Samolot Alitalii wylądował na lotnisku Leonarda da Vinci pod Rzymem w późne piątkowe popołudnie. Gdy szli szeroką czerwoną rampą ku odprawie celnej i paszportowej, Randallowi krążyła po głowie jedna bardzo budująca myśl.
Angela go tym razem nie zawiodła.
Przed budynkiem terminalu wsiedli do taksówki. Minęli wielki pomnik brodatego Leonarda, herb miasta z błękitnym napisem Roma, tablice reklamowe: Pepsi-Cola, Ethiopian Airlines, Visit Israel, Telefunken, Olivetti, minęli zielone parasole sosen, pola cukinii i brokułów, targ żywnościowy Cassa del Mercato, domy mieszkalne na przedmieściu San Paolo, tor wyścigowy dla psów Cinodromo, strzaskane budowle Forum Romanum i Koloseum – i przez całą tę półgodzinną jazdę do hotelu Excelsior wypełniało Randalla narastające uczucie ekscytacji.
To starożytne, a zarazem nowe miasto, myślał, to właśnie miejsce, gdzie się wszystko zaczęło. I po upływie wielu stuleci ludzie nadal będą pamiętać, że tutaj właśnie rozpoczęło się Drugie Zmartwychwstanie i miało swój początek odrodzenie wiary. Tutaj żałosny, materialistyczny świat raz jeszcze odzyskał nadzieję. Wszystko to było możliwe – i Randall modlił się, żeby tak się stało – jeżeli tylko ostatni cień zwątpienia zostanie rozproszony przez sprawcę tego przedsięwzięcia, który aż dotąd unikał ludzi zamierzających ogłosić światu wielką nowinę.
Kiedy się zameldował w Excelsiorze i wyszedł do czekającej przed hotelem Angeli, miał wrażenie, że wkroczył na rozżarzone palenisko. Było samo południe i Rzym dosłownie smażył siew lipcowym słońcu.
Pojechali wynajętym oplem, na szczęście z klimatyzacją i przysłoniętymi oknami.
– Gotowy? – zapytała Angela, sadowiąc się na tylnym siedzeniu. Na jej twarzy nie było uśmiechu. – Pojedziemy prosto do mojego ojca.
– Jeszcze raz wielkie dzięki – odparł Randall. Dziewczyna powiedziała coś do kierowcy po włosku, a potem powtórzyła adres po angielsku.
– Villa Bellavista, zaraz na początku Via Belvedere Montello. Włączyli się do ruchu na Via Veneto i ruszyli na spotkanie z profesorem Augustem Montim w jego azylu, rodzinnej willi na przedmieściu.
Nareszcie, pomyślał Randall.
Jazda zabrała im trzy kwadranse. Randall odczytywał nazwy niektórych placów i ulic po drodze. Piazza Barberini. Via del Tritone. Piazza Cavour. Viale Vaticano, na obrzeżach Watykanu. Via Aurelia, wylotówka z Rzymu. Via di Boccea, już za miastem, wśród pól i rzadko rozrzuconych osiedli. W końcu, po ostrym skręcie w prawo, samochód stanął na Via Belvedere Montello.
– To tutaj – oznajmiła Angela. – Villa Bellavista. Randall wyjrzał przez okno. Za zielonym żelaznym ogrodzeniem z różowo-żółtą kamienną podmurówką, wśród zielonych trawników i drzew stał, częściowo zasłonięty cyprysami i sosnami, piętrowy budynek o czerwonawych ścianach.
Angela powiedziała coś do kierowcy i opel potoczył się wzdłuż płotu, aż stanął przed bramą, strzeżoną przez siwowłosego dozorcę. Angela pomachała doń ręką, mężczyzna odpowiedział jej tym samym i brama się otworzyła. Po chwili stanęli przed tarasem prowadzącym do wejścia. Randall, z aktówką w ręce i sercem przepełnionym oczekiwaniem i obawami, wszedł za Angela po schodach. Nie potrzebowała klucza, frontowe drzwi były bowiem otwarte.
Znaleźli się w sieni wyłożonej glazurowaną cegłą, ze schodami po lewej i salonem po prawej. Weszli do salonu. Był to olbrzymi pokój ze sklepionym sufitem. Stały w nim dwa fortepiany i cała kolekcja różnych lamp.
Sporo tu przestrzeni, jak dla samotnego uczonego na emeryturze, pomyślał Randall.
Angela poprowadziła go do zielonej, wyściełanej welwetem kanapy, przy której stał stolik i kilka kremowych krzeseł. Randall jednak nie usiadł. Zaabsorbował go bowiem dziwny i niepokojący widok.
Okna salonu były okratowane od góry do dołu. A w bocznych drzwiach pojawiły się dwie identycznie ubrane kobiety. Miały na sobie granatowe uniformy z białym kołnierzykiem i fartuszkiem, a włosy skrywały wykrochmalone czepki.
Randall odwrócił się zaskoczony do Angeli. Patrzyła na niego w napięciu i po chwili pokiwała głową.
– Tak, ojciec tutaj mieszka – powiedziała. – To dom wariatów.
Kwadrans później, chodząc nerwowo po salonie – a właściwie pokoju przyjęć – Randall wciąż jeszcze nie mógł dojść do siebie po rewelacjach Angeli.
Wnętrze willi zwodniczo przypominało urządzenie prywatnej rezydencji, w której mógł zaszyć się sławny archeolog po dokonaniu epokowego odkrycia. W rzeczy samej była to niegdyś podmiejska rezydencja bogatego rzymianina, została jednak sprzedana grupie włoskich psychiatrów, którzy urządzili tu casa di cura, sanatorium dla umysłowo chorych. Lekarze dbali o to, żeby pomieszczenia i atmosfera domu kojarzyły się z normalnym mieszkaniem, gdyż mogło to mieć zbawienny wpływ na pacjentów.
A jednak – używając obcesowego określenia Angeli – był to po prostu dom wariatów. Profesor Monti był zaś od ponad roku najbardziej prominentnym pacjentem, którego prywatności najpilniej strzeżono.
– Teraz może zrozumiesz moje opory i kłamstwa – mówiła rozemocjonowana, opowiadając mu o wszystkim. – Ojciec jeszcze rok temu czuł się znakomicie, miał sprawny, bystry umysł. I nagle, z dnia na dzień, jego psychika kompletnie się załamała. Zamknął się w sobie, dostał pomieszania zmysłów i właściwie brak z nim kontaktu. Od tamtej pory przebywa tutaj, ale nie mogłam tego nikomu ujawnić, ani wydawcom, ani nawet tobie, Steve. Gdyby wiadomość o chorobie ojca wydostała się na światło dzienne, wrogowie ojca albo wrogowie projektu mogliby ją wykorzystać. Miałoby to fatalny wpływ na stosunek do znaleziska i nowej Biblii. Nie mogłam na to pozwolić, dlatego nie dopuszczałam do ojca nikogo, aż do wczoraj. Wczoraj zrozumiałam, że nie powstrzymam cię przed odkryciem prawdy. Przyjechaliśmy więc do Rzymu, żebyś przekonał się na własne oczy i już nie zarzucał mi kłamstwa. Czy wreszcie mi zaufasz, Steve?
– Teraz i zawsze, kochanie – odparł, biorąc ją w ramiona, poruszony i zawstydzony do głębi. – Wybacz mi, Angelo. Jest mi naprawdę przykro. Mam nadzieję, że mi przebaczysz.
Przebaczyła mu, gdyż była w stanie zrozumieć jego podejrzliwość.
– Poza tym – dodała – przywiozłam cię do ojca jeszcze z jednego powodu. Zazwyczaj jest w stanie podobnym do katatonii, ale czasami, bardzo rzadko, miewa krótkie momenty przytomności. Gdy go odwiedzamy z siostrą, nie ma zupełnie kontaktu z rzeczywistością, ale miałam nadzieję, że kiedy mu pokażesz zdjęcia i przemówisz do niego, poruszy to jakąś strunę w jego umyśle i będzie mógł rozwiać twoje wątpliwości.
– Dziękuję, Angelo. Czuję jednak, że wiele sienie spodziewasz po tym spotkaniu, prawda?
– Raczej nie. Chociaż nigdy nie wiadomo. Ludzki umysł kryje w sobie tyle tajemnic. Na razie pójdę do niego sama, ty zaczekaj.
Wyszła, a Randall krążył po pokoju, próbując zrozumieć, co mogło sprawić, że tak genialny naukowiec jak profesor Monti mógł z dnia na dzień popaść w stan graniczący z obłędem. Randall stracił już niemal ochotę na to spotkanie. Nigdy dotąd nie miał do czynienia z chorym umysłowo człowiekiem i nie był pewien, czego się spodziewać i jak się zachować. Musiał to jednak doprowadzić do końca, póki istniała choćby iskierka nadziei, że jakieś słowo czy gest profesora rozwieje jego wątpliwości.
Angela Monti wróciła po kilku minutach, lecz nie sama. Towarzyszyła jej wysoka, koścista młoda pielęgniarka.
– I jak on się miewa? – zapytał Randall, patrząc na ściągniętą twarz dziewczyny.
– Spokojny, łagodny, cichy – odparła i dodała, przełykając ślinę: – Nie poznał mnie.
Starała się powstrzymać łzy. Randall wziął ją w objęcia, próbując uspokoić. Wygrzebała z torebki chusteczkę, osuszyła oczy i spojrzała na niego z nikłym uśmiechem.
– Tak jest za każdym razem. Nie przejmuj się, Steve, zaraz mi przejdzie. Możesz teraz iść do niego, siostra Branchi cię zaprowadzi. Próbowałam mu powiedzieć o tobie, ale nie wiem, czy coś dotarło do niego. Spróbuj, tak czy inaczej. Ja pójdę zadzwonić do naszej gospodyni, moja siostra przyjeżdża dzisiaj z Neapolu z dziećmi, żeby się ze mną zobaczyć.
Randall ruszył za siostrą Branchi sterylnym białym korytarzem. Pielęgniarka wyjęła z kieszeni pęk kluczy i po chwili stanęli pod drzwiami.
– To pokój profesora – powiedziała i widząc, że drzwi są uchylone, zmarszczyła brwi. – Powinny być zamknięte na klucz – mruknęła. Zajrzała do środka i odwróciła się do Randalla z wyraźną ulgą. – To pokojówka, zbiera naczynia po obiedzie.
Po kilku sekundach pokojówka wyszła, niosąc tacę. Obie kobiety rozmawiały przez chwilę półgłosem po włosku.
– Zapytałam ją, jak on się miewa – wyjaśniła pielęgniarka, gdy tamta odeszła. – Powiedziała, że jak zwykle, siedzi przy oknie i patrzy w przestrzeń. Może pan wejść. Przedstawię pana i zostawię was samych. Ile czasu pan potrzebuje?
– Nie wiem – odparł Randall nerwowo.
– Doktor Venturi zaleca, żeby odwiedziny nie trwały dłużej niż kwadrans.
– W takim razie mam kwadrans – zgodził się.
Siostra Branchi otworzyła drzwi i wpuściła go do środka. Ku jego zaskoczeniu, pokój nie przypominał szpitalnego. Wyglądał raczej jak połączenie sypialni i biblioteki w normalnym mieszkaniu. Był słoneczny, wygodny, nawet przytulny, przyjemnie klimatyzowany. Przez duże okno widać było fragment ogrodu. To miłe wrażenie zakłócały tylko kraty w oknie, które wraz ze szpitalną bielą ścian przypominały, że mieszkaniec jest pacjentem kliniki psychiatrycznej. Przy oknie, kołysząc się mechanicznie w przód i w tył, niemal zagubiony w czeluści bujanego fotela, siedział niski, starszy mężczyzna o pulchnej twarzy, okolonej kępkami białych włosów. Wodnistymi, pustymi oczami wpatrywał się w kwiaty za oknem. Był mniej zażywny, bardziej zmizerniały niż na zdjęciach sprzed sześciu lat.
Siostra Branchi podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Profesorze Monti – powiedziała głośno, jakby budziła go ze snu – ma pan gościa z Ameryki. – Skinęła na Randalla, stawiając krzesło naprzeciw fotela. – Profesorze, to właśnie pan Randall. Interesuje się pańską pracą.
Monti przyglądał się pielęgniarce z niejakim zainteresowaniem, trudno było jednak poznać, czy zauważył obecność Randalla.
– Zostawię was teraz samych, panie Randall – rzekła kobieta. – W razie czego proszę mnie wezwać dzwonkiem, a jeśli nie, to wrócę za piętnaście minut.
Gdy wyszła, Randall usiadł naprzeciw małego człowieczka, który w końcu spostrzegł, że ma gościa, i wpatrywał się weń w milczeniu, bez zainteresowania.
– Jestem Steve Randall, z Nowego Jorku – przedstawił się ponownie Randall. – Jestem przyjacielem Angeli. Rozmawiała z panem przed chwilą i wspomniała o mnie, pamięta pan, profesorze?
– Angela – powtórzył Monti martwym tonem, nie okazując najmniejszej emocji.
– Na pewno wyjaśniła panu mój związek z Drugim Zmartwychwstaniem – ciągnął Randall. – Zajmuję się promocją nowej Biblii, promocją pańskiego odkrycia.
Miał wrażenie, że przemawia do białej ściany za fotelem Montiego. Najchętniej wezwałby siostrę Branchi i uciekł z tego miejsca. Mówił jednak dalej. Tłumaczył, jak George L. Wheeler zatrudnił go i ściągnął do Amsterdamu. Opowiadał, jacy wszyscy są podekscytowani zbliżającą się konferencją prasową, kiedy ostiackie znalezisko stanie się znane milionom ludzi na całym świecie.
W miarę jak Randall mówił, profesor słuchał jakby uważniej. Choć nie odpowiadał, nieco się ożywił i wyglądał po prostu jak stary, zgrzybiały człowiek, który słucha niezbyt pilnie monologu obcej osoby.
W Randalla wstąpiła otucha. Może zbliżał się jeden z okresów przytomności Montiego, wywołany opowiadaniem o bliskich mu sprawach? Może dziś właśnie będzie miał szczęście?
– Profesorze Monti, wyjaśnię panu, z jaką sprawą do pana przyjechałem – powiedział.
– Tak.
– Pańskie odkrycie zostało potwierdzone. Poszerzony Nowy Testament przetłumaczono na cztery języki. Nowa Biblia ma się ukazać na dniach i jest tylko… – zawahał się, po czym dokończył: – Pojawił się pewien problem i mam nadzieję, że pan pomoże go rozwiązać.
– Tak.
Randall przyjrzał się twarzy profesora. Dostrzegł wyraz zaciekawienia albo tak mu się wydawało. Błysnął promyk nadziei.
Wyjął z aktówki dyktafon i fotografię papirusu.
– Kilku z nas odkryło niepokojący błąd, w każdym razie sądzimy, że może to być błąd w tłumaczeniu – powiedział. – To jest fotografia papirusu numer dziewięć, jednego z odkopanych przez pana. Jednakże wcześniej widziałem inne zdjęcie tego arkusza i wyglądało trochę inaczej. To właśnie mnie zaniepokoiło. Zastanawiam się, czy papirus numer dziewięć nie został przez kogoś zmieniony albo czy nie podłożono w jego miejsce innego, specjalnie spreparowanego.
Profesor Monti pochylił się ku niemu na swoim bujaku.
– Tak?
Zachęcony tym Randall kontynuował wywód.
– Nie ma już możliwości sprawdzenia, czy to zdjęcie pokazuje oryginalny papirus, czy ten ewentualnie podmieniony. Negatyw tej odbitki spłonął w pożarze. Jednakże, profesorze, wiem od Angeli, że poświęcił pan temu znalezisku tyle czasu, że w pańską pamięć wrył się każdy z tych aramejskich znaków, każdy zakrętas i kropka. Powiedziała mi, że poznałby pan od razu, czy jest to reprodukcja oryginału, czy raczej przerobionego lub podmienionego papirusu. To sprawa najwyższej wagi, profesorze. Musimy poznać prawdę. Proszę powiedzieć, czy pańskim zdaniem ta fotografia przedstawia papirus, który odkopał pan w Ostii?
Podał odbitkę Montiemu, a ten wziął ją ostrożnie w obie, drżące lekko dłonie. Przez dłuższą chwilę nie spojrzał w ogóle na zdjęcie, lecz kołysząc się w fotelu, patrzył w oczy Randalla.
W końcu, jakby przypominając sobie, co trzyma w rękach, przeniósł wzrok na odbitkę. Powoli przechylił ją stronę okna, do słońca wpadającego przez kraty. Na krągłą twarz wypłynął uśmiech i Randall znowu poczuł przypływ nadziei.
Mijały minuty. Profesor Monti opuścił fotografię na kolana, nie odrywając od niej wzroku. Zaczął poruszać wargami i Randall wytężył słuch, by pochwycić niewyraźne słowa.
– To prawda, to prawda – mówił profesor. – Ja to napisałem. – Uniósł głowę i ich spojrzenia się skrzyżowały. – Ja jestem Jakub Sprawiedliwy. Byłem świadkiem tych wydarzeń. – Głos uczonego przybrał na sile. – Ja, Jakub z Jerozolimy, brat Pana Naszego Jezusa Chrystusa, najstarszy z jego ocalałych braci i syn Józefa z Nazaretu, mam wkrótce stanąć przed Sanhedrynem i głównym kapłanem Ananusem, oskarżony o wzniecanie rebelii, a to z powodu mego przewodzenia wyznawcom Jezusa wśród naszego ludu.
Randall opadł zniechęcony na oparcie krzesła.
Mój Boże, pomyślał, temu starcowi się zdaje, że jest Jakubem Sprawiedliwym, bratem Jezusa.
Profesor Monti wzniósł oczy do sufitu. Przemawiał coraz żarliwiej.
– Pozostali z synów Józefa, bracia Jezusa i moi także, są to Juda, Szymon, Jozjasz i Jan. Wszyscy oni są poza granicami Judei i Idumei, ja zaś pozostałem, by opowiedzieć o pierworodnym i najukochańszym Synu.
Profesor Monti recytował z pamięci ciężko akcentowaną angielszczyzną początek Ewangelii według świętego Jakuba. W jego słowach było jednak coś niezwykłego. Randall od razu to wychwycił. Monti wymienił imiona braci Jezusa i Jakuba, których brakowało w oryginalnym tekście, albowiem ten fragment papirusu wykruszył się i rozpadł.
Trudno to było zrozumieć, chyba że archeolog miał tak doskonałe rozeznanie w Biblii, iż potrafił przywołać te imiona z pamięci, przeczytawszy je wcześniej w Ewangelii świętego Mateusza, w Dziejach Apostolskich lub w pracy Euzebiusza z Cezarei, teologa wczesnochrześcijańskiego.
– Ja, Jakub Sprawiedliwy, brat Naszego Pana…
Profesor Monti deklamował ten sam fragment wciąż od nowa. Randall słuchał go ze ściśniętym sercem, przejęty smutkiem z powodu losu starego uczonego i nieszczęsnej Angeli.
Słowa profesora stopniowo przechodziły w mamrotanie, aż w końcu zamilkł i znów wpatrywał się tylko w ogród za oknem.
Randall wyjął mu delikatnie fotografię z dłoni i schował ją do teczki. Wyłączył dyktafon i spojrzał na zegarek. Z kwadransa została mu minuta czy dwie.
– Dziękuję, panie profesorze – powiedział, wstając – za pański czas i współpracę.
Ku jego zdziwieniu Monti także podniósł się z fotela. Wydawał się jeszcze drobniejszy. Poczłapał do swego biurka, usiadł przy nim i na moment jakby zapomniał o celu swego działania. Po chwili jednak otworzył szufladę i wyjął z niej kartkę i ołówek.
Narysował coś na papierze, przyjrzał się swemu dziełu, dodał kilka kresek i pokiwał z aprobatą głową. Podał kartkę Randallowi.
– Dla ciebie – wymamrotał. – Prezent. – Uratuje cię. Prezent od Jakuba.
Randall wziął od niego kartkę. Zobaczył toporny rysunek.
Obrazek przedstawiał narysowaną schematycznie, jakby dziecięcą ręką, rybę z przebitym włócznią bokiem.
Profesor powiedział, że to podarek od Jakuba, talizman, który go uratuje. Oczywiście było to bez sensu, lecz Randall zastanawiał się, co mogło oznaczać w zamglonym umyśle Montiego. Doszedł do wniosku, że nigdy się tego nie dowie.
Otworzyły się drzwi i Randall szybko schował rysunek do kieszeni, podziękował ponownie profesorowi, i wyszedł na korytarz, do siostry Branchi.
– Zaprowadzę pana do signoriny Monti – powiedziała. Randall jednak nie chciał jeszcze opuszczać kliniki. Przyszło mu coś do głowy.
– Signora Branchi – zapytał – czy jest w tej chwili któryś z lekarzy opiekujących się profesorem? Lekarz, który pracował bezpośrednio z pacjentem?
– Tak, oczywiście – odparła. – Mamy siedmiu lekarzy, a szefem kliniki jest doktor Venturi. Zajmował się profesorem od samego początku.
– Czy mógłbym z nim porozmawiać, choćby krótko?
– Proszę zaczekać. Zobaczę, czy doktor jest wolny.
Doktor Venturi znalazł chwilę na rozmowę. Był szczupłym, łysiejącym Włochem o sympatycznych ciemnych oczach. Nie wyglądał wcale na lekarza, pewnie dlatego, że zamiast białego fartucha miał na sobie garnitur w kratkę.
Jego gabinet również nie przypominał lekarskiego, z empirowym biurkiem, nowoczesnymi kanapami, bujnymi zielonymi roślinami i abstrakcyjnymi obrazami na ścianach.
Randall, w ostatniej rozpaczliwej próbie znalezienia jakiegoś klucza do tajemnicy papirusu numer dziewięć, opowiedział terapeucie o swym niezbyt udanym spotkaniu z profesorem Montim.
– Czy zdarzało się już wcześniej, że uważał się za Jakuba Sprawiedliwego? – zapytał.
– Dość często – odparł Venturi. – To dla nas zagadkowa sprawa, ponieważ takie zachowanie nie zgadza się z ogólnymi objawami. Widzi pan, człowiek, któremu się wydaje, że jest Jezusem czy jak w tym przypadku… bratem Jezusa… to zazwyczaj paranoik z kompleksem wyższości. Profesor Monti natomiast cierpi na zanik pamięci i stany katatonii, związane z histerią i wypływające z poczucia winy. Klinicznie rzecz biorąc, może doświadczać urojeń, ale pacjent tego typu nie utożsamiałby się z postaciami uduchowionymi, takimi jak Jezus czy Jakub, lecz raczej z kimś, kto czułby się winny na przykład skrzywdzenia Jezusa czy Jakuba. Jego zachowanie jest więc dla mnie niezrozumiałe. Lecz z drugiej strony niewiele wiemy o psyche profesora, o jego życiu wewnętrznym, i chyba niewiele się już na ten temat dowiemy.
– Czy to znaczy, że nie zna pan kariery zawodowej profesora – zapytał Randall zdziwiony – i nie słyszał pan o jego odkryciach?
– Ach, panie Randall, więc pan wie o odkryciu w Ostii? Nie mogłem o tym rozmawiać, ponieważ…
– Pracuję przy tym projekcie, doktorze.
– Nie byłem tego pewien. Córki profesora wymogły na mnie przyrzeczenie, że nie ujawnię tajemnicy nikomu obcemu, i dotrzymuję słowa.
– Co pan wie o dokonaniach profesora? – zapytał Randall.
– Właściwie niewiele. Nazwisko Monti było mi oczywiście znane, ale dopiero od jego córek dowiedziałem się o wykopaliskach w Ostii i ich wielkim znaczeniu dla teologii biblijnej.
– Ale nie wie pan, co właściwie zostało znalezione?
– Nie wiem. Czy sugeruje pan, że gdybym wiedział, mógłbym lepiej zrozumieć, dlaczego profesor uważa się za Jakuba, brata Chrystusa?
– Do pewnego stopnia tak, panie doktorze. Odkrycie profesora Montiego stało się impulsem do stworzenia nowej wersji Biblii. Jego znaczenie jest przeogromne.
– Tak też sądziłem. Czytałem ostatnio w „II Messaggero" trzyczęściowy artykuł jakiegoś angielskiego dziennikarza…
– Cedrica Plummera.
– Właśnie, Plummera. Tekst był dość powierzchowny i zawierał niewiele faktów, ale dotyczył przygotowywanej w Amsterdamie publikacji nowej Biblii, za którą stoją chrześcijańscy konserwatyści, pragnący powstrzymać zmiany w Kościele. Było to dość intrygujące, ale zanadto oparte na pogłoskach i domysłach, tak że trudno było potraktować rzecz poważnie.
– Jest jak najbardziej poważna – zapewnił Randall.
– Ach, wobec tego wielka szkoda, że profesor Monti nie będzie mógł się cieszyć owocem swego epokowego odkrycia – rzekł Venturi, szczerze tym przejęty. – Być może nowa Biblia pomoże nam zrozumieć przyczynę jego urojeń, ale dla samego pacjenta niewiele to znaczy. Czy coś jeszcze się wydarzyło podczas spotkania, panie Randall?
– Obawiam się, że nie – odrzekł Randall i w tym momencie przypomniał sobie o rysunku. Wyjął go z kieszeni marynarki i podał lekarzowi. – Profesor narysował to dla mnie, kiedy wychodziłem – wyjaśnił. – Powiedział, że to podarek, który mnie uratuje.
– No tak, ryba – skwitował to Venturi i zamiast wziąć od niego kartkę, pogrzebał wśród papierów na biurku, i po chwili rozłożył na blacie sześć podobnych szkiców. – Jak pan widzi, panie Randall, mam tu prywatną kolekcję tych dzieł profesora. Dość często obdarowuje nimi lekarzy i pielęgniarki, ale obawiam się, że ich tematyka ogranicza się do tego jednego motywu… ryby przebitej włócznią. To wręcz jego obsesja.
– Ta ryba musi coś oznaczać – powiedział Randall. – Czy próbował pan ustalić, co profesor chce przez to zakomunikować?
– Naturalnie, ale nie doszedłem do żadnych wniosków, poza tym, że ryba także jest związana z jego urojeniem. Jak pan zapewne wie, pierwsi chrześcijanie w czasach prześladowań posługiwali się symbolem ryby jako tajemnym znakiem, po którym się rozpoznawali. Ciekawe jest pochodzenie tego wizualnego hasła. Mesjasz był znany swoim pierwszym wyznawcom jako „Jezus Chrystus, Syn Boży, Zbawiciel", co w tłumaczeniu na grekę, język używany przez rzymskich okupantów, brzmiało: Iesous Christos Theou Tios Soter. Pierwsze litery tych pięciu słów tworzą wyraz I-CH-TH-Y-S, co oznacza po grecku właśnie rybę. Nauka o rybach to ichtiologia.
– Fascynujące – przyznał Randall, przyglądając się ponownie rysunkowi. – A włócznia? Czy także była częścią symbolu?
– Nie – odparł doktor Venturi. – Włócznię dodał już od siebie profesor Monti. Wymowa tego znaku jest raczej negatywna, ale kto wie, co naprawdę dzieje się w głowie mojego pacjenta? Czy uważając się za brata Jezusa, ujawnia chęć rywalizacji z nim, wbijając włócznię w jego symbol, rybę? Czy może raczej rana zadana Jezusowi odzwierciedla zagrożenie, jakie profesor Monti odczuwa jako Jakub? Obawiam się, że nie odkryjemy już tej tajemnicy.
Doktor Venturi wziął do ręki fajkę z morskiej pianki i woreczek z tytoniem.
– Nie będzie panu przeszkadzało? – zapytał.
Randall pokazał mu swoją wrzosową fajkę, wymienili się tytoniami i zapalili, po czym wrócili do rozmowy na temat Montiego. Randall postanowił cofnąć się trochę w czasie.
– Kiedy profesor trafił do kliniki, panie doktorze? – zaczął. – I jeśli to nie tajemnica, w jakich okolicznościach to się wydarzyło?
– W jakich okolicznościach? – Venturi wypuścił z ust kłąb dymu. – Historia choroby jest oczywiście tajna, ale Angela Monti poprosiła mnie, żebym był z panem szczery, jeśli chodzi o stan jej ojca.
– Angela jest w poczekalni – rzekł szybko Randall. – Może się pan upewnić.
– Nie ma potrzeby – odparł psychiatra. Pyknął z fajki i odłożył ją na ceramiczną popielniczkę. – Mój własny kontakt z tym przypadkiem rozpoczął się przed rokiem i dwoma miesiącami. Lekarz rodzinny Montich, który akurat jest moim kolegą, zwrócił się do mnie o pomoc dla swego pacjenta, czyli profesora, który znalazł się w uniwersyteckiej poliklinice. Doznał nagłego, dotkliwego załamania nerwowego. Udałem się tam natychmiast, zbadałem go i postawiłem diagnozę.
– Co właściwie spowodowało, że profesor znalazł się w szpitalu?
– Chce pan znać okoliczności, w jakich doszło do załamania? – zapytał retorycznie psychiatra. – Dwa dni przedtem profesor Monti pracował jak zwykle na uniwersytecie, wykładał, odbywał konsultacje, pisał wniosek o grant na nowe wykopaliska. Odbywał też, jak prawie co dzień, liczne spotkania z umówionymi gośćmi.
– Co to byli za goście?
– Ludzie, których mógłby przyjmować każdy inny wybitny naukowiec. Koledzy po fachu, archeolodzy z zagranicy, czasem ktoś z rządu. Być może także dostawcy ekwipunku do wykopalisk, doktoranci, redaktorzy czasopism archeologicznych. Może córka profesora powie panu coś więcej. W każdym razie pracował do późna, wychodził też na jakieś spotkania na mieście, a wieczorem, kiedy nie wrócił na kolacją, Angela zadzwoniła do portiera na wydziale, żeby przypomniał profesorowi, że powinien już iść do domu. Portier poszedł na piętro do jego gabinetu, zapukał, a kiedy nikt nie odpowiedział, zdecydował się wejść, gdyż widział palące się światło. Zobaczył profesora za biurkiem, na którym panował straszny bałagan. Lampa była przewrócona, a profesor Monti bełkotał coś niezrozumiale, zupełnie rozkojarzony, aż w końcu popadł w stupor. Przerażony portier zadzwonił po jego córkę, która natychmiast wezwała pogotowie.
Randall wzdrygnął się na myśl o koszmarze, jaki musiała przeżyć Angela.
– Czy od tamtej pory udało się z nim nawiązać jakiś kontakt? – dociekał Randall.
– Niestety nie, ani razu – odparł Venturi. – Ma pustkę w mózgu. Mówiąc dosadnie, po prostu utracił zmysły. Od tamtej pory nie ma kontaktu z rzeczywistością.
– I nie ma nadziei, żeby przywrócić go do normalności?
– Któż to wie, panie Randall. Kto wie, co przyniesie nam przyszłość w psychiatrii, czego dowiemy się o biochemii zaburzeń umysłowych? Na razie nie da się nic zrobić, a niech mi pan wierzy, że próbowaliśmy wszystkiego. Po kilku dniach przeniosłem profesora do Villa Bellavista. Stosowaliśmy różne metody… psychoterapię, środki farmakologiczne, elektrowstrząsy w znieczuleniu. Na próżno. Obecnie staramy się, żeby był spokojny, żeby dobrze sypiał. Zachęcamy go również do aktywności, próbujemy zająć robieniem makram w naszej pracowni, pływaniem w basenie… Ale on się w ogóle tym nie interesuje. Większość czasu spędza przy oknie, wpatrzony w przestrzeń. Czasami słucha muzyki albo ogląda telewizję, ale nie sądzę, żeby coś z tego przyswajał.
– Panna Monti uważa, że zdarzają mu się momenty przebłysku – rzekł Randall.
– Jest jego córką. – Psychiatra wzruszył ramionami. – Skoro to jej przynosi jakąś ulgę, nie wyprowadzamy jej z błędu.
– Rozumiem. A czy ktoś go odwiedza poza córkami?
– Tylko wnuki w czasie świąt i w urodziny była jego gosposia.
– Nikt z zewnątrz?
– Kilka osób zwracało się o pozwolenie na wizytę, ale wszystkim odmówiliśmy – odparł doktor Venturi. – Córki profesora życzą sobie, żeby jego obecność w klinice i nieszczęsny stan pozostały, o ile to możliwe, tajemnicą.
– A co do tych osób, które zwracały się o pozwolenie – dociekał Randall. – Czy pamięta pan, kto to był?
– Nazwisk nie pamiętam. – Venturi machnął fajką. – Kilku dawnych kolegów profesora z uniwersytetu. Powiedzieliśmy im, że profesor cierpi na nerwicę i musi mieć spokój. To było na samym początku, potem już żaden z nich się nie starał.
– Czy poza nimi jeszcze ktoś próbował się z nim zobaczyć?
– Teraz, gdy pan się tak dopytuje, przypomniałem sobie jeszcze jedną osobę. Pamiętam, bo to było nie tak dawno i jest to człowiek o znanym nazwisku.
– Kto taki? – zapytał Randall zaintrygowany.
– Sławny duchowny, pastor Maertin de Vroome. Zwrócił się do nas na piśmie z prośbą o wizytę u profesora. Muszę przyznać, że zrobiło to na mnie wrażenie. Nie wiedziałem, że byli przyjaciółmi. Zresztą wkrótce potem uświadomiono mi, że wcale nie byli. W pierwszej chwili miałem jednak nadzieję, że odwiedziny pastora mogą być dobrym bodźcem dla mojego pacjenta. Przekazałem więc list de Vroome'a córkom, a one odrzuciły prośbę, i to dość stanowczo, że tak powiem. W rzeczy samej, jest pan pierwszą osobą spoza rodziny, której zezwoliliśmy na wizytę u profesora. – Venturi spojrzał na zegarek. – Czy ma pan jeszcze jakieś pytania, panie Randall?
– Nie – odparł Randall, wstając. – Dowiedziałem się już wszystkiego. Dziękuję, doktorze.
Podróż powrotna do centrum Rzymu upłynęła im w posępnym nastroju.
Chociaż z wahaniem, opowiedział jednak Angeli, skulonej obok niego na tylnym siedzeniu opla, o przebiegu swego spotkania z profesorem Montim i o rozmowie z doktorem Venturim.
Angela wspominała ojca jako człowieka o bystrym, żywym umyśle. Jaka to szkoda, stwierdziła z bezbrzeżnym smutkiem, że nigdy się nie dowie o tych wszystkich cudownych wydarzeniach, które nastąpią w rezultacie jego odkrycia.
– On już to wie – zapewnił ją Randall. – Wiedział od chwili, gdy go dokonał. Cieszył się w pełni świadomością zbawiennych skutków, jakie jego praca przyniesie światu.
– Jesteś słodki, Steve. – Pocałowała go w policzek.
Angela zaprosiła Randalla na kolację do rodzinnego domu Montich, lecz chociaż propozycja była kusząca, uznał, że lepiej będzie odmówić.
– Pobądź trochę z rodziną- zaproponował. – Będziemy mieli jeszcze dla siebie dość czasu. Poza tym muszę wracać do Amsterdamu. Wheeler i tak się wścieknie, że nie było mnie dzisiaj w pracy.
– Kiedy lecisz?
– Chyba późno w nocy. Chcę jeszcze załatwić trochę prywatnej korespondencji, póki tu jestem, bo w Amsterdamie nie będzie na to czasu. Muszę napisać do rodziców i do córki. Napiszę też do Jima McLouglina, opowiadałem ci o nim. Ta sprawa wciąż mnie gnębi. Mojemu prawnikowi nie udało się go zlokalizować, ale list może jakoś mu przekażą.
– W takim razie jedźmy najpierw do twojego hotelu – powiedziała Angela. – Potem kierowca zawiezie mnie do domu.
– A kiedy wrócisz do Amsterdamu? – zapytał Randall. – Jutro rano?
– Jutro wieczorem – odparła z przekornym uśmiechem. – Jeśli mój szef mnie nie wyrzuci z pracy. Chciałabym pójść na zakupy z siostrą i do Ogrodów Borghese z siostrzenicami. Pańska sekretarka wróci jutro wieczorem, panie Randall, zgadza się pan?
– Nie zgadzam się, ale będę czekał.
– Chciałabym cię jeszcze o coś zapytać. – Spojrzała na niego bez uśmiechu.
– Tak?
– Co zamierzasz zrobić, kiedy wrócimy do Amsterdamu?
– Oczywiście rzucić się w wir pracy – oznajmił. – Ach, o to ci chodzi – dodał, widząc napięcie na jej twarzy. – Czy będę jeszcze węszył w kwestii papirusu i zdjęcia? Nie będę, Angelo. Twój ojciec był ostatnią instancją, i to już koniec. Ślepa uliczka. Nawet gdybym chciał, nie mam już dokąd się zwrócić. Odkładam moje detektywistyczne zapędy na półkę i zajmuję się wyłącznie kampanią. Oddaję się w pełni sprzedawaniu Słowa.
– Pomimo wątpliwości?
– Przemyślałem to tutaj, w Rzymie – odrzekł. – Zawsze wątpiłem w rzeczy tajemne, ale zarazem nigdy do końca nie straciłem wiary. Czy znasz modlitwę Ernesta Renana? „Boże, o ile Bóg istnieje, zbaw moją duszę, o ile posiadam duszę". To właśnie cały ja, tu i teraz.
Angela się roześmiała.
– I można z czymś takim żyć?
– Nie mam wyboru – odparł, ściskając jej dłoń. – Nie martw się, poradzę sobie… Oto i Excelsior. Daj buzi na pożegnanie i do zobaczenia jutro, kochana.
Randall wszedł do hotelowego holu, wziął z recepcji klucz i skierował się do wind.
Jedna właśnie zjechała na dół i wysiadali z niej pasażerowie. Kiedy się opróżniła, Randall wsiadł i wyciągnął rękę do guzika z cyfrą pięć. W tym momencie do windy wsiadł ktoś jeszcze i sięgając ponad jego ramieniem, nacisnął czwórkę. Rękaw tamtego był rękawem sutanny.
Drzwi się zamknęły i winda ruszyła. Randall odwrócił się, spojrzał na przybysza i aż zaparło mu dech w piersiach.
Nad czarną sutanną zobaczył zapadniętą twarz z igrającym na wąskich wargach uśmieszkiem.
– I znów się spotykamy, panie Randall – powiedział pastor Maertin de Vroome. – Jak się udało dzisiejsze spotkanie z profesorem Montim?
– Skąd pan, u diabła, wie, że się z nim widziałem? – wyrzucił z siebie Randall, zupełnie skonsternowany.
– Przyjechał pan do Rzymu, żeby się z nim zobaczyć, tak samo jak wcześniej ja to zrobiłem. Proste. Obserwowanie pana posunięć, panie Randall, uznałem za swój święty obowiązek. Od naszego ostatniego spotkania śledziłem z narastającą ciekawością i respektem pańskie kroki. Jest pan, jak to czułem od początku, poszukiwaczem prawdy. Nie ma ich zbyt wielu. Ja także do nich należę. I cieszę się, że podążamy tym samym tropem, że nasze ścieżki się znów splątały. Być może tutaj, w wiecznym mieście, nadszedł czas na naszą kolejną rozmowę.
– Na jaki temat? – zapytał Randall poirytowany.
– Na temat fałszerstw, jakimi są Ewangelia według Jakuba i Pergamin Petroniusza.
– Skąd pan jest taki cholernie pewny, że to fałszerstwa?
– Stąd, że właśnie widziałem się z fałszerzem i poznałem wszystkie szczegóły tego oszustwa – odrzekł de Vroome. – To moje piętro – dodał, gdyż winda właśnie stanęła. – Przypuszczam, że pan też tutaj wysiada, panie Randall?
Randall siedział oszołomiony w głębokim pluszowym fotelu, w przestronnym pokoju de Vroome'a w hotelu Excelsior. Przyszedł tu za pastorem posłusznie, zupełnie zbity z tropu jego stanowczym stwierdzeniem.
Wciąż jeszcze chciał wierzyć, że to tylko sztuczka de Vroome'a, kolejna z jego gier. Choć sam miał wątpliwości co do projektu, teraz zdecydowany był wątpić w szczerość intencji nieprzyjaciela. A mimo to nie mógł. Jakaś nuta w głosie tamtego, gdy rozmawiali w windzie, kazała mu wierzyć, że tym razem ociera się o prawdę.
Duchowny zaproponował mu drinka i Randall nie odmówił.
– Co pan wybiera? – zapytał de Vroome, przypatrując się butelkom w barku. – Ja się napiję koniaku z wodą.
– Proszę szkocką z lodem.
– Proszę bardzo.
De Vroome zaczął mówić, przygotowując drinki.
– Większość osób zaangażowanych w produkcję Międzynarodowego Nowego Testamentu… tak, panie Randall, znam już tę nazwę… to uczciwi, przyzwoici ludzie, żywo zainteresowani sprawami ducha, jak pan to kiedyś ujął. Wierzą w esencję Słowa, podobnie jak ja w nią wierzę. Jednakże ludzie ci tak bardzo marzą o odnowie uniwersalnej wiary, że podążyli za tymi, którzy nimi manipulują. Dali się omamić osobom traktującym religię jako źródło zysku, a także władzy, ludziom, którzy nie cofną się przed niczym, żeby przetrwać. – Przerwał na chwilę. – Nawet przed sfałszowaniem Ewangelii.
De Vroome podszedł ze szklaneczkami w rękach do stolika, postawił przed Randallem szkocką i rozsiadł się wygodnie na kanapie.
– Może pan przestać wątpić, panie Randall – powiedział. – Podążał pan właściwym tropem. Fałszerz istnieje naprawdę. Widzieliśmy go. Rozmawialiśmy z nim. – Uniósł swoją szklankę. – Za prawdę – wygłosił krótki toast z krzywym uśmiechem. Wypił łyk koniaku i widząc, że Randall nie tknął swojego drinka, pokiwał wyrozumiale głową. – Przejdźmy w takim razie do faktów – oświadczył. – Chce pan wiedzieć, w jaki sposób namierzyliśmy fałszerza? Nie mieliśmy takiej możliwości, choć wiedzieliśmy, że istnieję, czy też istniał. To on sam nas odnalazł, panie Randall. Przynętą okazały się artykuły Plummera o rozłamie wśród Kościołów chrześcijańskich, o moich próbach reformy i oczywiście o przygotowywanej przez ortodoksów zupełnie nowej wersji Nowego Testamentu, opartej na nieznanym odkryciu archeologicznym we Włoszech. Teksty Plummera trafiły do wielu światowych gazet poprzez jedną z agencji prasowych, między innymi do popularnego rzymskiego dziennika „II Messaggero".
Na razie wszystko się zgadza, pomyślał Randall. Nie dalej jak przed godziną wspominał o artykule w „II Messaggero" doktor Venturi.
– Jak pan zapewne się domyśla – ciągnął de Vroome – Cedric Plummer otrzymał po swoich sensacyjnych tekstach pokaźną liczbę listów. Nasz angielski żurnalista ma oczywiście swoje wady, ale z pewnością nie należy do nich brak szacunku dla czytelnika. Stara się czytać każdy list, a jeden z nich, wysłany z Rzymu za pośrednictwem redakcji „II Messaggero", przeczytał kilkakrotnie, zanim go przyniósł do mnie, do Westerkerk. List ów, napisany na taniej papeterii, pochodził od Francuza osiadłego od wielu lat w Rzymie. Ten człowiek nie podpisał się własnym nazwiskiem, lecz zabawnym i nieco go umniejszającym pseudonimem… Duca Minimo. Czy zna pan włoski, panie Randall?
– Nie znam.
– Duca Minimo znaczy po włosku Książę Niczego. Świetny kontrapunkt dla zawartości samego listu, która dosłownie zwala z nóg. – De Vroome pociągnął łyk koniaku i kontynuował swój wywód. – List wydawał się nazbyt wspaniały, by mógł być prawdziwy. Francuz napisał w nim, że przeczytał artykuły Plummera z wielkim zainteresowaniem. Tak się wyraził, „z wielkim zainteresowaniem", choć nigdy nie słyszałem stwierdzenia mniej adekwatnego do wagi sprawy. Napisał dalej, że nowa Biblia opierać się będzie, w jego przekonaniu, na odkryciu archeologicznym profesora Augusta Montiego, dokonanym w ruinach antycznej Ostii przed sześciu laty. Było to niesamowite znalezisko… ni mniej, ni więcej, tylko nieznana ewangelia, napisana po aramejsku przez Jakuba Sprawiedliwego, brata Jezusa, wcześniejsza od czterech kanonicznych ewangelii Nowego Testamentu. Prócz tego tekstu profesor Monti odkopał także dokument na pergaminie, oficjalny raport o procesie Jezusa, wysłany z Jerozolimy do Rzymu. Na podstawie obu tych tekstów, napisał Duca Minimo, stworzono tak zwany Międzynarodowy Nowy Testament, który ma zostać wkrótce ogłoszony światu. Jednakże, stwierdzał dalej nasz tajemniczy Francuz, sam fundament nowej Biblii jest oszukaństwem, a odkrycie Montiego starannie od wielu lat przygotowywanym fałszerstwem. Wiadomo mu o tym, ponieważ to on sam jest owym fałszerzem i teraz z dumą może powiedzieć, że uznanie tekstów za autentyczne stawia go w rzędzie największych literackich fałszerzy w historii, wyżej od Irelanda, Chattertona, Psalmanazera czy Wise'a.
Czujne oczy pastora de Vroome'a wypatrywały jakiejś reakcji Randalla, ten jednak siedział nieruchomo.
– W każdym razie, oczytany człowiek z tego naszego korespondenta, nie ma dwóch zdań – dodał duchowny.
Randall, choć chłonął każde jego słowo, postanowił na razie się nie odzywać.
– Wracając do treści listu – podjął de Vroome – Francuz napisał do Plummera, że jest gotowy ujawnić swoją rolę w mistyfikacji i powiedzieć o tym publicznie w przededniu pojawienia się nowej Biblii. Napisał też, że jeśli Plummer chce poznać szczegóły mistyfikacji oraz cenę za dostarczenie próbki jego wytworów, gotów jest spotkać się na neutralnym gruncie w celu negocjacji. To pierwsze spotkanie miało się odbyć sam na sam, określonego dnia w określonym miejscu w Paryżu, przy czym Plummer miał mu zafundować bilet lotniczy i jakąś skromną kwotę na wyżywienie i nocleg.
Widząc, że pastor skończył, Randall pociągnął duży łyk szkockiej. Nagle poczuł, że bardzo potrzebuje drinka.
– Czy list od razu wydał się panu wiarygodny? – zapytał.
– Nie, oczywiście, że nie – odparł de Vroome. – Świat jest pełen religijnych maniaków i w normalnych okolicznościach zignorowałbym coś takiego. Im dłużej jednak analizowałem list, tym bardziej czułem, że jego autor może pisać prawdę. Wiarygodności dodawał mu jeden dość przekonywający fakt. Francuz napisał mianowicie, że odkrycie profesora Montiego zostało dokonane w antycznej Ostii. Znaliśmy już rolę profesora w całej tej historii, lecz miejsce wykopalisk trzymane było w ścisłej tajemnicy. Wiedzieliśmy tylko, że znajdowało się we Włoszech. Zrobiło to na mnie wrażenie, tym bardziej że dość szybko udało mi się zweryfikować tę informację poprzez moje powiązania w Rzymie. Gdy podałem nazwę miejscowości moim znajomym, potwierdzili, że istotnie profesor Monti prowadził tam wykopaliska i dokonał wiekopomnego odkrycia, które na razie pozostaje tajemnicą. Autor listu podał też nazwę waszej publikacji… Międzynarodowy Nowy Testament… co również udało mi się potwierdzić. Nie mogłem tego zignorować. Nawet jeżeli ten Duca Minimo nie był rzeczonym fałszerzem, nawet jeżeli uzyskał swoje informacje z drugiej ręki, wiedział tyle, że należało go potraktować poważnie. Poza tym nie musiał sam być źródłem tej wiedzy, wystarczyło, że miał do niej dostęp. Poleciłem Plummerowi, żeby odpisał mu na poste restante w Rzymie, tak jak chciał, ustalił termin i miejsce spotkania w Paryżu i wysłał mu pieniądze na podróż. Spotkanie odbyło się tydzień temu.
– Plummer się z nim spotkał? Gdzie?
– Na Pere-Lachaise.
– Co to jest?
– Cmentarz, nie słyszał pan o nim? – zdziwił się de Vroome. – Pere-Lachaise to słynny cmentarz, gdzie spoczywa wiele sławnych osobistości… Heloiza i Abelard, Chopin, Balzac, Sarah Bernardt, Colette… Nasz fałszerz napisał, że będzie czekał na Plummera przy rzeźbie Jacoba Epsteina, która stoi nad grobem Oscara Wilde'a. Teatralny pomysł, przyzna pan. A jednak całkiem sensowny. Pere-Lachaise to świetne miejsce na spotkanie dla kogoś, kto nie chce się rzucać w oczy. Byłem tam kiedyś. Rozległy teren, cisza, spokój, pagórki, ścieżki, topolowe i akacjowe zagajniki. Dla łowcy sensacji, takiego jak Plummer, to też intrygujące miejsce.
– I tam właśnie się spotkali? – dopytywał się Randall.
– Tam, ale nie przy grobie Wilde'a. Gdy Plummer przybył na cmentarz, strażnik przy bramie zapytał go o nazwisko i wręczył mu zaklejoną kopertę z wiadomością. Była w niej karteczka od Francuza. Zmienił miejsce spotkania, polecił dziennikarzowi iść do grobu Balzaca. Widocznie przy nagrobku Wilde'a był zbyt duży ruch. Plummer uznał to za wyjątkowo poetycki akcent, spod pióra Balzaca wyszło bowiem wiele opisów różnych łotrzyków i złoczyńców, a teraz jego grób przyciągnął człowieka, który mógł się okazać największym fałszerzem w historii ludzkości.
De Vroome przerwał, dopił swój koniak i spojrzał na pustą szklaneczkę Randalla.
– Jeszcze raz szkocka? – zapytał.
– Nie, nie, dziękuję. Proszę mówić dalej. I co się wydarzyło?
– Cedric Plummer, jako rasowy dziennikarz, zrobił obszerne notatki ze spotkania. Czytałem je i przedstawię panu ich esencję. Nasz samozwańcy fałszerz nazywa się naprawdę Robert Lebrun. Okazało się, że to człowiek sędziwy, ma osiemdziesiąt trzy lata. Nie jest jednak zgrzybiałym starcem, ma bystry umysł i świetną pamięć. Włosy ufarbowane na brązowo, szare oczy, na jednym katarakta. Okulary w stalowej oprawce, spiczasty nos, mocno pomarszczona twarz. Średniego wzrostu, ale wydaje się niższy, bo jest przygarbiony. Chodzi dziwnym krokiem, powłócząc jedną nogą, gdyż jest amputowana. Ma protezę, o czym nie lubi mówić. Historia jego życia dodaje całej sprawie wiarygodności.
– Skąd pochodzi?
– Z Paryża. Urodził się i wychował na Montparnasse. Nie powiedział Plummerowi zbyt wiele. Stali przy grobie Balzaca w ostrym słońcu i szybko go to zmęczyło. W młodości pracował jako terminator u rytownika. Pochodził z ubogiej, licznej rodziny i dla zdobycia pieniędzy na jej utrzymanie zaczął popełniać drobne fałszerstwa. Odkrył, że ma do tego talent. Podrabiał paszporty, potem banknoty o niskich nominałach, aż w końcu zabrał się do listów historycznych, rzadkich manuskryptów, fragmentów iluminowanych średniowiecznych Biblii. W pewnym momencie przesadził jednak. Próbował podrobić, bez odpowiedniego przygotowania, jakiś rządowy dokument. Szczegółów nie znam. W każdym razie wpadł, został aresztowany, a ponieważ wchodził już wcześniej w konflikty z prawem, skazano go na zesłanie do sławetnej kolonii karnej w Gujanie Francuskiej. Życie tam było dla młodego Lebruna nie do zniesienia. Władze więzienia nie zajmowały się jego resocjalizacją, stał się oporny jak nigdy przedtem i był za to karany. W pewnym momencie, kiedy osadzono go na jednej z trzech wysp, znanych później pod wspólną nazwą Diabelska Wyspa, Lebrun był bliski samobójstwa. Wówczas właśnie zaprzyjaźnił się z katolickim duszpasterzem z Francji, z zakonu Zgromadzenia Ducha Świętego. Ksiądz odwiedzał kolonię karną dwa razy w tygodniu. Zainteresował się Lebrunem, zwrócił go w stronę wiary, podsuwał mu religijne lektury i w końcu życie młodego więźnia nabrało celu i sensu. Po trzech latach pobytu w Gujanie Lebrun otrzymał możliwość ułaskawienia. Plummer nie dowiedział się szczegółów, ale rzecz okazała się oszustwem i od tamtej pory Lebrun jeszcze bardziej zgorzkniał i zamknął się w sobie. Szczególnej nienawiści nabrał do religii.
– Nie rozumiem tego – rzekł zdziwiony Randall.
– Niewiele wiem na ten temat, proszę wybaczyć – odparł de Vroome. – Lebrun ujawnił jedynie, że ów ksiądz, któremu zaufał, złożył mu propozycję w imieniu władz. Jeżeli zgodzi się wziąć udział w pewnym niebezpiecznym przedsięwzięciu czy eksperymencie i wyjdzie z tego cało, odzyska wolność. Lebrun się wahał, lecz pod namową duchownego skorzystał z propozycji. Przeżył, choć stracił nogę, wolność była warta nawet takiej ceny. Jednakże obiecanego ułaskawienia nie otrzymał i musiał wrócić do tropikalnego piekła. Od dnia czarnej rozpaczy poprzysiągł zemstę… nie, wcale nie rządowi Francji, lecz duchowieństwu, a dokładnie wszelkiej religii i jej kapłanom. To wtedy w jego gniewnym umyśle i sercu zrodził się szalony, perwersyjny plan, żeby zakpić sobie z wyznawców Chrytusa i zadać potężny cios wszystkim Kościołom.
– Podsuwając im fałszywą nową ewangelię -mruknął Randall.
– Tak, a do tego jeszcze fałszywy pergamin, pogańskie źródło dotyczące procesu Chrystusa, którego tak znienawidził. Lebrun chciał poświęcić resztę życia na przygotowanie tej mistyfikacji. Zamierzał najpierw przekonać opinię publiczną do jej prawdziwości, a następnie ujawnić wszystko, by udowodnić fałszywość religii i obnażyć łatwowierność jej naiwnych wyznawców. Przygotowywał się do tego od roku tysiąc dziewięćset osiemnastego, gdy wrócił do więzienia w Gujanie, aż do tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego, kiedy to Francja zlikwidowała kolonię karną. Zgłębiał Biblię i historię chrześcijaństwa w pierwszym wieku, aż w końcu, po trzydziestu ośmiu latach odsiadki, wrócił do kraju jako wolny człowiek, lecz jednocześnie były skazaniec, opętany pragnieniem odwetu.
– I wówczas sporządził te mistrzowskie falsyfikaty?
– Nie tak od razu – odparł de Vroome. – Przede wszystkim potrzebował pieniędzy, podjął więc na nowo przestępczą działalność. Uruchomił jednoosobową fabryczkę fałszywych paszportów. Kontynuował także studia nad Pismem Świętym, życiem Jezusa, wczesnym chrześcijaństwem i oczywiście językiem aramejskim. Był samoukiem wręcz genialnym. W końcu zgromadził dość pieniędzy na zdobycie niezbędnych starożytnych materiałów i przeprowadził się do Rzymu, gdzie w tajemnicy zaczął preparować papirus i pergamin. Ukończył tę pracę, ku swojej wielkiej satysfakcji, przed dwunastu laty.
Randall był tak oszołomiony i zaintrygowany, że całe jego niedowierzanie i nieufność gdzieś się ulotniły.
– A profesor Monti? – zapytał. – W którym momencie pojawił się w tej historii Monti? Czy Lebrun znał go przed przyjazdem do Rzymu?
– Nie, nie znał go osobiście, ale oczywiście natrafił na jego nazwisko podczas swych studiów nad archeologią biblijną. A potern, któregoś dnia, gdy zastanawiał się wciąż, gdzie ukryć swoje falsyfikaty, żeby zostały następnie odkopane, wpadł mu w ręce radykalny artykuł profesora w jednym z fachowych czasopism. Randall pokiwał głową.
– Tak, wiem. Monti ogłosił kontrowersyjną tezę, że brakującego Źródła Q należy szukać nie w Palestynie czy Egipcie, lecz we Włoszech.
– Ano właśnie – odparł de Vroome, wyraźnie pod wrażeniem. – Widzę, że odrobił pan zadanie domowe, panie Randall. Ale idźmy dalej. Po przeczytaniu tego artykułu Lebrun poczuł, że brakujące elementy jego kombinacji zaczynają trafiać na miejsce. Jednym z sugerowanych przez Montiego terenów ewentualnych wykopalisk były starożytne ruiny na wybrzeżu, w okolicach Ostii. Po przestudiowaniu topografii tego obszaru Lebrunowi udało się umieścić falsyfikaty pod ziemią, w ruinach rzymskiej willi z pierwszego wieku.
– Jak to możliwe, że nikt go na tym nie przyłapał? – zapytał Randall, czując znów przypływ sceptycyzmu.
– Nie wiem – odparł duchowny – ale zrobił to. Sądzę, że Lebrun jest zdolny do wszystkiego. Należy też pamiętać o jego nieskończonej cierpliwości. Po zakopaniu papirusu i pergaminu odczekał ładne kilka lat, żeby zapieczętowany dzban i blok kamienny wtopiły się w strukturę ruiny i wydawały się nadszarpnięte zębem czasu. Rząd włoski zezwolił w tym okresie na kolejne wykopaliska w Ostii. Lebrun liczył ha to, że jego falsyfikaty zostaną przy tej okazji odkryte. Lecz prowadzone wówczas prace były dość powierzchowne. Profesor Monti tymczasem publikował kolejne artykuły, propagujące poszukiwanie Źródła Q we Włoszech, i był z tego powodu coraz częściej wyśmiewany i krytykowany przez swych konserwatywnych kolegów. Lebrun dowiedział się o tych kontrowersjach. Domyślił się, że Monti bardzo pragnie udowodnić, że jego przypuszczenia nie są czczym wymysłem. Francuz uznał, że nadszedł czas działania. Siedem lat temu, jak powiedział Plummerowi, odwiedził profesora na uniwersytecie. Jak się okazało, trafnie ocenił sytuację psychologiczną naszego archeologa.
– Czyli profesor złapał haczyk? – spytał Randall. – Ale co nim było?
– Niewielki fragment papirusu z aramejskim tekstem, który Lebrun przyniósł ze sobą- odparł de Vroome. – Naprawdę nie należy go lekceważyć, to człowiek diabolicznie wręcz przebiegły. Z fałszywego papirusu numer trzy usunął dwa fragmenty materiału, żeby wyglądał autentyczniej. Jeden z tych kawałków zostawił bez zmian, a drugi pokrył tekstem i zaprezentował Montiemu. Przewidział oczywiście, że profesor zapyta go, jak zdobył ten skrawek. Opowiedział mu więc, że zajmuje się po amatorsku historią Rzymu z pierwszego wieku i pracuje nad książką na temat tego okresu. Weekendy poświęca na zwiedzanie miejsc związanych w starożytności z handlem. W czasach Tyberiusza i Klaudiusza Ostia była dużym portem morskim i Lebrun od lat wędrował po tym obszarze, próbując ustalić, jak wyglądał ów port, żeby zamieścić opis w swojej książce. Tak w każdym razie powiedział Montiemu. Powiedział też, że stał się już znany mieszkańcom tej okolicy i pewnego razu zaczepił go miejscowy ulicznik, proponując kupno antycznej pamiątki. Był to właśnie ów fragment papirusu, który Lebrun pokazał profesorowi.
– Czy Monti nie chciał wiedzieć, jak znalazł się w rękach chłopaka? – zapytał Randall.
– Oczywiście, że chciał, ale Lebrun miał odpowiedź na wszystko. Wyjaśnił mu, że ulicznik zwykł bawić się z rówieśnikami, kopiąc tunele w zboczach pagórków. Tydzień wcześniej odkopali fragment kamionkowego naczynia, które rozleciało się, gdy wyciągnęli je z ziemi. W środku znajdowały się kawałki starego papieru, które chłopcy początkowo używali do gry w karty, jako pieniądze, aż w końcu większość wyrzucili. Nasz ulicznik zachował jednak swój skrawek, przypuszczając, że może na nim zarobić parę lirów. Lebrun zapłacił mu jakieś grosze, niepewny co do wartości znaleziska, i dopiero w domu przyjrzał się skrawkowi uważniej. Mając rozległą wiedzę na temat starożytnych manuskryptów, niemal od razu dostrzegł jego potencjalne znaczenie, a teraz chciałby, żeby potwierdził to autorytet, jakim jest profesor. Według słów Lebruna, Monti był zainteresowany, aczkolwiek dość sceptyczny. Poprosił o zostawienie mu papirusu na tydzień, do dokładnego zbadania. Może pan sobie wyobrazić, co było potem.
Randall słuchał uważnie. Przedtem sam podważał autentyczność Drugiego Zmartwychwstania, teraz zaś nie dowierzał historii Lebruna, która tę autentyczność kwestionowała. Obie podstawy były równie niepewne, lecz jedna musiała być prawdziwa.
– Ciekaw jestem, pastorze, co też ten Robert Lebrun jeszcze wymyślił – rzekł do de Vroome'a.
– Widzę, że wciąż jest pan sceptyczny, tak jak na początku profesor Monti. – Duchowny spojrzał na niego spod oka. – Wierzę jednak, że się pan przekona, tak jak przekonał się profesor po tygodniu badania papirusu. Kiedy Lebrun znów zjawił się u niego, Monti nie ukrywał radości. Był niezwykle podekscytowany. Obwieścił, że przyjrzał się fragmentowi bardzo dokładnie i jak najbardziej wierzy w jego autentyczność. Był to prawdopodobnie urywek z nowotestamentowego kodeksu, starszego od wszystkich istniejących, włącznie z najstarszą znaną ewangelią, napisaną przez Marka najpewniej w roku siedemdziesiątym. Skoro ten skrawek został znaleziony, musiało być ich w ziemi więcej. Gdyby udało się odnaleźć większe fragmenty tekstu, byłoby to najbardziej niebywałe odkrycie biblijne w historii. Monti był gotów wystąpić o odpowiednie zezwolenia, jeśli Lebrun pokaże mu miejsce znaleziska. Francuz zgodził się podjąć współpracę pod dwoma warunkami. Po pierwsze, jeśli wykopaliska okażą się sukcesem, otrzyma połowę zysku. Po drugie, profesor musi mu obiecać anonimowość, pełną dyskrecję i nie wspominać w ogóle o jego roli, ponieważ był we Włoszech cudzoziemcem i ze względu na konflikty z prawem w młodości we Francji mógł zostać deportowany do kraju. Monti zgodził się na obydwa warunki i porozumienie zostało zawarte.
– I wówczas profesor rozpoczął wykopaliska?
– Rozpoczął je nieco później, po półrocznych przygotowaniach. I po trzech miesiącach kopania natrafił na drugi zapieczętowany dzban, zawierający Ewangelię według Jakuba i Pergamin Petroniusza. A teraz, po upływie sześciu lat, świat ma otrzymać tę piątą ewangelię i nowy wizerunek Jezusa w postaci Międzynarodowego Nowego Testamentu.
– Pastorze – rzekł Randall, prostując się. – Chyba poproszę o następnego drinka.
– Ja też się jeszcze napiję – odparł duchowny, wstając. Randall zaczął nerwowo nabijać fajkę. Szukał tych drzwi do prawdy, a teraz, gdy już zostały otwarte, nie mógł dojrzeć wyraźnie, co jest w środku.
– Ta historia nie mogła się tak skończyć – powiedział. – Musi mieć jakieś zakończenie.
– Oczywiście, że ma zakończenie – stwierdził pastor – a nawet dwa. Jedno związane z Lebrunem i Montim, a drugie z Lebrunem, Plummerem i mną.
De Vroome wrócił z drinkami, usiadł na kanapie i podjął wątek na nowo.
– Według Lebruna, kiedy znalezisko z Ostii zostało potwierdzone i teksty przejęli wydawcy z Drugiego Zmartwychwstania, profesor Monti podzielił się z nim uczciwie swoim zyskiem. Jednak to nie pieniądze, jak pan pamięta, były właściwym celem naszego fałszerza. Czekał, aż Kościół zaakceptuje odkrycie. Dopiero wtedy chciał ujawnić mistyfikację i dokonać ostatecznego aktu zemsty. Czekał cierpliwie, rok za rokiem, na publikację nowej Biblii, by móc obwieścić światu o szalbierstwie Kościoła. Przed rokiem przydarzyło mu się coś, co zburzyło ten spokój. Przepuścił większość pieniędzy od Montiego na gry hazardowe i uliczne kobiety i został praktycznie bez grosza. Do ubóstwa był jednak przyzwyczajony i to nie ono było przyczyną jego następnego kroku. Był nią autentyczny romans. Sędziwy Francuz zakochał się jak idiota w jednej z prostytutek nawiedzających Ogrody Borghese. Była to młoda, głupiutka, ale sprytna dziewczyna. Starzec zupełnie jej nie pociągał, chyba że mógłby jej zapewnić pewne wygody czy nawet luksus. Lebrun wyznał uczciwie Plummerowi, że rozpaczliwie pragnie ją posiąść i widzi tylko jedno rozwiązanie. Mianowicie szantaż.
– I kogo miałby szantażować? Profesora Montiego?
– Zgadł pan. Obsesja Lebruna, żeby skompromitować Kościół, z biegiem lat nie wygasła, lecz teraz przyćmiła ją nowa, silniejsza. Potrzeba pieniędzy, za które mógłby kupić miłość. Dlatego postanowił spotkać się z Montim ponownie…
– Kiedy dokładnie to nastąpiło?
– Nie wiem.
Zapewne właśnie przed rokiem i dwoma miesiącami, pomyślał Randall.
– Czy przypadkiem nie w maju ubiegłego roku? – zapytał.
– Bardzo możliwe – odparł de Vroome. – W każdym razie spotkał się z profesorem gdzieś poza uczelnią. Chciał się dowiedzieć, kiedy wreszcie przełomowa publikacja się ukaże. Przekład był już wówczas gotowy i przygotowywano go do druku u Henniga w Moguncji. Monti zapewnił więc Lebruna, że nowa Biblia ukaże się w następnym roku, czyli w obecnym. Wyjawił mu nawet jej tytuł. I wówczas Lebrun wyłożył mu prawdziwy cel swej wizyty. Powiedział, że rozpaczliwie potrzebuje większej gotówki, i to jak najszybciej. Monti jednak nie miał pieniędzy, a nawet gdyby je miał, nie widział powodu, żeby ponownie płacić Francuzowi. „Powód się znajdzie – oznajmił na to Lebrun. – Jeśli nie dostanę tych pieniędzy, zniszczę pana i zniszczę nową Biblię. Ujawnię prawdę o pańskim odkryciu. A prawda jest taka, że to mistyfikacja, wymyślona przeze mnie i przygotowana tymi oto rękami". Wyobraża pan sobie zapewne, jakie to zrobiło wrażenie na nieszczęsnym profesorze.
– Ale Monti mu chyba nie uwierzył? – zapytał Randall.
– Oczywiście, że nie, nie był w stanie uwierzyć w coś takiego. Jednakże Lebrun, jak powiedział Plummerowi, był na to przygotowany. Miał ze sobą niepodważalny dowód, że teksty Jakuba i Petroniusza zostały sfałszowane.
– Jaki dowód?
– Tego Plummerowi nie wyjawił – odparł de Vroome. – Ale dowód musiał być rzeczywiście niezbity, ponieważ Monti, kiedy go zobaczył, doznał szoku. Lebrun powiedział mu: „Jeżeli da mi pan pieniądze, oddam panu ten dowód, pańska reputacja pozostanie nienaruszona, a Międzynarodowy Nowy Testament nie straci autentyczności. Jeśli pan odmówi, wszystko ujawnię. Co pan na to?". Zdesperowany profesor odpowiedział, że wobec tego postara się jakoś zdobyć pieniądze.
– I zdobył je?
– Jak pan już wie, nawet nie miał takiej możliwości. Wrócił do swego gabinetu na uczelni. Może pan sobie wyobrazić, jak siedział tam samotnie, skamieniały z rozpaczy, ze świadomością, że został oszukany, że dorobek jego życia obrócił się w ruinę, że odejdzie w niesławie, a ludzie z Drugiego Zmartwychwstania, którzy mu zaufali, zostaną bankrutami. Popadł w kompletną depresję psychiczną, załamał się nerwowo. Kiedy Lebrun zadzwonił do niego po kilku dniach, żeby odebrać zapłatę, powiedziano mu, że profesor ciężko zachorował i nie ma go na uczelni. Sądząc, że to jedynie wybieg, Francuz zaczął śledzić córki profesora i pewnego dnia dotarł za nimi do Villa Bellavista. Gdy odkrył, że to prywatna klinika psychiatryczna, musiał w końcu pogodzić się z faktem, że Monti jest już dla niego nieprzydatny.
– Czy próbował rozmawiać z Angela Monti albo jej siostrą? – zapytał Randall.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Zaczął raczej, jak wyznał Plummerowi, rozglądać się za nową ofiarą. Włoskie Ministerstwo Kultury odpadało, gdyż zdawał sobie sprawę, że dla władz nie będzie żadnym przeciwnikiem, że może zostać aresztowany, a dowód fałszerstwa zniszczony. Syndykatu wydawców także się obawiał, ponieważ przypuszczał, że będą bronić zainwestowanych milionów wszelkimi sposobami i może się to dla niego źle skończyć. Myślał też o pójściu do prasy, ale bał się, że zostanie uznany za szaleńca, a dziennikarze mogą się dokopać do jego niechlubnej przeszłości. Doszedł w końcu do wniosku, że jedynym wyjściem będzie znalezienie kogoś, kto pragnie zniszczyć Drugie Zmartwychwstanie równie mocno jak on. I wówczas wpadły mu w ręce artykuły Cedrica Plummera w „II Messaggero". Lebrun zwietrzył w tym swoją szansę, i miał rację.
Randall sięgnął drżącą nieco ręką po szkocką.
– Czym się skończyło spotkanie Plummera z Lebrunem? – zapytał. – Czy zapłaciliście mu i zdobyliście dowód fałszerstwa?
Pastor de Vroome zmarszczył brwi, wstał i z pudełka na nocnej szafce wyjął cienkie cygaro.
– To właśnie jest to drugie zakończenie – odparł, zapalając je. – Dziwniejsze od wszystkiego, co się zdarzyło przedtem. Plummer wynegocjował z Lebrunem pewien układ. Francuz ukrył swój dowód w jakimś bezpiecznym miejscu pod Rzymem. Miał wrócić do Włoch, wydobyć go z kryjówki i czekać na Plummera. Ustalili czas i miejsce spotkania, jakiś obskurny bar, do którego chadzał Lebrun. Plummer miał tam obejrzeć dowód fałszerstwa, a następnie zapłacić za niego, a także za pisemny opis mistyfikacji, stosunkowo niedużą sumę pieniędzy.
– Ile? – zaciekawił się Randall.
De Vroome stał nad nim, puszczając kłęby dymu z cygara.
– Lebrun zażądał pięćdziesięciu tysięcy dolarów – odparł – ale Plummer zaczął się z nim targować i w końcu zbił cenę do dwudziestu tysięcy.
– Czy to drugie spotkanie się odbyło?
– Można tak powiedzieć. Ale najpierw opowiem panu o pewnej zmianie, którą wprowadziliśmy przed tym spotkaniem. Kiedy Plummer wrócił do Amsterdamu i opowiedział mi o wszystkim, byłem przepełniony nadzieją i radością. Od razu uznałem, że transakcja jest zbyt ważna dla naszej sprawy, żeby pozostawić ją w rękach Plummera. Jest dobrym dziennikarzem i wspiera nas, ale nie zna się na papirusach ani tym bardziej na analizie tekstów w języku aramejskim. Natomiast ja jestem w tych sprawach ekspertem. Byłem przekonany, że dowodem, o którym mówił Lebrun, będzie drugi fragment papirusu wyrwanego z arkusza numer trzy albo coś w tym rodzaju. Tylko ja miałem wystarczające kwalifikacje, żeby ocenić taki dowód, pojechałem więc z Plummerem do Włoch.
– Kiedy to było?
– Przed trzema dniami. Pojechaliśmy na miejsce spotkania w Rzymie…
– Gdzie dokładnie w Rzymie?
– To studencki bar czy kafejka na styku Piazza delle Cinque Lune… placu Pięciu Księżyców i Piazza di S. Appolinare. Brzmi romantycznie, ale to niezbyt malownicze miejsce, z zasłonką z plastikowych niebieskich pasków w drzwiach przeciwko muchom, jak w jakimś algierskim przybytku rozpusty. Nazywa się Bar Fratelli Fabri, bar Braci Fabri. Mieliśmy się tam spotkać z Lebrunem o pierwszej po południu. Przyszliśmy kwadrans wcześniej, z dwudziestoma tysiącami dolarów w kieszeni, usiedliśmy przy stoliku na zewnątrz i czekaliśmy w dość dużym napięciu, jak się pan zapewne domyśla.
– I co, przyszedł? – zapytał niecierpliwie Randall.
– Pięć po pierwszej, gdy zaczęliśmy się już niepokoić, nagle naprzeciwko baru zatrzymała się taksówka i wysiadł z niej starszy, mocno przygarbiony mężczyzna. Podszedł, kulejąc, do kierowcy, żeby zapłacić, a Plummer chwycił mnie za ramię i zawołał: „To Robert Lebrun, to on!". Potem zerwał się z krzesła i krzyknął: „Lebrun, tutaj jestem!". Mężczyzna odwrócił się raptownie, omal się nie przewrócił z powodu sztucznej nogi. Spojrzał na nas i nagle bardzo się zmienił. Zaczął nam wygrażać pięścią, był po prostu wściekły. Krzyknął do Plummera: „Złamałeś słowo! Chcesz mnie sprzedać klechom!". Pokazał palcem na mnie i wtedy zdałem sobie sprawę, że przecież jestem w sutannie. Idiotyczna gafa, nie pomyślałem, żeby się przebrać w cywilne ubranie. Stary oszust doszedł do wniosku, że Plummer pracuje dla Kościoła, że chce zdobyć dowód fałszerstwa tylko po to, żeby go zniszczyć. Plummer chciał przejść na drugą stronę ulicy, wytłumaczyć mu wszystko, ale był duży ruch i nie zdążył. Lebrun wsiadł z powrotem do taksówki i odjechał. Już się nie odezwał i nie udało nam się go odnaleźć. Nie ma żadnego Lebruna w książce telefonicznej ani w rejestrze meldunkowym.
– Czyli nic nie macie – podsumował Randall.
– Poza tym, co panu opowiedziałem, nic – przyznał de Vroome. – Ale moja relacja był pełna, ujawniłem wszystkie nasze sekrety, ponieważ wiem, że żywi pan wobec nowej Biblii te same podejrzenia i ponieważ potrafił pan osiągnąć cel, którego niestety ja nie osiągnąłem. Spotkał się pan jako jedyny z profesorem Montim. A tylko Monti zna prawdziwe nazwisko fałszerza i wie, gdzie on mieszka. Jest naszą ostatnią szansą. Jak pan myśli, czy profesor nam pomoże?
Randall schował fajkę, podniósł teczkę i wstał.
– Wie pan przecież, że Monti doznał załamania nerwowego – odparł. – Jest w klinice psychiatrycznej. Jakże mógłby nam pomóc?
– Ależ jego koledzy z uniwersytetu powiedzieli nam, że stan Montiego jest przejściowy – zaoponował de Vroome.
– Tak zostali poinformowani, ale to nieprawda – odrzekł Randall. – Ja go widziałem, próbowałem z nim rozmawiać, lecz bez powodzenia. Profesor Monti jest ciężko chory psychicznie i raczej już z tego nie wyjdzie.
Pastor de Vroome jakby zapadł się w sobie.
– W takim razie jesteśmy zgubieni – powiedział, patrząc Randallowi w oczy. – Chyba że wie pan jeszcze o czymś, co mogłoby nam pomóc. Pomoże nam pan?
– Nie – odparł krótko Randall. Ruszył do drzwi, lecz po drodze zatrzymał się przy pastorze. – O niczym nie wiem i nie mogę wam pomóc – powtórzył – ale nawet gdybym mógł, nie jestem pewien, czy chciałbym. Nie jestem nawet pewien, czy Robert Lebrun w ogóle istnieje. A jeśli istnieje, nie jestem pewien, czy można mu wierzyć. Dziękuję za zaufanie i za pańską uprzejmość, ale postanowiłem wrócić do Amsterdamu. Moja pogoń za prawdą skończyła się tutaj, w Rzymie. Dobranoc.
Wchodząc po schodach piętro wyżej, do swego pokoju, Randall rozmyślał o tym, że nie powiedział holenderskiemu duchownemu całej prawdy.
Okłamał go z rozmysłem. Nie wątpił wcale, że człowiek nazwiskiem Robert Lebrun jest gdzieś w Wiecznym Mieście i że ma dowód fałszerstwa. Było to logiczne i pasowało doskonale do sekwencji zdarzeń, które już znał.
Teraz musiał jakoś znaleźć Lebruna i wydobyć od niego dowód. Nie zamierzał wcale wracać do Amsterdamu, jeszcze nie. Chciał podjąć ostatnią próbę poznania prawdy. I wiedział, co może go do niej doprowadzić.
Wszystko zależało od kolejnej rozmowy telefonicznej z Angela Monti.