppenheimer, zwracając się głównie do Randalla i jego matki. – Dziś rano Nathan przeszedł atak z powodu zakrzepu tętniczego w mózgu. Zazwyczaj rezultatem jest utrata przytomności, której często towarzyszy przynajmniej tymczasowa hemiplegia.
– Co to jest hemiplegia? – zapytał Randall, gdy doktor przerwał, by zaciągnąć się papierosem.
– Paraliż jednej strony ciała… zazwyczaj twarzy, ręki i nogi… przeciwnej do tej, po której nastąpił wylew. W tyra przypadku jest to strona lewa. Zanim Nathan zapadł w śpiączkę, ta strona już wykazywała oznaki paraliżu, lecz organy wewnętrzne pracują. Stan chorego się nie pogorszył. – Doktor powiódł spojrzeniem po zatroskanych twarzach. – To na razie mniej więcej wszystko.
– Doktorze Oppenheimer -? zniecierpliwił się Randall – nie powiedział nam pan, w jakim ojciec jest stanie. Jakie ma szanse?
– Nie potrafię tego przewidzieć. – Lekarz wzruszył ramionami. – Nie pracuję w fachu Nostradamusa, Steve. Po prostu jest jeszcze za wcześnie na rokowanie. Jego stan jest krytyczny, nie ma co zaprzeczać. Robimy, co w naszej mocy. Dopóki udaru nie skomplikował zawał serca, no cóż, dałbym mu spore szanse na to, że z tego wyjdzie.
Oppenheimer nachylił się do Sarah Randall.
– Sarah, twój mąż ma silny organizm, ma wolę życia. Ma wiarę. Tego też nie należy lekceważyć. Ale nie chcę ci pokazywać rzeczywistości przez różowe okulary. Jego sytuacja jest poważna, trzeba sobie to uświadomić. Z drugiej strony, jest także wiele plusów. Na razie możemy jedynie czuwać, obserwować i czekać. Wielu ludzi, także sławnych ludzi, doznało apopleksji i wyszło z tego, prowadząc później użyteczne życie. Na przykład Louis Pasteur miał udar mózgu i paraliż podobny do Nathana w wieku czterdziestu sześciu lat. A jednak wyzdrowiał i w następnych latach starczyło mu wigoru na kontynuowanie pracy. Wyizolował zarazek ptasiej cholery, badał czyraka, stał się pionierem szczepionek, wynalazł lek na wściekliznę i dożył siedemdziesięciu trzech lat. – Doktor zgasił papierosa i wstał. – Możemy więc mieć nadzieję, Sarah – zakończył.
– Będę się modliła – rzekła stanowczo żona pastora, gdy Giare i Steve pomogli jej podnieść się z kanapy.
– Zrób coś więcej – zaproponował Oppenheimer. – Wracaj teraz do domu i prześpij się trochę. To bardzo ważne, żeby zachować siły… Clare, dopilnuj, żeby twoja matka wzięła przed pójściem do łóżka ten środek, który przepisałem… Steve, tak mi przykro, że widzimy się tym razem w takich okolicznościach. Ale jak powiedziałem, jest nadzieja na dobry obrót spraw. Będę w stałym kontakcie z lekarzem dyżurnym i gdyby w nocy coś się działo, na pewno się do was odezwę. A jeśli nie, to spotkamy się tutaj rano.
Lekarz wziął Sarah Randall pod ramię i wyprowadził z poczekalni, przemawiając do niej kojącym tonem.
Reszta szła za nimi. Wujek Herman człapał obok Randa Ila.
– Co zamierzasz, Steve? – zapytał. – Możemy ci pościelić w twoim dawnym pokoju.
– Nie, nie, dziękuję – odrzekł szybko Randall. – Sekretarka zarezerwowała mi pokój w Oak Ritz Hotel. Muszę przeprowadzić kilka rozmów telefonicznych i nie chcę wam przeszkadzać w nocy. – Właściwie obiecał zadzwonić do Darlene, chciał też pogadać ze swoim prawnikiem Thadem Crawfordem na temat sprzedaży firmy Towery'emu, ale ten dzień i wieczór tak go wymęczyły, że nie czuł się na siłach. – Poza tym chcę też zadzwonić do Barbary i Judy. Tata był im zawsze bardzo bliski i chyba powinienem…
– Mój Boże, zapomniałam ci powiedzieć! – przerwała mu Clare. – One tu są, Barbara z Judy przyjechały do Oak City.
– Co takiego?
– Zapomniałam, Steve, wybacz, ale w tym młynie wyleciało mi z głowy. Zadzwoniłam do nich do San Francisco zaraz po rozmowie z tobą. Strasznie się przejęły, przyleciały pierwszym samolotem. Wujek Herman mówił, że przyjechały prosto z lotniska do szpitala, były przy tacie i czekały potem na ciebie, ale Judy była tak roztrzęsiona, że Barbara zabrała ją do hotelu tuż przed naszym przyjazdem.
– Gdzie się zatrzymały?
– W Oak Ritz, no bo gdzie? To jedyne przyzwoite miejsce w tym mieście – odpowiedział mu wujek Herman. – Aha, Barbara prosiła, żebym ci przekazał, że jeśli nie będzie za późno, chciałaby się z tobą zobaczyć.
Randall spojrzał na zegarek, było jeszcze przed północą, nie za późno. Barbara na pewno na niego czekała. Pragnął, żeby ten przeklęty dzień już się skończył. Zupełnie nie był w nastroju na spotkanie po tak długim czasie, ale nie bardzo mógł się od tego wykręcić. Poza tym przyjechała także jego Judy, a ją bardzo chciał dziś zobaczyć.
– No dobrze – rzucił – kto w takim razie podwiezie mnie do hotelu?
Otworzyły się drzwi hotelowego apartamentu i oto Barbar, stała przed nim.
– Cześć, Steve – powiedziała.
– Witaj, Barbaro.
– Tak mi przykro z powodu Nathana – rzekła jego żona. – Kocham go jak własnego ojca. To się zawsze przydarza dobrym ludziom, prawda?… Nie stójmy tak, co? Wejdź, Steve. Cieszę się, że mogłeś wpaść.
Nie próbowała witać go pocałunkiem i on także nie uczynił takiego gestu. Wszedł za nią do salonu. Pokój był czysty, lecz niezbyt przytulny, z kilkoma krzesłami, dwoma stolikami do kawy, kanapą i otwartym kredensem, służącym też jako barek, w którym stały na półce szklanki, a obok nieotwarta butelka szkockiej. Barbara najwyraźniej się go spodziewała.
Stała teraz na środku pokoju, dziwnie milcząca i zamknięta. Niewiele się zmieniła od ich rozstania. Wyglądała nawet nieco lepiej, ze zgrabną fryzurą, bardziej wypielęgnowana. Miała brązowe włosy i nieduże, pełne pretensji oczy w pospolitej twarzy, figurę odpowiednią do swoich trzydziestu sześciu lat, małe piersi i smukłą talię. Ubrana była w szyty na miarę kostium, kopię jakiejś drogiej kreacji. Jej wygląd wydawał się bardzo w stylu San Francisco i wcale nie była roztrzęsiona, co się nieczęsto zdarzało.
– Widziałyśmy już Nathana – powiedziała. – Wyobrażam sobie, jak się czujesz, Steve. Ten widok po prostu złamał nam serca, Judy nie wytrzymała, popłakała się. Bardzo go obie kochamy.
Być może słuch zwodził Randalla, lecz miał wrażenie, że Barbara kładzie nacisk na słówko „my" – „my widziałyśmy", „my kochamy"… Judy stała się częścią owego matczynego „my", i żegnaj, nieznajomy, mężu i ojcze. Barbara dobrze go znała, wiedziała, co było jego czułym punktem, i albo dźgała go tym „my" jak nożem, żeby wyrównać rachunki, albo robiła to, żeby mu przypomnieć, że córka powinna być z matką, a może były to tylko jego wyobrażenia.
– W szpitalu jest obrzydliwie – stwierdził. Obrzucił ją bacznym spojrzeniem. – Dawno cię nie widziałem. Chyba nieźle sobie radzisz.
– Nie najgorzej. – Uśmiechnęła się.
– A co z Judy? Jak ona się czuje?
– Teraz jest w łóżku. Wymęczył ją lot, potem ten szpital, musi odpocząć. Pewnie już zasnęła. Ale chciała się z tobą zobaczyć. Może jutro.
– Chcę ją zobaczyć teraz.
– Jak sobie życzysz. Zrobić ci drinka?
– Myślałem, że może posiedzimy w barze na dole. Jest otwarty do późna.
– Wolałabym zostać tutaj, Steve. Tu mamy więcej prywatności, a chciałabym z tobą chwilę porozmawiać. Obiecuję, że krótko.
Chce chwilę porozmawiać, pomyślał… Pamiętał te ich krótkie rozmowy z przeszłości. Kto to powiedział – chyba jakiś niemiecki filozof- że małżeństwo to jedna długa rozmowa? Gdybyż mogło tak być, jedna długa rozmowa, spokojna i łagodna… Ich rzeczywistość składała się raczej z krótkich pyskówek, w których on poddawany był słownej kastracji, a ona uważała, że przechodzi werbalną amputację macicy.
– Jak wolisz – odparł. – Poproszę szkocką z lodem. Otworzył cicho drzwi sypialni i wszedł do środka. Przez abażur lampki na toaletce sączyło się przyćmione światło. Gdy jego oczy przywykły do półmroku, dojrzał sylwetkę córki na podwójnym łóżku.
Podszedł bliżej i przyklęknął na jedno kolano. Leżała z głową wtuloną w poduszkę, z kocem podciągniętym pod brodę i rozsypanymi wokół jedwabistymi włosami. Spała i była piękna, ta piętnastoletnia cząstka jego samego, ten anioł, jedyna rzecz na tym świecie, z której stworzenia mógł być dumny. Patrzył w milczeniu na gładką twarz, mały nosek, lekko rozchylone usta, słuchał płytkiego oddechu.
Impuls kazał mu się pochylić i musnąć jej policzek wargami. Kiedy się cofał, powieki dziewczynki uniosły się ku górze.
– Cześć?- mruknęła sennie.
– Witaj kochanie! Tęskniłem za tobą. Jutro zapraszam cię na śniadanie.
– Mhm.
– Teraz śpij, zobaczymy się rano. Dobranoc, Judy. Wstając z klęczek, spostrzegł, że już zasnęła. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, po czym wyszedł z sypialni. W salonie było jaśniej niż przedtem, Barbara zapaliła kinkiety na ścianach. Ciekawe po co?
Siedziała na kanapie, łokcie oparła na leżącej na podołku poduszce i trzymała w obu dłoniach wysoką szklankę z drinkiem.
– Twoja szkocka jest tam – skinęła ku szklance stojącej na końcu stolika.
– A ty co pijesz? – zapytał lekkim tonem. – Sevenup z lodem?
– Piję to samo co ty – odpowiedziała.
Niezbyt to zachęcające, pomyślał, zajmując krzesło naprzeciwko niej. Barbara od lat nie pijała w jego towarzystwie. Czasem wypiła kieliszek czy dwa na przyjęciu, ale gdy byli sami, zawsze odmawiała. W ten sposób chciała go skarcić, dać do zrozumienia, że nienawidzi takiego picia, do jakiego się uciekał, picia, które oddzielało, pomagało mu być jak najdalej od związku z własną żoną. A teraz nagle piła szkocką. Nie wiedział, czy jest to dobiy znak, czy raczej złowieszczy. Wybrał złowieszczy i postanowił mieć się na baczności.
– Czy Judy spała? – zapytała Barbara.
– Tak – odparł, biorąc do ręki szklankę. – Obudziła się na chwilkę. Powiedziałem, że zjemy razem śniadanie.
– To dobrze.
Randall posmakował szkockiej.
– Jak jej idzie w tej prywatnej szkole w Oakland, na której tak ci zależało? Czy ma…
– Nie ma – przerwała mu. – Nie idzie jej, bo już tam nie chodzi. Od miesiąca.
– To co ona robi? – Randall nie krył zdziwienia.
– Siedzi w domu. Dlatego między innymi chciałam się z tobą zobaczyć. Miesiąc temu wyrzucono ją ze szkoły.
– Jak to wyrzucono? O czym ty mówisz? – To była rzecz bez precedensu. Jego Judy to doskonałość, zawsze uczyła się na piątki.
– Mówię o tym, że ją wywalili. Bez zawieszenia, bez okresu próbnego. – Barbara przerwała, by dodać z naciskiem: – Znaleźli narkotyki.
Randall poczuł, że pali go twarz.
– Co ty wygadujesz, do diabła ciężkiego?
– Mówię o dragach. O ćpaniu, o prochach, o koksie, o amfie. O amfetaminie, Steve, którą się łyka i którą się wpuszcza do żyły. Złapali Judy, jak chodziła po ścianach, dyrektor wziął ją na dywanik, pogadał, potem pogadał ze mną, a potem zwyczajnie ją wyrzucili.
– Jak to, nie dali jej nawet jednej szansy? Co za sukinsyny, przecież każdemu dziecku może się zdarzyć potknięcie, może je ktoś namówić albo chce tylko spróbować…
– Steve, to nie było próbowanie. Ona brała regularnie, ciągle była na haju. I nikt jej nie namawiał, to raczej ona namówiła kilka osób z klasy.
– Nie mogę w to uwierzyć. – Pokręcił głową.
– Ale musisz.
– Przecież takie dzieci jak Judy nie robią czegoś takiego. A gdzie ty byłaś, Barbaro?
– A gdzie ty byłeś, Steve? – Powiedziała to bez zajadłości, konstatując tylko fakt. – Przepraszam. Gdzie ja byłam? Dlaczego nic nie spostrzegłam? Dlatego że na początku tego nie widać. Człowiek niczego się nie spodziewa, więc nie wypatruje oznak, nie zauważa ich. Judy trochę się zmieniła, ale kładłam to na karb nowej szkoły, obciążenia nauką, trudności w znalezieniu nowych przyjaciół. Początkowo, kiedy przyjeżdżała do domu na weekend, wydawała mi się ożywiona, błyskotliwa, pewna siebie, potem parę razy zauważyłam, że jest rozdrażniona, niespokojna, przygnębiona… nazywają to zapadnięciem… a pod koniec całkiem zamknęła się w sobie, i wtedy nagle wezwali mnie do szkoły i wszystko się wydało.
– Dlaczego mi nic nie powiedziałaś, nie zadzwoniłaś? Barbara patrzyła na niego w skupieniu.
– Myślałam o tym, Steve, ale uznałam, że to nie ma sensu. I tak już byś tego nie odkręcił, a na dłuższą metę też nie mógłbyś nic poradzić. Nie chciałam, żeby nasze drogi znów się splątały, uznałam, że Judy nic na tym nie zyska. Postanowiłam poradzić sobie z tym samodzielnie i udało mi się.
Randall dopił drinka.
– Czy ona wciąż to bierze? Wydawała mi się w porządku, nienaćpana ani jakaś dziwna…
– Nie bierze, Steve. Wychodzi z tego i wierzymy, że już nie wróci. Przez przyjaciół znalazłam dla niej najlepszą pomoc, jaka w ogóle jest dostępna. Było okropnie, było trudno, ale wychodzi z tego. Myślę, że czasem może zapali trawkę na imprezie, ale to nic takiego i na pewno już nie bierze twardych narkotyków.
– Rozumiem. – Randall przyjrzał się pustej szklance i wstał. – Siedź, nie rób sobie kłopotu, ale ja muszę się jeszcze napić.
– Przepraszam cię, Steve, za to wszystko. Już bez tego miałeś ciężki dzień. Ale musiałam z tobą porozmawiać, i to nie przez telefon.
Randall nalał sobie pół szklaneczki whisky i wrócił na krzesło.
– Oczywiście, dobrze, że mi powiedziałaś. A jak ją z tego wyciągnęłaś? Jakieś sanatorium?
– Właściwie to był… i jest… jeden człowiek. Psycholog z San Francisco, specjalista od uzależnień. Nazywa się Arthur Burkę. Napisał…
– Nieważne, co napisał. Judy wciąż do niego chodzi?
– Tak. On prowadzi także klinikę. Judy bardzo go lubi i słucha. Dość młody, z wąsami i brodą, wszystko mówi wprost. Doktor Burkę jest przekonany, że nie tylko wyleczy Judy, ale że to będzie trwałe.
Randall zaczynał już czuć działanie alkoholu.
– Na pewno się okazało, że wszystko to moja wina – powiedział. – Ojciec ciągle zajęty, więc córka zaczyna ćpać.
– Nie, Steve, to nie jest ani twoja wina, ani moja, ale być może wina nas obojga. Przyczyną może być życie rodzinne, to, co się dzieje z rodzicami, co dziecko dostaje, a czego nie. Ale to i tak jeszcze nie wszystko. Są rzeczy, na które żaden rodzic nie ma wpływu… dzisiejszy styl życia, oczekiwania wobec przyszłości albo jej brak, bunt i ucieczka, pragnienie znalezienia lepszego świata przez dotarcie do innych poziomów świadomości, odnalezienie innej planety we własnej głowie. Więc stajesz się poszukiwaczem odlotów, wyruszasz w tę kosmiczną podróż, tracisz kontakt z rzeczywistością i jeśli masz szczęście, ktoś cię ściąga z orbity, zanim będzie za późno. Doktor Burkę właśnie ściągnął Judy z orbity. Stała się na powrót członkiem rodziny i przekształca na nowo cały swój system wartości.
Randall przyłożył pustą szklaneczkę do nosa, pocierał go chłodnym szkłem i patrząc przez nie, zorientował się, że Barbary nie ma już naprzeciw niego. Opuścił rękę ze szklanką i wpatrywał się tępo w pustą kanapę.
– Steve… – usłyszał. Odwrócił głowę i zobaczył, że ona także nalała sobie drugiego drinka.
– Oho, ależ ty dzisiaj tankujesz – powiedział.
– Ale to tylko dzisiaj, wyjątkowo – odparła, siadając. – Steve, chciałabym z tobą omówić jeszcze jedną sprawę.
– Czy to nie dość jak na jeden wieczór? Właśnie powiedziałaś mi o Judy…
– W pewnym sensie to także jej dotyczy. Pozwól mi wszystko wyłożyć krótko i zwięźle, i będzie z głowy.
– Dobra, strzelaj. – Odstawił szklankę, – Co tam jeszcze masz w zanadrzu?
Barbara upiła łyk whisky i spojrzała mu w oczy.
– Steve, wychodzę za mąż.
Nie poczuł niczego, a właściwie poczuł rozbawienie.
– Wychodzisz za mąż i idziesz do więzienia. – Jego usta ułożyły się w krzywym uśmiechu. – Przecież ty już jesteś mężatką, słodziutka. Jeszcze jeden mąż to bigamia i nasza Babs ląduje w pierdlu.
– Nie żartuj z tego, Steve. – Jej twarz stężała. – Sprawa jest poważna, bardzo poważna. Zapytałeś mnie kiedyś przez telefon, czy się spotykam z innymi mężczyznami, i powiedziałam, że tak, od czasu do czasu. Ale teraz spotykam się już tylko z jednym. To właśnie Arthur Burkę.
– Arthur… to znaczy… ten psycholog Judy?
– Tak. To wspaniały człowiek. Polubiłbyś go na pewno. Ja… bardzo mi na nim zależy. I Judy też go lubi, mówiłam ci. – Barbara wpatrywała się w swego drinka. – Ona potrzebuje normalnego domu, rodziny, poczucia stabilności. Potrzebuje ojca.
Randałl odstawił szklankę na stół z głośnym stuknięciem. Wymawiał każde słowo powoli i wyraźnie.
– Mam dla ciebie informację, kochaniutka. Judy już ma ojca.
– Oczywiście, że ma, i ty nim jesteś. Ona to wie i Arthur także. Ale mnie chodzi o ojca, który mieszkałby z nią pod jednym dachem, który zawsze byłby na miejscu. Jej potrzebna jest miłość i uwaga, jakość życia, którą może zapewnić tylko konwencjonalny, funkcjonujący rodzinny dom.
– Zaczynam łapać – rzek! Randall. – Już słyszę to pranie mózgu. Jakość życia, uwaga, miłość i inne pierdoły. To jego język, jego krecia robota, to on chce psim swędem załatwić sobie rodzinę i córkę, na które nic zapracował. Jak chce mieć córkę, to niech ją sobie zrobi. Nie dostanie mojej dziewczynki, o nie, droga pani. Judy jest moja.
– Bądźże rozsądny, Steve.
– Więc ty robisz to wszystko dla ratowania Judy, tak? To jest twoja strategia? Chcesz wyjść za tego faceta wyłącznie po to, żeby Judy miała ojca?
– To nie jest główny powód, Steve. Chcę wyjść za Arthura, ba potrzebuję męża, takiego męża jak on. Jestem w nim zakochana. I dlatego chcę, żebyś dał mi rozwód.
– Rozwód? – Randall był już pijany i zły. Wstał z krzesła. Zapomnij. Nie dostaniesz rozwodu.
– Steve…
– Nie ma mowy. – Wziął szklankę i ruszył do barku. – Nie oddam mojej córki tylko dlatego, że jej mamusia potrzebuje facelii do łóżka.
– Nie gadaj głupstw. Nic znoszę, jak głupiejesz po pijanemu. Nie potrzebuję faceta do łóżka, już go mam. Mam Arthura i chce to zalegalizować. On też chce mieć żonę i życie rodzinne, i zasługuje na to, podobnie jak Judy. Jeżeli naprawdę ci na niej zależy, to będziesz współpracował, pójdziesz na ugodę i nie będziesz nam utrudniał życia. Miałeś dość sposobności, żeby nas zapytać, czy nie chcemy wrócić. Nawet palcem nie kiwnąłeś. A teraz, kiedy chcemy pójść własną drogą, usiłujesz nam przeszkodzić. Proszę, cię, Steve, pozwól nam odejść.
Randall nalał sobie kolejnego drinka.
– Usiłujesz mi powiedzieć, że Judy chce, żeby ten twój mądrala został jej ojcem?
– Sam ją zapytaj.
– Zapytam, nie ma obawy. I powiadasz, że już z nim baraszkujesz? Proszę, proszę.
Stał przy barku i wodząc bezwiednie palcem po obrzeżu szklanki, patrzył, jak Barbara wstaje i szuka swoich papierosów. Jego wzrok podążał za poruszeniami kobiecego ciała, które znał tak dobrze. Teraz oddawała to ciało innemu mężczyźnie.
Z niewyjaśnionych powodów – a może z wyjaśnionych… tak, chyba po prostu był pijany – zaczął się grzebać w ruinie ich małżeństwa, aż dotarł do momentu pęknięcia, od dawna ukrytego na dnie pamięci. Była to ich ostatnia wspólna podróż za granicę, noc w Paryżu, bardzo kiepska, bardzo późna noc. Położyli się do łóżka, dużego podwójnego łóżka w jakimś luksusowym paryskim hotelu – Plaża Athénée, George V, Bristol – nie pamiętał. Leżeli, a chłód i niechęć narastały między nimi, rozdzielały ich, każde udawało, że śpi. Grubo po północy z pokoju obok dobiegły ich przez cienką jak wafel ścianę stłumione głosy, męski i kobiecy. Nie rozróżniali słów, lecz po chwili zaskrzypiało łóżko i usłyszeli jęki kobiety i stękanie mężczyzny, nieprzerwane jęki, stękanie i skrzyp łóżka, gwałtowne odgłosy podniecenia i namiętności.
Kiedy tak leżał, nasłuchując, każdy z tych dźwięków zagłębiał się w nim jak sztylet. Krwawił z zazdrości i zawiści o tę stłumioną rozkosz, i krwawił gniewem zmieszanym z poczuciem winy z powodu ciała Barbary tuż obok w łóżku. Nie mógł na nią spojrzeć, lecz wiedział, że też nasłuchuje w ciemności. Nie było dla nich ucieczki. Dźwięki zza ściany szydziły z ich zimnych ciał, uwydatniały pustkę przeżytych razem lat. Randall nienawidził tej kobiety obok siebie, nienawidził tych dwojga za ścianą za to ich niekończące się spółkowanie i jedność, a nade wszystko nienawidził siebie, bo nie potrafił kochać swojej partnerki. Miał chęć wyskoczyć z łóżka, uciec od Barbary, od tego strasznego pokoju i urągliwych, zmysłowych odgłosów. Nie był w stanie zrobić niczego, mógł tylko czekać. I wraz z ostatnim jękiem i stęknięciem, ostatnim westchnieniem rozkoszy, za ścianą zapadła cisza spełnienia, jeszcze bardziej nieznośna.
Noc, która potem nastała, przyniosła mu najpierw słowa wiersza George'a Mereditha, które przejęły go chłodem:
I kiedy wielkie serce północy,
Z łez i pamięci zaczyna
Pić blady narkotyk ciszy i wybijać
Ciężką miarę snu, oni od stóp do głów
Bez ruchu patrzą na swe martwe czarne lata
W próżnym żalu nabazgrane na pustej ścianie.
Widzieć ich można jak rzeźbione wizerunki
Na grobie ich małżeństwa, rozdzielone mieczem,
I każde czeka na miecz, który przetnie wszystko.
Wiedział już, że w tej nieprzerwanej ciemności leżą na grobie swego małżeństwa. Zanim zapadł w zapomnienie snu, ogarnęło go poczucie pustki tego związku, niemożliwości dalszego wspólnego życia. Tej nocy zrozumiał, że nie ma przed nimi przyszłości. Już nigdy nie potrafiłby wniknąć w ciało Barbary i kochać naprawdę. Być może mógłby udawać. Być może umiałby imitować miłość. Lecz nie mógłby kochać się z Barbarą spontanicznie czy choćby jej zapragnąć. Ich związek był pozbawiony nadziei, i ona też musiała to rozumieć. Tej nocy, przed zaśnięciem, uzmysłowił sobie, że to się musi wkrótce skończyć – że musi opaść miecz, który przetnie wszystko – i modlił się, żeby to ona skończyła z tym pierwsza. Kilka miesięcy później Barbara wyprowadziła się z ich nowojorskiego mieszkania i razem z Judy przeniosła się do San Francisco.
Zamglonymi oczami przyglądał się jej, jak pali, chodząc po pokoju i unikając jego wzroku. Dostrzegał zarys ud pod sukienką i zerwał ją w myśli, odsłaniając znajome ciało. Próbował sobie wyobrazić, jakim sposobem takie nieelastyczne, nieustępliwe ciało mogło wzbudzić pożądanie w człowieku o imieniu Arthur, jak potrafiło wyzwolić w nim szał namiętności. Ale widocznie potrafiło. Dziwy, naprawdę dziwy.
Oderwał się od baru i ruszył ku Barbarze. Prowadziła go wzrokiem.
– Steve – zaczęła – błagam cię po raz ostatni, nie sprzeciwiaj się. Daj mi po prostu rozwód i nie rób problemów. Przecież ty mnie nie chcesz. Nawet nie będziesz rozważał takiej opcji. Dlaczego nie miałbyś mi dać wolności bez tego całego zamieszania, tak jak to robią cywilizowani ludzie? Po co walczyć? Tobie nie chodzi tylko o Judy, prawda? Przecież będziesz mógł ją widywać, jeśli tylko znajdziesz na to czas. Zapiszemy to w ugodzie. Więc co cię tak gnębi? Chodzi o to, że to już koniec? Że nie potrafisz się przyznać przed sobą do porażki? Tak, Steve?
Chodzi o Judy, o nic więcej. Nie bądź śmieszna, Barbaro. Po prosta nie chcę, żeby inny mężczyzna, obcy człowiek, wychowywał moją córkę. Taka jest moja decyzja, przynajmniej do ukończenia przez Judy dwudziestu jeden lat. Nie dam ci teraz rozwodu i tyle. – Zawahał się. – Może moglibyśmy… ty i ja… wymyślić jakiś sensowny wspólny układ…
– Nie, Steve. Ja już ciebie nie chcę. Chcę rozwodu.
– Ale go nie dostaniesz.
Chciał się odwrócić, lecz złapała go za ramię i zmusiła, by na nią patrzył.
– Dobrze! – wykrzyknęła drżącym głosem. – W takim razie będę musiała zrobić to, czego chciałam uniknąć. Zmuszasz mnie, żebym złożyła pozew do sądu.
– Złóż, spotkamy się na sali sądowej – odparł. – Będę walczył, a mam cholernie dobre argumenty. To ty ode mnie odeszłaś. Nie panowałaś nad wychowaniem naszej córki. To przy tobie zaczęła brać narkotyki i wyrzucili ją ze szkoły. Puszczałaś się z innym mężczyzną na oczach piętnastoletniej dziewczynki. Może to raczej ja podam do sądu ciebie?
Oczekiwał wybuchu, lecz ku jego zdumieniu Barbara przyglądała mu się spokojnie, z pewną siebie miną, a w jej oczach dostrzegł coś przerażająco podobnego do politowania.
– Przegrasz, Steve – powiedziała. – Nie będę się nawet musiała wysilać, żeby cię obwiniać. Nie zrobiłabym tego. Ale mój adwokat prześwietli cię, publicznie, w sądzie. Sędzia na pewno dostrzeże prawdę… twoje wyczyny wobec mnie, wobec naszej córki, twoją rolę ani to ojca, ani to męża. Twoje zachowanie w przeszłości i teraz, twoje rozregulowane życie, pijaństwo, romanse. Tę dziewczynę, którą masz w Nowym Jorku. Przegrasz, Steve, i możesz nawet stracić możliwość widywania się z Judy. Mam nadzieję, że twój upór i gniew nie popchną cię do tego. Wszyscy byśmy się w tym ubabrali, łącznie z Judy, byłby to istny horror, a w końcu i tak byś ją stracił, niezależnie od wyroku sądu.
Nienawidził jej w tym momencie nawet nie za to, co mówiła, lecz za tę pewność w głosie, za tę stanowczość i może także za jej prawość i słuszność słów.
– Szantażujesz mnie – stwierdził. – Ale dowiodę sądowi, że ten twój kochaś, ten Arthur jakiś tam, wykorzystał swoją zawodową pozycję i relację z Judy, żeby podstępem wkraść się do twojego życia, zagarnąć ciebie i naszą córkę. Żaden sędzia nie przyzna ci opieki.
– Przekonamy się. – Barbara rozłożyła bezradnie ręce, jakby nie mogła mu już pomóc. – Przemyśl to, Steve, ale jak już całkiem wytrzeźwiejesz. I daj mi znać przed naszym wyjazdem. Jeśli nie zmienisz zdania, jeśli będziesz chciał walczyć, to zaraz po powrocie uruchamiam procedurę rozwodową i idziemy do sądu. Będę się modliła, żeby tak się nie stało. I będę się też dzisiaj modliła… – Umilkła nagle. – Wyśpij się, Steve. Jutro znów może cię czekać ciężki dzień.
Prześliznęła się obok niego, by otworzyć drzwi, lecz on nie ruszył się z miejsca.
– Zaczęłaś coś mówić – rzucił wojowniczo. – Za co jeszcze zamierzasz się modlić? No, powiedz.
Barbara otworzyła drzwi i czekała. Odstawił szklankę i podszedł bliżej.
– Powiedz – powtórzył.
– Będę się modliła… oczywiście za twojego ojca. I za Judy, jak zawsze to robię. Ale przede wszystkim, Steve, pomodlę się… za ciebie.
Nienawidził tej wyniosłej, świętoszkowatej suki.
– Zachowaj swoje modły dla siebie – powiedział drżącym głosem. – Przydadzą ci się w sądzie.
Nie patrząc na nią, wyszedł na korytarz.
Rano obudził się z kacem i natychmiast zrozumiał, że zaspał.
Mył się, wycierał i ubierał ze świadomością, że przyczyną kaca nie jest picie ubiegłego wieczoru. Zazwyczaj wypijał o wiele więcej i budził się z trzeźwym umysłem. Nie, to był kac, który miał swoje źródło w duszy, osad wstydu z powodu zachowania wobec Barbary.
Obiektywnie patrząc, musiał przyznać, że jej prośba o rozwód na zasadzie ugody była całkiem sensowna. Potrafił jednak wytłumaczyć także własny opór. Nie ulegało kwestii, że gdy jego żona powtórnie wyjdzie za mąż, Randall utraci swe jedyne dziecko. Byłaby to dla niego strata niepowetowana, szczególnie że miał tak niewiele związków emocjonalnych z innymi ludźmi. Nie przedstawił Barbarze alternatywy, dostrzegał jednak możliwość kompromisu. Nie musiała wychodzić za tego Arthura, lecz po prostu żyć z nim tak jak do tej pory. Dlaczego nie, w końcu był dwudziesty wiek, a Judy nie musiałaby mieć nowego ojca, byłby nim wyłącznie Randall.
Och tak, zamierzał walczyć z Barbarą w sądzie, nie było dwóch zdań.
A jednak wstydził się niedojrzałego, dziecinnego, małostkowego zachowania. Obserwator z zewnątrz z pewnością uznałby go za sukinsyna, co było irytujące, ponieważ uważał, że nie jest aż tak zły. Gdzieś głęboko w środku był dobry, lepszy niż odsłaniał się ludziom, lepszy niż podczas ostatniej wizyty u ojca, podczas ostatniej nocy spędzonej z żoną i lepszy niż ujrzy go wkrótce poczciwy Jim McLoughlin z Raker Institute. Z drugiej strony wyścig szczurów przypominał wyścigi konne – oceniany był efekt, a nie uczucia, on zaś faulował i potrącał każdego, kto stanął mu drodze, od startu do mety.
W zwyczajnych międzyludzkich sytuacjach też sienie spisywał. W pracy radził sobie świetnie. Natomiast poza pracą, w kontaktach z ludźmi, na których mu zależało, bywał nieodpowiedzialny. Obiecał córce – cóż może być ważniejszego? – że zjedzą razem śniadanie. Zapomniał jednak, że w recepcji kazał nie przełączać żadnych telefonów, z wyjątkiem doktora Oppenheimera. Budzika też nie nastawił, no i zaspał.
Przed zamówieniem śniadania zadzwonił do Barbary, w nadziei, że Judy jeszcze tam jest. Niestety nikt nie odebrał i Randall siedział teraz sam, zgnębiony, nad jajkami na bekonie i kawą. Po chwili spostrzegł, że wraz z poranną gazetą chłopiec hotelowy przyniósł mu jakieś wiadomości.
Pierwsza informowała go o telefonie od panny Darlene Nicholson z Nowego Jorku. Była też wiadomość od niej z poprzedniej nocy. Po rozmowie z Barbarą nie miał nastroju na telefonowanie, a teraz z kolei był zbyt znękany, żeby oddzwonić. Obiecał sobie, że skontaktuje się z Darlene później. Następną wiadomość zostawił wuj Herman. Przyjechał do hotelu, tak jak się umówili, żeby zabrać go do szpitala, ale w recepcji nie chcieli go połączyć z pokojem Randalla. Stało się to przed trzema godzinami. Niech to szlag. Pocieszające było tylko to, że nie dzwonił w nocy doktor Oppenheimer.
Dokończył w pośpiechu śniadanie i zjechał windą do holu. Wiedział, że spotka Judy w szpitalu, ale na wszelki wypadek zostawił dla niej w recepcji wiadomość z przeprosinami i zaproszeniem… teraz już na lunch. Wyszedł w parne powietrze majowego poranka, skinął na taksówkę i po chwili jechał do szpitala.
Wbiegł po dwa stopnie naraz po frontowych schodach i wjechał windą na drugie piętro. Ku swemu przerażeniu przed drzwiami pokoju ojca zobaczył matkę, siostrę i wuja Hermana, skupionych wokół doktora Oppenheimera. Trochę dalej stali Ed Period Johnson i pastor Tom Carey pogrążeni w rozmowie. Randall ruszył w ich stronę, drżąc z trwogi. Skoro wszyscy się zgromadzili, musiało się coś stać.
Zbliżając się i widząc coraz wyraźniej ich twarze, wypatrywał im nich oznak rozpaczy bądź smutku. Bezskutecznie. Zdziwiło go to, podobnie jak nieobecność Barbary i Judy.
Dołączył do grupy bez przeprosin za spóźnienie i przerwał wywód lekarza pytaniem:
– Co z tatą? Co się dzieje?
Zaciśnięte usta doktora Oppenheimera ułożyły się w wymuszony uśmiech.
– Dobre wieści, Steve, najlepsze, na jakie mogliśmy liczyć. Twój ojciec odzyskał przytomność chyba przed szóstą rano. Kardiogram wskazuje na zdecydowaną poprawę. Ciśnienie krwi jest bliskie normy. Lewą stronę ciała ma wciąż częściowo sparaliżowaną i mówi z pewnym trudem, ale ogólnie biorąc, to niesamowity powrót. Jeżeli nie wynikną jakieś komplikacje, od dzisiaj jego stan powinien się zacząć poprawiać.
– Och, dzięki Bogu – powiedział Randall. Poczuł słabość, jakby go właśnie uwolniono z więzów. Nachylił się do matki i pocałował ją w policzek, potem pocałował płaczącą znów Clare i uśmiechnął się do wuja Hermana. Na koniec odwrócił się ponownie do Oppenheimera i uścisnął mu dłoń. – To wspaniałe, prawdziwy cud – dodał. – Jesteśmy panu wszyscy ogromnie wdzięczni, doktorze.
Lekarz skłonił się lekko.
– Dziękuję, Steve, ale całą zasługę trzeba przypisać ojcu. Tłumaczyłem właśnie twojej matce, że jego powrót do zdrowia będzie zależeć głównie od niego samego. Medycyna działa tylko do pewnego momentu. Kiedy wypiszemy go ze szpitala… za dwa, trzy, może cztery tygodnie… otrzyma program ćwiczeń fizjoterapeutycznych, które można wykonywać w domu. Jeżeli będzie współpracował, rehabilitacja może przynieść zdumiewającą poprawę. Naszym celem jest przywrócenie mu sprawności i samodzielności w działaniu. Powiedziałem już Sarah, że zasadniczym czynnikiem będzie tu stan ducha ojca, jego wola i pragnienie życia.
– Tego mu nigdy nie brakowało – odparł Randalł.
– To prawda – zgodził się Oppenheimer – lecz pamiętaj, że przedtem nie miał udaru. Psychiczne nastawienie może się bardzo zmienić, a jego przyszłość zależy właśnie od tego, czy pozostanie takie samo.
– Jezus na krzyżu też czuł się opuszczony – wtrąciła cichym głosem Sarah Randall. – Umarł, a jednak powstał z grobu, żeby zbawić nas wszystkich.
– Z bożą pomocą – pisnął wuj Herman. Sarah Randall spojrzała na brata.
– Nathanowi Bóg też pomoże, Hermanie. Zasłużył sobie na to. Zakłopotany tą nabożną paplaniną, Randall odsunął się od matki i stanął przy doktorze.
– Chciałbym zobaczyć tatę. Czy mogę teraz? – zapytał.
– No cóż, właściwie powinien jak najwięcej wypoczywać – odparł Oppenheimer – ale jeżeli pobędziesz tam minutkę, nie więcej, to wejdź. Być może wieczorem będziesz mógł z nim spędzić więcej czasu.
Randall otworzył drzwi szpitalnego pokoju i wszedł do środka.
Przezroczysty namiot tlenowy był otwarty, lecz pielęgniarka poprawiająca koc zasłaniała pacjenta. Usłyszawszy Randalla, odsunęła się na bok.
– Chcę go tylko zobaczyć – powiedział półgłosem. – Czy on śpi?
– Zdrzemnął się, ale świetnie mu idzie. Jesteśmy z niego bardzo dumni.
Randall podszedł do łóżka. Głowa starca spoczywała na poduszce, trupio wychudzona, lecz widok nie był już taki szokujący jak poprzedniego dnia. Ojciec miał zamknięte oczy. Jego policzki nabrały rumieńców. Pochrapywał miarowo.
– Wygląda o wiele lepiej niż wczoraj – szepnął Randall przez ramię.
– Znacznie lepiej – zgodziła się pielęgniarka.
Kiedy odwrócił się znów do ojca, ujrzał zaskoczony, że starzec wpatruje się w niego tępym spojrzeniem.
– Witaj tato – rzekł Randall. – To ja, Steve. Poprawiło ci się. Wyjdziesz z tego.
W oczach starca mignął błysk rozpoznania i zadrżały mu usta. Randall pochylił się nad nim szybko i pocałował w czoło. Oczy pastora zamknęły się i otworzyły, jakby na znak potwierdzenia.
– Wracasz do nas, tato – ciągnął Randall. – Modliliśmy się za ciebie i nasze modlitwy zostały wysłuchane. Nadal będę się za ciebie modlił i…
Randall zawiesił głos, zobaczył bowiem, że kącik ust ojca unosi się nieznacznie i nie był pewien, czy ten cień uśmiechu oznacza akceptację, czy raczej wątpliwość, co do zdolności modlenia się syna. Uznał, że ojciec potrafi go przejrzeć na wylot, jak zwykle, od zawsze, i docenia jego szczerą troskę, lecz wątpi w nagły przypływ pobożności.
Uśmiech, tajemniczy jak ten na twarzy Mony Lizy, zniknął po chwili, a jego powód i znaczenie pozostały nieznane. Randall chciał zapytać ojca o wyjaśnienie, lecz pokryte siatką żyłek powieki zamknęły się i znów rozległo się chrapanie.
Randall w milczeniu odszedł od łóżka i wrócił na korytarz. Doktor udał się już na obchód, a pozostali skupili się w ciasnym kręgu obok poczekalni, rozmawiając z ożywieniem.
Randall zapytał Clare o żonę i córkę. Okazało się, że przyszły dość wcześnie, usłyszały dobre wieści, posiedziały chwilę u ojca i pół godziny temu opuściły szpital.
Matka zaprosiła go na lunch do domu, odparł jednak, że jest już umówiony z Judy i zjawi się na pewno na domowym obiedzie przed kolejną wieczorną wizytą w szpitalu.
W tej sytuacji Sarah Randall postanowiła zostać przy mężu trochę dłużej, razem z wujem Hermanem. Clare musiała iść do pracy, zapewniła jednak matkę, że wróci wcześniej, żeby jej pomóc przy obiedzie.
– Może kogoś gdzie podwieźć? – zapytała Clare.
Ed Johnson uznał, że powinien wrócić do redakcji. Chociaż najstarszy syn stopniowo przejmował od niego trudy prowadzenia gazety, Ed wolał jednak być na miejscu i nadzorować pracę. Siedziba redakcji była bardzo blisko, nie potrzebował więc podwiezienia. Tom Carey również musiał wracać do swojej parafii. Miał umówione spotkania, górę korespondencji do nadrobienia i musiał jeszcze napisać kazanie.
– Dzięki, Clare, ale chyba pójdę piechotą-odpowiedział. – Chętnie zażyję trochę ruchu i świeżego powietrza. – A ty, Steve? – spojrzał na Randalla. – Nie przeszedłbyś się kawałek? Jak pamiętasz, kościół jest tylko kilka ulic od twojego hotelu.
Randall spojrzał na zegarek. Do pory lunchu z Judy miał jeszcze trzy kwadranse, jeżeli oczywiście dostała jego wiadomość.
– Dobrze – odparł. – Przyłączam się do Anonimowych Piechurów.
Trzej mężczyźni maszerowali przez dziesięć minut i był to przyjemny spacer. Duchota zelżała, powietrze było czyste i świeciło wczesnopopołudniowe słońce. Wysokie wiązy i sędziwe dęby puszczały pąki lub już okryły się zielenią w różnych odcieniach, dzieci jeździły na rowerkach, psy rzucały się w pogoń za kotami, a jakaś gruba kobieta wieszała pranie i trzymając w ustach klamerki, pomachała do Johnsona i Careya.
W odróżnieniu od ciemnych kamiennych wąwozów środkowego Manhattanu, miasteczko w Wisconsin wydało się Randallowi elizejskim rajem. Lecz widział je w ten sposób oczami duszy, trawiony nostalgią. To, co podpowiadał umysł, było bardziej wiarygodne, bardziej krytyczne. Przypomniało Randallowi, że zaszedł już za daleko, widział zbyt wiele i przeżył zbyt wiele, by móc na powrót przywyknąć do monotonii i ograniczeń prowincjonalnej społeczności. Potrafił przetrwać w sytuacjach ekstremalnych, ale nie tutaj. Mógł znaleźć przestrzeń do działania dla swej niespokojnej duszy w Nowym Jorku, wśród przytłaczających tłumów. Mógł też wycofać się i osiąść samotnie lub z kimś jeszcze w jakimś górzystym zakątku Francji, gdzie jego twórcza wyobraźnia szybowałaby swobodnie, może się to stać rzeczywistością za pięć lat, gdy Towery i Gosmos wręczą mu czek na dwa miliony.
Idąc krok w krok z Edem i Tomem, wsłuchiwał się w ożywiony monolog Johnsona, który wspominał początki swej bliskiej zażyłości z wielebnym Nathanem Randallem, najlepsze chwile ich przyjaźni i wspólne sławetne wyprawy wędkarskie nad jeziora.
Ed rozprawiał właśnie o twórczym podejściu Nathana do czynienia dobra.
– Większość ludzi chce spełniać dobre uczynki, ale zazwyczaj grzęzną gdzieś po drodze – mówił. – Ale nie tata Steve'a, mowy nie ma. Nasz wspaniały pastor był zawsze pod tym względem wyjątkowy. Kiedy mu przyszedł do głowy pomysł na jakiś dobry czyn, choćby nie wiem jak dziwny lub niezwykły, to Bóg mi świadkiem, brał się do roboty i zawsze znalazł sposób, żeby doprowadzić sprawę do końca. Nathan należy do tych duchownych, którzy swoje nauki wprowadzają w czyn.
– O tak, to cały Nathan – przytaknął Carey.
– Pewnego razu na przykład postanowił konkurować ze mną na polu wydawniczym. Pamiętasz to, Steve? Ten jego tygodnik… jak on się, u diabła, nazywał… zaraz, zaraz…
– „Dobra Nowina na Ziemi" – podpowiedział Randall.
– Masz rację, synu, „Dobra Nowina na Ziemi", tak nazwał tę swoją gazetę, zgodnie z oryginalnym znaczeniem słowa gospel, które pochodzi od anglosaskiego godspel, czyli właśnie „dobra nowina". To było piękne, po prostu piękne. I wymagało odwagi, a tej Nathanowi nigdy nie brakowało. Pamiętasz tę gazetę ojca, Steve?
– Oczywiście.
Szli dalej w ciepłe popołudnie, a Ed Period Johnson zwrócił się teraz do Toma Careya.
– To prawdziwa historia, Tom. Steve może zaświadczyć. Więcej mówi o moim przyjacielu Nathanie niż jakakolwiek inna. To było ładne parę lat temu. Słuchaliśmy któregoś dnia radia, nadawali taki cykl o mało znanych duchownych, którzy dokonali niezwykłych rzeczy wśród świeckich. W tej akurat audycji mówili o życiu doktora Charlesa Monroego Sheldona z Centralnego Kościoła Kongregacjonalnego w Topece w stanie Kansas. Słyszałeś kiedyś o nim, Tom?
– Możliwe, nazwisko wydaje się znajome.
– Nie zdziwiłbym się, gdybyś nie słyszał – ciągnął Ed – bo Nathan i ja też słyszeliśmy wówczas o nim po raz pierwszy. Ale ten Sheldon istniał naprawdę, znajdziesz coś o nim w bibliotece, jeśli mi nie wierzysz. Przyjechał do Kansas z Nowego Jorku, żeby założyć kościół w Topece. Około roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego, miał wtedy może trzydzieści trzy lata. Zaczął się niepokoić niską frekwencją na niedzielnych wieczornych nabożeństwach. I wpadł na pewien pomysł. Zamiast wygłaszać kazania, napisał opowieść w dwunastu rozdziałach, z których każdy kończył się w najciekawszym momencie, i co tydzień odczytywał wiernym jeden odcinek podczas mszy. Pomysł wypalił nadspodziewanie dobrze.
– Bardzo zmyślne – rzekł Carey. – O czym mówiła ta opowieść?
– O młodym księdzu, przejętym stanem świata i ludzkim postępowaniem. Ksiądz prosi swoich wiernych o przyrzeczenie, że przez rok będą się zachowywać w stosunkach z innymi tak, jak zachowywałby się Jezus. Cykl okazał się sukcesem i doktor Sheldon opublikował go w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym szóstym w formie książkowej. Zatytułował tę książkę In His Steps, Jego śladem. Według niektórych szacunków sprzedano trzydzieści milionów egzemplarzy, wliczając w to przekłady na czterdzieści piąć języków. Największy bestseller w historii poza Biblią i dziełami Szekspira.
– Fantastyczne – powiedział Carey.
– Pewnie, że tak. Ale jeszcze bardziej fantastyczne jest to, że trzy lata po ukazaniu się książki przyszedł do Sheldona wydawca „Topeka Capital", dziennika o piętnastotysięcznym nakładzie, i zadał mu pytanie: „Czy chciałby ksiądz przez tydzień redagować moją gazetę w taki sposób, jak robiłby to Jezus?". Sheldon przyjął wyzwanie. Chciał udowodnić, że gazeta może być rzetelna i uczciwa, przekazywać dobre wiadomości zamiast tanich sensacji i mimo to przynosić dochód. Zajął więc na tydzień miejsce sekretarza redakcji, jako przedstawiciel Jezusa Chrystusa.
Randall pokręcił głową.
– Zawsze uważałem, że to samo w sobie było sensacją,
– Nie do końca – odparł Johnson. – Pomysł karkołomny, ale w imię wyższego dobra.
– I co się wydarzyło? – spytał Carey.
– No, oczywiście Sheldon zdawał sobie sprawę z trudności obiektywnych. W czasach Jezusa nie było samochodów, pociągów, telefonów, prasy mechanicznej, elektryczności, gazet ani drukowanych książek. Jezusowi nie był znany chrześcijański kościół ani szkółka niedzielna, pokój społeczny ani demokracja. Sheldon wiedział jednak, że było coś, co nie zmieniło się nigdy. Zdał sobie sprawę, jak to wyłożył, że świat, jaki znał i rozumiał Chrystus, był dokładnie taki sam w swej małości i nikczemnym lekceważeniu dobra jak świat dzisiejszy. Jako redaktor i reprezentant Jezusa Chrystusa Sheldon ustanowił więc nowe zasady. Skandale, występki i przestępstwa zostaną wyeliminowane. Komentarze i informacje będą podpisywane. I po raz pierwszy artykuły na temat dobra i prawości trafią na pierwszą stronę. To tylko na początek. Doktor Sheldon obwieścił również, że gazeta nie będzie zamieszczała reklam papierosów, alkoholu i niemoralnych rozrywek. Co więcej, dziennikarzom nie wolno było palić, pić alkoholu i przeklinać w redakcji. Pytałeś, co się wydarzyło, Tom? Otóż pod koniec tego tygodniowego eksperymentu Sheldona nakład „Topeka Capital" skoczył z piętnastu do trzystu sześćdziesięciu siedmiu tysięcy egzemplarzy dziennie. Sheldon udowodnił, że na dobrych wiadomościach można zarabiać nawet więcej niż na złych.
Randall położył dłoń na ramieniu Johnsona i zwrócił się do Toma Careya.
– To nie jest cała prawda, Tom. W świecie prasowym eksperyment został uznany za fiasko. Wydawcy stwierdzili, że gazeta stała się wodnista, nudna i nazbyt kaznodziejska, a skok nakładu był chwilowy, spowodowany posmakiem nowości i reklamą. Poza tym dla zwiększenia sprzedaży wypuszczono także równoległe wydania w Chicago i Nowym Jorku. Gdyby Sheldon działał w ten sposób jeszcze przez kilka tygodni, położyłby gazetę.
– To czysta spekulacja – rzekł dobrodusznie Johnson. – Faktem jest, że to się udało, nieważne z jakich powodów. Czytelnicy nie sprzeciwili się przesunięciu akcentów z niemoralności na moralność. I tu wracamy do sedna historii, czyli do Nathana Randalla. Kiedy nasz pastor usłyszał o eksperymencie Sheldona, postanowił przeprowadzić podobny.
– Naprawdę? – zdziwił się Carey. – Pierwszy raz o tym słyszę.
– Ty byłeś jeszcze wtedy w Kalifornii czy gdzieś tam – odparł Johnson. – Nathan nosił się z tym pomysłem przez długi czas i w końcu, choć nie narzekał na brak zajęć, zaczął wydawać tygodnik pod tytułem „Dobra Nowina na Ziemi". Ogłosił, że będzie redagował gazetę tak, jak robiłby to Jezus Chrystus. Nathan wystartował… używając mojej drukarni i przy pomocy moich pracowników. Adresował gazetę najpierw do rodziców dzieci uczęszczających do szkółki niedzielnej, a potem do szerszej publiczności. I doszedł do nakładu, niech sobie przypomnę, chyba czterdziestu tysięcy egzemplarzy tygodniowo. Dostawał listy od czytelników z innych stanów, z Kalifornii, Vermontu, a nawet kilka z Włoch i Japonii. Była to wielka sprawa i stałaby się jeszcze większa, tylko że Nathanowi po prostu zabrakło czasu i sił na odgrywanie Jezusa redaktora i wypełnianie jednocześnie obowiązków duszpasterskich.
Przystanęli na rogu ulicy.
– Tutaj was opuszczę – oznajmił Ed Period Johnson. – W każdym razie, Steve – zwrócił się do Randalla – kiedy myślę o sprawach, którym twój ojciec poświęcał się przez całe życie, zawsze przypominam sobie o „Dobrej Nowinie na Ziemi" i jej wielkim sukcesie. Nathan mógłby odnosić sukcesy w każdej dziedzinie, a dziś najlepszą wiadomością na świecie jest ta, że zostanie z nami jeszcze przez długi czas, Bogu dzięki, a my, wszyscy mieszkańcy Oak City, tylko na tym skorzystamy. – Johnson uścisnął dłoń Randalla. – To wspaniale, że znów jesteś w domu, Steve. Do zobaczenia wieczorem w szpitalu… i z tobą też, Tom.
Johnson ruszył zamaszystym krokiem, kierując się w boczną ulicę, przy której stał czerwony, ceglany budynek redakcji. Randall i Carey poszli w milczeniu dalej, w stronę centrum miasta i hotelu Oak Ritz. Po chwili Tom przemówił.
– Wspaniała ta historia Eda o twoim ojcu, prawda Steve?
– Kompletny pic na wodę – odrzekł Randall bez cienia zgryźliwości.
– Jak to? – Carey był zdezorientowany. – Chcesz powiedzieć, że Johnson zmyślił to wszystko? Tę „Dobrą Nowinę na Ziemi" i całą resztę?
– Nie, nie zmyślił tego – odpowiedział cierpliwie Randall. – Ojciec faktycznie wydawał tę cholerną gazetę. Ale nazywanie tego przedsięwzięcia wielkim sukcesem to duby smalone, jak to mawiają w Oak City. To prawda, że nakład doszedł do czterdziestu tysięcy, tylko trzeba dodać, że ojciec rozdawał swoją gazetę za darmo. Nie sądzę, żeby zebrała się choć setka ludzi, którzy kupili ten śmieszny tygodnik za pieniądze. I nikt nie zamieszczał w nim reklam. Było kilku chętnych, ale ojciec odprawił ich z kwitkiem, bo Chrystus jego zdaniem nie przyjąłby takich ogłoszeń. Nikt nie chciał czytać wyłącznie dobrych wiadomości ani wtedy, ani dzisiaj, ponieważ prawdziwy świat nie jest taki. Gazeta ojca pełna była opisów ludzi, którzy kochają bliźnich, łożą na cele dobroczynne, a ich modlitwy zostają wysłuchane. Ciężkostrawna mdła papka. Diabła tam, nawet sam Chrystus w Galilei nie redagowałby gazety w taki sposób. Żaden z jego uczniów czy ewangelistów również. Przecież ci żydowscy i chrześcijańscy autorzy pisali o cudzołożnicach, przemocy w świątyniach, biczowaniu i ukrzyżowaniu, o życiu, a nie tylko o jego dobrych stronach. „Dobra Nowina na Ziemi" okazała się kiepską nowinką i padła po pięciu czy sześciu wydaniach. Nie dlatego, że ojciec był taki zapracowany, jak to idealizuje Ed, lecz dlatego, że prowadziła rodzinę do ruiny. Ojciec przepuścił na to przedsięwzięcie wszystkie domowe oszczędności.
Carey zrobił zmartwioną minę.
– Czy te pieniądze… Czy to były jego własne pieniądze? – zapytał.
– Nie – odparł Randall. – Moje.
– Rozumiem.
Radali zerknął na przyjaciela spod oka.
– Nie zrozum mnie źle, Tom, ja nie mam mu za złe samego pomysłu. Po prostu znalazłem się w takim momencie mojego życia, że mam już dość produkowania bajeczek i przedstawiania ich jako prawdy. Mam dość kłamstw, półprawd i wyolbrzymiania. Zajmowałem się tym zawodowo przez połowę życia. A teraz, zupełnie jak nawrócony alfons, który stał się purytaninem, coraz bardziej cenię sobie wierność faktom, skrajną prawdomówność. Oszustwa i oszuści napawają mnie obrzydzeniem. Żeby się na tym poznać, trzeba mieć doświadczenie, a ja je mam, bo zajmowałem się tym przez lata. Teraz próbuję zrzucić skórę oszusta.
– Czy ty czasami nie jesteś zbyt surowy dla siebie, Steve?
– Nie. I dla ojca też nie. Szanuję tatę, naprawdę go szanuję. Nie ma w nim choćby krztyny zła. Jest najprzyzwoitszym z ludzi, kimś, kim ja nie potrafiłem się stać. Ale jednocześnie jest najbardziej niepraktyczną i nieżyciową istotą, jaką znam. Przebywa stale w owym szczególnym stanie zwanym euforią, odpowiadając jedynie przed jakimś wielkim… wybacz mi, Tom… wielkim worem magmy gdzieś wysoko w niebie, a zaniedbując wiele ze swych zobowiązań wobec istot ziemskich.
– Wybaczam ci – rzekł z uśmiechem Carey – ale…
– Zaczekaj. Nie opowiadaj mi, że wielebny Nathan Randall zdobył coś, czego my nie mamy… że posiadł tajemnicę szczęścia i spokoju ducha, a cała reszta ludzi wciąż tkwi w pożałowania godnej mizerii. Oczywiście w pewnym sensie to prawda. Ojciec był zawsze zadowolony z życia, a na przykład jego syn nie. Ale dlaczego tak się dzieje? Dlatego że tata ma swoją wiarę, niekwestionowane zaufanie i wiarę… w co…? w niewidocznego Boskiego Autora Dobrej Nowiny, Przebaczenia i Szczęśliwych Zakończeń? Ja nie potrafię grać w tę samooszukańczą grę. Mnie, mówiąc metaforycznie, w bardzo młodym wieku chwycił za kołnierz Henry Louis Mencken, ten prześmiewca szydzący z wszelkich mitów. I zaszczepił mi swoją skróconą wersję dekalogu. „Wierzę, że lepiej jest mówić prawdę, niż kłamać. Wierzę, że lepiej jest być wolnym niż niewolnikiem. I wierzę, że lepiej jest wiedzieć, niż być ignorantem". Od tamtej pory wierzyłem tylko w to, co sam zobaczyłem, albo w to, czego istnienie potrafili udowodnić inni. To moje kredo i powiem ci, że jest ono beznadziejne. Ale w tej chwili nie potrafię zmienić mojej postawy. Zakleszczyłem się w niej. I powiem ci coś jeszcze, Tom… wcale się z tym nie kryję… zazdroszczę mojemu ojcu. Ślepa wiara to o wiele lepsze rozwiązanie.
Spojrzał na Careya, chcąc sprawdzić jego reakcję, pastor jednak wpatrywał się przed siebie, marszcząc w zamyśleniu brwi. Maszerowali dalej.
Randall był ciekaw niewypowiedzianych myśli przyjaciela. Chociaż przez wiele lat po studiach kroczyli odmiennymi ścieżkami i niewiele mieli ze sobą wspólnego, nigdy nie utracił swej sympatii dla Careya. W szkole średniej byli w jednej drużynie i przez pewien czas dzielili pokój w akademiku na Uniwersytecie Wisconsin. Potem Randall przeniósł się do Nowego Jorku, a Tom Carey poczuł powołanie i wstąpił do Seminarium Teologicznego Fullera w Kalifornii. Po trzech latach uzyskał tytuł bakałarza teologii. Później kształcił się w dalszym ciągu, ożenił się z pewną miłą brunetką z Oak City, z którą Randall bawił się na balu maturalnym, i w końcu został pastorem w małym kościółku w południowym Illinois.
Ponieważ Carey często odwiedzał w Oak City swą owdowiałą matkę i innych krewnych, utrzymywał bliskie więzi z rodziną Randallów, a szczególnie z Nathanem, którego uwielbiał. Pastor Randall odwzajemniał to uczucie. Przed trzema laty, w odpowiedzi na rosnące wymagania rozwijającej się parafii starszego z pastorów, któremu z wiekiem ubywało energii, wielebny Randall wezwał do siebie młodego Careya i zaproponował mu stanowisko asystenta w swoim kościele, z pensją wyższą niż otrzymywał w Illinois. Tom miał przejąć część rutynowych obowiązków starszego kolegi, a także rozwinąć na szerszą skalę działalność społeczną parafii. Poza tym pastor Randall obiecał pastorowi Careyowi, że zostanie jego następcą.
Carey natychmiast przystał na tę propozycję i wrócił do rodzinnego miasteczka wraz z żoną i szóstką dzieci. Teraz miał zastąpić wielebnego Randalla na jego stanowisku. Wydawał się niemal zbyt młody na duszpasterza i szefa parafii. Szczupły, ale dobrze zbudowany, z krótko ściętymi włosami, perkatym nosem i jasną karnacją wyglądał jak chodząca reklama amerykańskiego skautingu. Był stateczny, prostolinijny, poważny, oczytany, inteligentny i uważny w kontaktach z ludźmi. Nie głosił kazań z Panem Bogiem za pazuchą, co najwyżej z wielebnym Randallem za pazuchą, ale nie z Bogiem. Nie znosił grożenia ogniem piekielnym i wolał raczej czegoś nie dopowiedzieć niż przesadzić.
– Wspomniałeś wiarę swojego ojca, Steve – odezwał się pastor niegłośno i z wahaniem. – Powiedziałeś, że zazdrościsz mu tej niezachwianej pewności. Właśnie się zastanawiam… właściwie dyskutuję sam ze sobą, czy powinienem z tobą o tym rozmawiać… -Zwilżył językiem suche wargi. -Ale stwierdziłeś, że prawda jest teraz dla ciebie najważniejsza, więc… może nie będziesz miał nic przeciwko temu, żeby ją poznać. Randall zwolnił kroku, zaintrygowany.
– Czego ta prawda miałaby dotyczyć, Tom? – zapytał.
– Tej ślepej wiary twojego ojca. Wiesz, jak blisko byłem z nim związany w ostatnich latach. No więc uczciwie powiedziawszy, dostrzegłem stopniową przemianę w jego podejściu. Mogłeś tego nie zauważyć podczas swojej ostatniej wizyty, ale to się już wtedy zaczynało. Twój ojciec oczywiście nie utracił wiary, to by było nie do pomyślenia. Powiedziałbym raczej, że w ostatnich latach rozwój wypadków na świecie i postępowanie ludzi do pewnego stopnia, bardzo nieznacznie, wstrząsnęły podstawami jego wiary. Czegoś takiego Randall zupełnie się nie spodziewał.
– Wiary w co? – zapytał, nie potrafiąc ukryć zmieszania. – Przecież nie w Boga i Syna Bożego? Więc w co?
– Trudno tu o konkret, Steve. Ująłbym to tak… nie tyle wiarę w Pana, co w dosłowną kanoniczną prawdę Nowego Testamentu, w dogmaty Kościoła, w znaczenie posługi Chrystusa na ziemi dla dzisiejszych problemów, w możliwość zastosowania niektórych Jego nakazów w naszych przesyconych nauką i zmieniających się gwałtownie czasach.
– Tom, czy chcesz powiedzieć, że mój ojciec utracił wiarę w Słowo Boże? A w każdym razie część tej wiary?
– Takie podejrzenie ostatnio we mnie zakiełkowało. Randall był wstrząśnięty.
– Jeśli to prawda, to coś strasznego, absolutny koszmar. To by znaczyło, że w mniemaniu ojca jego życie straciło sens, zmieniło się w popiół.
– Niekoniecznie musiał posunąć się aż tak daleko, Steve. Kto wie, może w ogóle nie dostrzegał ani nie rozumiał swojego wewnętrznego niepokoju. Wyłożę to prosto. Nathan próbował za pomocą tradycyjnej mądrości rozwiązywać nowe problemy, które tak licznie występują w tym mikrokosmosie, jakim jest Oak City. Ta metoda nie tylko nie skutkowała, lecz coraz więcej osób pozostawało głuchych na jego przesłanie. Sądzę, że w ostatnich latach czuł się zdezorientowany, trochę przegrany, a na koniec zniechęcony i poirytowany. Doktor Oppenheimer, choć wydaje się czasem tak konkretny i przyziemny, chyba trochę to rozumie.
Wczoraj w południe, gdy twój ojciec został przyjęty do szpitala, doktor miał chwilę przerwy i wypiliśmy razem kawę. Byliśmy tylko my dwaj. Oppenheimer powiedział coś takiego: „Udar, tak samo jak zawał, nie jest wcale skutkiem przepracowania. Jest skutkiem frustracji". Czy muszę jeszcze coś dodawać? Randall pokręcił głową.
– Nie, to mi mówi bardzo wiele. Ale martwi mnie. Jak w takim razie, bez tej dożywotniej gwarancji, tej niezniszczalnej podpory, jaką była dla niego dogmatyczna wiara, ojciec w ogóle może stanąć znów na nogi?
– Możliwe, że powrót do zdrowia umocni w nim wiarę. Powtórzę, fundament wiary wciąż w nim jest, i to bardzo mocny. Tyle że pojawiło się na nim kilka pęknięć.
Randall dostrzegł już w głębi ulicy budynek hotelu. Wyjął fajkę, nabił ją i zapalił.
– A jak z tobą, Tom? – zapytał. – Nie widać żadnych pęknięć?
– Z pewnością nie w mojej wierze w Najwyższą Istotę ani w Syna Bożego. Ale jest inna rzecz. – Pastor potarł gładki podbródek i starannie dobierając słowa, mówił dalej: – Martwią mnie przedstawiciele, posłańcy Zbawiciela na ziemi, którzy przejęli i rozpowszechnili idee materialistyczne. Jak można ustanowić Królestwo Niebieskie na ziemi, skoro strażnicy tego królestwa czczą bogactwo, sukces i władzę? Równie zniechęcające jest to, że nasi duchowni nie potrafili zinterpretować na nowo, zmodernizować, wiary zrodzonej w starożytności, uczynić ją użyteczną dzisiaj. Za mało mają wiedzy o przewrocie, jaki dokonał się w społeczeństwie, o świecie błyskawicznej komunikacji, balansującym na bombie wodorowej, świecie, który posyła ludzi aż do gwiazd. W tym nowym świecie, w którym kosmos ogląda się w telewizji, a śmierć jest biologicznym pewnikiem, bardzo trudno jest zachować wiarę w jakieś amorficzne niebo. Zbyt wielu dojrzałych ludzi… ty jesteś jednym z nich… dobrze zna dzisiejszą rzeczywistość, żeby zaakceptować kredo, które wymaga wiary w Mesjasza, w cuda i życie pozagrobowe. Większość młodych zaś jest zbyt niezależna, zbyt wiele wie i za bardzo wątpi, żeby z szacunkiem traktować religię, która wydaje im się pełna mitów i anachronizmów, zwyczajnym mamieniem. Ci spośród nich, którzy pragną czegoś nadprzyrodzonego, znajdują daleko więcej cudowności w astrologii, czarnoksięstwie i filozofiach Dalekiego Wschodu. Idealistyczni marzyciele wolą oszukiwać się prawdziwymi narkotykami i odrzucają materializm miejskiego społeczeństwa na rzecz hipisowskich komun.
– Ależ Tom – rzekł Randall – przecież w ostatnich latach nastąpiło wręcz odrodzenie zainteresowania religią wśród młodych. Tysiące różnych Dzieci Jezusa i Ludzi Jezusa zwróciło się ku starej, znajomej postaci Ojca, ku Jego idei miłości i braterstwa. Te ich wszystkie opery rockowe, musicale, piosenki, książki, czasopisma, nalepki chwalą Chrystusa. Czy to nie jest obiecujące?
– Odrobinę – odparł Carey z nikłym uśmiechem. – Odrobinę, ale nie za bardzo. Ja raczej nie liczę na takie odrodzenie wiary. Ci młodzi ludzie, w każdym razie część z nich, po prostu wybrali się w kolejną podróż, kolejny odjazd. Obawiam się, że na krótko, ponieważ jest to podróż w przeszłość, poszukiwanie pokoju ducha w nostalgii za dawnymi czasami. Zamiast tego powinni tę dawność przemodelować, unowocześnić i przenieść z przeszłości w teraźniejszość. Ich podróż nie ma nic wspólnego z trwałą wiarą. Ich Chrystus jest bitelsem, jest Che Guevara… i w końcu po prostu wyjdzie z mody. Nie, Steve, potrzeba nam bardziej trwałego Chrystusa i lepszego Kościoła. Na dłuższą metę może się utrzymać, wzrastać i mieć głębsze znaczenie tylko taki rodzaj odrodzenia wiary, który będzie związany z istniejącym już Kościołem.
– A dlaczego nie jest? – indagował Randall.
– Ponieważ dzisiejszy Kościół nie odnosi się do problemów ludzi, w gruncie rzeczy do problemów większości ludzi. Kościół zwyczajnie nie dotrzymuje kroku, dociera do zbyt małej liczby istot ludzkich i zbyt mało ich przy sobie zatrzymuje. Chrześcijański Kościół jest sztywny i powolny w rozpoznawaniu bieżących problemów świata i nie mierzy się z nimi. Głęboko mnie to rozczarowuje i muszę wyznać swój grzech: spostrzegłem, że zaczynam wątpić, czy sprzedaję ludziom to, co powinienem.
– A czy widzisz w tym wszystkim jednak jakąś nadzieję, Tom?
– Jedną małą iskierkę nadziei. Ale może już być za późno. Przypuszczam, że jedyna nadzieja na przetrwanie zorganizowanego chrześcijaństwa leży w rozwoju reformatorskiego, radykalnego ruchu… zwanego również podziemnym… który działa już na całym świecie. Przyszłość religii może zależeć od tego, czy do władzy dojdą tacy duchowni jak pastor Maertin de Vroome, protestancki rewolucjonista z Amsterdamu, który…
– Tak, tak, słyszałem o nim.
– Księża tacy jak de Vroome nie tkwią w okowach przeszłości.
On wierzy, że Słowo należy na nowo odczytać, przetrawić, ożywić i sprzedać. Uważa, że powinniśmy zaniechać podkreślania tego, że Chrystus był nie tylko rzeczywistą osobą, lecz także Synem Boga, Mesjaszem. Wierzy, że taki Jezus, podobnie jak przesądy dotyczące cudów i wniebowstąpienia, wydarzeń bezpośrednio po zmartwychwstaniu, szkodzą skuteczności Nowego Testamentu i ograniczają Kościół w jego działalności. De Vroome twierdzi, że tak naprawdę w Ewangelii istotna jest tylko podstawowa mądrość Chrystusa. Niezależnie od tego, czy był Synem Boga, czy człowieka, czy też jedynie mitem, to przesłanie, które głosił czy też które mu przypisano, należy wyrwać z kontekstu pierwszego stulecia, ożywić nowym duchem i za pomocą dwudziestowiecznej terminologii szerzyć we współczesnej epoce., – Ale czy to jest w ogóle możliwe? – zastanawiał się Randall.
– Nie jestem pewien – przyznał Carey – ale de Vroome uważa, że da się to zrobić. Myślę, że solidaryzuje się z Dietrichem Bonhoefferem, który pomimo swego konserwatyzmu próbował umieścić Kościół w realnym świecie, wskazać mu program humanistycznego działania i zaangażowania w sprawy społeczne. De Vroome uważa, że Słowo głoszone nowoczesnym językiem i odpowiednimi metodami powinno dotrzeć do slumsów i pałaców świata, do ONZ, do elektrowni atomowych, urzędów państwowych i więzień, rozpowszechniane przez hierarchów wszystkich wspólnot chrześcijańskich ze wszystkich ambon świata do milionowych rzesz wyznawców. Tą drogą Słowo mogłoby oddziaływać, religia i wiara żyć, a cywilizacja przetrwać. Bez tej eklezjastycznej rewolucji de Vroome przewiduje śmierć religii, wiary, a w końcu ludzkości. Możliwe, że ma rację. Jest jednak przedstawicielem mniejszości, a panujący, czyli Światowa Rada Kościołów w Genewie i Kościół katolicki reprezentowany przez Watykan, przeciwstawiają się radykalnym zmianom, usiłują wyeliminować podobnych buntowników i utrzymać status quo. Duchowni czują się bezpieczniejsi w pierwszym stuleciu. Ale ich wierni przeciwnie, i w rym właśnie problem. To dlatego twój ojciec, a teraz i ja, co roku widzimy w ławach kościelnych coraz więcej wolnych miejsc. Za dziesięć lat może dojść o tego, że będę głosił kazania w opustoszałym kościele.
– I nic nie możesz na to poradzić, Tom?
– W obowiązującym systemie chyba nie. Poza nim… być może, aleja chyba za bardzo przywykłem do starych metod i jestem zbyt bojaźliwy, żeby zostać radykałem. Dla mnie i dla wielu innych, którzy uważają, że religia stała się zatęchła i skostniała, jest tylko jedno wyjście i wciąż o nim myślę. Zastanawiam się nad odejściem z Kościoła, Steve. Czuję czasami, że gdybym porzucił ambonę i zajął się świeckim nauczaniem albo pracą społeczną, przyniosłoby to więcej dobrego. Czuję, że potrafiłbym się zmierzyć z ludzkimi potrzebami, takimi jakie są, i może nawet wymyślić kilka rozwiązań na teraz. Nie wiem. Zwyczajnie nie wiem, co zrobię.
– Mam nadzieję, że nie odejdziesz, przynajmniej na razie – rzekł Randall poruszony. – Po prostu egoistycznie się boję, że to złamałoby serce mojemu ojcu.
Carey wzruszył ramionami.
– Czy można złamać serce, które być może już jest złamane, Steve? Zresztą nieważne. Nie zamierzam poważnie planować rezygnacji, dopóki się nie upewnię, że Nathan wrócił do zdrowia i sił. – Przystanęli na skrzyżowaniu. Carey mówił dalej: – Jeżeli Kościół się nie zreformuje, może go uratować już tylko jedno, Steve. Cud. Tak jak Żydzi oczekiwali przyjścia Mesjasza, który ich wybawi od ciemięzców Rzymian, a potem zignorowali Chrystusa, który ich nie wybawił i zwyczajnie umarł na krzyżu, niezdolny uratować nawet samego siebie, my też potrzebujemy autentycznego Mesjasza. Gdyby jakiś Chrystus, albo ten właśnie Chrystus, mógł się zjawić i ponownie rozgłosić swoje przesłanie… to przesłanie, którego nie usłyszano, kiedy je głosił pierwszy raz w Judei…
– O jakim przesłaniu mówisz, Tom?
– Miejcie wiarę. Wybaczajcie. Dwie koncepcje, nowe w pierwszym stuleciu, koncepcje, które powinny się odrodzić w czasach współczesnych. Gdyby tak Chrystus powrócił z tym przesłaniem na ziemię, sądzę, że rządy i społeczeństwa mogłyby przyjrzeć się sobie i podjąć jakieś znaczące działania wobec biedy, niewolnictwa, materializmu, niesprawiedliwości, tyranii i atomowego Armagedonu. Drugie Przyjście, czy choćby jakieś jego oznaki, mogłoby przywrócić nam nadzieję i uratować świat. Ale tak jak mówię, byłby to cud, nieprawdaż, Steve? A kto uwierzy w cuda w epoce komputerów, telewizji i rakiet kosmicznych? No, jest twój hotel. Wybacz, że się tak rozgadałem, i dzięki za wysłuchanie. Dla mnie to miało działanie terapeutyczne, a ty jesteś jednym z nielicznych agnostyków, którym mogę zaufać. Do zobaczenia wieczorem.
Carey poszedł w swoją stronę, a radość Randalla z powodu poprawy zdrowia ojca gdzieś się ulotniła. Poczuł się bezradny, tym bardziej że przypomniał sobie o lunchu, który miał nadzieję zjeść z córką. Judy była kolejną z zagubionych, pozbawionych wiary istot, z nocnymi koszmarami zamiast marzeń, i żeby się uratować, potrzebowała zapewne czegoś więcej niż spotkania z ojcem. Judy także potrzebny był cud. Kto jednak potrafi czynić cuda w tej erze szybkiego życia?
Siedzieli już niemal od pół godziny w niemal pustej kafeterii pod głównym holem Oak Ritz Hotel.
Po powrocie do hotelu Randall zadzwonił do apartamentu Barbary. Odebrała Judy i powiedziała mu, że jest gotowa pójść z nim na lunch. Gdy się zjawiła w kafeterii, przeprosiła go za spóźnienie. Próbowała dowiedzieć się w recepcji o jakąś wegetariańską restaurację, w której serwowano by żywność bez chemii. Jej przyjaciele spożywali tylko taką, a także kiełki pszenicy, soję, budyń marchewkowy, zioła, miód. Ostatnio też tego spróbowała i spodobało jej się. Jak było do przewidzenia, stwierdziła, w Oak City nie ma takiej restauracji, ale kilka niezdrowych posiłków może tak bardzo jej nie zaszkodzi.
Randall zdążył już spałaszować sandwicza z gorącym befsztykiem i patrzył, jak Judy przeżuwa resztę kanapki z pastą jajeczną, popijając lemoniadą. Dla niego była skończoną pięknością. Cera bez skazy, promienne oczy, mały, lekko zadarty nosek i pełne wargi czyniły z niej istotę o absolutnie dziewiczym wyglądzie, nietkniętą przez życie. Z twarzą nastolatki kontrastowała jednak dojrzała, kształtna figura w obcisłej białej bluzeczce i dżinsach.
Trudno było uwierzyć, że to młode stworzenie, dziewczynka zaledwie piętnastoletnia, czyste dziecko natury, które nie chciało zanieczyszczać swego ciała jedzeniem zatrutym konserwantami, emulgatorami i pestycydami, szpikowało się dożylnie ciężkim, niebezpiecznym narkotykiem. Postanowił z nią o tym porozmawiać.
W ciągu tej pół godziny od początku ich spotkania, kiedy to krótko odwzajemniła jego uścisk, ale nie pocałunek, Judy była dziwnie rozproszona, nerwowa i nieobecna. Ich rozmowa toczyła się opornie. Ona rozwodziła się najpierw nad oczyszczającymi efektami zdrowego jedzenia, potem przeskoczyła nagle do odkrytych niedawno przez siebie tekstów Allana Wattsa, a w końcu (jako przytyk w jego stronę, był tego pewien), wspomniała, jakim to świetnym facetem jest nauczyciel francuskiego w nowej szkole.
W pewnym momencie, gdy wyczerpała już zasoby swej mało komunikatywnej paplaniny, spytała go o pracę, Wiedział, że tak naprawdę niewiele ją to interesuje, skupił się więc na opowiadaniu o popularnym zespole rockowym, The Spare Tyres, reklamowanym ostatnio przez agencję. O mały włos nie opowiedział jej także o spotkaniu z Jimem McLoughlinem i działalności Raker Institute. Czuł, że to by ją zaciekawiło i zyskało uznanie w jej oczach, a jednak natychmiast wycofał się z tego pomysłu. Przypomniał sobie bowiem ze ściśniętym sercem, że zamierza odrzucić zlecenie McLoughlina, a tego żadną miarą nie potrafiłby córce wyjaśnić.
Judy odsunęła talerz i ocierała usta papierową serwetką..
– To co, teraz deser? – zapytał z udawanym entuzjazmem.
– Fajnie by było – odrzekła – ale potem nie mogłabym się wcisnąć w nowe dżinsy. No, może trochę mleczka czekoladowego, jeśli ty też się napijesz.
Próbował sobie przypomnieć, czy właśnie mleczko czekoladowe pijali do niedzielnego śniadania, gdy miała dziewięć czy dziesięć lat. Ale nie pamiętał.
– Właśnie o tym myślałem – odparł i wyjrzał zza przepierzenia ich loży, żeby złożyć zamówienie.
Kiedy odwrócił się znów do Judy, poczuł, że teraz jego kolej. Spotkał się z córką nie tylko po to, żeby ją zobaczyć, lecz chciał też wysondować, co myśli o planowanym przez Barbarę rozwodzie i ponownym zamążpójściu. Trudno mu było poruszyć ten temat, wiele ryzykował, lecz kolejna okazja mogła się już nie nadarzyć. Musiał to wiedzieć. No i ta niebywała historia z narkotykami, o to też musiał ją zapytać.
Dopiero co przekonywał Toma Careya, że coraz bardziej zależy mu na prawdzie. Więc niech się ta prawda ujawni.
– Judy, nie rozmawialiśmy jeszcze o twojej nowej szkole i… Bawiła się paskiem torebki z surowego płótna, lecz rzuciła mu czujne spojrzenie.
– …chciałbym się dowiedzieć, jak to było – dokończył. – Podobno cię wyrzucili za narkotyki.
– Wiedziałam, że mama ci powie. Gdyby w pobliżu była Ściana Płaczu, jej też by wszystko wygadała.
– Nie chcesz o tym rozmawiać?
– A co mam powiedzieć? Złapali mnie i tyle. Rzadko kiedy kogoś łapią. Te tępe świnie z dyrekcji bały się, że mogę sprowadzić innych na złą drogę, dobre sobie! Przecież w tej szkole dziewięciu uczniów na dziesięciu jest stale naćpanych. No i wywalili mnie, chociaż byłam najlepszą uczennicą w klasie.
Randall starał się nie przemawiać tonem surowego ojca i zawiedzionego rodzica.
– Ale dlaczego takie mocne prochy, Judy? Co ci właściwie z tego przyszło?
– Dla mnie to nie było nic takiego, po prostu… eksperyment, nic poza tym. Coś mojego własnego, i tyle. Chciałam poszerzyć swoją percepcję, rozumiesz, rozjaśnić sobie w głowie. Niektórzy tego nie wytrzymują, aleja czułam, że sobie poradzę. Rzuciłam to bez wielkiego problemu.
Randall zawahał się przed wkroczeniem na bardziej grząski teren. Postanowił jednak brnąć dalej.
– A doktor Burkę, do którego chodzisz? Jak to z nim jest? Niemal zobaczył, jak Judy przybiera postawę obronną.
– Nie wiem, co ci powiedzieć – odparła lekkim tonem. – To psychiatra, czy trzeba coś dodawać?
– Chciałbym wiedzieć, czy robisz jakieś postępy.
– Masz na myśli moje jazdy? Mama powiedziała, że wyhamował mnie do czterdziestu na godzinę. – Ich oczy się spotkały i Judy porzuciła nonszalancki ton. – Jestem czysta, jeżeli o to ci chodzi – dodała.
– Bardzo mnie to cieszy – odrzekł Randall.
Kelnerka przyniosła im zamówione mleczko. Judy upiła łyk i oznajmiła wesoło, że jest pyszne. On jednak drążył temat dalej.
– Jaki jest ten doktor Burkę? – zapytał od niechcenia. – Polubiłaś go?
– Arthur? – Jej oczy pojaśniały. – Och, jest odlotowy. Sama jego broda jest zabójcza. W ogóle nie rozumiem połowy z tego, co mówi, ale bardzo się stara. Poczciwy z niego chłopina.
Zraniło go to, poczuł się zdradzony.
– Wiesz o tym, że mama chce wyjść za niego za mąż? – dopytywał.
– Dobrze by było – odpowiedziała Judy. – I tak chyba ciągle się bzykają. – Podniosła wzrok znad swego mleczka i ujrzawszy jego minę, natychmiast się zreflektowała. – Ojej, nie chciałam… przepraszam, jeśli sprawiłam ci…
– Nic nie szkodzi – uciął. – Po prostu pierwszy raz usłyszałem takie słowa w twoich ustach.
– No dobrze, przecież przeprosiłam. Wiem, że oni… chcą się pobrać.
Przyszła pora na najważniejsze pytanie.
– Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co ty o tym myślisz, Judy. Co byś czuła, gdyby ten doktor Burkę został mężem mamy?
– Może przynajmniej przestałaby się wreszcie mnie czepiać.
– I tylko tyle czujesz, córeczko? Zrobiła zdziwioną minę.
– A co jeszcze mam ci powiedzieć? Dalsze indagowanie jej nie miało sensu.
– Co byś powiedziała, gdybym się nie zgodził na rozwód i na to małżeństwo? – zapytał, nic już nie ryzykując.
– To… trudne pytanie – stwierdziła Judy, z marsem na gładkim czole. – No bo właściwie jakiej odpowiedzi się spodziewasz? Niby dlaczego miałbyś się sprzeciwić? Jesteście z mamą w separacji od stu tysięcy lat. Nie przypuszczałam, że ci jeszcze na niej zależy.
– Nawet jeżeli nie zależy mi na mamie, Judy, to zależy mi na pewno na tobie. W tym wszystkim ty jesteś dla mnie najważniejsza.
– No… – Nie potrafiła znaleźć słów, zarazem zmieszana i ucieszona. – To bardzo dobrze.
– Mówisz tak, jakbyś nie wiedziała, jaka jesteś dla mnie ważna – powiedział Randall.
– No nie, wiem przecież, tylko… no wiesz… tak rzadko cię widuję, no i… ty jesteś tak daleko, a ja mam tylu nowych znajomych…
– Rozumiem, Judy – odparł, kiwając głową. – Chcę tylko, żebyś wiedziała, co czuję. Wszystko, co się dzieje między mamą a mną, to nasz problem, nie twój, i to my go musimy rozwiązać. Mnie chodzi tylko o jedno, żebyś ty była szczęśliwa.
– Będę, tato – zapewniła pospiesznie, chwytając torebkę. – Muszę już iść. Dzięki za lunch i…
– Co cię tak goni? Przesunęła się na skraj ławeczki.
– Muszę się spakować. Skoro dziadkowi już się trochę poprawiło, mama chce wracać do San Francisco. Za kilka godzin mamy samolot z Chicago. Mama nie chce, żebym opuszczała sesje z Arthurem… z tym psychiatrą.
– Pewnie ma rację.
– No to do widzenia – powiedziała zmieszana. – Jeszcze raz dzięki za lunch i… cieszę się, że dziadek wraca do zdrowia.
Randall patrzył na nią w milczeniu. Nieobecnym gestem sięgnął po rachunek i odpowiedział:
– Tak, do widzenia, Judy.
Nie mieli już nic do dodania. Judy ruszyła do wyjścia z kafeterii, a Randall machinalnie przeliczał drobniaki. Nagle dostrzegł kątem oka, że dziewczynka zwalnia, obraca się na pięcie i wraca.
Nachyliła się nad stolikiem, a on zdziwiony spojrzał na nią z dołu.
– Choćby nie wiem co się działo, tato – powiedziała łamiącym się głosem – zawsze będziesz moim ojcem. – Pochyliła się niżej, muskając go włosami, i pocałowała w policzek.
Uniósł dłoń ku jej twarzy, czując dławienie w gardle.
– Choćby nie wiem co, kochanie – wyszeptał – zawsze będziesz moją córeczką. Kocham cię.
Wyprostowała się, w jej oczach zalśniły łzy.
– Ja też cię kocham, tato. I zawsze będę.
Cofnęła siei pobiegła do wyjścia. Po chwili zniknęła mu z oczu.
Siedział sani przy stoliku jeszcze przez dobre pięć minut. W końcu zapalił fajkę, wyszedł z kafeterii i wrócił na górę, do holu. Nie wiedział, czy chce pójść do swego pokoju, czy raczej jeszcze pospacerować. Nagle usłyszał, że ktoś go woła. Spojrzał w stronę recepcji.
– Panie Randall! – Recepcjonista trzymał w ręce słuchawkę telefoniczną. – Właśnie miałem dzwonić na pański pager. Telefonuje Wanda Smith z pańskiego biura w Nowym Jorku. Mówi, że koniecznie musi z panem rozmawiać. Może pan odebrać w budce na końcu holu, jeśli pan woli.
– O co chodzi, Wando? – zapytał Randall. – Podobno to coś pilnego.
– To prawda. Były pilne telefony, ale najpierw wszyscy w firmie chcą wiedzieć, co z pańskim ojcem i jak pan się miewa.
Randall uwielbiał tę hożą czarnoskórą dziewczynę, lojalną sekretarkę i powiernicę od prawie trzech lat. Kiedy ją zatrudnił, brała lekcje dykcji, zamierzając zostać aktorką. Zaczęła właśnie pozbywać się południowego akcentu na rzecz wymowy teatralnej, lecz praca w Randall Associates tak jej się spodobała, że wkrótce porzuciła myśl o teatrze. I nigdy nie straciła do końca uroczej, śpiewnej wymowy południowca. Ani też nie zrezygnowała z niezależności, przez co czasami bywała nieznośna tak jak teraz. Zanim przeszła do spraw służbowych, musiała koniecznie zapytać o ojca, a także o niego. Randall zresztą nie chciał, żeby była inna.
Zrelacjonował jej swoje wizyty w szpitalu, tę wieczorną i tę dzisiejszą. Po kilku minutach, wciąż tkwiąc w dusznej budce, zakończył swą opowieść stwierdzeniem:
– Tak to mniej więcej wygląda, Wando. Jeżeli nie wyskoczy coś niespodziewanego, tata wyjdzie z tego. A do jakiego stopnia wydobrzeje, to się dopiero okaże.
– Bardzo się cieszę razem z panem, szefie. Czy mam przekazać wieści komuś jeszcze?
– Dobrze by było. Nie zdążyłem do nikogo zadzwonić. Skontaktuj się z Darlene i opowiedz jej wszystko. Poza tym… – Namyślał się chwilę. Był jeszcze Joe Hawkins, jego asystent, i Thad Crawford, firmowy prawnik. Na pewno chcieliby wiedzieć. – Poinformuj też Joego i Thada – powiedział. – Aha! Przekaż Thadowi, że jestem zdecydowany przyklepać układ z Towerym i Cosmos Enterprise, jak tylko wrócę. Powinienem być za dwa, trzy dni. Dam mu jeszcze znać.
– Zrobi się, szefie. Ale miałam nadzieję, że ściągnę pana do Nowego Jorku już jutro. Dlatego właśnie dzwonię.
Nareszcie, pomyślał. Wanda była gotowa.
– Jutro? – powtórzył. – No dobra, kochanie, strzelaj.
– Są dwie pilne wiadomości, szefie. W każdym razie ci, co dzwonili, uważali, że są bardzo pilne. Nie obciążałabym pana tymi sprawami, gdyby pański ojciec był w dalszym ciągu w krytycznym stanie. Ale skoro pan mówi, że mu się poprawiło, to chyba mogę.
– Słucham, Wando.
– Najpierw dzwonił George L. Wheeler… pamięta go pan? Ten wydawca książek religijnych, o którym mówiłam panu wczoraj. Powiedziałam mu, że jeszcze mi się nie udało z panem skontaktować, ale on się uparł, żebym zrobiła to natychmiast. Znalazł pan chwilę, żeby pomyśleć nad tym jego zleceniem?
– Szczerze mówiąc, nie.
– No to niech pan próbuje znaleźć, chyba warto się nad tym zastanowić – stwierdziła Wanda. – Ma znakomite referencje, sprawdziłam już to i owo w Who is Who in America i „Publisher's Weekly". Jego Mission House jest na pierwszym miejscu wśród wydawców Biblii, zdecydowanie wyprzedza Zondervana, World, Harper and Row, Oksford, Cambridge i całą resztę. Wheeler był sponsorem objazdu tego odnowiciela, pastora Zachery'ego, po Australii, a ostatnio wręczali mu jakąś nagrodę w Białym Domu. Jest żonaty od trzydziestu lat z kobietą z filadelfijskiej elity, ma dwóch synów i pięćdziesiąt siedem lat, jak podaje Who is Who. Przed dwudziestu laty przejął Mission House od ojca. Centralę mają w Nowym Jorku, a filie w Nashville, Chicago, Dallas i Seattle.
– Dobrze, Wando, wystarczy tego. Zadzwonił po raz drugi i co? Czy powiedział ci tym razem, o co mu dokładnie chodzi?
– Chce się z panem spotkać jutro, najwcześniej jak się da. Naciskał tak, że w końcu musiałam mu wyjawić, dokąd pan pojechał i dlaczego. Wyraził współczucie, ale wciąż powtarzał, że koniecznie musicie się rano spotkać. Błagał mnie, żebym pana namierzyła i zapytała, czy nie mógłby pan przylecieć specjalnie na to spotkanie. Przysięgał, że do południa sprawa będzie załatwiona i będzie pan mógł wrócić do ojca. Zrobiłam tak, jak mi pan wczoraj kazał… powiedziałam, że spróbuję pana znaleźć, ale nie gwarantuję, że mi się uda.
– A to spotkanie? Czy Wheeler w końcu powiedział, czego by miało dotyczyć?
– Mówił trochę o tym, że chce pana namówić do promowania nowej wersji Biblii.
– Tylko tyle? I to ma być takie ważne? – skwitował cierpko Randall. – Jeszcze jedna Biblia. Komu to potrzebne?
W słuchawce zapadła cisza. Po chwili Wanda odezwała się pierwsza.
– Pomyślałam sobie, szefie – rzekła, przeciągając sylaby – że może panu? Właśnie patrzę w moje notatki, tym razem Wheeler podał więcej szczegółów. Chce, żebyśmy go reprezentowali przez cały rok. Powiedział, że zapłaci naprawdę dużo, więcej niż kiedykolwiek pan otrzymał za zlecenie, i że bardzo na tym zyska również pański prestiż. Tyle że będzie to wymagało między innymi wyjazdu do Europy na miesiąc czy dwa, na jego koszt. Twierdził, że będzie to dla pana fascynująca podróż. Sęk w tym, że wyjazd musiałby nastąpić prawie natychmiast.
– Po co amerykańskiemu wydawcy Biblii człowiek od reklamy w Europie?
– Mnie też to zdziwiło. Próbowałam go wypytać, ale bez skutku, nawet mi nie chciał powiedzieć, o jaki kraj w Europie chodzi. Ale rozmawiałam z Joem Hawkinsem i on się ze mną zgodził, że po wszystkich ostatnich przejściach przydałaby się panu jakaś odmiana.
– Też mi odmiana, zachwalanie Biblii – fuknął Randall. – Ja się wychowałem na Biblii, kochanie, i od wczoraj znów mam jej aż po dziurki w nosie. To dla mnie żadna atrakcja wracać do punktu wyjścia.
Wanda nie ustępowała.
– My wszyscy tutaj mamy przeczucie, że to będzie coś całkiem nowego, szefie. Wheeler przypomniał mi, żebym na pewno przekazała panu coś, co jest kluczem do tego projektu.
– I co to za klucz?
– Ewangelia świętego Mateusza, rozdział dwudziesty ósmy, wiersz siódmy. Pewnie pan zapomniał w tym całym młynie. Mówiłam już o tym wczoraj, ten ustęp brzmi tak: „A idźcie szybko i powiedzcie Jego uczniom: Powstał z martwych i oto udaje się przed wami do Galilei. Tam Go ujrzycie". Wheeler przypomniał mi też, żebym panu powiedziała, że będziemy uczestniczyć w projekcie, który nosi nazwę Drugie Zmartwychwstanie.
Randall uzmysłowił sobie, że Wheeler faktycznie wspomniał coś tajemniczo o tym, że chce go zatrudnić przy reklamie Drugiego Zmartwychwstania. Wciąż jednak nie rozumiał, o co mogło chodzić. Co, u diabła, wydawca chciał przez to powiedzieć?
Randall poświęcił sporą część życia na pozbycie się skutków Pierwszego Zmartwychwstania. Po co mu jeszcze drugie, cokolwiek ono oznaczało?
A przecież był jeszcze ojciec, którego widział rano, na wpół świadomego, z iskrą politowania w oczach. Z pewnością ucieszyłaby go wiadomość, że jego syn angażuje się w sprawę Dobrej Księgi i zbożnego dzieła. Dodałaby mu mnóstwo siły. I było coś jeszcze. Taki religijny projekt mógłby się stać ratunkiem dla niespokojnego sumienia, wciąż zawstydzonego tym, że odrzucił inne zbożne dzieło – zlecenie Raker Institute – w zamian za egoistyczne korzyści oferowane przez Cosmos Enterprises.
Wahał się, lecz bardzo krótko. Nie miał teraz serca do zajmowania się tą bzdurą. Wobec problemów, które go osaczały, nie potrafiłby się w pełni zaangażować w zachwalanie światu czegoś tak dzisiaj mało ważnego jak Biblia, nawet w nowej wersji.
– Przykro mi, Wando – usłyszał sam siebie – ale nie znajduję ani jednego rzeczowego argumentu za spotkaniem się z Wheelerem jutro rano. Zadzwoń do niego i powiedz…
– Podam panu rzeczowy powód, szefie – przerwała mu. – Naprawdę bardzo rzeczowy. To właśnie druga wiadomość, którą mam dla pana. Zaraz po telefonie od Wheelera zadzwonił Ogden Towery Trzeci z Cosmos Enterprises.
– Tak?
– Pan Towery prosił o powadomienie pana, że George L.
Wheeler jest jego bliskim przyjacielem i że to on, Towery właśnie, polecił mu naszą firmą. Pan Towery prosił także o przekazanie panu jak najszybciej, że chciałby, aby przyjął pan takie zlecenie jak nowa Biblia Mission House, jako rodzaj przysługi dla niego. Mówił to bardzo poważnie, tak jakby miało to wielkie znaczenie. – Wanda zawiesiła głos. – Czy to jest dobry rzeczowy argument za spotkaniem z Wheelerem, szefie?
– Jedyny, który w ogóle ma sens – odparł powoli Randall. – No dobrze, chyba nie mam wyboru. Zadzwoń do Wheelera i powiedz, że zjawię się w jego biurze jutro o jedenastej.
Odkładając słuchawkę, nienawidził sam siebie. Już po raz drugi w ciągu dwóch dni pozwolił, by Towery wywarł na niego presję. To się nie mogło powtórzyć. Po rozmowie z Wheelerem i po zamknięciu transakcji z Towerym już nikt nigdy nie będzie mu właził na głowę. Może warto było doznać tych drobnych upokorzeń, zapłacić niewielki okup szantażystom, żeby w przyszłości odzyskać wolność.
Wyszedł z budki, namyślając się, co teraz zrobić. Barbara i Judy wyjeżdżały. Musiał więc powiadomić swojego adwokata, żeby nie zgadzał się na propozycję rozwodu. Żaden Burkę nie będzie drugim ojcem jego córeczki. Co do reszty dnia to na pewno chciał zjeść obiad z matką, Clare i wujem Hermanem. Później znów pójdą odwiedzić ojca w szpitalu i wypytać po raz kolejny doktora Oppenheimera. I jeśli rokowanie będzie dobre, a czuł, że takie będzie, poleci ostatnim nocnym samolotem do Nowego Jorku na spotkanie z – jak to Wheeler nazwał? – aha, z Drugim Zmartwychwstaniem.
Zastanawiał się nad tym jakoby tajnym projektem, który mieli mu ujawnić w Mission House. Wydobył z pamięci wskazówkę Wheelera: „A idźcie szybko i powiedzcie Jego uczniom, że powstał z martwych". Co to, u diabła, mogło oznaczać? Zresztą wszystko jedno. Prezes Cosmos Enterprises powiedział, że to ważne, więc jest ważne. Poza tym sprawa zaczęła budzić ciekawość Randalla. Interesowało go teraz wszystko, dosłownie wszystko, co mogło mu dać nadzieję na zmartwychwstanie.
Steve Randall siedział przy wielkim zabytkowym dębowym stole, zajmującym środek salki konferencyjnej na trzecim piętrze Mission House. Odkrył właśnie, że nie potrafi się już dłużej skoncentrować na przedmiocie rozmowy.
Słuchał stłumionego szumu opon samochodów jadących Park
Avenue, za wielkim panoramicznym oknem. Jego wzrok spoczął na starym zegarze w stylu kolonialnym, stojącym pod ścianą. Była za piętnaście dwunasta, co oznaczało, że rozmawiali – czy też raczej on słuchał – od ponad pół godziny. I przez cały ten czas nie usłyszał niczego ekscytującego.
Udając, że uważnie słucha, rozglądał się ukradkiem po pokoju konferencyjnym. Wnętrze kojarzyło się bardziej z salonem w apartamencie niż z centrum biurowego kompleksu. Ściany wyłożono ze smakiem boazerią, dywan miał kolor ciemnego kakao, a pod jedną ze ścian stały regały wypełnione różnymi wydaniami Biblii w drogich oprawach i innymi religijnymi dziełami, w większości opublikowanymi przez Mission House. W szklanej gablocie w rogu wyeksponowano całą kolekcję krucyfiksów, medalionów i innych dewocjonaliów. Obok stał stolik z dzbankiem kawy na podgrzewaczu.
Randall przyszedł na to spotkanie sam. George L. Wheeler, jego gospodarz i prezes Mission House, zjawił się w asyście pięciu swoich pracowników. Naprzeciwko Randalla siedziała starsza pani, jedna z sekretarek Wheelera, która emanowała taką dobrocią i której zachowanie tak mocno kojarzyło się z Armią Zbawienia, że człowiek natychmiast czuł się grzeszny i nic niewart. Skrzętnie stenografowała wszystko w notatniku, z rzadka podnosząc głowę.
Obok niej siedziała dużo młodsza, bardziej interesująca kobieta. Randall zapamiętał nawet jej nazwisko. Była to panna Naomi Dunn, dyrektorka administracyjna w firmie Wheelera. Miała nieco ziemistą cerę, szare oczy, wąski nos i zaciśnięte usta. Sprawiała wrażenie zawziętej, fanatycznej osoby, czującej niechęć do każdego, kto nie jest księdzem lub misjonarzem albo nie robi czegoś pobożnego i pożytecznego. Przy pannie Dunn można się było poczuć pustym i powierzchownym tylko dlatego, że jest się zwyczajnym świeckim człowiekiem. Na nosie miała okulary w rogowej oprawie, chłonęła każde słowo Wheelera, jakby przemawiał z góry Synaj, i ani razu nie spojrzała Randallowi prosto w oczy.
Trzej pozostali pracownicy Mission House to młodzi mężczyźni, redaktor, grafik i szef działu sprzedaży książek. Trudno ich było odróżnić. Każdy konserwatywnie ostrzyżony i gładko wygolony, o poważnej, bezbarwnej twarzy, z przylepionym do ust seraficznym uśmiechem. W trakcie całego przydługiego wywodu Wheelera żaden nie odezwał się słowem.
Nieopodal Randalla usadowił się, nie przestając poruszać ustami, wysoki i zwalisty George L. Wheeler, najbliższy przyjaciel Towery'ego, gigant wydawniczy amerykańskiej Biblii. Randall przyjrzał mu się teraz uważniej.
Włieeler był mężczyzną imponującej postury, stukilowym, o rzednących włosach z pasmami siwizny. Miał rumianą, okrągłą twarz, którą zdobiły dwa kółka złotych oprawek okularów. Mówiąc, często pociągał kartoflowatym nosem, miał też zwyczaj mimowolnego drapania się po głowie, za uchem, z boku nosa albo pod pachą. Było to równie odruchowe jak nawyk Randalla, który odrzucał przydługie włosy z oczu, nawet gdy ich tam nie było.
Wydawca ubrany był w drogi garnitur i tylko krawat zdradzał organizatora i handlowca. Satynowy krawat o metalicznym połysku, taki, jakie nosili często domokrążcy wpychający się nachalnie ludziom do mieszkania.
Randall przestał słuchać Wheelera nie tylko dlatego, że. słowa wydawcy nie poruszały w nim żadnej czułej struny, lecz także dlatego, że jego sposób mówienia i monotonny głos szybko nużyły słuchacza. Mówił jak człowiek nienawykły do prowadzenia rozmowy, lecz raczej do wygłaszania monologów. Męczący głos kojarzył się… właściwie to kojarzył się Randallowi z porykiwaniem wielbłąda.
Przy stole nastąpiło jakieś poruszenie i Randall zdał sobie sprawę, że to Wheeler dał znak Naomi Dunn, która natychmiast wstała i poszła po dzbanek z kawą. Randall przyjrzał się jej, rad z jakiejś odmiany. Nie widział przedtem nóg panny Dunn, a były zgrabne. Szła prowokującym drobnym kroczkiem, z zaciśniętymi pośladkami. Kiedy podeszła do niego z kawą, spostrzegł, że ma małe, podobne do dojrzałych jabłek piersi, bezpiecznie skryte w biustonoszu pod bawełnianą bluzką.
– Czy dolać panu kawy, panie Randall? – zapytała.
– Troszeczkę – odparł.
Obsłużyła go, a potem Wheelera i resztę. Randall zastanawiał się, jaka by była w łóżku. Takie sztywne panie po trzydziestce bywały czasem najdziksze i najlepsze. Ale chyba nie ona. Zbyt surowa i skupiona na swojej pracy. Nie mógł wyobrazić sobie panny Dunn bez ubrania, tak jak nie potrafił wyobrazić sobie Darlene w ubraniu.
Przyleciał do Nowego Jorku o pierwszej w nocy. Jego rolls-royce z kierowcą już czekał. Jadąc do miasta, miał nadzieję, że Darlene już mocno śpi. Był kompletnie wyczerpany napięciem ostatnich dwóch dni, kryzysem w szpitalu, kontaktem z żoną i córką, rodziną i przyjaciółmi ojca i pragnął tylko zamknąć oczy i zapaść w sen. Gdy jednak znalazł się w mieszkaniu, okazało się, że Darlene czekała na niego całkowicie rozbudzona, wypachniona i naga pod kołdrą. Nie pospał więc za wiele, lecz zamiast tego miał dwie godziny wypełnione nieustannym ćwierkaniem, j ak za nim tęskniła, grą jej rąk i długich młodych nóg owiniętych wokół jego ciała, a potem podnieceniem, wejściem w nią, akrobacjami gejszy i w końcu dojściem do końca, po którym został bez soków, pusty i niemal śmiertelnie wyczerpany.
Tego ranka, odświeżywszy się nieco, gnany nerwową ciekawością co do zlecenia Wheelera i jego tajemniczej obietnicy, przybył do Mission House ożywiony i czujny. To, co się od tej pory wydarzyło, otępiło jego zmysły i zaczynał czuć już w kościach zmęczenie. Nie usłyszał niczego poza drętwym omówieniem rutynowego nowego projektu ze specjalistycznej dziedziny publikacji książek.
Pięciu wydawców – Wheeler w Stanach oraz czołowi wydawcy Biblii w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech i Włoszech – miało połączyć siły w celu opublikowania zupełnie nowej, międzynarodowej Biblii, a właściwie nie całej Biblii, lecz tylko Nowego Testamentu. Ów Nowy Testament miał być ponownie przetłumaczony, a także zawierać nigdy dotąd niepublikowane informacje pochodzące z odkryć archeologicznych. Miała to być ostateczna wersja Nowego Testamentu, najdoskonalsza w historii chrześcijaństwa, i jej wydanie miało sprawić, że nieaktualna stanie się nie tylko Biblia króla Jakuba, lecz odejdą w cień i zdezaktualizują się także New English Bible, Revised Standard Version, Biblia jerozolimska i wszystkie pozostałe istniejące wersje.
To najnowsze opracowanie Pisma Świętego – Randall z pewnym wysiłkiem przypomniał sobie, jak nazwał je Wheeler – Międzynarodowy Nowy Testament przygotowywany był w tajemnicy od sześciu lat. Sama tylko edycja amerykańska miała kosztować dwa i pół miliona dolarów. Zawierał się w tym koszt tłumaczenia, składu, trzech kompletów blach, korekty, specjalnego cienkiego papieru biblijnego, kilku różnych opraw, od płótna do marokinu, a wkrótce miała do tego dojść reklama i promocja. Kiedy w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim wydawnictwo Thomas Nelson & Sons opublikowało Revised Standard Version, na samą reklamę wydano pół miliona. Wheeler zamierzał wydać na Międzynarodowy Nowy Testament dwa razy tyle.
Pierwsze egzemplarze, przeznaczone dla recenzentów książek religijnych, teologów, publicystów i głów państw (z prezydentem Stanów Zjednoczonych na czele), drukowały się już w Moguncji w Niemczech. Po sześciu latach wytężonej pracy w absolutnej tajemnicy nadszedł czas na wykonanie ostatniego kroku – zmontowanie gigantycznej kampanii promocyjnej, opartej bardziej na konkretach i faktach niż na hałaśliwej reklamie, mającej przynieść Międzynarodowemu Nowemu Testamentowi światowy sukces. Ponieważ książka miała się ukazać na przełomie lipca i sierpnia, zostały im zaledwie dwa miesiące na rozkręcenie kampanii reklamowej. Każdy z wydawców z pięciu krajów zapewnił swój specjalistyczny wkład i wszyscy zgodzili się, że Amerykanie, jako najbardziej doświadczeni w branży reklamowej, wyznaczą eksperta, który pokieruje całą akcją.
– Jak pan pamięta – mówił George L. Wheeler, a Randall usiłował słuchać go znowu z uwagą – przed tym spotkaniem wymieniłem sumę pańskiego wynagrodzenia, największego w historii branży wydawniczej, a pan przyznał, że jest ono zadowalające. W zamian za to, jak powiedziałem, chciałbym mieć pana przez dwa miesiące w naszej kwaterze głównej w Europie. Będzie pan pracował ze starannie dobranym personelem nad stworzeniem formuły promocji książki, formuły, którą będziemy mogli, po pewnych modyfikacjach, wykorzystać w każdym z pięciu krajów. Następnie wróci pan do Ameryki i poprzez swoją agencję skoncentruje się wyłącznie na wydaniu amerykańskim. W tym czasie wydawcy z Europy, już z udziałem własnych firm reklamowych, będą pracować według przedstawionego przez pana planu głównego. Czas, jak wspomniałem, jest zasadniczym czynnikiem. Musi pan jak najszybciej poukładać swoje sprawy tu na miejscu i wyruszyć ze mną do Europy. Za tydzień, w piątek siódmego czerwca, z Nowego Jorku odpływa do Southampton statek S/s France. Podróżując statkiem, będziemy mieli pięć dni na wprowadzenie pana we wszystkie szczegóły przyszłej pracy. Tak to wygląda, panie Randall. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?
Randall wyprostował się, przez chwilę manipulował przy fajce, po czym spojrzał wydawcy w oczy.
– Mam jedno – odparł. – Tylko jedno kluczowe pytanie, panie Wheeler.
– Proszę bardzo.
Randall czuł na sobie wzrok wszystkich obecnych, lecz postanowił powiedzieć swoje i zakończyć sprawę.
– Wydaje mi się, że różnych wersji Biblii mamy już dość. Więc po co w ogóle publikować jeszcze jedną?
Wheeler prychnął, podrapał się po skroni i powiedział:
– Sądziłem, że wyłożyłem to panu wystarczająco jasno. A więc powtórzę. Biblia jest objawieniem bożym. Nie można jednak dopuścić, by stała się jakimś zabytkowym starociem. W każdym kolejnym pokoleniu powinna żyć od nowa. Nowe przekłady są konieczne, ponieważ współczesne języki ciągle się zmieniają, stare słowa zyskują nowe znaczenia, a nowe wchodzą do powszechnego użytku. Ponadto archeolodzy wciąż dokonują niezwykłych odkryć starożytnych papirusów, pergaminów, naczyń i inskrypcji rytych w kamieniu, rzucających nowe światło na istniejące greckie Pismo Święte i jego rozumienie, rzucających nowe światło na początki chrześcijaństwa. Te wszystkie odkrycia i wiedza naukowa weiąż przybliżają nam ewangelie w takim kształcie, w jakim je napisano w pierwszym wieku, dlatego też musimy je tłumaczyć i aktualizować ciągle na nowo, przez co kolejne wersje Nowego Testamentu zyskują na dokładności. Poza tym wielu ludzi ma po kilka egzemplarzy Biblii albo kupują nowe komuś w prezencie. To motywuje nas do przygotowywania kolejnych edycji, z coraz lepszą typo-grafią, w poręczniejszych formatach, z poprawionymi komentarzami lub w zmienionej oprawie.
– Jednym słowem chodzi o zwiększenie sprzedaży – skwitował Randall.
– A czemu nie? – odparł Wheeler. – Musi pan zrozumieć, że wierząc w Pismo Święte, działamy jednocześnie na polu wydawniczym i handlowym, wśród ogromnej konkurencji. Oczywiście, że nowe wersje publikuje się także w celu zwiększenia sprzedaży, żeby utrzymać się na rynku.
– To dość uczciwe postawienie sprawy – rzekł Randall. – A jednak pańska odpowiedź nie rozwiała moich wątpliwości. Może to moja wina, może nie wyraziłem się dość jasno. Pozwolę sobie zapytać wprost. Dlaczego właściwie chce pan wydać tak wielkie pieniądze na publikację Międzynarodowego Nowego Testamentu? Jaka jest główna przyczyna tej kosztownej inwestycji? Czy motywacją jest tylko chęć przedstawienia lepszego przekładu, czy może potrzeba odświeżenia informacji załączonej do tej edycji konkordancji albo w słowniku? A może wynalazł pan czytelniejszą czcionkę albo wymyślił estetyczniejszą oprawę? Jeżeli to jest podstawowa motywacja do opublikowania nowej Biblii, to, szczerze mówiąc, nie wiem, co śmiałbym sprzedawać. Nie widzą tu mojej roli. I nie widzą niczego niezwykłego w tej kilkuletniej sekretnej pracy. Myślę, że nikt w ogóle nie da złamanego grosza za kolejną edycję Nowego Testamentu, szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy na świecie jest tyle zmian, tyle oznak niezadowolenia i dochodzi do niepokojów społecznych. Mówił pan, że pojawienie się nowej Biblii będzie można nazwać sensacją, a nie tylko kolejną wiadomością w gazetach. Proszę wybaczyć, panie Wheeler, ale nie usłyszałem jednego faktu, który by chociaż zatrącał o sensację. Pragnę być z panem uczciwy i nie chcę, żeby pan wydawał pieniądze na marne. Na podstawie tego, co mi pan powiedział, obawiam się, że nic nie mogę zrobić dla pana i pańskiego Nowego Testamentu. Nie jestem panu potrzebny, a mnie nie jest potrzebne takie zlecenie. Zmuszony jestem odrzucić pańską propozycję.
W pokoju zaległa krępująca cisza. Randalł nawet nie spojrzał na Naomi Dunn i pozostałych, żeby sprawdzić ich reakcję. Był pewien, że wszystkich przeraziła ta obraza majestatu. Ale do diabła z nimi.
George L. Wheeler siedział skonfundowany, drapiąc się machinalnie po głowie.
– Panie Randall, powiedziano mi… Ogden Towery zapewnił mnie, że pan przyjmie to zlecenie – powiedział w końcu.
– Nie miał prawa mówić czegoś takiego.
– No ale przecież on… jego Cosmos Enterprises jest teraz właścicielem pańskiej agencji.
– Jeszcze nie – rzekł Randall ostro. – Zresztą to nie ma znaczenia. Przyjmuję zlecenia ze względu na ich jakość. Być może w przeszłości nie zawsze mogłem tak robić, brałem wszystko, co przynosiło zysk. Ale już tak nie jest. Teraz akceptuję tylko te zlecenia, które są warte mojego czasu i wysiłku, mojego poświęcenia, a w pańskich słowach nie odnalazłem tego rodzaju uzasadnienia.
Zaczął odsuwać krzesło, gotów wstać i wyjść, lecz Wheeler wyciągnął rękę i plasnął dłonią o stół.
– Chwileczkę, panie Randall. Nie powiedziałem panu jeszcze… tak naprawdę nie powiedziałem panu wszystkiego.
– Dlaczegóż to?
– Ponieważ obowiązuje mnie przysięga milczenia. Ta sprawa była utrzymywana w ścisłej tajemnicy przez sześć lat, poza kręgiem osób bezpośrednio związanych z projektem. Nie mogę wyjawić panu prawdy, bo nie wiem, czy pan przyjmie to zlecenie, nawet gdy ją pan pozna. Ale kiedy pan się zgodzi, ujawnię wszystko.
Randall pokręcił głową.
– Obawiam się, że widzę to odwrotnie. Dopóki nie poznam prawdy, nie mogę się zgodzić na przyjęcie pańskiego zlecenia.
Wheeler wpatrywał się w niego przez kilka pełnych napięcia sekund, po czym wypuścił ze świstem powietrzę.
– Czy to pańskie ostatnie słowo? – zapytał.
– To warunek konieczny, panie Wheeler. Wydawca skinął powoli głową na znak ustępstwa.
– A więc dobrze. – Odwrócił się do Naomt Dunn, uniósł palec, a ona odpowiedziała na jego gest przymknięciem oczu. Następnie dotknęła ramienia starszej sekretarki, skinęła na trzech mężczyzn i cała piątka nagle wstała.
Wheeler nie patrzył, jak wychodzą, lecz zaczekał, aż drzwi za nimi się zamkną, i znów zwrócił się do Randalla.
– A więc dobrze, panie Randall – powtórzył – Jesteśmy sami. Postanowiłem podjąć ryzyko. Będę z panem szczery.
Randall spostrzegł, że jego postawa się zmieniła i głos także. Nie był już pewnym siebie świątobliwym mężem, samozwańczym Strażnikiem Księgi nad Księgami. Stał się biznesmenem, handlowcem zachwalającym swoje wyroby. Zniknęło także jego wielbłądzie porykiwanie, głos nabrał łagodniejszych tonów, był bardziej opanowany i rześki, a słowa konkretne i rzeczowe.
– Powiedziałem panu, że nasz projekt przez sześć lat był trzymany w ścisłej tajemnicy – rzekł Wheeler. – Nie zastanawiał się pan dlaczego?
– Szczerze mówiąc, nie. Słuchając pana, uznałem, że to tylko taka zagrywka wydawcy, żeby rzecz całkowicie zwyczajną i rutynową przedstawić jako interesującą.
– Mylił się pan – odparł Wheeler spokojnie. – I to dokumentnie. Zaraz wyprowadzę pana z błędu. Trzymaliśmy to w tajemnicy, ponieważ wiedzieliśmy, że siedzimy na beczce prochu, skrywając najbardziej porażającą informację wszechczasów. Nie staram się szokować, panie Randall, nawet określam to zbyt powściągliwie.
Randall znów poczuł przypływ zainteresowania. Czekał.
– Jeżeli prawda przeciekłaby na zewnątrz – ciągnął Wheeler – mogłaby nas zrujnować, a w każdym razie poważnie zaszkodzić naszej gigantycznej inwestycji. Dziennikarze już węszą, ale nie dotarli do prawdy. Kościoły na całym świecie też już podejrzewają, że coś się szykuje, ale nie domyślają się, co, to jest. Mamy też wrogów, którzy za wszelką cenę starają się zdobyć jakieś informacje, żeby wypaczyć i przedstawić w fałszywym świetle treść Międzynarodowego Nowego Testamentu. Przysięgliśmy więc zachować wszystko w tajemnicy i nasi współpracownicy w Europie także. Gdy teraz wyjawię panu prawdę, będzie pan pierwszą osobą spoza projektu, niezwiązaną przysięgą, która pozna najważniejsze fakty. Randall opuścił fajkę.
– Dlaczego pan to robi?
– Po pierwsze dlatego, że chcę mieć pana w zespole – odparł Wheeler. – Jest pan ostatnim ogniwem potrzebnym do zapewnienia nam sukcesu. Po drugie, po rozważeniu wszystkich za i przeciw doszedłem do wniosku, że wiem o panu dość, żeby go uznać za godnego zaufania.
– Dopiero się poznaliśmy. Cóż pan może o mnie wiedzieć?
– Wiem o panu całkiem sporo, panie Randall. Wiem, że jest pan synem duchownego ze Środkowego Zachodu, przyzwoitym człowiekiem z przyzwoitej rodziny. Wiem, że zbuntował się pan przeciwko religijnej ortodoksji i został agnostykiem. Wiem, że ma pan żonę i nastoletnią córkę, ale nie mieszkacie razem. Wiem, gdzie pan mieszka i jak pan żyje. Wiem, że miał pan wiele przyjaciółek i ma pan jedną obecnie. Wiem, że pan ostro pije, ale nie jest pan alkoholikiem. Wiem…
– Nie opisuje pan człowieka wartego ryzyka, panie Wheeler- przerwał mu Randall, krzywiąc się.
– Wręcz przeciwnie – stwierdził szybko wydawca. – Opisuję, ponieważ wiem o panu jeszcze jedną rzecz. Mimo pańskich bliskich związków z wieloma kobietami, mimo picia na imprezach, nigdy nie rozmawia pan o swoich interesach z osobami z zewnątrz i nigdy nie zdradził pan klienta. Prowadził pan największe kampanie reklamowe w tym kraju i nigdy nie ujawnił pan żadnej związanej z nimi tajemnicy. Chroni pan swoją prywatność, starannie oddzielając życie osobiste od zawodowego. Nie zdarzyło się nigdy, żeby jakiś klient żałował, że obdarzył pana zaufaniem. Dlatego również i ja postanowiłem zwrócić się do pana.
Wszystko to bardziej poirytowało Randalla, niż mu pochlebiło.
– Nie przywykłem do tego, żeby inni wściubiali nos w moje sprawy, panie Wheeler – powiedział.
Wydawca przechylił głowę w przepraszającym geście.
– W normalnych okolicznościach byłoby to niewłaściwe i nieuzasadnione – odrzekł – lecz to jest właśnie rzadki wyjątek od reguły. Zapewne rozumie pan, że jeśli wielka korporacja przymierza się do kupna innej firmy za cenę dwóch milionów dolarów, a szczególnie kiedy przedmiotem zakupu są zdolności twórcze i menażerskie, przed dokonaniem tego musi dobrze obejrzeć towar.
– Ogden Towery – mruknął Randall.
– Jest moim najbliższym przyjacielem. Chciał mi dać pewność na wypadek, gdybym musiał posunąć się aż tak daleko. Miałem nadzieję, że na tym etapie nie będzie to konieczne, ale gdyby okazało się niezbędne, tak jak się okazało, musiałem mieć pewność. I teraz podejmuję to ryzyko, panie Randall. Nie będę wchodził w szczegóły i powiem panu tylko to, co muszę. Potrwa to nie dłużej niż pięć minut, tyle powinno wystarczyć. – Obrzucił rozmówcę badawczym spojrzeniem i zapytał: – Jaki konkretnie rodzaj kampanii mógłby pana naprawdę pociągnąć, zaciekawić i rozruszać, panie Randall?
– Nie mam pewności. Jestem już dość znużony pracą, więc… – zamilkł na chwilę, po czym rzekł po prostu: – Wciągnęłoby mnie coś, w co bym uwierzył. Coś, co chciałbym pokazać i sprzedać całemu światu, ponieważ byłby to choć raz produkt naprawdę wartościowy.
– To dobrze – odrzekł Wheeler z uśmiechem zadowolenia. – Powiedziałem już panu, że trzymamy pod korcem największą sensację wszech czasów i że nie mówię tego tylko dla efektu. Czy taka największa sensacja wszech czasów mogłaby pana poruszyć i pobudzić do działania? – Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: – Kilka lat temu przeprowadzono sondaż wśród czołowych dziennikarzy w kraju. Zapytano ich, jaką informację, w granicach naukowego prawdopodobieństwa lub poza nimi, uznaliby za największą sensację stulecia. Odpowiedzi było wiele. Niektórzy głosowali za odkryciem lekarstwa na raka. Inni za kuracją, która wydłużyłaby życie ludzkie do stu lat. Jeszcze inni za lądowaniem na Ziemi istot z kosmosu albo dotarciem człowieka do planety, na której istnieje obca cywilizacja. Część wybrała dzień, w którym powstałyby Stany Zjednoczone Świata. Ale czy wie pan, jaką informację uznała większość dziennikarzy za największą sensację naszych czasów? Drugie Przyjście.
– Drugie Przyjście? – zapytał Randall zmieszany.
– Jezusa Chrystusa – dopowiedział Wheeler. – Gdyby Jezus pojawił się na świecie jako osoba z krwi i kości, gdyby udowodnił, że zmartwychwstanie było faktem, gdyby znalazł się jutro wśród nas, to właśnie, zdaniem dziennikarzy, byłoby największą sensacją wszech czasów.
Steve Randall poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
– Co pan próbuje mi powiedzieć, panie Wheeler? – zapytał.
– Chcę panu powiedzieć, przyjacielu, że to się wydarzyło. Nie dosłownie, lecz w przenośni. Natknęliśmy się na największą sensację dziejów.
Randall nachylił się powoli ku niemu.
– Proszę mówić dalej.
– Niech pan słucha – rzekł Wheeler naglącym tonem. – Sześć lat temu najwybitniejszy włoski archeolog, profesor Augusto Monti z uniwersytetu w Rzymie, prowadził wykopaliska w Ostii, w ruinach antycznej Ostii, wielkim morskim porcie handlowym w pierwszym wieku naszej ery. Po latach poszukiwań i badań profesor Monti miał nadzieję odnaleźć coś, cokolwiek, co przybliżyłoby nam prawdę o historii Zbawiciela, tak jak została przedstawiona w Nowym Testamencie. I dzięki swej wytrwałości, geniuszowi, a może szczęściu odnalazł to, na co liczył. Odnalazł prawdę, ostateczną prawdę.
– Jaką… ostateczną prawdę? – zapytał Randall, lekko zaszokowany.
– Monti odkopał miny starożytnej rzymskiej willi, najpewniej należącej do bogatego kupca z pierwszego stulecia. Tam, w rozsypujących się murach tablinum, gabinetu, w którym pan domu trzymał zwoje i ręcznie pisane kodeksy, profesor dokonał niezwykłego odkrycia. Teolodzy i uczeni w przeszłości twierdzili zawsze, że takie odkrycie jest niemożliwością w wilgotnym klimacie Włoch i zresztą gdzie indziej także. A jednak stało się faktem i zostało zweryfikowane wszelkimi dostępnymi nam metodami naukowymi. Profesor Monti natrafił na starożytny kamienny blok, właściwie granitowy cokół posągu, który został rozpołowiony, wydrążony, a potem na powrót zlepiony i zapieczętowany smołą. Wewnątrz znajdowały się dwa dokumenty, które przetrwały ponad dziewiętnaście stuleci. Pierwszy z nich, krótszy i w gorszym stanie, składał się z pięciu fragmentów pergaminu, na jakim pisano w Rzymie w tamtych czasach. Połączone w całość, okazały się krótkim oficjalnym raportem kapitana straży podległej Poncjuszowi Piłatowi, niejakiego Petroniusza, napisanym po grecku do dowódcy pretorianów w Rzymie, Sejana*, który zarządzał imperium w imieniu cesarza Tyberiu * Lucius Aelius Seianus sza. Dłuższy dokument, nieźle zachowany, składał się z dwudziestu czterech sporych fragmentów papirusu, zapisanych pismem aramejskim. Tekst został podyktowany w Jerozolimie przez żydowskiego przywódcę późniejszego Kościoła chrześcijańskiego, niedługo przed egzekucją tegoż przywódcy w roku sześćdziesiątym drugim. Randall czuł rosnące podniecenie. Wsparł się mocno o blat stołu.
– Proszę powiedzieć… co było w tych dokumentach? Oczy Wheelera błyszczały.
– Największa sensacja naszych czasów, która wprawi w oszołomienie cały świat chrześcijański, spowoduje odrodzenie religii i odnowienie wiary. Odnalezione papirusy… które są teraz w naszych rękach… to zaginiona podstawa ewangelii synoptycznych, tak zwane Źródło Q, piąta, a właściwie pierwsza, pierwotna… Ewangelia świętego Jakuba… spisana przez Jakuba Sprawiedliwego, młodszego brata Jezusa. Jest to kronika życia prawdziwego Jezusa, który chodził po świecie jako człowiek wśród ludzi, istota ludzką, a zarazem Mesjasz, w pierwszym stuleciu naszej ery. Teraz ten tekst należy do nas, mamy go w całości.
Wheeler czekał na reakcję Randalla, ten jednak nie mógł wykrztusić słowa.
– Kiedy przeczyta pan przekład tych manuskryptów, będzie pan jeszcze bardziej zdumiony – dodał z przejęciem wydawca. – Ich treść jest szokująca. Teraz wiemy już naprawdę, gdzie urodził się Jezus, gdzie dorastał i uczył się, wiemy, jak pp śmierci Józefa modlił się na jego grobie, jak zarabiał na utrzymanie, zanim został duchowym pasterzem, znamy szczegóły z tych lat, kiedy zniknął, między dwunastym a trzydziestym rokiem życia, wiemy wszystko, dosłownie wszystko. Jezus istniał naprawdę, a jeśli komuś to fantastyczne źródło, najstarsze jakie znamy, wydałoby się niewystarczające albo podejrzane, sporządził je bowiem Żyd nawrócony na chrześcijaństwo, mamy potwierdzenie działalności i ukrzyżowania naszego Pana ze źródła niechrześcijańskiego, pogańskiego, w postaci raportu rzymskiego żołnierza z okupowanej Palestyny dla zwierzchnika w Rzymie na temat owego buntownika, nazywającego siebie Mesjaszem. W postaci Pergaminu Petroniusza. Ale nawet nie to jest w tym najlepsze, panie Randall. Najlepsze zachowałem na koniec. Ta część jest najbardziej niezwykła.
Randall siedział w oszołomieniu, nie mówiąc słowa.
– Niech pan posłucha – podjął wydawca drżącym z przejęcia głosem. – Jezus wcale nie umarł na krzyżu w Jerozolimie w roku trzydziestym naszej ery. – Przerwał dla podkreślenia wagi następnych słów. – Przeżył i żył jeszcze przez dziewiętnaście lat.
– Przeżył i żył dalej – wymamrotał jakby do siebie Randall.
– Petroniusz napisał do swego zwierzchnictwa, że Jezus został ukrzyżowany, uznany za martwego i zdjęty z krzyża w celu pochówku. Jednakże Jakub Sprawiedliwy odkrył, że jego brat nie umarł na krzyżu, że pozostał przy życiu. Czy zawdzięczał przetrwanie bożej pomocy, czy umiejętnościom medyka, tego Jakub nie wiedział. Mógł jedynie stwierdzić, że Jezus wrócił do sił i potajemnie kontynuował swą posługę w Palestynie i innych prowincjach, aż w końcu pojawił się w Rzymie… w Rzymie!… w dziewiątym roku panowania cesarza Klaudiusza, czterdziestego dziewiątego roku naszej ery, czyli miał wówczas około pięćdziesięciu czterech lat. I to dopiero wtedy zdarzyło się jego prawdziwe zmartwychwstanie i wniebowstąpienie. Czy pojmuje pan znaczenie moich słów? Czy zdaje pan sobie sprawę z implikacji tego odkrycia, panie Randall?
Steve Randall kołysał się w tył i w przód na krześle, zbyt jeszcze wstrząśnięty, by w pełni to ogarnąć.
– Czy to… może być prawda? Nie mogę w to uwierzyć. Ma pan absolutną pewność, że nie popełniono jakiejś pomyłki? – zapytał w końcu.
– Jesteśmy o tym całkowicie przekonani. Autentyczność każdego fragmentu obu dokumentów została potwierdzona ponad wszelką wątpliwość. Poznaliśmy prawdę. Nareszcie mamy Słowo i zamierzamy dać je światu w postaci Międzynarodowego Nowego Testamentu. Przywrócimy ludzkości prawdziwego Jezusa Chrystusa, rzeczywistego Zbawiciela, który żył niegdyś na ziemi i wciąż żyje w nas. Dlatego nasz tajny projekt nosi kryptonim, który nadaliśmy mu w Amsterdamie: Drugie Zmartwychwstanie. Czy potrafisz uwierzyć w Drugie Zmartwychwstanie, Steve?
Randall siedział z zamkniętymi oczami. Pod powiekami wirowało mu świetliste koło wypełnione obrazami z jego niedawnych i obecnych przeżyć. Widział twarze ludzi i ich reakcję na to najbardziej sensacyjne odkrycie ostatnich dziewiętnastu stuleci. Widział, jak zelektryzowani tą wiadomością promienieją odnowioną wiarą w znaczenie życia. Widział swego ojca. Matkę. Siostrę Clare. Toma Careya. A przede wszystkim samego siebie. Widział tych, których wiara została nadwątlona, i tych, którzy, jak on sam, utracili ją zupełnie i zagubili się. I ujrzał, jak do tego wirującego kręgu rozpaczy zbliża się Ten, który tak długo pozostawał jedynie mitem, zmyśloną postacią z baśniowych historii. Syn Boży, Jezus z Nazaretu, stanie się wreszcie znany człowiekowi. Ewangelia Jakuba przywróci życie przesłaniu Zbawiciela, przesłaniu miłości i pokoju. Pocieszy i uzdrowi Jego człowieczą rodzinę.
Niesamowite, niewiarygodne. Najcudowniejszy ze wszystkich cudów, jakie Randall widział i o jakich słyszał w swym życiu. Dobra Nowina na ziemi.
Czy to możliwe?
O co Wheeler zapytał? Czy potrafi uwierzyć w ten projekt, w to Drugie Zmartwychwstanie?
– Nie wiem – odparł powoli. – To jest coś takiego… w co bardzo chciałbym uwierzyć, jeśli jeszcze w ogóle potrafię wierzyć w cokolwiek.
– Czy chce pan spróbować, panie Randall? – spytał wydawca.
– Spróbować? Spróbować sprzedać ludziom Słowo? – Randall namyślał się jeszcze chwilę, po czym wstał chwiejnie z krzesła. – Panie Wheeler, jeżeli On rzeczywiście się tu zjawił dla naszego zbawienia, to ja na pewno chcę zostać zbawiony. Kiedy zaczynamy?