Nazajutrz rano, w upalny i duszny rzymski dzień, Steve Randall czekał w chłodnym salonie domu Montich na gosposię Lucrezię. Miała mu przynieść to, czego tak uporczywie poszukiwał.
Kiedy poprzedniego wieczoru zadzwonił do Angeli, nie było jej w domu. Wyszła gdzieś z siostrą i oddzwoniła dopiero po północy.
Postanowił nie mówić jej o swym niespodziewanym spotkaniu z pastorem de Vroome'em i o jego rewelacjach. Nie chciał jej gnębić informacją, że epokowe odkrycie ojca może się okazać mistyfikacją, tym bardziej że nie miał na to jednoznacznych dowodów.
– A więc rano wracasz do Amsterdamu? – zapytała Angela.
– Chyba popołudniem, wczesnym popołudniem – odpowiedział. – Rano chciałbym załatwić jeszcze jedną sprawę, ale potrzebuję twojej pomocy. – Starał się mówić lekkim, rzeczowym tonem. – Czy możesz mi powiedzieć, co się stało z papierami twojego ojca, z materiałami, które miał w swoim biurku na uniwersytecie? Czy kiedy zachorował, a ściślej mówiąc, kiedy odwiozłaś go do szpitala, to wszystko tam zostało?
– Nie – odparła Angela. – Tydzień po tym, jak umieściłyśmy go z Garetta w klinice, pojechałyśmy obie na uczelnię, do jego gabinetu… wciąż pamiętam, jaka bolesna była świadomość, że ukochana bliska osoba stała się nagle tak bezradna… a więc pojechałyśmy tam, popakowałyśmy jego notatki, książki i inne rzeczy w kartony i zabrałyśmy do domu, razem z szafką kartotekową.
– Wszystko?
– Tak, nie zostawiłyśmy ani jednej kartki. Robiłyśmy to z myślą, że ojciec kiedyś wydobrzeje i będzie tego potrzebował. Co prawda takie zakończenie wydawało nam się raczej niemożliwe, ale trochę nas to podnosiło na duchu. Nawet nie przeglądałam tych papierów, nie miałam siły, kartony stoją tak, jak je ustawiono.
– Rozumiem to doskonale, Angelo. Posłuchaj, czy miałabyś coś przeciwko temu, żebym przejrzał te rzeczy, szczególnie materiały, które ojciec miał na biurku?
– Nie, nie widzę przeszkód. Nie ma tego zbyt wiele, możesz to sobie obejrzeć. – Przerwała. – A czego właściwie szukasz, Steve?
– Pomyślałem sobie, że skoro twój ojciec nie może uczestniczyć w naszej konferencji prasowej, to może znajdę w jego papierach coś, co przemówiłoby w Amsterdamie w jego imieniu.
– Bardzo fajny pomysł – ucieszyła się Angela. – Tylko że jutro rano nie będzie mnie w domu, wychodzę z siostrą. Jeśli wolisz poczekać na mój powrót…
– Nie, nie – przerwał jej szybko. – Nie mam już tyle czasu. Jeżeli się zgodzisz, żebym to zrobił sam…
– Dobrze. Powiadomię Lucrezię. To nasza gosposia, jest u nas od zawsze. Problem tylko w tym… – zawiesiła głos.
– W czym, Angelo?
– Przecież ty nie znasz włoskiego, więc jak cokolwiek przeczytasz? Gdybym ja była na miejscu… Zaraz, zaraz… przecież Lucrezia zna nieźle angielski, w razie czego może ci przetłumaczyć co trzeba. Albo przywieź to do Amsterdamu i ja ci pomogę po powrocie. O której chcesz przyjść?
– Może być dziesiąta?
– Może być. Powiem gosposi, żeby na ciebie czekała i pokazała ci kartony. Czy do szafki też chciałbyś zajrzeć?
– To by trwało zbyt długo. Na razie wystarczą mi te rzeczy, które trzymał pod ręką, na biurku – odparł Randall.
Po tej rozmowie było mu przykro, że musiał okłamać Angele. Niestety nie mógł jej powiedzieć, czego szuka. Najpierw należało odnaleźć Roberta Lebruna.
Ślad był bardzo nikły, ale jednak istniał. Pierwszą jego część ujawnił nieświadomie doktor Venturi, gdy powiedział, że profesor Monti owego fatalnego dnia wychodził na jakieś spotkania w mieście.
Drugi element stanowiło stwierdzenie de Vroome'a, że w tym właśnie dniu profesor spotkał się z człowiekiem o nazwisku Lebrun.
Te dwie informacje łączyły się w całość. Co prawda dość niepewną, lecz mimo to mogła świadczyć o tym, że Robert Lebrun naprawdę istniał.
O poranku następnego dnia Randall czekał na gosposię Montich w willi niedaleko Piazza del Popolo. Był to nieduży, stary dom, właściwie wielkości dwupoziomowego mieszkania, odnowiony i o pogodnym wystroju. W salonie stały zielono-złote weneckie meble, wygodne i drogie. Gosposia, piersiasta i dość leciwa matrona w niebieskim fartuchu, który spowijał ją jak namiot, poczęstowała go kawą i ciasteczkami. Wręczyła mu też zostawiony przez Angele słownik włosko-angielski i zeszła do piwnicy po kartony z papierami profesora Montiego.
Randall nalał sobie kawy i zastanowił się po raz kolejny nad nurtującymi go pytaniami. Czy profesor Monti udał się rzeczywiście owego majowego dnia przed czternastoma miesiącami na spotkanie z Robertem Lebrunem? A jeśli tak, to czy zapisał gdziekolwiek ten fakt? Czy też w natłoku zajęć i spotkań zapomniał go odnotować? Albo bał się to zrobić?
Wypił łyk kawy i w tym momencie zjawiła się Lucrezia. Postawiła przed nim na dywanie kartonowe pudło.
– Pan zobaczy ten tutaj – mruknęła. – Ja przyniosę drugi.
Wyszła, a Randall usiadł na podłodze i zaczął powoli wyjmować zawartość kartonu.
Domyślał się, że zapracowany profesor musiał zapisywać terminy w biurkowym kalendarzu lub jakimś notatniku. Musiał mieć coś takiego pod ręką, w ostateczności mogły to być notki jego sekretarki, chyba że przechowywał wszystkie dane w głowie.
Randall sięgał coraz głębiej, wyjmując kolejno maszynopisy wykładów, segregatory z notatkami z badań, korespondencję, która już nigdy nie zostanie wysłana, onyksowe korytko na pióra, puste kołonotatniki.
W końcu w jego ręce znalazł się notes w brązowej skórkowej oprawie, ze spinaczem do papieru wsuniętym między kartki mniej więcej w połowie. Złote litery wytłoczone na okładce głosiły po włosku: TERMINARZ.
Serce zaczęło mu bić mocniej.
Otworzył notatnik w miejscu, gdzie wsunięty był spinacz. U góry kartki widniała data – 8 Maggio. Niżej w kolejnych linijkach wydrukowane były godziny. Część linijek zapisano czarnym atramentem. Randall przebiegał wzrokiem poszczególne zapisy.
10.00 – Conferenza con professori
12.00 – Pranzo con professori
14.00 – Visita del professor Pirsche alla Facolt?
Jak dotąd nic, tylko spotkania z innymi profesorami i wizyta jednego z zagranicy, chyba Niemca.
Jego spojrzenie powędrowało niżej i nagle się zatrzymało.
16.00 – Appuntamento con R.L. de Doney. Importante.
Randall wpatrywał się w kartkę jak zahipnotyzowany.
R.L. to był oczywiście Robert Lebrun. Doney – słynna restauracja i kawiarnia, rzymska gran caffe, na Via Vittoria Veneto, obok hotelu Excelsior. Appuntamento oznaczało spotkanie.
Uzmysłowił sobie, że znalazł właśnie to, czego szukał. Poczuł dreszcz podniecenia.
Późnym popołudniem w maju ubiegłego roku profesor Monti miał się spotkać o czwartej po południu z Robertem Lebrunem w restauracji Doney. To tam właśnie, według słów de Vroome'a, Lebrun powiedział profesorowi o swym rzekomym fałszerstwie i to wtedy rozpoczęła się mroczna wędrówka Montiego w szaleństwo.
Randall odłożył terminarz do pudła, pochował szybko pozostałe rzeczy i wstał z podłogi. Lucrezia wchodziła właśnie do pokoju z drugim kartonem.
– Tutaj tylko naukowe książki, papierów nie ma – oznajmiła.
– Dziękuję, Lucrezio – odparł, podchodząc do niej. – Nie będę tego przeglądał. Już znalazłem to, czego szukałem. Bardzo ci dziękuję.
Cmoknął ją w pulchny policzek i zostawiwszy zaskoczoną gosposię pośrodku pokoju, ruszył do wyjścia.
Randall wysiadł z taksówki przed wejściem do hotelu Excelsior. Minął drzwi i grupkę gawędzących w słońcu kierowców, i stanął na chodniku, przyglądając się scenerii, w której przed ponad rokiem
Robert Lebrun ujawnił swoją straszliwą tajemnicą profesorowi Montiemu.
Kawiarnia i restauracja Doney składała się z dwóch części. Restauracja mieściła się w przedłużeniu parteru hotelu Excelsior, a stoliki kawiarni stały na zewnątrz, zajmując chodnik aż do rogu Via Vittorio Veneto.
Stojąc w dotkliwym skwarze, Randall był wdzięczny losowi, że kawiarnię chronią przed słońcem błękitne markizy. O tej porze, w sobotnie przedpołudnie, wyglądała zapraszająco, choć nie obiecywała mu jeszcze sukcesu w poszukiwaniach.
Przy stolikach siedziało niewielu gości. Ludzie poruszali się w zwolnionym tempie, a cała scena wyglądała niemal jak martwa natura. To ten cholerny rzymski upał późnoczerwcowy, pomyślał Randall, odbiera wszelką energię i chęć działania.
Zastanawiał się, co począć z tą szczątkową informacją, którą udało mu się zdobyć. Wiadomo było, że to Lebrun wezwał Montiego na spotkanie, a więc to Lebrun z pewnością wyznaczył Doney na miejsce rozmowy. Skoro tak, to musiał tu często bywać, inaczej bowiem wybrałby jakieś mniej uczęszczane miejsce. W takim razie mogła go też pamiętać obsługa kawiarni, ale nie musiało tak być.
Randall przyjrzał się kilku ospałym kelnerom. Nosili białe uniformy z niebieskimi epoletami i stójkowym kołnierzem, i czarne spodnie. Trzymali w rękach menu w kolorze lawendy albo puste tace. W pobliżu przejścia między stolikami, prowadzącego do restauracji, stał z założonymi do tyłu rękami starszy Włoch o wyglądzie szefa. Miał na sobie jasnoniebieską marynarkę i smokingowe spodnie. Kierownik sali, domyślił się Randall.
Usiadł przy stoliku i po chwili kelner przyniósł mu lawendowe menu.
– Czy jest kierownik sali? – zapytał Randall, otwierając jadłospis.
– Si – odparł kelner i rzucił w stronę starszego mężczyzny: – Giulio!
Tamten podszedł szybko, trzymając długopis nad bloczkiem zamówień.
– Czym mogę panu służyć?
Randall przebiegł wzrokiem menu. Jego spojrzenie zatrzymało się na Gelati, lodach, a potem na Granita di limone, sorbecie cytrynowym.
– Poproszę sorbet – powiedział. Giulio zapisał.
– Czy to wszystko?
– Tak.
Kierownik sali wydarł kartkę z bloczka, podał ją kelnerowi i zabrał menu.
– Właściwie – rzekł Randall – chciałbym zapytać o coś jeszcze, ale nie o jedzenie. – Wyciągnął z portfela trzy banknoty tysiąclirowe. – Jestem amerykańskim pisarzem i potrzebuję pewnych informacji. Może będzie pan mógł mi pomóc.
Przez profesjonalnie poważną twarz Włocha przebiegł cień zainteresowania. Nie spuszczał wzroku z pieniędzy w dłoni Randalla.
– Chętnie panu pomogę – stwierdził -jeśli to będzie możliwe.
Randall złożył banknoty i wsunął je szefowi do ręki.
– Od jak dawna pracujesz w Doney, Giulio? – zapytał.
– Od pięciu lat. – Mężczyzna schował pieniądze do kieszeni, mrucząc: – Grazie, sir.
– Czy pracowałeś tutaj w maju zeszłego roku?
– O tak, proszę pana. – Giulio wyraźnie się ożywił, mówił przyjaznym tonem. – To jeszcze przed sezonem, ale ruch już jest duży.
– Dobrze, więc powiem ci, o co chodzi. Pewien człowiek ma informacje, które mogą mi się przydać. Mój przyjaciel spotkał się z nim w maju ubiegłego roku, właśnie tutaj. Powiedział mi, że ten człowiek jest w Doney częstym bywalcem. Rozpoznajesz stałych gości, Giulio?
– Oczywiście. – Twarz Włocha się rozpromieniła. – To nie tylko mój obowiązek, ale także pozytywna strona tego zawodu. Większość znam z nazwiska, mówią mi czasem o swoich sprawach. A kogo konkretnie pan szuka?
– To Francuz, który mieszka od dawna w Rzymie – odparł Randall.-Nie mam pojęcia, jak często tutaj bywa, ale mówiono mi, że się pojawia. – Randall wziął głęboki oddech i wypowiedział zaklęcie, które miało otworzyć sezam.-Nazywa się Robert Lebrun.
– Lebrun – powtórzył Giulio bezbarwnym tonem.
– Tak, Robert Lebrun.
– Zastanawiam się – rzekł Włoch z wahaniem, jakby bojąc się stracić swój napiwek. – Niestety, proszę pana, nie przypominam sobie stałego klienta o tym nazwisku. Na pewno bym go pamiętał.
Randalla ogarnęło zwątpienie. Usiłował przypomnieć sobie, jak de Vroome scharakteryzował Lebruna.
– Spróbuję go opisać – powiedział. – Może to coś da.
– Bardzo proszę.
– To stary człowiek, koło osiemdziesiątki. Pomarszczona twarz, okulary. Jest twojego wzrostu, ale mocno się garbi. Kojarzysz go teraz, Giulio?
Włoch pokręcił ze smutkiem głową.
– Przykro mi, ale przychodzi tutaj tylu… Randall przypomniał sobie coś jeszcze.
– Zaraz, już wiem, to może być ważne. Lebrun utyka, dawno temu stracił nogę i ma protezę.
– Faktycznie, przychodzi ktoś taki! – Giulio ponownie się ożywił. – Nie wiedziałem, że to Francuz, bo świetnie mówi po włosku. Ale on się nie nazywa Lebrun. Właściwie nie wiem jak, ale czasami, kiedy wypije za dużo pernodu, żartuje sobie i mówi, że jest Enrico Toti. To taki tutejszy żart. Pewnie pan nie rozumie?
– Nie.
– W Ogrodach Borghese – Giulio pokazał w głąb ulicy – stoi wiele posągów, między innymi wielka rzeźba nagiego mężczyzny w bohaterskiej pozie. Stoi na kamiennym cokole, właściwie opiera się o skałę, bo ma tylko jedną nogę. To właśnie Enrico Toti, na cokole jest data jego śmierci, rok tysiąc dziewięćset szesnasty. Ten Toti pomimo swego kalectwa zgłosił się na ochotnika do wojska podczas pierwszej wojny światowej. Nie przyjęli go oczywiście, ale on zgłosił się ponownie i robił to tyle razy, że w końcu musieli się zgodzić. Poszedł walczyć z tą swoją jedną nogą, o kuli, i został wielkim bohaterem. No i właśnie ten nasz gość żartował sobie, że to on kiedyś nazywał się Toti. Tylko tyle o nim wiem…
– No cóż, ten człowiek może używać wielu nazwisk… – Randall zauważył, że Giulio nagle uśmiechnął się szeroko. – Co takiego? – zapytał.
– Właśnie mi się przypomniało jeszcze jedno – odparł kierownik sali. – To idiotyczne, ale…
– Mów.
– Dziewczyny na ulicy… wie pan… przezywają go, bo pozuje na intelektualistę i eleganta, a jest taki żałosny i ubogi. Nazywają go – Giulio zachichotał – Duca Minimo, to znaczy Książę Niczego. Wyśmiewają się z niego.
Randall chwycił go za ramię.
– Tak, to on! – zawołał podniecony. – Duca Minimo to Robert Lebrun!
– Bardzo się cieszę – odrzekł Włoch, pewien już, że nie straci zarobku.
– Czy w dalszym ciągu bywa w Doney? – zapytał Randall.
– Ależ tak, prawie każdego popołudnia, jeśli jest ładna pogoda. Przeważnie koło piątej. Wypija swojego pernoda albo negroni, dowcipkuje, czyta gazetę.
– Czy był tu także wczoraj?
– Wczoraj miałem inną zmianę. Zaraz się dowiem. Podszedł do stojących niedaleko kelnerów, zadał im pytanie i po chwili dwóch z nich pokiwało żwawo głowami. Kierownik sali powrócił uśmiechnięty do Randalla.
– Tak-powiedział. – Toti, ten pański Lebrun, był tu wczoraj o zwykłej porze. Pewnie dzisiaj też przyjdzie.
– To znakomicie – odparł Randall. Wyjął z portfela pięć tysięcy lirów w banknocie i wręczył Włochowi. – Posłuchaj, Giulio, to dla mnie bardzo ważne.
– Dziękuję panu bardzo – ucieszył się tamten. – Z przyjemnością panu pomogę.
– Zróbmy tak. Wrócę tu za kwadrans piąta. Jeśli Lebrun się pojawi, pokażesz mi go, dobrze? Gdyby przyszedł wcześniej, zadzwoń do mnie do hotelu. Mieszkam tu, w Excelsiorze. Nazywam się Steven Randall. Zapamiętasz?
– Nie zapomnę na pewno, panie Randall.
– I jeszcze jedno, Giulio. Czy nasz przyjaciel przyjeżdża do Doney, na przykład taksówką, czy raczej przychodzi piechotą?
– Zawsze piechotą, proszę pana.
– W takim razie musi mieszkać gdzieś w okolicy. Z tą sztuczną nogą nie przyszedłby gdzieś z daleka.
– Ma pan rację.
– Dobrze – rzekł Randall, wstając. – Więc widzimy się za piętnaście piąta.
– A pański sorbet? – zapytał Giulio.
– Możesz go wypić za moje zdrowie. Ja już dziś jestem po deserze.
Randall spędził pięć niespokojnych godzin w swoim pokoju na piątym piętrze hotelu Excelsior.
Usiłował nie myśleć o czekającym go spotkaniu. Wyjął z walizki papeterię, usiadł przy stoliku pod oknem i próbował się skupić na załatwieniu zaległej korespondencji.
Napisał rutynowy list od troskliwego syna do rodziców w Oak City, dołączając pozdrowienia dla Clare i wujka Hermana. Do Judy w San Francisco napisał krótki liścik, bardziej krajoznawczy niż ojcowski. Zaczął też pisać do Jima McLoughlina z Raker Institute, żeby wyjaśnić mu, że Randall Associates stara się go zlokalizować od kilku tygodni i powiadomić, iż z przyczyn od siebie niezależnych (nie wspomniał ani słowem o transakcji z Towerym) nie może przyjąć jego zlecenia. Nie wiedział jednak, jak zakończyć list, więc podarł go i wyrzucił do kosza.
Zalegał też z odpowiedziami na listy swego prawnika i zastanawiał się, czy nie zadzwonić do niego do Nowego Jorku, w końcu jednak uznał, że nie ma do tego cierpliwości.
Podobnie zrezygnował z powiadomienia Angeli, że jeszcze nie wyjechał z Rzymu. Obawiał się, że mogłoby się to skończyć kolejnymi kłamstwami albo przysporzyć jej nowych zgryzot.
Odłożył także na później telefon do George'a L. Wheelera. Musiał być na niego wściekły, bo do konferencji prasowej pozostało zaledwie sześć dni. Randall chciał jednak przed rozmową z szefem wysłuchać Roberta Lebruna.
Choć starał się usilnie odpychać myśli o tajemniczym Francuzie, okazało się to ponad jego siły.
Przystąpił do Drugiego Zmartwychwstania przed ponad dwoma tygodniami, żeby się zająć kluczowym dla projektu zadaniem i poznać prawdziwą siłę wiary. A potem większość czasu, aż do obecnej kulminacji w Rzymie, spędził na próbach zniszczenia jedynej rzeczy, na której mógłby wiarę oprzeć.
Pogoń za destrukcją rozpoczęła się od błędu odkrytego przez Bogardusa. I trwała do tej pory, być może z powodu „błędu Randalla". Jak wytknęła mu to Angela i jak powtarzały niejednokrotnie bliskie mu osoby, owym błędem był jego nieprzejednany cynizm. Tak więc można by te działania nazwać czystym szaleństwem, gdyby nie to, że opierały się na uczciwym rozumowaniu, zgodnie z którym prawdziwa wiara nie polega na pozbawionym wątpliwości mistycyzmie. Żeby uwierzyć, trzeba poznać twardą, namacalną rzeczywistość.
Wszystkie wątki prowadziły do Roberta Lebruna. Jakkolwiek na to patrzeć, to on właśnie mógł dostarczyć ostatecznej odpowiedzi.
Randall wciąż o tym rozmyślał, gdy usiadł wreszcie, spięty i niespokojny, przy stoliku w Doney. Nie był już nawet pewien, czy pragnie, żeby Lebrun się pojawił. Wiedział tylko, że chce mieć tę udrękę za sobą.
Po raz chyba dziesiąty w ciągu ostatniego kwadransa spojrzał na zegarek. Było sześć po piątej. Wypił kolejny łyk dubonneta i w tym momencie ujrzał kątem oka, że zmierza ku niemu Giulio, szef sali.
– Panie Randall, przyszedł – rzucił Giulio półgłosem, zatrzymując się przy jego krześle.
– Gdzie jest?
– Siedzi w tym rzędzie, trzy stoliki za mną. Pozna go pan na pewno.
Włoch usunął się na bok i Randall odwrócił dyskretnie głowę.
Lebrun siedział tam rzeczywiście, dokładnie taki, jak go opisał de Vroome. Wydawał się nawet niższy i bardziej zgarbiony, niż Randall się spodziewał. Gładko zaczesane brązowe włosy, z pewnością farbowane. Trupio koścista twarz o rysach naznaczonych starością, cała w drobnych bruzdach i zmarszczkach. Okrągłe okulary w stalowej oprawce. Wyświechtana gabardynowa marynarka, zarzucona luźno na ramiona w stylu włoskich modnisiów i początkujących aktorów. Był to człowiek sędziwy, lecz nie robił wrażenia kruchego. Na stoliku przed nim stała szklaneczka z pernodem. Pochłonięty był lekturą gazety.
Randall wstał szybko i podszedł do niego.
– Monsieur Robert Lebrun? – zagaił. – Czy mógłbym postawić panu drinka i przedstawić się?
Lebrun popatrzył na niego sponad gazety. Spojrzenie szarych, pustych oczu było czujne. Poruszył wilgotnymi, nieco zaślinionymi ustami.
– Kim pan jest? – odezwał się zgrzytliwym głosem.
– Nazywam się Steven Randall. Jestem agentem reklamowym i pisarzem z Nowego Jorku. Czekałem tutaj specjalnie, żeby się z panem spotkać.
– Czego pan chce? Powiedział pan „Lebrun". Skąd pan zna to nazwisko?
W postawie Francuza nie było cienia kordiałności i Randall wiedział, że musi działać szybko.
– Jak mi wiadomo, był pan zaprzyjaźniony z profesorem Montim – powiedział. – Uczestniczyliście razem w pewnym przedsięwzięciu archeologicznym.
– Monti? Co pana z nim łączy?
– Przyjaźnię się z jego córką Angela. A wczoraj spotkałem się również z samym profesorem.
W oczach Lebruna pojawił się błysk zaciekawienia, lecz wciąż był usztywniony.
– Widział się pan z Montim? – zapytał wątpiącym tonem. – Skoro tak, to niech pan powie, gdzie to było.
Sprawdza mnie, pomyślał Randall, proszę bardzo.
– Villa Bellavista. Byłem tam, widziałem się z nim i rozmawiałem z jego lekarzem, doktorem Venturini. – Po chwili wahania poddał się drugiemu sprawdzianowi. – Wiem o pańskiej współpracy z profesorem, o odkryciu w Ostii – oznajmił.
Lebrun przewiercał go wzrokiem. Mlaskał mokrymi, zwiotczałymi wargami.
– Powiedział panu o mnie?
– Nie całkiem. Nie on sam. Jego pamięć właściwie nie funkcjonuje.
– Proszę mówić.
– Umożliwiono mi obejrzenie jego prywatnych papierów, wszystkich, które miał na biurku przed czternastoma miesiącami, kiedy spotkaliście się w Doney.
– Więc o tym też pan wie.
– Wiem jeszcze więcej, monsieur Lebrun. Moja ciekawość pisarza została mocno pobudzona i zacząłem szukać kontaktu z panem. Chciałem porozmawiać w przyjazny, otwarty sposób, w nadziei, że taka wymiana zdań okaże się korzystna dla nas obu.
Lebrun poprawił sobie okulary na nosie i pocierając podbródek, wyraźnie namyślał się, jak potraktować nieznajomego. Był zaintrygowany, lecz ostrożny.
– Skąd mam wiedzieć, że pan nie kłamie, panie Randall? – zapytał.
– W jakiej kwestii?
– Że spotkał się pan z Montim. Na świecie jest tyle oszustwa… Niech mnie pan przekona.
No to mam problem, pomyślał Randall.
– Nie wiem, jak to panu udowodnić – odparł. – Byłem u niego, rozmawiałem z nim… o ile można to nazwać rozmową… i efekt był taki… no cóż, nie ma sensu się powtarzać.
– Ja muszę mieć pewność, panie Randall – upierał się starzec.
– Ależ ja mówię prawdę! Monti nawet dal mi… – Randall wyjął z kieszeni kartkę i rozłożył ją na stoliku przed Lebrunem. – Monti narysował to dla mnie, dostałem to w prezencie, na pożegnanie. Nie wiem, czy ta przebita ryba cokolwiek panu mówi, ale nic innego nie mam.
Rysunek zrobił na Francuzie odpowiednie wrażenie. Przyglądał mu się przez chwilę jednym okiem – drugie bowiem zasnute było kataraktą – i po chwili powiedział:
– Tak, znam to.
– Więc przekonałem pana?
– Powiedziałem tylko, że to znam. Często rysowałem ten symbol.
– Pan? – Randall nie krył zaskoczenia.
– Tak. Ryba to chrześcijaństwo. Włócznia… śmierć chrześcijaństwa. Moje pragnienie. – Przetrawiał to przez krótki czas w myśli. – Nie dziwię się, że Monti to podchwycił. To jego ostatnie wspomnienie. Ja zdradziłem chrześcijaństwo i jego także. Więc pragnie mojej śmierci. Narysował swoje życzenie. Jeśli to on je narysował.
– A któż inny mógłby w ogóle o tym wiedzieć? – przekonywał go Randall.
– Być może jego córka.
– Nie widziała go przy zdrowych zmysłach od czasu pańskiego spotkania z profesorem.
Francuz zmarszczył brwi.
– Możliwe – rzekł. – A podczas waszej rozmowy, czy mówił coś na mój temat albo na temat mojej pracy?
Randall poczuł się bezradny.
– Nie, nie wspominał o panu. A co się tyczy pańskiej pracy… czy ma pan na myśli Ewangelię według Jakuba i Pergamin Petroniusza?
Lebrun nie odpowiedział.
– On uważa, że jest Jakubem, bratem Jezusa – mówił dalej Randall. – Zaczął powtarzać, słowo w słowo, angielski przekład tekstu z papirusu numer trzy… – Przerwał, próbując sobie przypomnieć nagranie, które przesłuchał kilkakrotnie w hotelu. – Uzupełnił nawet brakujący fragment zdania – dodał.
Zainteresowanie Lebruna rosło z każdą chwilą.
– Co to było? – zapytał.
– To zdanie brzmiało tak: „Pozostali z synów Józefa, bracia Jezusa i moi także… – w tym miejscu w papirusie była wykruszona dziura, a dalej szło tak: – Ja zaś pozostałem, by opowiedzieć o pierworodnym i najukochańszym Synu". Monti dopowiedział te brakujące słowa.
– Jak to brzmiało? – Lebrun pochylił się. ku niemu.
– Próbuję sobie przypomnieć – odparł Randall, odtwarzając w głowie taśmę. – Powiedział: „Pozostali z synów Józefa, bracia Jezusa i moi także, są to Juda, Szymon, Jozjasz…".
– „…i Jan. Wszyscy oni są poza granicami Judei i Idumei, ja zaś pozostałem, by opowiedzieć o pierworodnym i najukochańszym Synu" – dokończył za niego Lebrun.
Randall wytrzeszczył oczy.
– Pan… zna ten tekst.
– Muszę znać – odrzekł starzec. Zagryzł wargi tak, że stały się jeszcze jedną zmarszczką na jego twarzy. – Ja to napisałem. Monti nie jest Jakubem. Ja nim jestem.
Dla Randalla była to straszna chwila, moment prawdy, do którego dążył, a jednak nie chciał go przeżyć.
– A więc to wszystko jest nieprawdą… – wyszeptał. – Jakub, Petroniusz, całe to odkrycie…
– Oszustwo doskonałe – przytaknął Lebrun. Rozejrzał się na boki i dodał z uciechą: – Fałszerstwo najwspanialsze w historii. Teraz już pan wie. – Spojrzał na Randalla. – Już wierzę, że spotkał się pan z Montim. Natomiast wciąż nie wiem, czego pan oczekuje od Roberta Lebruna. Czego pan chce ode mnie?
– Faktów. I dowodu fałszerstwa.
– I co pan zrobi z tym dowodem?
– Ujawnię go. Zdemaskuję tych, którzy głoszą światu nieistniejącą nadzieję.
Robert Lebrun siedział w milczeniu, zastanawiając się nad tym, co usłyszał.
– Byli już tacy – powiedział w końcu cicho, jakby do siebie. – Oni też żądali ode mnie dowodu fałszerstwa i przyrzekali solennie, że zdemaskują zgniliznę Kościoła i ciemne strony religii. Okazali się agentami kleru. Chcieli zawłaszczyć prawdę, żeby ją ukryć i uratować mitologię. Nie zaufałbym tym ludziom za żadne pieniądze. Dlaczego więc miałbym zaufać panu, panie Randall?
– Ponieważ to ja zostałem zatrudniony do rozpropagowania nowej Biblii i niemal się na to wszystko nabrałem. Zacząłem jednak mieć wątpliwości, zacząłem poszukiwać prawdy – oznajmił szczerze Randall. – Możliwe, że znalazłem tę prawdą właśnie w pańskiej osobie.
– Znalazł ją pan – odrzekł Lebrun. – Ale niekoniecznie z wzajemnością. Nie mogę powierzyć panu prawdy na temat dzieła mojego życia, dopóki nie będę miał całkowitej pewności, że ujrzy światło dzienne.
Po raz pierwszy w życiu Randall spotkał człowieka, jeśli nie liczyć pastora de Vroome'a, który dorównywał mu, a może nawet go przewyższał, poziomem nieufności.
Rozmowa z Lebrunem była męcząca i frustrująca do granic wytrzymałości. Od czasu fiaska negocjacji z Plummerem prawdopodobnie nie potrafił już zaufać nikomu. Randall zastanawiał się, kto na tym świecie mógł odznaczać się odpowiednim charakterem i na tyle nieskazitelną przeszłością, żeby przekonać Lebruna, że lata zainwestowane w pracę zostaną nagrodzone, że jego tak zwany dowód prawdy ujrzy światło dzienne. I nagle przyszedł mu ktoś taki do głowy. Gdyby na jego miejscu był tutaj Jim McLoughlin – z tym zaciekłym wręcz poczuciem prawości, z piękną kartą walki z hipokryzją i szykanami, z Raker Institute, dążącym do odkrycia prawdy bez względu na konsekwencje – tak, Jim Mc-Loughlin był jedyną osobą, która mogłaby zyskać zaufanie Roberta Lebruna.
Wtem uzmysłowił sobie, że McLoughlin i Raker Institute byli przecież obecni tu, w Rzymie, całkiem niedawno. Poczuł przypływ nadziei.
– Monsieur Lebrun – zwrócił się do Francuza – sądzę, że potrafię pana przekonać. Proszę pójść ze mną do mojego pokoju, tutaj w Excelsiorze. Przedstawię panu mój dowód i jestem pewny, że pan mi wówczas przedstawi swój.
Robert Lebrun siedział w pokoju Randalla na krześle pod oknem i śledził wzrokiem każdy jego ruch.
Randall rozłożył na łóżku walizkę i po chwili wyjął z niej kartonową teczkę z nalepką The Raker Institute.
– Czy zrozumie pan pisany tekst angielski? – zapytał starca.
– Nie gorzej niż starożytny aramejski – odparł Lebrun.
– Świetnie. Czy słyszał pan kiedyś o amerykańskiej organizacji zwanej The Raker Institute?
– Niestety nie.
– Tak sądziłem – rzekł Randall. – Nie jest jeszcze zbyt znana. Niedawno zwrócono się do mnie, żebym pomógł rozpropagować ich działalność. – Podszedł do Lebruna z teczką w ręce. – Mam tutaj korespondencję między szefem Raker Institute, Jimem McLoughlinem, a moją firmą. Później spotkaliśmy się w Nowym Jorku i w teczce są także notatki z tego spotkania. Niedługo świat usłyszy o McLoughlinie o wiele więcej. To ostatni przedstawiciel wielkiej amerykańskiej tradycji dysydentów, krzyżowców piętnujących zło, ktoś taki jak we Francji Emil Zola…
– Zola – mruknął Lebrun, wymawiając to słowo niemal pieszczotliwie.
– Ameryka zawsze takich miała – ciągnął Randall. – Nie było ich wielu i często gnębili ich możni tego świata. Ale nigdy nie pozwolili się całkiem uciszyć ani wytrzebić, ponieważ tacy ludzie są głosem społecznego sumienia. Ludzie w rodzaju Thomasa Paine'a albo Henry'ego Thoreau. A także bardziej nam współcześni, tacy jak Upton Sinclair, Lincoln Steffens, Ralph Nader, którzy ujawniali oszukańcze praktyki przemysłowców wobec niczego niepodejrzewających zwykłych ludzi. Jim McLoughlin i jego detektywi z Raker Institute są ostatnimi w tej sukcesji.
Robert Lebrun słuchał go z uwagą.
– Co właściwie robi ten pański McLoughlin? – zapytał.
– On i jego ludzie odkryli wśród części amerykańskich korporacji tajne sprzysiężenie, którego celem jest niedopuszczenie pewnych wynalazków i produktów do wiadomości publicznej. Zdobyli dowody na to, że wielki przemysł… paliwowy, samochodowy, stalowy, włókienniczy, wymieniając pierwsze z brzegu dziedziny… posługiwał się przekupstwem, a nawet przemocą, żeby zablokować produkcję taniej tabletki zastępującej benzynę, opony, która prawie się nie zużywa, wiecznej zapałki czy tkaniny ubraniowej o niemal nieograniczonej trwałości. A to jest dopiero początek. W następnej dekadzie zamierzają się dobrać do skóry kompaniom telefonicznym, bankom i firmom ubezpieczeniowym, producentom broni, wojski i niektórym agendom rządowym. McLoughlin uważa, że nieregulowana swobodna przedsiębiorczość jest zagrożeniem dla społeczeństwa i dla demokracji, że wprawdzie rząd jest wybierany przez obywateli, ale ich nie reprezentuje. Chce obnażać wszelkie działania potęg gospodarczych i politycznych, skierowane przeciwko zwykłemu człowiekowi. I jak się pan przekona, panie Lebrun, to właśnie mnie i moją firmę McLoughlin wybrał do prowadzenia tej kampanii. To są, monsieur Lebrun, jedyne referencje, jakie mam, jeżeli chodzi o tropienie zła i ujawnianie prawdy – powiedział Randall, kładąc teczkę na stoliku przed sędziwym Francuzem. – Niech pan to przeczyta, a potem zdecyduje, czy chce mi pan zaufać, czy nie.
Lebrun podniósł teczkę i otworzył ją.
Randall podszedł do drzwi.
– Zostawię pana teraz samego na jakiś kwadrans. Idę do baru na dół, muszę się napić. Czy przynieść panu drinka?
– Mnie może już tutaj nie być, kiedy pan wróci – odparł Francuz.
– A jednak zaryzykuję.
– Proszę whisky, bez wody.
Randall wyszedł z pokoju. Z topniejącą raptownie odwagą w sercu, modląc się w duchu o powodzenie, zszedł do baru.
Wrócił do swego pokoju na piątym piętrze po dwudziestu minutach. Otwierając drzwi, zastanawiał się, czy nie będzie musiał sam wypić whisky, którą przyniósł.
Robert Lebrun siedział tam, gdzie go pozostawił, a na stoliku przed nim leżała zamknięta teczka.
– Zdecydowałem się – oświadczył dziwnie obcym głosem, biorąc od Randalla szklankę. – Jest pan moją ostatnią szansą. Opowiem panu, jak napisałem Ewangelię według Jakuba i Pergamin Petroniusza. Historia nie jest długa, ale jeszcze pan takiej nie słyszał. Trzeba ją przekazać ludziom. I pan, panie Randall, musi zostać tym apostołem, który obwieści całemu światu prawdę, prawdę na temat kłamstwa, jakim jest drugie przyjście Chrystusa.
Francuz siedział zgarbiony na krześle i przemawiał monotonnym, wypranym z emocji głosem. Wspomniał swoją młodość i wypadki, które doprowadziły go do skazania na zesłanie do kolonii karnej w Gujanie.
Randall znał większość tej historii od de Vroome'a, słuchał jednak zafascynowany. Nie chciał poza tym nadwątlić świeżo pozyskanego zaufania Lebruna, udawał więc, że dowiaduje się wszystkiego po raz pierwszy, i czekał w napięciu na jakieś nowe elementy.
– Tak więc – opowiadał Lebrun – ponieważ byłem już karany czterokrotnie za drobniejsze przestępstwa, automatycznie uznano mnie za recydywistę, bez szans na poprawę. Zostałem zesłany do karnej kolonii we Gujanie Francuskiej. Miejsce to nazywano zwyczajowo Ile du Diable – Diabelską Wyspą, ale właściwie było tam pięć osobnych więzień. Trzy z nich mieściły się na wyspach i tylko najmniejsza, mająca ledwie kilometr w obwodzie, była właściwą Diabelską Wyspą. Trzymano tam wyłącznie więźniów politycznych, takich jak kapitan Alfred Dreyfus, osadzony na skutek fałszywego oskarżenia o sprzedawanie tajemnic wojskowych Niemcom. W chatach na tej małej wysepce nigdy nie mieszkało więcej niż ośmiu więźniów. Dwie pozostałe wyspy, oddalone o dziewięć mil od wybrzeża Gujany, nazywały się Royale i St Joseph. Na głównym lądzie, w pewnym oddaleniu od miasta Cayenne, były jeszcze więzienia St Laurent i St Jean. Mnie osadzono na wyspie St Joseph.
Głos Lebruna zaczął się łamać. Francuz podniósł do ust szklaneczkę, pociągnął spory łyk whisky i odchrząknął.
– Kiedy został pan skazany? – zapytał Randall.
– Jeszcze przed pańskim urodzeniem – zarechotał starzec. – W roku tysiąc dziewięćset dwunastym.
– Czy rzeczywiście było tam tak strasznie, jak to opisywano?
– Gorzej – odparł Lebrun. – Skazańcy, którym udało się uciec, opisywali oczywiście okrucieństwa i cierpienia, jakich tam doznali, ale zbyt często przedstawiali to jako romantyczną przygodę. Było inaczej, żadnego fascynującego piekła, raczej nazwałbym to fałszywą gilotyną – codziennie odbywała się egzekucja, ale żyło się w dalszym ciągu. Niekończąca się tortura i ból są o wiele gorsze od śmierci. Prometeusz był większym męczennikiem od świętego Piotra. Wysłano mnie do Gujany na statku La Martiniere, zamkniętego nie w kabinie, ale w stalowej klatce wraz z dziewięćdziesięcioma innymi skazańcami. Kolonia karna miała być miejscem, gdzie przestępcy mogą zostać zresocjalizowani, mogą odkupić złe czyny. Czy uwierzy pan, że oficjalna nazwa tych wysp brzmiała Iles du Salut, Wyspy Zbawienia? Oczywiście szlachetny cel, jak zwykle w przypadku stworzonych przez człowieka organizacji, został wypaczony. Kiedy tam trafiłem, filozofia karania była taka: kto jest przestępcą, pozostaje nim już do końca życia, nie ma dlań odkupienia, niechaj więc cierpi i gnije, aż umrze, i niech już nigdy nie zawadza społeczeństwu.
– A jednak wrócił pan.
– Wróciłem, ponieważ chciałem wrócić – odparł z mocą Lebrun. – Miałem powód, żeby walczyć o przetrwanie, jak zaraz się pan przekona. Ale nie na początku. Na początku sądziłem, że jestem człowiekiem, i próbowałem zachowywać się jak człowiek. Oni przypominali mi, że jestem zwierzęciem, a nawet czymś gorszym od zwierzęcia. Jak mam opisać dwa pierwsze lata? Powiedzieć, że były nieludzkie, to pusta paplanina. Niech pan posłucha. Za dnia moskity, całe roje, żerujące na spalonej słońcem, owrzodzonej skórze. Pchły piaskowe wgryzające się pod paznokcie, czerwone mrówki kąsające w stopy. W nocy nietoperze, wampiry wysysające krew. Przez cały czas dyzenteria, gorączka, zakażenia krwi i szkorbut. Proszę spojrzeć.
Lebrun otworzył usta, obnażając sinawe dziąsła i tanie protezy.
– Wypluwałem zęby po dwa, trzy naraz, po prostu gniły. Miałem za sobą cztery wyroki, więc zaliczono mnie do relegues, tych, którzy już nigdy nie opuszczą kolonii karnej. Od rana do zmierzchu tłukłem na St Joseph kamienie w prażącym słońcu, a gdy protestowałem, zamykali mnie w izolatce. Czy wie pan, jak wyglądała izolatka w Gujanie? Więzienie miało trzy bloki – zwykłe cele, izolatki i oddział dla obłąkanych. Najbardziej nieludzkie z nich były właśnie izolatki. Wrzucano mnie do cementowej jamy dwa na trzy metry. Bez dachu, tylko z kratą nad głową. W środku drewniana ława, wiadro na odchody i koc, który zmieniano raz na dwa lata. Smród fekaliów i zepsutego powietrza dławił w gardle. Siedziało się w tym dzień po dniu, z zaledwie półgodzinnym wyjściem na dziedziniec, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. W zwykłym więzieniu było nie lepiej. Czasami nawet gorzej, szczególnie nocami, kiedy człowiek usiłował zasnąć na drewnianej pryczy, napastowany przez zboczeńców. Codziennie to samo jedzenie. Na śniadanie tylko czarna kawa. Na obiad kwarta gorącej wody z rozgniecionymi warzywami, nazywana zupą, do tego pajda chleba i trzy skrawki nadpsutego mięsa. Na kolację albo fasola, albo kleisty ryż. Zmieniłem się w worek kości, bity, chłostany, kopany, torturowany przez strażników, w większości Korsykańczyków, brutali z legii cudzoziemskiej albo byłych policjantów. Moim jedynym marzeniem było samobójstwo, śmierć, która miała przynieść ulgę, gdy spocząłbym na Bambusach, jak nazywano cmentarz dla skazańców w St Laurent. I oto nagle pewnego dnia stał się cud… tak w każdym razie myślałem… i zyskałem powód do pozostania przy życiu.
Ksiądz, przypomniał sobie Randall. De Vroome mówił o katolickim księdzu, z którym Lebrun zaprzyjaźnił się w najczarniejszej godzinie swego życia.
– Około piętnastu kilometrów od St Laurentdu-Maroni, w pobliżu rzeki Maroni, kolonia karna zajmowała polanę pośród malarycznych bagien i gęstej dżungli – mówił dalej Lebrun. – Znajdowały się tam biura administracji, kwatery strażników, tartak, szpital, więzienie o cementowych murach i jedna specjalna chata. Nazywano to obozem St Jean bądź też więzieniem St Jean. Dla trzech setek skazanych było to miejsce straszne. Spali na cementowej posadzce, pokrytej ekskrementami i ropą. Karmiono ich tylko warzywną breją i niedojrzałymi bananami. Musieli pracować jak niewolnicy od szóstej rano do szóstej wieczorem przy wycince drzew, a potem ściągać je do wioski, niczym konie robocze. To właśnie tam mnie osadzono i był to cud, który uratował mi życie.
– W takim piekle odnalazł pan chęć do życia? – zapytał Randall.
– Tak. Wspomniałem już o specjalnej chacie, prawda?
– Tak, wspomniał pan.
– Ta chata to był kościół, jedyny w kolonii – wyjaśnił Lebrun. – Przeznaczony nie dla więźniów, oczywiście, ale dla strażników, pracowników administracji i ich żon. Kapłanem był tam ksiądz Paquin z Lyonu, szczupły, anemiczny i bardzo oddany swojej pracy. Odwiedzał też więźniów w szpitalu oraz czasami w więzieniach.
– I był jedynym kapłanem całej kolonii karnej?
– Wówczas jedynym – odparł Lebrun. – Gdy tam przybyłem, byli jeszcze inni. Kolonia karna w Gujanie istniała już od stu lat i najpierw opiekowali się nią jezuici, a potem zastąpili ich księża z francuskiego zakonu zgromadzenia Ducha Świętego z Paryża. W stolicy, w Cayenne, rezydował wikariusz apostolski, ktoś w rodzaju biskupa, podlegający Watykanowi. Miał on pod sobą proboszczów, którzy pełnili posługę religijną w jedenastu parafiach Gujany. Ale trzy lata później usunięto ich wszystkich, z wyjątkiem ojca Paquina.
– Dlaczego usunięto tych duchownych? – zapytał Randall.
– Ponieważ, jak powiedział mi kiedyś Paquin, postanowili pomóc wydziedziczonym owieczkom… nazywali tak nas, skazańców… i rozpoczęli międzynarodową krucjatę modlitw, żeby zwrócić uwagę na nasz los. Wzbudziło to oczywiście wrogość rządu francuskiego i duchowni zostali wyekspediowani do kraju. Pozwolono zostać tylko ojcu Paąuinowi. Ponieważ jego kościół był ubogo wyposażony, jedynie w prosty ołtarz i kilka drewnianych ław, Paąuin postanowił to zmienić. Chciał wstawić witraże w oknach i wymalować na ścianach religijne obrazy, żeby wnętrze bardziej przypominało świątynię. Szukał artysty, który by to wykonał. Dowiedział się, że wśród ośmiu tysięcy skazańców ja jestem jedynym, który ma takie zdolności. Poprosił więc o przeniesienie mnie z wyspy St Joseph do St Jean na lądzie. Ja oczywiście wcale nie byłem zawodowym artystą, rytowałem portrety na podrobionych banknotach. Jednakże naczelnik więzienia wiedział, że fałszowałem także iluminowane średniowieczne Biblie, więc polecił mnie ojcu Paąuinowi. Nagle wyrwałem się spod władzy brutalnych strażników na wyspie i dostałem pod opiekę kapelana kolonii karnej. Odmiana była niesamowita.
– W jakim sensie? – zapytał Randall.
– Ojciec Paąuin, religijny fanatyk, był też człowiekiem rozsądnym. Docenił moje talenty i traktował mnie przyzwoicie. Załatwił mi opiekę medyczną, trochę lepsze wyżywienie, nowe więzienne ubranie. Zaproponowałem, żebyśmy umieścili w witrażach cytaty z Nowego Testamentu po łacinie i po grecku, a na ścianach wymalowali dawne chrześcijańskie symbole… rybę, baranka i temu podobne. Ksiądz odniósł się do tego z takim entuzjazmem, że sprowadził dla mnie całe mnóstwo książek, różne wersje Biblii, podręczniki do greki, łaciny i aramejskiego, ilustrowane dzieje chrześcijaństwa i wiele innych. Ślęczałem nad tymi tomami bez przerwy, czytałem je nie raz czy dwa, ale wciąż od nowa. Dekorowanie kościoła zajęło mi cały rok. Zebrałem wiele pochwał od wizytujących, a ojciec Paąuin był bardzo dumny ze mnie i z mojego dzieła. Przez cały ten czas, niemal nieświadomie, zbliżałem się do Chrystusa. Prowadzony przez duchownego przekonywałem się, że jedyną moją nadzieją jest Bóg i Jego Syn, dobroć i miłość. Po raz pierwszy podczas tych trzech lat piekła ujrzałem promyk dobra, zapragnąłem żyć, stać się na powrót człowiekiem i wrócić do ojczyzny. I chociaż byłem skazany na dożywocie, dzięki ojcu Paąuinowi taka możliwość się pojawiła.
– Możliwość czego?
– Ułaskawienia. Odzyskania wolności.
Lebrun przerwał, pociągnął łyk whisky i po chwili opowiadał dalej:
– Był rok tysiąc dziewięćset piętnasty. Cała Europa pogrążona była w krwawych zmaganiach pierwszej wojny światowej. Dyrektor administracji więziennej zebrał pewnego dnia wszystkich condamnés, więźniów z krótszymi wyrokami, oraz niektórych spośród relégués, skazanych na dożywocie, ale wyróżniających się dobrym zachowaniem… wśród nich mnie, ponieważ byłem pod opieką księdza. Powiedziano nam, że jeśli się zgłosimy do specjalnego batalionu piechoty armii francuskiej i pójdziemy walczyć na front, po wojnie zostaniemy potraktowani wyrozumiale. Było to dość niejasne i niekonkretne, toteż zgłosiło się niewielu. Kiedy mój duszpasterz i przyjaciel ojciec Paąuin zapytał, dlaczego się nie zaciągnąłem, odpowiedziałem mu, że rozmawialiśmy o tym w gronie więźniów i żaden z nas nie zamierzał ryzykować głowy, nie mając zagwarantowanej nagrody. Paąuin porozumiał się z władzami i przedstawił mi zachęcającą ofertę. Jeżeli zgłoszę się na ochotnika i jeszcze namówię innych skazańców, żeby poszli walczyć za Francję, to Ministerstwo Wojny gwarantuje nam, że tydzień po zakończeniu walk zostaniemy uwolnieni na mocy amnestii. Ojciec Paąuin powiedział mi tak: „Ja osobiście, jako sługa Naszego Pana, Jezusa Zbawiciela, daję ci słowo, że obietnica rządu jest prawdziwa, że wolność zostanie ci zwrócona. Daję ci na to słowo nie tylko w imieniu władz, ale także w imieniu Kościoła". To mi wystarczyło, a dzięki mojej perswazji zgłosiło się też wielu innych. Rząd to rząd, ale gwarancja Kościoła była absolutnie godna zaufania.
– Ale dlaczego nie napisano o tym nigdy w żadnej książce historycznej? – zapytał Randall, dla którego historia walczącego z Niemcami oddziału więźniów z kolonii karnej była czymś zupełnie niesamowitym.
– Za chwilę pan zrozumie, dlaczego nie zostało to nigdy nagłośnione – odparł Lebrun. Rozmasował sobie udo, pewnie w miejscu, gdzie kikut łączył się z protezą, domyślił się Randall. – Popłynęliśmy do Francji i w lipcu tysiąc dziewięćset piętnastego roku dotknęliśmy znów ziemi naszej ukochanej ojczyzny w Marsylii. Sformowano z nas regiment pod dowództwem strażników z Wyspy Diabła. Mieliśmy wszystkie przywileje regularnych żołnierzy, z wyjątkiem jednego: nie dostawaliśmy przepustek. Nazwano nas Oddziałem Ekspedycyjnym z Diabelskiej Wyspy, a dowodził nami nie kto inny jak generał Henri Pétain.
– Posłano was do walki?
– Prosto na front, do okopów we Flandrii. Walczyliśmy na froncie przez trzy lata bez przerwy. Nasza mizeria i cierpienia były niewyobrażalne. Liczba ofiar rosła, ale i tak było to lepsze życie od tego, które zostawiliśmy za sobą. Walczyliśmy jak lwy, podtrzymywani na duchu obietnicą wolności, złożoną przez naszego ojca Paąuina. Z tysiąca ośmiuset ludzi naszego regimentu dwie trzecie zginęło na polu walki. Pół roku przed końcem wojny niemiecki szrapnel rozerwał mi nogę. Trzeba było ją amputować, ale przeżyłem. I kiedy oprzytomniałem w wojskowym szpitalu, uznałem, że nawet taką cenę warto zapłacić za wolność. Nim wyzdrowiałem i nauczyłem się chodzić na prymitywnej drewnianej protezie, wojna się skończyła. Byłem jeszcze młody i moje nowe życie właśnie miało się rozpocząć. Wraz z sześcioma setkami ocalałych z Oddziału Ekspedycyjnego wracałem do Paryża w radosnym nastroju, oczekując rychłej amnestii. Po przyjeździe zaprowadzono nas do więzienia Sante. Tego się nie spodziewaliśmy. Posłałem po ojca Paąuina, który przez okres wojny był kapelanem w armii, i zapytałem, co się dzieje. Pobłogosławił mnie, podziękował za moje poświęcenie, nawet przytulił jak syna i zapewnił, że więzienie Sante to tylko nasza tymczasowa kwatera i w ciągu tygodnia odzyskamy wolność. Przyniosło mi to taką ulgę, że zapłakałem z radości. Gdy minął tydzień, pewnego ranka wkroczyli do Sante nasi dawni strażnicy z Diabelskiej Wyspy, wzmocnieni przez wielu nowych, z karabinami i bagnetami na sztorc, otoczyli nas, załadowali do pociągu i powieźli do Marsylii. Tam rzucono nam więzienne drelichy i poinformowano, że ze względów bezpieczeństwa narodowego musimy wszyscy wrócić do le bagne, kolonii karnej w Gujanie. Bunt był niemożliwy, w nasze głowy celowało zbyt wiele karabinów. Mignęła mi twarz ojca Paąuina, zawołałem do niego, ale nie okazał współczucia. Wzruszył tylko ramionami. Pamiętam ostatnią rzecz, którą zrobiłem przed wejściem na statek więzienny. Pogroziłem mu pięścią i krzyknąłem: „Niech sczeźnie Kościół! Mam w dupie Chrystusa! Jeszcze się zemszczę!".
– Czy to wszystko naprawdę się zdarzyło? – zapytał Randall, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– O tak, zdarzyło się. Dokumenty na ten temat są w archiwach Ministerstwa Sprawiedliwości albo Ministerstwa Obrony w Paryżu. Wróciliśmy więc do moskitów, pcheł, mrówek, skwaru, mokradeł, niewolniczej pracy, bicia, do piekła Gujany. Tym razem jednak miałem motywację, żeby żyć, żeby przetrwać. Nie ma silniejszej motywacji dla człowieka niż pragnienie zemsty. A ja postanowiłem, że wezmę odwet. Na bezdusznym rządzie? Na dwulicowym księdzu kłamcy? Nie. Postanowiłem zemścić się na oszukańczej religii, prawdziwym wrogu życia, narkotyku, który osacza człowieka swym szalbierczym bełkotem o miłosiernym Zbawicielu. Moja wiara runęła, okaleczona tak jak moje ciało. I jeszcze na pokładzie statku, na który wysadzono nas w St Laurentdu-Maroni, wymyśliłem mistrzowskie posunięcie przeciwko wszystkim sprzedawcom Chrystusa, oszustwo, którym wyrównam rachunki z hierarchią kościelną za jej zakłamanie. Wymyśliłem w ogólnych zarysach Ewangelię według Jakuba i Pergamin Petroniusza. Przygotowywałem się do tej mistyfikacji od roku tysiąc dziewięćset osiemnastego, od powrotu do Gujany, aż do tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego, kiedy kolonię zamknięto, gdyż panujące tam warunki przysparzały Francji złej reputacji na świecie.
Randall słuchał tej opowieści jak zaczarowany, przejęty jednocześnie zgrozą i współczuciem dla starca.
Lebrun jako wzorowy więzień miał więcej swobody od innych. Rzeźbił różne ozdoby w orzechu kokosowym, trochę kradł i wreszcie zaczął znowu podrabiać średniowieczne manuskrypty, które przesyłał do paserów w Paryżu za pośrednictwem jednego ze strażników, dając mu za to trzydzieści procent od zysku. W ten sposób zarabiał pieniądze na zakup kolejnych książek religijnych. Udało mu się nawet pozyskać materiały do podrabiania banknotów, dzięki czemu jego zyski wciąż rosły i pozwalały kontynuować badania nad wczesnym chrześcijaństwem.
W ciągu trzydziestu pięciu lat po powtórnym uwięzieniu Lebrun stał się ekspertem od historii Jezusa i Nowego Testamentu, od aramejskiego i greki, od papirusu i pergaminów. W roku tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym, dzięki dobremu zachowaniu jego status zmienił się z relégué, więźnia dożywotniego, na libéré, wolnościowca, który nie miał już obowiązku siedzieć w zamknięciu, lecz musiał pozostać na terenie Gujany. Zamienił więzienny pasiak na granatowy ubiór libéré i zamieszkał w chacie nad rzeką Maroni, utrzymując się z wyrobu pamiątek i podrabiania manuskryptów. W roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim, po likwidacji kolonii, wraz z innymi wolnościowcami powrócił do Francji na pokładzie S/s Athesli i nareszcie był naprawdę wolny.
Osiadł ponownie w Paryżu. Zarabiał na utrzymanie tak jak przedtem – fałszując banknoty i paszporty – a lwia część jego zysków szła na kosztowne materiały, potrzebne do przeprowadzenia planowanej od lat mistyfikacji. Kiedy już był gotowy, porzucił Francję na zawsze. Przeszmuglował do Włoch skrzynię z materiałami i zamieszkał w Rzymie, szykując się do ostatniego etapu niesamowitego fałszerstwa.
– Ale jak mógł pan w ogóle marzyć o wyprowadzeniu w pole uczonych i teologów? – zdumiał się Randall. – Rozumiem, że można się nauczyć greki, ale z tego, co wiem, aramejski to prawdziwa łamigłówka, a poza tym język martwy…
– Nie taki całkiem martwy – odparł z uśmiechem Lebrun. – Obecnie jego współcześniejszej formy używają muzułmanie i chrześcijanie na przygranicznych terenach Kurdystanu. Co do „łamigłówki", jak pan to nazwał… to prawda, ale proszę pamiętać, że poświęciłem na jej rozwiązywanie czterdzieści lat mojego życia. Studiowałem naukowe czasopisma i prace poświęcone filologii, etymologii, lingwistyce, pisane przez najwybitniejsze autorytety, takie jak opat Petropoulos z Athos czy profesor Jeffries z Oksfordu. Zgłębiałem podręczniki, na przykład niemiecką Gramatyką biblijnego aramejskiego Franza Rosenthala. A co najważniejsze, zdobyłem reprodukcje starożytnych aramejskich rękopisów i kopiowałem je setki razy, żeby dojść do wprawy. Księgę Henocha, Testament Lewiego, apokryfy Starego Testamentu, wszystko, co było dostępne. Język jest trudny, w istocie, ale opanowałem go dzięki wytrwałości.
Randall był pod wrażeniem.
– Monsieur Lebrun, najbardziej zagadkowa jest dla mnie kwestia samego papirusu. Jakim sposobem wytworzył pan papirus, który przeszedł pozytywnie wszystkie skomplikowane badania naukowe?
– Wcale nie próbowałem go wytwarzać – odrzekł Francuz. – Podrabianie starożytnego papieru byłoby idiotyzmem. Właściwie to papirus i pergamin były najłatwiejszymi do uzyskania elementami całej mistyfikacji. Niebezpiecznymi być może, ale stosunkowo łatwymi. Jak już pan wie, panie Randall, byłem nie tylko fałszerzem, ale także złodziejem, miałem przyjaciół w świecie przestępczym. Wspólnie zdołaliśmy w ciągu dwóch lat zdobyć ten starożytny materiał piśmienniczy. Dzięki moim studiom znałem miejsce przechowywania każdego ze skatalogowanych zwojów i kodeksów z pierwszego wieku, zarówno w muzeach, jak i w prywatnych kolekcjach. Zwoje są częstokroć niezapisane na początku bądź na końcu, a w kodeksach trafiają się wręcz całe puste miejsca. To właśnie kradłem.
Zuchwalstwo tego człowieka zdumiewało Randalla coraz bardziej.
– Czy mogę prosić o więcej szczegółów? – zapytał. – Jakie to były kolekcje, gdzie się mieszczą?
– Wolałbym nie wyliczać szczegółowo wszystkich tych miejsc, z których pozyskałem papirus i pergamin. – Lebrun pokręcił głową. – Wymienię kilka kolekcji, które… hm, braliśmy pod uwagę. Część z nich odwiedziliśmy później, już w konkretnym celu. We Włoszech były to na przykład Biblioteka Watykańska i Muzeum Turyńskie, we Francji Biblioth?que Nationale, w Austrii Oesterreichische Nationalbibliothek, w Szwajcarii Biblioteka Bodmera pod Genewą. Poza tym liczne repozytoria w Wielkiej Brytanii, na przykład Beatty Collection w Dublinie, Rylands Library w Manchesterze i oczywiście British Muséum w Londynie.
– Naprawdę kradł pan w tych miejscach? – nie mógł wyjść z podziwu Randall.
– Tak, jak najbardziej – puszył się Lebrun. – Nie we wszystkich, bo nie każde z nich miało w zbiorach papirus bądź pergamin z pierwszego stulecia. Złotą żyłą okazało się szczególnie British Muséum, gdzie liczne okazy są do dzisiaj nieposegregowane i nieskatalogowane z powodu braku funduszy i personelu, a co za tym idzie, są stosunkowo słabo zabezpieczone. W moim rodzinnym Paryżu także znalazłem kopalnię materiałów. Biblioth?que Nationale jest przechowalnią dosłownie tysięcy rękopisów… nieprzetłumaczonych, niesklasyfikowanych, zalegających w magazynach. Co za marnotrawstwo. Pozwoliłem więc sobie wykorzystać pewną ilość tych niezapisanych fragmentów papirusów z pierwszego wieku, z pożytkiem dla świata. Rozumie mnie pan, panie Randall?
– Rozumiem, jak najbardziej – odrzekł Randall. – Ale nie rozumiem doprawdy, jak pan je stamtąd wydobył.
– Zwyczajnie. Chciałem je zabrać, więc zabrałem. Musiałem działać śmiało, lecz z rozwagą. Do niektórych muzeów zakradałem się przed świtem, w innych pozostawałem na noc po zamknięciu. Po rozłączeniu systemu alarmowego rabowałem. W razie wyjątkowo starannie strzeżonych zbiorów prosiłem o pomoc wykwalifikowanych kolegów, którym dobrze za to płaciłem. W dwóch przypadkach załatwiłem to drogą negocjacji. Muzealni i biblioteczni strażnicy są słabo opłacani, panie Randall, więc nawet skromna łapówka może zdziałać wiele. Cały zdobyty przeze mnie materiał był autentyczny. Pergamin nie starszy niż z piątego roku po Chrystusie, a papirus nie późniejszy niż z roku dziewięćdziesiątego. Jeśli zaś chodzi o atrament, sporządziłem go według receptury używanej między rokiem trzydziestym a sześćdziesiątym drugim, dodając specjalnej substancji postarzającej do kopcia z lampy i gumy roślinnej… bo takim właśnie atramentem posługiwali się skrybowie w pierwszym stuleciu.
– No a sam tekst raportu Petroniusza i zapisu Jakuba? – zapytał Randall. – Jak pan się zdobył na odwagę, żeby w ogóle stworzyć coś takiego? Na jakiej podstawie śmiał pan sądzić, że te dokumenty zostaną uznane za autentyczne przez największych teologów i biblistów na świecie?
Lebrun wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Po pierwsze, panie Randall, świat rozpaczliwie potrzebował tego rodzaju odkrycia. Przywódcy religijni, żądni władzy i pieniędzy, po prostu chcieli, żeby podobne dokumenty zostały odnalezione. Dojrzał czas, by pojawił się zmartwychwstały Jezus. Po drugie, ja sam tak naprawdę niczego nie wymyśliłem od początku do końca, jeśli chodzi o teksty Petroniusza i Jakuba. Niemal wszystko zostało kiedyś zasugerowane przez Ojców Kościoła albo historyków, a także autorów różnych apokryficznych przekazów z czasów bezpośrednio po pierwszym stuleciu.
– Proszę podać jakieś przykłady – zażądał Randall. – Weźmy Pergamin Petroniusza. Czy rzeczywiście istniał wojskowy imieniem Petroniusz?
– Zaginiona Ewangelia Piotra mówi, że tak.
– Ewangelia Piotra"? Nigdy o niej nie słyszałem.
– Ale istnieje – odrzekł Lebrun. – Znaleźli ją francuscy archeolodzy w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym szóstym w starożytnym grobie w pobliżu miasta Akhmim nad Górnym Nilem. Jest to kodeks spisany na pergaminie około roku sto trzydziestego. Z ewangeliami kanonicznymi nie zgadza się w dwudziestu dziewięciu punktach. Mówi na przykład, że to Herod… nie Żydzi ani Poncjusz Piłat, ale Herod… był odpowiedzialny za egzekucję Jezusa. I jest w niej także wzmianka o tym, że setnik dowodzący żołnierzami podczas egzekucji miał na imię Petroniusz.
– A niech mnie kule biją – powiedział Randall. – Więc ta Ewangelia Piotra jest prawdziwa?
– Nie tylko prawdziwa. Taki na przykład Justyn Męczennik, nawrócony na chrześcijaństwo około roku sto trzydziestego, twierdzi, że w owych czasach była ceniona i szanowana bardziej od naszych czterech ewangelii. Gdy jednak w czwartym wieku powstawał Nowy Testament, tekstu Piotra doń nie włączono, sklasyfikowano go jako apokryf, czyli przekaz o wątpliwej wiarygodności.
– No dobrze – odparł Randall. – W tym pańskim Pergaminie Petroniusza przedstawił pan Jezusa jako buntownika, który został skazany za wzniecanie rebelii i stawianie siebie ponad autorytetem cesarskim. Skąd pan wiedział, że oni to kupią?
– Stąd, że uważa tak wielu wybitnych biblistów. Zacytuję panu pewne kontrowersyjne i obrazoburcze dzieło pod tytułem Ewangelia nazareńska, Gravesa i Podro: „Nie ma wątpliwości, że Jezus został namaszczony i ogłoszony królem Izraela, jednakże wydawcy Biblii postarali się ukryć ten fakt z powodów politycznych".
– A jak jest z różnymi wypowiedziami, które wkłada pan w usta Jezusa w rzekomym tekście Jakuba? – zapytał Randall. – Są prawdziwe czy fikcyjne?
W oczach Lebruna za stalowymi oprawkami pojawił się błysk.
– Może ujmijmy to tak, monsieur, że fakty stały się osnową mojej fikcji. Nauczanie Jezusa, czyli zbiór jego wypowiedzi, nie sprawiło mi większych problemów. Ponownie zajrzałem do apokryfów. Weźmy jako przykład starożytny dokument nazwany Epistula Jacobi Apocrypha, Apokryf Jakuba, zbiór stwierdzeń, przypisywanych Jezusowi. Wykorzystałem niektóre z nich, zmieniając tylko gdzieniegdzie ich treść. W apokryfie rozstanie Jezusa z Jakubem opisane jest tak: „Gdy powiedział te słowa, opuścił nas. My jednak uklękliśmy, ja i Piotr, wyraziliśmy naszą wdzięczność i nasze serca wzniosły się ku niebu". Ja natomiast ująłem to następująco: „I kazał nam zostać, pobłogosławił nas i z laską w dłoni odszedł, znikając we mgle i mroku. My uklękliśmy, złożyliśmy mu dzięki i nasze serca wzniosły się ku niebu".
Lebrun zadowolony wpatrywał się w Randalla, oczekując jego reakcji. Randall pokręcił głową, wciąż oszołomiony zuchwalstwem fałszerza.
– Rozumiem, co pan ma na myśli – odrzekł z niechętną aprobatą. – Fikcja oparta na faktach. Chciałbym usłyszeć o tym coś więcej. Na przykład, jak było z opisem wyglądu Jezusa przez Jakuba? Czy spodziewał się pan, że taki Jezus… o zwężonych oczach, długim nosie, twarzy poznaczonej bliznami i skazami… zostanie zaakceptowany?
– Oczywiście. Niektóre starożytne źródła sugerują, że był z wyglądu nieatrakcyjny. Klemens z Aleksandrii na przykład, besztając wyznawców zajmujących się zanadto swoją urodą, przypomina im o „brzydkim obliczu" Jezusa. Andrzej z Krety pisze z kolei, że Jezus miał „brwi, które się spotykały". Cyryl Aleksandryjski odnotował, że Chrystus miał „bardzo brzydkie oblicze", dodał jednak, że „w porównaniu z chwałą boskości ciało jest bezwartościowe". To mi w zupełności wystarczyło, żeby pójść tym tropem.
– A jakim tropem poszedł pan, konstruując historię o tym, że Jezus przeżył ukrzyżowanie?
– Ta historia ma również dość długą tradycję – odparł Lebrun. – Ignacy, który został biskupem Antiochii w roku sześćdziesiątym dziewiątym, stwierdza, że Jezus był „w swym ciele" po zmartwychwstaniu. Według Ireneusza, biskupa Hierapolis, który znał osobiście apostoła Jana, Jezus żył jeszcze w wieku pięćdziesięciu lat. Różokrzyżowcy twierdzili zawsze, że są właścicielami starożytnych dokumentów, dowodzących, iż Jezus uniknął śmierci na krzyżu w Jerozolimie. „Kiedy weszli do grobowca, zastali Go, jak odpoczywał, szybko nabierając sił i wigoru", napisał pewien historyk różokrzyżowiec. Ich źródła mówią także, że sekta esseńczyków ukrywała Jezusa. Tak się składa, że „esseńczyk" oznacza nie tylko „świętego", ale również „uzdrowiciela". Możliwe więc, że któryś z nich wyleczył Jezusa. Tak argumentowali na przykład Karl F. Bahrdt i Karl H. Venturini, autorzy biografii Jezusa z końca osiemnastego wieku. Twierdzili oni, że to esseńczycy zainscenizowali cuda Chrystusa i jego zmartwychwstanie, że po zdjęciu z krzyża był tylko nieprzytomny, a nie martwy, i został uleczony przez esseńskiego lekarza.
– A wątek z pobytem Jezusa w Rzymie? – dociekał Randall.
– Rzym – powtórzył Lebrun, delektując się tym słowem. – To było najbardziej ryzykowne, ale dlaczego nie? Żydowscy faryzeusze z drugiego wieku mocno wierzyli w pojawienie się Mesjasza w Rzymie. Piotr widział Jezusa na drodze do Rzymu. Rzymski historyk Swetoniusz oskarżał go o wzniecanie niepokojów w stolicy. W rzeczy samej, istnieje tradycja, według której Jakub, gdy go pytano, gdzie się znajduje ich Bóg, zapewniał wyznawców: „Wasz Bóg jest w wielkim mieście Rzymie". – Lebrun przerwał, rozważając własne słowa. – Tak, tak, moim zdaniem Rzym był całkiem logicznym wyborem – oświadczył zadowolony.
– Na to wygląda – skwitował Randall.
– Jak pan widzi, monsieur Randall, większość pomysłów do mojego fałszerstwa zainspirowało jakieś starożytne źródło. Są to te same tropy, które zachęcają dzisiejszych teologów i badaczy Nowego Testamentu do prób odtworzenia życiorysu Jezusa, wypełnienia białych plam za pomocą logicznej dedukcji oraz interpretacji tła tych wydarzeń i snucia teorii. Współcześni bibliści wiedzą, że cztery ewangelie nie przedstawiają faktów, lecz są w większości serią powiązanych ze sobą mitów, choć jednocześnie owe mity opierająsię na zdarzeniach historycznych. Dlatego wielu specjalistów ciągle spekuluje, co tak naprawdę wydarzyło się w początkach pierwszego stulecia. I niczego nie pragną bardziej, niż potwierdzenia swoich teorii dzięki odkryciu zaginionej ewangelii, w której istnienie, jako źródła czterech ewangelii kanonicznych, zawsze wierzyli. Byłem więc pewien, że nawet jeśli teksty Jakuba i Petroniusza napotkają opór i niedowierzanie, i tak znajdą się setki teologów i uczonych, gotowych powiedzieć: „Oto nareszcie nasze teorie zostały potwierdzone".
– I nie mylił się pan, monsieur Lebrun – rzekł Randall. – Ewangelię Jakuba i raport Petroniusza badali najwięksi specjaliści naszych czasów i uznali je za wiarygodne.
– Nigdy nie wątpiłem, że tak się stanie – odparł Francuz. – Kiedy udało mi się już bezpiecznie zakopać mój majstersztyk fałszerstwa, a muszę powiedzieć, że ten przedostatni krok był chyba najtrudniejszy…
– W jakim sensie?
– Gdybym miał ukryć moje dzieło w jakiejś jaskini w Izraelu albo Jordanii czy w jakimś egipskim klasztorze, byłoby to o wiele łatwiejsze i bardziej logiczne. W tych suchych rejonach dokonano większości znaczących odkryć. Lecz Ostia, to co innego. Trudno sobie wyobrazić mniej prawdopodobne miejsce, w którym papirus z pierwszego wieku przetrwałby dziewiętnaście stuleci. Przede wszystkim był problem z wodą, bo antyczna Ostia była położona tak nisko, że okresowo zalewały ją wody Tybru. Żaden papirus ani pergamin nie mógłby się zachować po tyłu powodziach. Musiałem wziąć też pod uwagę pewien fakt historyczny. W drugim wieku cesarz Hadrian kazał przebudować Ostię, żeby ochronić port przed zalaniem. Przezwyciężyłem ten problem w ten sposób, że umieściłem rękopisy wewnątrz kamiennego bloku.
– Czy to nie.mogło wzbudzić natychmiast podejrzeń? – zapytał Randall.
– W żadnym wypadku – odrzekł starzec. – Wiedziałem, że wielu bogatych kupców mieszkało w willach na wybrzeżu pod Ostia i gdyby któryś z nich… Żyd nawrócony potajemnie na chrześcijaństwo… chciał przechować cenne manuskrypty przywiezione z Palestyny, zrobiłby to właśnie w taki sposób.
– To zapewne też nie było łatwe – zauważył Randall.
– Ma pan rację – odparł Lebrun. – Nie każdy kamień potrafi się oprzeć wodzie. Eksperymentowałem z wieloma. Wapień jest pospolity, lecz zbyt porowaty. Nawet marmur kruszeje pod wpływem wody. W końcu zdecydowałem się na granit. Musiał być trwały, bez skalenia, który pod wpływem wody pęcznieje. Obrobiłem ten kawał granitu tak, by przypominał kamienny cokół, na którym mógł stać jakiś antyczny posąg. Potem przepiłowałem go na pół i wydrążyłem wnętrze. Papirus i pergamin zawinąłem w nasączony olejem jedwab, włożyłem do glinianego dzbana, zapieczętowałem go i umieściłem w wydrążonym kamieniu. Złączyłem dwie połówki bloku, zlepiając je smołą, a następnie zakopałem w miejscu, gdzie mogły się znajdować pozostałości domów z drugiego i być może także pierwszego stulecia. Odczekałem kilka lat, żeby kamienny blok zintegrował się z glebą, i w końcu odwiedziłem profesora Montiego. Pokazałem mu fragment wyrwany z papirusu Jakuba i przekonałem, że został znaleziony w innym dzbanie na tamtym terenie. Kiedy już Monti znalazł się po mojej stronie, mogłem przestać się martwić.
Cóż za diaboliczna intryga, pomyślał Randall. Żeby wymyślić coś takiego, ten starzec musiał zaiste być szaleńcem albo zdegenerowanym geniuszem. Pod warunkiem oczywiście, że naprawdę tego dokonał, a nie były to tylko urojenia.
– I teraz, monsieur Lebrun, jest pan gotów ujawnić całą tę mistyfikację światu?
– Jestem gotów.
– Zdaje się, że już pan próbował to zrobić raz czy dwa?
– To prawda. W zeszłym roku spotkałem się z Montim, ponieważ potrzebowałem pieniędzy. Zagroziłem mu ujawnieniem fałszerstwa, jeśli nie zapłaci mi dodatkowo, na co zresztą zasłużyłem. Przyznaję oczywiście, że i tak dotrzymałbym słowa tylko na krótko, to znaczy, mam na myśli milczenie. Część dowodów zatrzymałbym sobie, żeby móc wszystko ujawnić później. Zarobek zarobkiem, a Kościół przecież nie mógł uniknąć mojej zemsty. Niedawno podjąłem negocjacje z kimś innym, okazało się jednak, że człowiek ten działa na rzecz Kościoła, że chce zdobyć dowody tylko po to, żeby je zniszczyć, ratując w ten sposób religią i fałszywą Biblią.
– Jeśli obiecam panu, że ujawnią wszystko publicznie, czy jest pan gotów sprzedać mi te dowody?
– Jestem gotów, za odpowiednią finansową gratyfikacją – odrzekł Lebrun z lubością w głosie.
– Co pan uważa za odpowiednią gratyfikacją? – zapytał Randall i dodał szybko: – To znaczy, biorąc pod uwagą, że nie jestem bankiem.
Lebrun dopił swoją whisky.
– Zachowam umiar – odparł. – Jeśli mówimy o kwocie w dolarach…
– Tak, tak, w dolarach.
– W takim razie dwadzieścia tysięcy.
– To duża suma.
– Możemy ją podzielić na dwie raty – stwierdził Lebrun. – Jakkolwiek na to patrzeć, dzięki mnie zyska pan sławą i bogactwo.
– Co od pana dostanę w zamian za tą kwotą?
– Dowód – rzekł starzec. – Niepodważalny dowód fałszerstwa.
– Co konkretnie jest tym dowodem?
– Po pierwsze, fragment papirusu, który pasuje do naddarcia w arkuszu numer trzy. Jest na nim brakujący tekst, imiona braci Jakuba i Jezusa, które wyrecytował panu Monti. Ten skrawek ma nieregularny kształt, mniej więcej sześć i pół na dziewięć centymetrów, i dokładnie przylega do dziury w tak zwanym oryginale.
– Ale przecież eksperci mogą uznać, że ten kawałek jest tak samo autentyczny jak reszta rękopisu – zauważył Randall.
Lebrun skwitował to lekceważącym, szelmowskim uśmieszkiem.
– Przewidziałem i taką możliwość, panie Randall. Na moim skrawku, na tekście, jest narysowana niewidocznym atramentem połówka ryby przebitej włócznią. Druga połowa jest na pańskim papirusie numer trzy. Na wyrwanym fragmencie znajduje się także mój podpis i napisane moją ręką zdanie potwierdzające fałszerstwo. Tego niewidzialnego atramentu nie odczyta się żadnym dziecinnym sposobem, to nie jest mleko, które staje się widzialne po podgrzaniu. Nic z tych rzeczy. Sporządziłem ten atrament według receptury Locusty i…
– Kto to taki?.-przerwał mu Randall.
– Nie słyszał pan o Locuście? To ona usiłowała otruć cesarza
Nerona niedługo po tym, jak w mojej ewangelii wypędził on Żydów z Rzymu. Locusta miała uczniów, których uczyła sporządzać trucizny, i eksperymentowała ze swymi miksturami na niewolnikach. Na rozkaz matki Nerona podała truciznę w jedzeniu cesarzowi Klaudiuszowi. Powiada się, że zabiła dziesięć tysięcy osób. Oczywiście często musiała porozumiewać się z Neronem w tajemnicy, nabrała więc biegłości w sporządzaniu niewidzialnych atramentów. Udało mi się natrafić na jedną z jej mniej znanych receptur.
– Powie mi pan, z czego się składała?
Lebrun wahał się przez moment, po czym obnażył w uśmiechu sztuczne zęby.
– Ujawnię panu dziewięć dziesiątych składu, a jedną dziesiątą podam, gdy dobijemy targu. Locusta zaczerpnęła swą recepturę z pism Filona z Bizancjum. Ten grecki wynalazca opracował mniej więcej w roku sto czterdziestym szóstym przed Chrystusem bezbarwny atrament, sporządzony z kwasu galasowego, uzyskiwanego z orzeszków galasowych. Żeby odczytać słowa napisane tą miksturą, należy zastosować roztwór siarczanu miedziowego, połączonego z pewnym składnikiem. Za przekazanie panu tej receptury wraz z brakującym kawałkiem papirusu oczekuję połowy wymienionej sumy. Zapłaci mi pan dziesięć tysięcy dolarów. Jeżeli będzie pan usatysfakcjonowany, otrzyma pan ode mnie pozostałe w pełni przekonywające dowody fałszerstwa w zamian za drugą ratę płatności.
– I co to będzie? – zapytał Randall.
– Kolejne uzupełnienia uszkodzeń w papirusie Jakuba – oświadczył Lebrun z uśmiechem. – Na pewno bawił się pan kiedyś układankami, panie Randall. To właśnie będzie coś takiego. Wydawcy w Amsterdamie dysponują dwudziestoma czterema arkuszami papirusu. W niektórych z nich brakuje niewielkich fragmentów, łącznie dziewięć. A ja mam dziewięć brakujących części układanki, które dokładnie pasują do odpowiednich miejsc. Gdy już je pan dopasuje, będzie pan miał niepodważalny dowód fałszerstwa, czarno na białym. Pierwszy z tych skrawków pokazałem Montiemu, a osiem pozostałych spoczywa w metalowej kasetce, ukrytej w bezpiecznym miejscu. Czy pańskim zdaniem te przedmioty wystarczą, żeby pana przekonać, że Międzynarodowy Nowy Testament opiera się na sfałszowanej ewangelii?
– Tak – odparł Randall, czując pełznący wzdłuż kręgosłupa dreszcz przerażenia. – Tak, to by mi wystarczyło. Kiedy pan może przekazać te dowody?
– A kiedy by pan chciał?
– Dzisiaj. Natychmiast.
– Nie, to niemożliwe. Muszę najpierw…
– W takim razie jutro.
Lebrun pokręcił z powątpiewaniem głową.
– Jutro także nie. Widzi pan, monsieur Randall, ukryłem moje dowody ponad rok temu, po spotkaniu z Montim. Niedawno zamierzałem je wydobyć dla innego kontrahenta, lecz ostatecznie zwątpiłem w jego dobre intencje i dowody pozostały tam, gdzie są. Wydostanie ich z kryjówki, która znajduje się poza Rzymem, zajmie mi cały jutrzejszy dzień. Niczego więcej nie mogę panu ujawnić.
Randall postanowił nie naciskać, choć ciekaw był, co to za kryjówka, z której tak trudno było wydobyć dowody.
– Dobrze więc – odparł. – Skoro nie da się jutro, to niech będzie pojutrze. W poniedziałek. Niech mi pan poda swój adres, przyjadę do pana.
– Nie, nie – sprzeciwił się starzec, wstając powoli. – To byłoby niemądre. Spotkamy się w Doney o piątej po południu i dokonamy wymiany. Jeśli pan chce, możemy potem przyjść tutaj i sprawdzić, czy będzie pan zadowolony.
Randall także wstał.
– Dobrze, w Doney, w poniedziałek o piątej.
Gdy odprowadzał Francuza do drzwi, ten spojrzał na niego spod oka.
– Obiecuję, że nie będzie pan rozczarowany – rzucił. – Au revoir, przyjacielu. To nasz szczęśliwy dzień.
Patrząc, jak starzec kuśtyka do windy, Randall zastanawiał się, dlaczego wcale nie czuje się szczęśliwy w tym szczęśliwym dniu. Zrozumiał to chwilę później, gdy fałszerz zniknął w kabinie. Stracił wiarę.
Przed rozpoczęciem czterdziestoośmiogodzinnego oczekiwania musiał odegrać jeszcze jedną nieprzyjemną, acz konieczną scenę. Zadzwonić do Wheelera.
Wydawca był w swoim biurze w Krasnapolskym i sekretarka natychmiast go połączyła.
– Steve? – warknął Wheeler.
– Witaj, George, Chciałem…
– Gdzie ty się tym razem podziewasz, do ciężkiej cholery? – przerwał mu Wheeler. – Czy ja dobrze słyszę, że…
– Tak, jestem w Rzymie. Pozwól mi wyjaśnić.
– Co tu wyjaśniać? Niech cię szlag, Steve! Powinieneś być w swoim biurze. Czy nie dość jasno się wyraziłem, że wszyscy mają harować jak woły, jeżeli mamy zdążyć z konferencją prasową na przyszły piątek?
– George, spróbuj mnie wysłuchać – nie ustępował Randall. – Może nie będzie żadnej konferencji prasowej. Wiem, że wolałbyś tego nie usłyszeć, ale potem będziesz mi wdzięczny. Uważam, że trzeba odwołać konferencję, a być może także publikację nowej Biblii.
W słuchawce zapadła cisza. Po dłuższej chwili Wheeler otrząsnął się z szoku i zapytał chrapliwym głosem:
– Na miłość boską, Steve, co ty wygadujesz?
Randall zebrał się w sobie. Nie było to łatwe, ale nie miał wyboru. Musiał ujawnić wszystkie okropne szczegóły tej sprawy.
– George, znam już prawdę – powiedział. – Teksty Petroniusza i Jakuba to ewidentne fałszerstwa. Odkrycie profesora Montiego jest mistyfikacją. Międzynarodowy Nowy Testament nie może ujrzeć światła dziennego.
Znów martwa cisza. A potem głos Wheelera, rzeczowy i bezbarwny.
– Jesteś szalony.
– Właściwie chciałbym, żeby tak było, George, wierz mi. Ale nie jestem. Znalazłem fałszerza, rozmawiałem z nim. Ma dowody. Wysłuchasz mnie teraz?
– Marnujesz tylko mój czas. – Wheeler aż kipiał ze złości. – Ale mów, jeżeli to ci poprawi samopoczucie.
Randall chciał odpowiedzieć, że nie poprawi, tylko pogorszy. Nie był to jednak czas na rozwodzenie się nad własnym emocjami.
– Dobrze – odparł ponuro. – Posłuchaj, czego się dowiedziałem w Rzymie.
Zaczął od tego, jak zmusił Angele, żeby zawiozła go do ojca, i opisał, w jakim stanie zastał profesora Montiego. Zrelacjonował rozmowę z doktorem Venturini. Potem powiedział o spotkaniu z de Vroome'em w hotelu Excelsior. Nie wymienił jednak nazwiska Lebruna ani nie ujawnił szczegółów, poza podstawowymi faktami, takimi jak negocjacje fałszerza z Plummerem w Paryżu.
– A więc to znów de Vroome – wszedł mu w słowo Wheeler. – De Vroome z Plummerem wymyślili tego fałszerza, bo tak im pasowało! I ty to kupiłeś? Wiedziałem, że będą kombinować do końca, żeby nas zniszczyć. Zapłacili temu człowiekowi za odegranie komedii i tyle.
– Nie, George, to nie tak – zaprotestował Randall. – Wysłuchaj mnie.
Przedstawił zwięźle fakty, które doprowadziły do spotkania z Lebrunem w kawiarni Doney, a potem w hotelu.
– Ten człowiek wyszedł z mojego pokoju zaledwie przed półgodziną – zakończył. – To Francuz, który osiadł w Rzymie. W Paryżu nazywał się Robert Lebrun, a tutaj posługuje się nazwiskiem Enrico Toti. Ma już dobrze ponad osiemdziesiątkę i większość swego życia poświęcił na stworzenie papirusu Jakuba i raportu Petroniusza. Czy chcesz usłyszeć, jak to zrobił?
Nie dając wydawcy czasu na odpowiedź, Randall streścił mu historię Roberta Lebruna. Instynktownie pominął informacje związane z jego przestępczą działalnością i zesłaniem do Gujany, a także obsesję zemsty na światowej wspólnocie religijnej. Opowiedział mu tylko, jak Francuz, motywowany jakąś niejasną niechęcią do Kościoła, stał się ekspertem w dziedzinie Nowego Testamentu i jak poświęcił wiele lat swego życia na zbudowanie genialnej mistyfikacji. Potem zrelacjonował, w jaki sposób Lebrun podszedł Montiego i sprawił, że profesor dokonał rzekomo sensacyjnego odkrycia.
– Przykro mi, że ci to wszystko mówię, George – zakończył współczującym tonem, rozumiejąc, że wydawca może być w skrajnej rozpaczy. – Ale wiem, że ty, profesor Deichhardt i pozostali na pewno chcecie poznać prawdę.
Czekał na odpowiedź Wheelera. W słuchawce panowała cisza.
– George – zapytał w końcu – powiedz, co zamierzasz zrobić?
Wreszcie rozległ się zgrzytliwy głos, zawzięty i wrogi.
– Powiem ci, co powinienem zrobić. Powinienem cię wywalić na zbity pysk, i to już dawno, za to, że jesteś takim przeklętym durniem. Ale nie zrobię tego. Nie mamy czasu. Jesteś nam potrzebny. A co do tych bzdur, to sam przyjdziesz po rozum do głowy, jak pojmiesz, że de Vroome cię oszukał.
Kapitan idzie na dno ze swoim statkiem, pomyślał Randall. Tego się zupełnie nie spodziewał.
– George, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – spytał. – Wiem, ile masz do stracenia, ale chyba już jest dla ciebie jasne, że cała ta historia to mistyfikacja, fałszerstwo wymyślone przez geniusza o wypaczonym umyśle? Jeśli opublikujesz tę Biblię i wszystko wyjdzie na jaw dopiero po fakcie, stracisz o wiele więcej pieniędzy i stracisz wiarygodność.
– Nic nie wyjdzie na jaw, idioto! De Vroome chce cię tylko przeciągnąć na swoją stronę, zasiać wśród nas panikę. To kolejna z jego sztuczek, nic więcej.
Randall starał się trzymać nerwy na wodzy.
– Ty naprawdę w to nie wierzysz, George? – zapytał.
– Nie wierzę ani na jotę. Jak można wierzyć jakiemuś psychopacie, oszustowi na żołdzie de Vroome'a?
– W porządku, nie musisz. – Randall opanował wzburzenie. – Uwierzysz, kiedy przedstawię ci dowód.
– Jaki dowód?
– Lebrun ma mi pojutrze przekazać dowód fałszerstwa. Spotkamy się po południu w Doney.
Wheeler jakby tego nie słyszał. Przemówił znowu, lecz zupełnie zmienionym tonem, łagodnym i wyrozumiałym, niczym ojciec zawracający syna ze złej drogi.
– Coś ci powiem, Steve – zaczął. – Wiesz, że jestem człowiekiem bogobojnym. Jezus jest dla mnie Zbawicielem i wiele myślę o tym, czego może dla nas dokonać. Ale w głębi serca zawsze wiedziałem, że gdyby Nasz Pan powrócił na ziemię, tak jak wraca teraz dzięki cudowi i łasce Jakuba, jego brata, gdyby tak było, to zawsze znalazłby się ktoś gotów go zdradzić za trzydzieści srebrników po raz drugi. Ten twój Lebrun to chory człowiek, on po prostu nienawidzi Chrystusa. I gdyby Chrystus siedział tu z nami, powtórzyłby znowu: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeden z was Mnie wyda". A zapytany, kto to mógłby być, Nasz Pan odparłby tak jak wówczas: „To ten, dla którego umoczę kawałek [chleba] i podam mu" i umoczyłby kawałek chleba w misie, i podał Robertowi Lebrunowi, a może także de Vroome'owi i tobie również, Steve.
Jakie to dziwaczne, pomyślał Randall, słyszeć epizod Ostatniej Wieczerzy, odgrywany przez amerykańskiego biznesmena handlującego Biblią, podczas rozmowy telefonicznej z Amsterdamem.
– Posłuchaj mojej rady, Steve – ciągnął Wheeler. – Nie bierz udziału w tej prymitywnej zdradzie. Prawdziwy Chrystus jest pośród nas. Pozwól mu żyć. Nie dopuść, żeby Lebrun stał się współczesnym Judaszem. A ty sam nie stań się nowym Piłatem. Nie pytaj, gdzie jest prawda, bo my ją poznaliśmy, Steve.
– A co, jeżeli to Lebrun ją poznał? Jeżeli przyjdzie do mnie w poniedziałek…
– Nie przyjdzie – odrzekł głucho wydawca – ani w poniedziałek, ani kiedy indziej. Po naszej stronie są najwybitniejsze autorytety naukowe. A ty, Steve, co masz tak naprawdę? Bajeczkę wymyśloną przez cierpiącego na demencję starczą byłego skazańca, który chce zamordować Boga i Jego Syna. Zastanów się nad tym, Steve.
Rozległ się trzask odkładanej słuchawki. Randall, idąc za radą swego pryncypała, zaczął się zastanawiać nad jego słowami. A ty, Steve, co masz właściwie? Bajeczką wymyśloną przez cierpiącego na demencję starczą, byłego skazańca… – tak brzmiało przedostatnie zdanie Wheelera.
Skąd wiedział, że Robert Lebrun jest byłym skazańcem? Randall przecież nie wspomniał mu ani słowem o przeszłości Francuza.
Ogarnęło go poczucie zagrożenia i zadrżał, przerażony nieznanym, które mogło się okazać wcieleniem zła.