ROZDZIAŁ 6

Randall obiecał taksówkarzowi dziesięć guldenów ekstra, jeśli dojedzie do szpitala przed siódmą trzydzieści. Kierowca postarał się zarobić na tę premię.

– Sześć minut przed czasem – oznajmił z dumą, gdy zatrzymali się przed siedmiopiętrowym budynkiem z napisem ACA-DEMISCH ZIEKENHUIS DER VRIJE UNIVERSITEIT na drewnianym daszku przed wejściem.

Zastanawiając się wciąż, cóż to za niesamowite zdarzenie wymagało jego obecności w szpitalu, Randall wszedł po kamiennych schodach i przez obrotowe drzwi do szpitalnego holu. Gdy tylko podszedł do recepcji, starsza kobieta zza lady zapytała go:

– Czy pan Randall? Potwierdził skinieniem głowy.

– Proszę sobie usiąść – powiedziała recepcjonistka. – Pan Wheeler dzwonił, że już schodzi.

Zbyt niespokojny, by siedzieć, zapalił fajkę i zaczął oglądać modernistyczne mozaiki na ścianach holu. Jedna przedstawiała Ewę powstającą z żebra Adama, druga Kaina i Abla, a jeszcze inna Chrystusa uzdrawiającego dziecko. Nagle usłyszał swoje nazwisko. Odwrócił się i ujrzał George'a L. Wheelera, który zmierzał ku niemu żwawym krokiem, wycierając okulary w złotej oprawie i osadzając je na mięsistym nosie.

Wydawca położył mu ojcowskim gestem rękę na ramieniu i ryknął radośnie:

– Jak to dobrze, że wróciłeś z podróży akurat w tym czasie, Steve! Chcę, żebyś obserwował wszystko od samego początku, chociaż na razie nie będziesz mógł tego wykorzystać. Musimy sprawę utrzymać w sekrecie, dopóki nie będziemy mieli pewności, ale jak tylko lekarze wszystko potwierdzą, roztrąbimy rzecz na cały świat.

– O czym ty mówisz, George?

– Myślałem, że już ci powiedziałem. Dobra, opowiem ci w skrócie po drodze.

Prowadząc Randalla do windy, Wheeler zniżył głos, lecz nie potrafił ukryć podniecenia.

– Wczoraj wieczorem – zaczął – byłem na kolacji z sir Trevorem w Dikker en Thijs, właściwie zaprosił nas signor Gayda, pamiętasz, nasz włoski wydawca, ze swoim doradcą, monsiniorem Riccardim. Nagle dostałem pilny telefon od Naomi. Powiedziała mi tylko ogólnie, o co chodzi, i prosiła, żebym zaraz przyjechał do szpitala. Pojechaliśmy wszyscy i siedziałem tu przez całą noc. Widzisz, jakie mam worki pod oczami?

– George, na miłość boską – zniecierpliwił się Randall – powiesz mi wreszcie, co się stało?

– Przepraszam, Steve, już ci mówię. – Podeszli do windy, lecz Wheeler odciągnął go na bok. – Z tego, co wiem do tej pory… a informacje są jeszcze bardzo skąpe i chaotyczne… dziewczyna z twojej ekipy, ta, co się tak dobrze zna na archeologii… zapomniałem nazwiska…

Randall chciał już powiedzieć Angela Monti, lecz uzmysłowił sobie, że wydawca jeszcze nie wie o jej przystąpieniu do zespołu.

– Jessica Taylor? – zapytał. – Ta Amerykanka…

– Właśnie. – Wheeler klasnął w dłonie. – Panna Taylor odebrała wczoraj tuż przed północą dziwny telefon od twojej sekretarki, tej kulawej dziewczyny… Lori Cook. Lori płakała i wciąż powtarzała, że miała wizję, że coś jej się ukazało i że uklękła i pomodliła się do tej wizji, żeby mogła chodzić normalnie, a kiedy wizja zniknęła, Lori wstała i okazało się, że już nie kuleje, że chodzi całkowicie normalnie, tak jak ty czy ja.

– Co takiego?! – wykrzyknął Randall z niedowierzaniem. – Mówisz poważnie?

– Jak najbardziej, Steve. Lori przestała kuleć i powtarzała przez telefon, żeby ktoś do niej przyjechał, bo jest bardzo osłabiona i ma gorączkę. Oczywiście Jessica Taylor natychmiast pojechała do jej mieszkania i zastała Lori leżącą na podłodze. Ocuciła ją, ale dziewczyna tak bredziła, że Jessica nie wiedziała, co począć, i zadzwoniła do mnie. Nie zastała mnie, ale Naomi odebrała i od razu wezwała karetkę, a potem skontaktowała się ze mną w restauracji, a ja zadzwoniłem do doktora Fassa, naszego lekarza. Powiadomiłem też innych i wszyscy błyskawicznie zjechali do szpitala. I co o tym myślisz, Steve?

Podczas tej przemowy Randall przypominał sobie pierwsze spotkanie z Lori Cook, tym szarym wróbelkiem skrępowanym swoją ułomnością, opowiadającym o pielgrzymce, jak to nazwała, do Lourdes, Fatimy, Turynu i Beauraing, o drodze nadziei i rozpaczy w poszukiwaniu cudownego uzdrowienia.

– Co myślę? – powtórzył pytanie. – Nie wiem, George, chciałbym poznać fakty. Przykro mi, ale ja nie wierzę w cuda.

– Ależ Steve, sam przecież nazwałeś Międzynarodowy Nowy Testament cudem – przypomniał mu Wheeler.

– Nie mówiłem tego dosłownie, to była metafora. Nasze dzieło jest rezultatem naukowo prowadzonych wykopalisk, ma racjonalną podstawę. Ale cudowne uzdrowienie… – Randall przerwał, przypomniał sobie bowiem słowa Lori Cook, która powiedziała mu, że nowa Biblia jest dla niej wszystkim, istnym cudem. Zakiełkowało w nim podejrzenie. – Chyba nie wszystko mi powiedziałeś, George? – zapytał. – Czy Lori wyjawiła, co wywołało tę jej wizję i ten tak zwany cud?

– Jesteś jasnowidzem, Steve, bo właśnie chciałem o tym mówić – odparł Wheeler z niezmiennym entuzjazmem. – Masz cholerną rację. Istniała taka przyczyna, a było nią ni mniej, ni więcej, tylko naruszenie zasad bezpieczeństwa przez naszego szefa reklamy, niejakiego Stevena Randalla. Jesteś bezpośrednio odpowiedzialny za to, co się stało, Steve, ale ze względu na rezultat wybaczyliśmy ci.

– Ja naruszyłem zasady bezpieczeństwa?

– Oczywiście. Pomyśl tylko. Profesor Deichhardt wypożyczył ci Nowy Testament na jedną noc do przeczytania. Zobowiązałeś się zwrócić próbny wydruk nazajutrz, i to osobiście. A ty poprosiłeś o to Lori Cook.

– Tak, pamiętam. Miałem zanieść wydruk Deichhardtowi, ale musiałem odbyć pilną rozmowę z Naomi w sprawie mojego wyjazdu i poprosiłem Lori. Byłem pewien, ze załatwi sprawę. Może powinienem był to zrobić osobiście, ale… właściwie czemu to takie straszne, że Lori odniosła wydruk?

Wheeler uśmiechnął się kwaśno.

– Twoja Lori powiedziała wczoraj Jessice, przed przyjazdem karetki, że kazałeś jej oddać książkę Deichhardtowi do rąk własnych, nikomu innemu. Zgadza się?

– Oczywiście.

– No i dziewczyna faktycznie się tym przejęła. Poszła do Deichhardta, ale jego akurat nie było i nie zgodziła się zostawić wydruku sekretarce. Postanowiła zaczekać, aż profesor wróci. Ale bliskość tego „świętego przedmiotu", jak to określiła Lori… sprawiła, że nie mogła się oprzeć pokusie, to tak jakby się trzymało w ręce świętego Graala i nie mogło na niego spojrzeć. Więc powiedziała sekretarce, że idzie coś zjeść, ale zamiast tego schowała się w jednym z magazynów na naszym piętrze w Krasnapolskym i przeczytała Pergamin Petroniusza i Ewangelię Jakuba. Właściwie, jeśli jej wierzyć, to tekst Jakuba przeczytała cztery razy i dopiero wtedy odniosła wydruk Deichhardtowi.

– Wcale nie wątpię, że przeczytała to cztery razy – rzekł Randall. – I co było dalej?

– Lori przez cały tydzień nie mogła myśleć o niczym innym. To, co Jakub napisał o Jezusie, przepełniało jej umysł i serce. Zaczęła sobie wyobrażać, na jawie i we śnie, jak Jezus przemierza ziemię, jak udaje mu się przeżyć ukrzyżowanie, jego śmiałą wyprawę do Rzymu, a także Jakuba w Jerozolimie, w obliczu śmierci spisującego tę historię na papirusie. Wczoraj była sama w mieszkaniu, jak zwykle pogrążona w swoich fantazjach, i nagle zamknęła oczy, złożyła ręce na sercu i zaczęła się modlić do Jakuba Sprawiedliwego, żeby przywrócił jej pełnię życia, tak jak ożywił dla niej postać Jezusa. I proszę bardzo, gdy otworzyła oczy, zobaczyła przed sobą krąg światła, świetlistą kulę, która unosiła się w powietrzu, a w niej brodatą postać Jakuba Sprawiedliwego w długiej szacie. Święty Jakub podniósł rękę i pobłogosławił ją, a Lori, w uniesieniu i przerażeniu jednocześnie, znów padła na kolana, zamknęła oczy i zaczęła się modlić, żeby jej pomógł. Kiedy je otworzyła, wizji już nie było. Lori wstała, przeszła kilka kroków i okazało się, że nie kuleje. Rozpłakała się i zaczęła powtarzać w kółko na głos: „Jestem uzdrowiona, jestem uzdrowiona", a później udało jej się dodzwonić do Jessiki Taylor. Jessica zastała ją zemdloną czy może w transie, to nie jest jasne, no i resztę już znasz, Steve. Chodźmy na górę.

Wjechali windą na czwarte piętro i ruszyli korytarzem ku grupce osób zgromadzonych przed drzwiami pokoju Lori Cook.

Randall rozpoznał Jessicę Taylor z notatnikiem w ręce i rudowłosego fotografa Oscara Edlunda z zawieszoną na ramieniu kamerą. Ze znajomych twarzy zauważył jeszcze signora Gaydę, monsiniora Riccardiego, doktora Trautmanna i pastora Zachery'ego.

Gdy podszedł bliżej, okazało się, że wszyscy otaczają kręgiem lekarza w białym kitlu. U jego boku stała atrakcyjna pielęgniarka w schludnym niebieskim uniformie z białym kołnierzykiem. Wheeler wyjaśnił mu szeptem, że to właśnie doktor Fass, lekarz ekipy Drugiego Zmartwychwstania. Fass był dystyngowanym mężczyzną koło sześćdziesiątki, rzeczowym i nieco oschłym internistą.

– Tak, prześwietliliśmy pannę Cook zaraz po przyjęciu na oddział – odpowiadał lekarz na czyjeś pytanie. – A wracając do pańskiego poprzedniego pytania, to nie, nie wiemy, jaki dokładnie był stan panny Cook przed tymi halucynacjami… czy też nazwijmy to traumatycznym doświadczeniem… z wczorajszej nocy. Próbujemy się skontaktować z jej rodzicami, którzy podróżują po Bliskim Wschodzie, mamy nadzieję uzyskać od nich jakąś dokumentację medyczną choroby, która spowodowała kalectwo panny Cook w dzieciństwie. Na razie dysponujemy tylko jej własną relacją, raczej nieprofesjonalną. Na podstawie tego opisu sądzę, że była to jakaś odmiana zapalenia kości, którą pacjentka przechodziła około piętnastu lat temu.

– Czy może pan opisać tę chorobę, doktorze? – zapytał Randall.

– W przypadku panny Cook stan zapalny wystąpił w prawej piszczeli, kości między kolanem i stopą. Musiał być na tyle poważny, że kość została zniszczona… można to zobaczyć na zdjęciu rentgenowskim… a pacjentka pamięta opuchliznę, ból i częste ataki gorączki. Choroba nie była właściwie leczona, nie przeprowadzono też operacji i w następstwie pojawiła się ułomność.

– Doktorze Fass – zapytał z kolei Wheeler – jakby pan wyjaśnił to, co się stało tej nocy? Jakkolwiek na to patrzeć, Lori Cook wyzdrowiała, prawda? Chodzi normalnie?

– Tak, mogę potwierdzić, że panna Cook chodzi normalnie – odparł lekarz. – Przeszła pomyślnie badania u fizjoterapeuty, przeprowadzone w obecności dyrektora szpitala. Po południu zajmie się nią neuropsychiatra. W tej chwili badają ją doktor Rechenberg i doktor Koster, których poprosiłem o konsultację. Natomiast co do ostatniej nocy, to nie jestem chyba dość kompetentny, żeby to wyjaśnić. Z jednej strony, być może panna Cook doznała w dzieciństwie swoistego szoku nerwowego, a wczorajsze halucynacje zniwelowały jego skutki, czyli kalectwo, na zasadzie autosugestii. W takim wypadku moglibyśmy ją teraz nazwać ofiarą przewlekłej neurastenii, a wyzdrowienia nie należałoby nazywać cudem. Z drugiej jednak strony… – doktor Fass spojrzał po twarzach słuchaczy i zamrugał – jeżeli przyczyna kalectwa była organiczna i panna Cook została uzdrowiona bez ingerencji medycznej, mielibyśmy do czynienia z zupełnie inną kwestią. Przytoczę tu słowa sławnego chirurga z szesnastego wieku, doktora Ambroise'a Parego, na temat jednego z jego pacjentów: Je le pansay, Dieu le guerit, „Ja go opatrzyłem, Bóg go wyleczył". – Lekarz złożył przepraszająco ręce. – Teraz zechcą mi państwo wybaczyć, muszę wrócić do moich kolegów. Jutro, może pojutrze, będziecie mogli porozmawiać z pacjentką, ale chcielibyśmy ją zatrzymać na obserwacji minimum przez dwa tygodnie.

Gdy Fass otworzył drzwi pokoju, Randall przecisnął się przez tłum, żeby zajrzeć do Lori. Udało mu się tylko rzucić okiem.

Lori Cook, drobna i chłopięca, siedziała na brzegu szpitalnego łóżka z podwiniętą powyżej kolan koszulą. Obok niej przykucnął lekarz, obmacując łydkę prawej nogi, a dwóch innych przyglądało się temu z uwagą. Lori wyglądała, jakby było jej to zupełnie obojętne. Wzniosła oczy w górę, a na jej ustach igrał tajemniczy uśmieszek. Robiła wrażenie bardzo szczęśliwej.

Po chwili drzwi zostały zamknięte. Randall odwrócił się w zamyśleniu i zobaczył, że wszyscy się rozchodzą, a Wheeler stoi w głębi korytarza w towarzystwie dwóch osób i przyzywa go gestem.

Towarzyszami Wheelera byli signor Gayda, włoski wydawca, i jego doradca, katolicki teolog ksiądz Riccardi. Usiedli wszyscy w poczekalni dla odwiedzających, w wyłożonych skórą fotelach.

– I co pan sądzi o tym wszystkim, monsinior Riccardi? – zapytał teologa Wheeler. – Wy, katolicy, macie spore doświadczenie w tych sprawach, prawda?

Ksiądz wygładził przód swej sutanny i po chwili namysłu odpowiedział:

– Jeszcze za wcześnie o tym rozsądzać, panie Wheeler. Kościół jest w tych kwestiach bardzo ostrożny i raczej jesteśmy przeciwni pochopnemu potwierdzaniu cudów.

– Ależ to z całą pewnością jest cud! – wykrzyknął Wheeler.

– Na pierwszy rzut oka wyzdrowienie panny Cook istotnie robi wrażenie – przyznał ksiądz Riccardi. – Powinniśmy jednak wstrzymać się z osądem. Od czasów gdy Pan Jezus dokonał około czterdziestu niekwestionowanych cudów, jego wierni także doświadczają pewnych znaków, i to po dziś dzień. Tego jesteśmy pewni. Musimy natomiast zapytać, jaka właściwie jest prawdziwa natura cudu. Uznajemy, że powinno to być zdarzenie niezwykłe, widzialne samo w sobie, a nie tylko poprzez swój rezultat, zdarzenie niewytłumaczalne w kategoriach zwykłych oddziaływań pewnych sił, dające się wyjaśnić jedynie szczególną boską interwencją. Bóg objawia się poprzez kolejne cuda zgodnie ze swoją wolą. Jednakże nie każde uzdrowienie wynikające z głębokiej wiary można przypisać boskiej interwencji. Proszę pamiętać, że na każde pięć tysięcy uzdrowień związanych z sanktuarium Matki Boskiej w Lourdes, Kościół określa mianem cudu być może jeden procent.

– Ponieważ większość z nich to dzieło wyobraźni – rzekł z właściwą sobie pedanterią Gayda. – Wyobraźnia, siła sugestii, dają zupełnie niezwykłe efekty. Weźmy na przykład urojoną ciążę. Maria królowa Anglii, która panowała do roku tysiąc pięćset pięćdziesiątego ósmego, tak bardzo pragnęła dziecka, że dwukrotnie przeszła urojoną ciążę ze wszystkimi objawami prawdziwej. Przypomnijmy sobie eksperyment francuskiego neurologa z lat trzydziestych, który powiedział niewidomemu pacjentowi, że właśnie przypalono ogniem jego ramię i uległ poparzeniu. Na skórze pacjenta pojawił się bąbel, mimo że został on oszukany… nie było żadnego przypalania, wyłącznie sugestia. Albo z kolei przypadki stygmatyzmu, krwawienia z ran w miejscach, gdzie był zraniony Chrystus, ile już było takich przypadków, monsinior Riccardi?

– Trzysta trzydzieści dwa. Osoby te krwawiły z dłoni i boku, tak jak Chrystus krwawił na krzyżu. Pierwszym zweryfikowanym przypadkiem był święty Franciszek z Asyżu w roku tysiąc dwieście dwudziestym czwartym, a ostatnim ze znanych Teresa Neumann w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym.

– Widzisz więc, George, co może siła sugestii – zwrócił się Gayda do Whelera. – Ci ludzie wierzyli w mękę Chrystusa i cierpieli tak samo, jak on cierpiał. Podobnie, dzięki tej samej mocy sugestii, nasza Lori Cook tak bardzo pragnęła wyzdrowienia i jej wiara w nową Biblię była tak silna, że w końcu wyzdrowiała.

Wheeler rozłożył ręce.

– Ale to jednak jest cud – powtórzył. – Po prostu cud.

– Możliwe. – Ksiądz Riccardi wstał i skinął głową Wheelerowi. – Przyjrzymy się temu przypadkowi bardzo dokładnie. Kto wie, może to dopiero początek? A gdy nasz Jakub dotrze ze swym świadectwem do wszystkich narodów i roznieci wiarę w Mękę Pańską, Pan Bóg odpowie na to i pojawi się obfitość cudów? Modlimy się o to.

Riccardi z Gaydą wyszli i Randall został sam z Wheelerem.

– Dobra nasza, Steve – powiedział wydawca uszczęśliwiony. – Czuję to, wierz mi. Teolodzy dobrze wiedzą, że to cud, pierwszy cud boży, który można przypisać nowej Biblii. Nawet protestanci nie mogą tego zignorować, chociaż mają inne podejście do cudów niż katolicy. A wyobrażasz sobie, jak katolicy zaczną się domagać imprimatur na publikację Międzynarodowego Nowego Testamentu? Jak tylko ruszymy z informacją, Steve, chcę żebyś puścił w świat tę historię. Czy możesz sobie wyobrazić lepszą reklamę? I to bez nachalności, bez naciągania, po prostu zbożna misjonarska praca. Pomyśl, ile dobrego możemy tym zdziałać.

Ile dobrego możemy zdziałać… dziesięć dolarów za egzemplarz, pomyślał Randall, lecz nie powiedział tego głośno.

Ponieważ był pod głębokim wrażeniem.

Coś przydarzyło się dziewczynie, którą znał osobiście, która była kaleką i przestała nią być.

Nie potrafił tego wyjaśnić. Nauka najwyraźniej także nie potrafiła. Czemu by zatem nie nazwać tego zgodnie z prawdą- cudem?

Pięć godzin później Randall siedział przy stoliku w kawiarnianym ogródku obok Angeli Monti i opowiadał jej o swych przeżyciach w szpitalu.

Spotkali się w De Pool, w połowie drogi pomiędzy hotelem Victoria, gdzie Angela pracowała przez całe rano nad notatkami, a Krasnapolskym, gdzie Randall też miał mnóstwo zajęć.

Angela wysłuchała opowieści o cudownym ozdrowieniu Lori Cook bez specjalnego zdziwienia i wątpliwości.

– Nie żebym była taką dobrą katoliczką – powiedziała – chociaż jestem wierząca, ale dlatego, że w naszym pozornie racjonalnym świecie jest moim zdaniem wiele tajemnic, których nie potrafimy przeniknąć, gdyż nasze postrzeganie jest ograniczone. Kto wie, czy w hierarchii żywych istot we wszechświecie nie znajdujemy się zaledwie o poziom wyżej od mrówek?

Trzymając się za ręce, zaczęli zwierzać się sobie z każdej spędzonej osobno minuty, gdy zmaterializował się kelner, by przyjąć zamówienie.

– Ty już znasz ten lokal – rzekł Randall – i znasz teraz mnie. Co mi zaproponujesz?

– Ludzie, którzy mają przed sobą dużo pracy, powinni mało jeść – odrzekła z uśmiechem. – Tu są lekkie dania, na przykład… – Odwróciła się do kelnera. – Poprosimy gulasz węgierski.

Kelner odszedł, a ona podjęła przerwaną rozmowę.

– Opowiedz mi do końca, co robiłeś, Steve.

– Niech sobie przypomnę. Jeszcze ze szpitala zadzwoniłem do ciebie, prawda? Tak jak ci powiedziałem, może nam się przydać wszystko, co zdołasz sobie przypomnieć albo wygrzebać w swoich notatkach i w papierach' ojca. Na tej podstawie sformułujemy kolejne pytania i tak dalej.

– Część już spisałam i mogę ci dać do przeczytania.

– To wspaniale. No więc ze szpitala pojechałem do Krasa, gdzie Les Cunningham i Helen de Boer… to ludzie z mojego zespołu, poznasz ich wkrótce… czekali już na mnie z dobrymi wieściami. Rząd holenderski wyraził zgodę na zorganizowanie konferencji prasowej dwunastego lipca w Pałacu Królewskim w Amsterdamie. Mamy też zgodę na transmisję na cały świat drogą satelitarną, przez Intelsat. Potem sporządziliśmy tajną notatkę dla pięciu wydawców i kilku innych osób związanych bezpośrednio z tą sprawą, zaproponowałem naradę na jutro przed południem dla omówienia ostatnich przygotowań…Ejże, czy ja ci już tego nie mówiłem przez telefon, kiedy umawialiśmy się na lunch?

– Częściowo – przyznała Angela,

– Nienawidzę się powtarzać. Ale tyle się ciągle dzieje…

– Ależ powtarzaj się, Steve. Uwielbiam brzmienie twojego głosu. I co się działo później?

– Zwołałem spotkanie mojego zespołu w pokoju dwieście cztery. Zwykle tam się naradzamy i rozdzielamy zadania, ale to wnętrze jest tak przyjemne, że pomyślałem sobie, że moglibyśmy tam trochę wspólnie pomieszkać, ty i ja…

Angela ścisnęła jego dłoń.

– Znalazłeś czas w tym młynie, żeby pomyśleć o mnie? To bardzo miłe, Steve. Ale chyba masz teraz tyle roboty, że nie starczy ci czasu na „pomieszkanie" – odparła z uśmiechem.

– Mam nadzieję, że starczy – rzekł Randall. – To prawda jednak, czas nas goni. W każdym razie spotkanie było owocne.

– O czym rozmawialiście?

– Opowiedziałem im o wszystkim. Oczywiście Jessica Taylor znała sprawę od początku, ale reszta nic nie wiedziała. Opowiedziałem im, jak Lori Cook przeczytała potajemnie Ewangelię Jakuba i co było potem, i że teraz chodzi normalnie. To była dla nich prawdziwa sensacja. Zleciłem Jessice napisanie dwóch tekstów, reportaży. Jeden w pierwszej osobie, jakby opowieść samej Lori o jej życiu, chorobie, latach kalectwa, podróżach w poszukiwaniu cudu i w końcu o tym, co się zdarzyło po przeczytaniu Jakuba i Petroniusza. A drugi tekst to relacja Jessiki o wypadkach wczorajszej nocy. Paddy O'Neal ma przygotować rzeczową informację dla prasy o całym zdarzeniu, z mocnymi odniesieniami do nowej Biblii. Oczywiście musimy poczekać z publikacją tych materiałów na ostateczną opinię lekarzy i teologów. Po konferencji prasowej wypuścimy w świat nie tylko te historie, ale wiele innych.

– Nie wiedziałam, że to funkcjonuje w ten sposób – rzekła Angela, kręcąc ze zdziwieniem głową. – Myślałam zawsze, że dziennikarze sami dokopują się do informacji, tak jak mój ojciec podczas wykopalisk.

– Nie całkiem, nie całkiem – odparł ze śmiechem Randall. – Pewnie, że dziennikarze sami uganiają się za sensacjami, ale redakcje w dużym stopniu bazują też na materiałach z zewnątrz, od rzeczników prasowych i specjalistów public relations. Informacje i przecieki na każdy właściwie temat… czy to będzie wojna, polityka, religia czy edukacja… pochodzą najczęściej od rzeczników reprezentujących armię, przywódcę państwa, organizację kościelną czy uczelnię. Nie tylko artyści, sportowcy i handlowcy mają swoich ludzi od promocji. Nawet Jezus Chrystus ich miał, bo przecież kazał swoim uczniom i apostołom iść w świat i głosić Słowo, prawda?

– Brzmi to niemal cynicznie – stwierdziła Angela.

– Częściowo to prawda, ale tylko częściowo. Po prostu na świecie tyle się dzieje, że media nie są w stanie dotrzeć do wszystkiego. Trzeba im w tym pomagać, więc dostarczamy im informacji, oczywiście w naszym własnym, dobrze pojętym interesie. I każdy stara się dać mediom coś, co w jego przekonaniu będzie dla ludzi ważniejsze od informacji jego konkurentów.

– O czym jeszcze rozmawialiście na tym spotkaniu, Steve?

– Przekazałem im materiał, który nagrałem z tobą w Mediolanie, i poinformowałem, że jesteś na miejscu i mogą eie. pytać o kwestie związane z archeologią. Dostaną też do spisania taśmy z moimi rozmowami z Aubertem i Hennigiem. Aha, i był też z nami doktor Florian Knight. Pamiętasz, wspominałem ci o nim wczoraj przy kolacji?

– Ten rozgoryczony młody człowiek z British Museum?

– Tak. Jest skwaszony, ale przyjechał, jak mi obiecała jego dziewczyna, i powoli zaczyna współpracować. Profesor Jeffries miał rację, to absolutny geniusz, jeżeli chodzi o aramejski i krytyczną analizę tekstów biblijnych. Jego robotę można porównać do pracy detektywa, który dodatkowo potwierdził autentyczność odkrycia.

– I co Knight wam powiedział, Steve?

– Przede wszystkim wyjaśnił, w jaki sposób Jeffries zabrał się do tłumaczenia Międzynarodowego Nowego Testamentu. Jeffries w końcu wprowadził go we wszystko i Knight opowiedział nam to ze szczegółami. Okazuje się, że Jeffries przyjął tę samą procedurę, którą posłużyli się tłumacze Biblii króla Jakuba przed trzystu pięćdziesięciu laty. Wiesz jak się to odbyło?

– Nie mam zielonego pojęcia – odparła Angela. – Wiem tylko, bo czytałam tę Biblię podczas zajęć z klasycznych tekstów, że jest to przykład wyjątkowo pięknej angielszczyzny.

– I jedyne wielkie dzieło literackie, jakie powstało kolegialnie – dodał Randall. – Według słów Knighta, Anglię nękały w roku tysiąc sześćset czwartym religijne waśnie i król Jakub, pragnąc zjednoczyć różne strony tych sporów wokół wspólnego celu, przystał na propozycję rektora oksfordzkiej uczelni, purytanina nazwiskiem Reynolds, żeby zatrudnić do nowego przekładu Biblii pięćdziesięciu czterech duchownych. Król Jakub był zresztą ostatnią osobą, po której można by się spodziewać zainteresowania takim projektem. Kochał księgi, lecz kochał także występek, był próżny i bardzo zniewieściały. Poddani mawiali o nim, że po królu Elżbiecie nastała królowa Jakub.

Angela wybuchnęła śmiechem.

– Bardzo zmyślne. Ten twój Knight powiedział coś takiego?

– Czasami bywa dowcipny. W każdym razie król ostatecznie zatwierdził czterdziestu siedmiu tłumaczy, grupę bardzo różnych i ciekawych ludzi. Najstarszy z nich miał siedemdziesiąt trzy lata, najmłodszy dwadzieścia siedem. Byli wśród nich kaznodzieje, lingwiści, uczeni. Jeden z nich znał piętnaście języków, w tym aramejski, perski i arabski. Inny uczył greki królową Elżbietę, jeszcze inny przeczytał Biblię po hebrajsku w wieku sześciu lat. Był wśród nich uchodźca z Belgii, był alkoholik, był umierający na gruźlicę, który pracował w łóżku, był wdowiec, który umarł w trakcie prac i pozostawił jedenaścioro dzieci bez środków do życia. Zostali podzieleni na sześć zespołów. Dwa pracowały w Oksfordzie, dwa w Cambridge i dwa w opactwie Westminster. Nowy Testament tłumaczyły po połowie dwa zespoły – ośmioosobowy w Oksfordzie i siedmioosobowy w opactwie.

– Ale jak tylu ludzi mogło tłumaczyć jedną książkę, Steve? – dziwiła się Angela.

– Po prostu każdej grupie przydzielono jakiś fragment Biblii po grecku lub hebrajsku, a w obrębie grupy każdy tłumacz dostał do przełożenia osobny rozdział lub kilka rozdziałów. Potem pokazywali sobie nawzajem swoje przekłady, dyskutowali, nanosili poprawki, a kiedy już cały zespół zakończył pracę, przekazywał tekst innej grupie do dalszego opracowywania. Całość była gotowa po dwóch latach i dziewięciu miesiącach. Następnie tę pierwszą wersję zredagowała i ujednoliciła dwunastka wybranych uczonych, a potem przepisał ją w ostatecznym kształcie jeden człowiek pracujący pod nadzorem biskupa, niejaki Miles Smith, syn rzeźnika i absolwent uniwersytetu w Oksfordzie, miał dziewiętnaście lat. Rezultat? Licząca tysiąc pięćset stronic księga, znana jako Biblia króla Jakuba, wydana w roku tysiąc sześćset jedenastym, pięć lat przed śmiercią Szekspira.

– I Międzynarodowy Nowy Testament został przygotowany taką samą metodą?

– Tak. Profesor Jeffries stworzył trzy komitety translatorskie, z pięcioma lingwistami, tekstoznawcami i historykami wczesnego chrześcijaństwa w każdym. Profesor Trautmann kierował w Cambridge pierwszą grupą, która przetłumaczyła cztery ewangelie i Dzieje Apostolskie. Profesor Sobrier i zespół z Westminsteru przetłumaczyli rozdziały od Listu świętego Pawła do Rzymian do Apokalipsy świętego Jana. Komitet w Oksfordzie, kierowany przez Jeffriesa, zajął się przekładem Pergaminu Petroniusza i Ewangelii świętego Jakuba. Niesamowita praca… O, Angelo, niosą nasze jedzenie.

Kiedy kończyli lunch, podszedł do nich krążący między stolikami chłopak z ulotkami i położył jedną przy talerzu Randalla. Ten zerknął na kartkę, zamrugał zdziwiony i przyjrzał się jej uważniej.

– Angelo, o co tu chodzi, u diabła? – zapytał.

Tekst ulotki głosił: ZAPRASZAMY DO WIGNAND FOCKING. Róg Pijlsteeg i Dam.

– Ach – odparła – to bardzo stary bar tu niedaleko i obiekt sprośnych żartów angielskich turystów, z powodu słowa focking. Ale focking to sławny holenderski koniak. Chciałbyś może spróbować?

– Nie, dzięki. – Randall odsunął ulotkę. – I żadnych sprośności, obiecuję. Muszę wrócić do pracy z trzeźwym umysłem.

– Ja też powinnam jeszcze trochę popracować, chyba że…

– Chyba że co?

– Że potrzebowałbyś sekretarki. Skoro Lori Cook ma zostać w szpitalu jeszcze przez dwa tygodnie, to musi ją ktoś zastąpić w tym najgorętszym dla ciebie okresie.

– To świetny pomysł – ucieszył się. – Będziesz mogła zajmować się swoją pracą i jednocześnie mi pomagać. Naprawdę chciałabyś to robić?

– Jeśli ty chcesz.

– Chcę.

– To cudownie. Pójdę do hotelu zabrać moje papiery.

– Pójdę z tobą. Pomogę ci nieść tornister do szkoły.

Hotel Victoria był starym sześciopiętrowym, narożnym budynkiem. Jego okna wychodziły z jednej strony na dworzec główny po przeciwnej stronie kanału, a z drugiej na port.

Było wilgotno i duszno. Kiedy weszli na piętro i ruszyli szerokim korytarzem do pokoju sto pięć, koszula lepiła się Randallowi do pleców od potu. W pokoju Angeli wydawało się nieco chłodniej. Miał kremowe ściany, na podłodze leżał zielony, kojący oczy dywan. Było w nim szerokie zapraszające łóżko, jasnozielona szafa i kilka krzeseł oraz biurko, na którym stała przenośna maszyna do pisania.

– Może mógłbym wziąć szybki prysznic, kiedy ty będziesz się pakować? – zapytał Randall.

– W łazience nie ma kabiny – stwierdziła Angela – tylko ręczny prysznic przy wannie. Ale ma silny strumień.

– To mi w zupełności wystarczy. – Randall zrzucił buty, zdjął marynarkę i resztę rzeczy, aż został tylko w bokserkach. – Co mi się tak przyglądasz? – zapytał.

– Patrzę, jak wyglądasz w świetle dnia – odrzekła.

– I co?

– Zmykaj do łazienki.

Po wejściu do wanny Randall zasunął różową zasłonkę, żeby nie zachlapać grubej, puszystej maty łazienkowej. Odkręcił wodę i skierował na siebie mocny strumień z prysznica. Od razu poczuł się lepiej i przez kilka minut siedział, nucąc pod nosem i biczując wodą twarz, ramiona i pierś. Odświeżony wstał i zaczął się namydlać.

Odkładając mydło, usłyszał metaliczny chrobot i odwrócił się tak szybko, że omal sienie pośliznął. Zasłonka się odsunęła i ujrzał nagą Angele. Bez słowa weszła do wanny, wzięła do ręki mydło i powiedziała z uśmiechem:

– Ja też się trochę spociłam, Steve.

Zaczęła namydlać mu brzuch, biodra, uda, a on skierował na nią strumienie wody z prysznica.

– Przyjemnie? – zapytał.

– Och, jeszcze jak – odparła. – Zaczekaj, namydlę się. Skierował prysznic w bok i patrzył, jak Angela naciera się mydłem, aż upodobniła się do eterycznej zjawy z miliona bąbelków.

Piana rozpuszczała się powoli, wyłonił się spod niej jeden stwardniały sutek, potem drugi, strumyki mydlanej wody spływały po nagim brzuchu Angeli, zbiegając się między udami. Randall poczuł pulsowanie i rosnącą nabrzmiałość między nogami. Odłożył rączkę prysznica i sięgnął ku dziewczynie, a ona wsunęła się w jego objęcia i przywarła do śliskiego ciała.

– Mm, jak mi dobrze, Steve – mruknęła.

– Kocham cię, najdroższa.

Odsunęła się odrobinę i spojrzała na jego podbrzusze.

– Jest piękny-powiedziała. – Nie możemy tego zmarnować. Jedną ręką odsunęła znów na bok zasłonkę. Wyszli z wanny, stając na miękkim grubym dywaniku. Angela opadła na kolana i pociągnęła go za sobą. Oparła się z tyłu na rękach i powoli osunęła na plecy, unosząc do góry nogi. Rozchyliła je i objęła go w pasie, przyciągając do siebie ociekające wodą ciało.

To było szalone, spontaniczne, cudowne i oboje wiedzieli, że nie potrzebują gry wstępnej.

Opadł między jej uda i gdy spłynęły resztki piany, ukazując aksamitny czerwony otwór, wszedł w nią, głęboko, coraz głębiej, i pozostał w środku, a jej dłonie głaskały go po mokrych plecach.

– Jeszcze nigdy nie byłem z syreną – wyszeptał.

– I jak jest? – zapytała, niemal niesłyszalnie.

Nie odpowiedział, bo już się poruszali, a ona znała odpowiedź. Ciała klaskały w mokrym aplauzie, coraz mocniej, szybciej, aż w końcu stały się jednym, złączyły, stopiły ze sobą i Randall krzyknął:

– O Boże, Angela, idę!

Jeszcze nigdy nie był tak spełniony i taki szczęśliwy.

Wrócił do Krasnapolsky'ego wczesnym popołudniem i natychmiast został ściągnięty z obłoków na ziemię.

– Panie Randall, wszędzie pana szukają – powiedział mu strażnik, któremu pokazał przy wejściu swą czerwoną kartę. – Inspektor Heldering chce, żeby pan zaraz udał się do sali C.

– A gdzie jest inspektor?

– Czeka tam na pana razem z wydawcami.

Randall pospiesznie ruszył do holu. Przyszedł do hotelu w radosnej euforii, rozluźniony i przepełniony spokojem. Angela została w Victorii. Zaniósł ją na łóżko i zasnęła, podczas gdy on się ubierał. Teraz jego nastrój raptownie się zmienił. Oczekiwali go niecierpliwie mężczyźni, którzy „wszędzie go szukali", i brzmiało to złowieszczo. Instynkt podpowiadał mu, że stało się coś bardzo złego.

Minął windy i wbiegł po schodach na piętro, przeskakując po dwa stopnie naraz. Przystanął dla nabrania oddechu i na prawo od schodów zobaczył drzwi z napisem Zaal C. Podszedł do nich i nacisnął klamkę, lecz drzwi się nie otworzyły. Nagle spostrzegł po raz pierwszy, że jest w nich wizjer. Zastukał mocno i czekał.

Po chwili usłyszał ze środka stłumiony głos.

– Jest pan sam, panie Randall?

– Tak – odpowiedział.

Szczęknęła zasuwa i drzwi się otworzyły. Stał w nich flegmatyczny inspektor Heldering, który zaprosił go gestem do środka. Ujrzawszy grupkę mężczyzn siedzących ciasnym kręgiem wokół stołu, Randall wiedział już, że instynkt go nie mylił. Musiało się stać coś złego.

Wydawcy – Deichhardt, Wheeler, Gayda, Young, Fontaine – siedzieli spowici kłębami dymu z papierosów, jedno wolne krzesło należało do inspektora, a drugie zapewne czekało na niego. W pokoju był jeszcze ktoś. W rogu siedziała Naomi Dunn z notatnikiem w jednej i długopisem w drugiej ręce. Każda z tych znanych mu twarzy była inna, a jednak wydawały się niemal podobne. Zrozumiał, że to dlatego, iż na wszystkich malował się ten sam wyraz. Wyraz głębokiego zaniepokojenia.

Pierwszy odezwał się Wheeler.

– Gdzieś ty się, u diabła, podziewał, Steve? – rzucił z rozdrażnieniem. – Zresztą nieważne. – Wskazał mu niecierpliwym gestem krzesło między sobą a Deichhardtem. – Zwołaliśmy to pilne posiedzenie przed półgodziną. Jesteś nam potrzebny.

Randall usiadł, patrząc, jak Heldering zamyka znów drzwi na zasuwę i wraca na swoje miejsce. Ponieważ prawie wszyscy palili papierosy lub cygara, on także poszukał nerwowo swojej fajki.

– Co się stało? – zapytał.

W odpowiedzi usłyszał gardłowy głos Deichhardta.

– Panie Randall, żebyśmy mieli pewność – profesor podniósł ze stołu różową kartkę formatu A-4. – Czy to jest tajna notatka, którą rozesłał pan do nas dzisiaj rano?

– Zgadza się – odparł Randall. – Zaproponowałem w tym piśmie, żebyśmy poinformowali o wydaniu Międzynarodowego Nowego Testamentu w sali tronowej Pałacu Królewskiego w Amsterdamie podczas konferencji prasowej transmitowanej na cały świat. Mamy już na to wstępną zgodę i możemy działać dalej, jeśli to panom odpowiada.

– Odpowiada, jak najbardziej – przytaknął Deichhardt. – To wspaniały pomysł, wart naszego niezwykłego przedsięwzięcia.

– Dziękuję – odrzekł ostrożnie Randall, wciąż nie wiedząc, co ich tak zaniepokoiło.

– Wracając do pańskiego pisma – kontynuował Deichhardt. – Czy pamięta pan, o której zostało rozesłane?

– Około… – Randall namyślał się chwilę – sądzę, że około dziesiątej rano.

– A teraz mamy prawie czwartą po południu – stwierdził Deichhardt, spoglądając na złoty kieszonkowy zegarek. – Tak więc – potoczył wzrokiem po zebranych – tajna notatka dotarła do zainteresowanych przed sześcioma godzinami. To ciekawe.

– Steve – wtrącił się Wheeler, kładąc Randallowi dłoń na ramieniu – w ilu egzemplarzach sporządziłeś tę notatkę?

– W dziewiętnastu, o ile dobrze pamiętam.

– Do kogo były adresowane?

– Nie mam przy sobie listy – odparł Randall. – Ale na pewno otrzymali ją wszyscy obecni w tym pokoju.

– To jest siedem osób – rzekł Wheeler. – Zostaje jeszcze dwanaście.

– Muszę pomyśleć…

– Ja mam listę – odezwała się Naomi. – Przyniosłam ją na wszelki wypadek.

– Przeczytaj brakujące nazwiska.

– Jeffries, Riccardi, Sobrier, Trautmann, Zachery, Kremer, Groat, O'Neal, Cunningham, Alexander, de Boer, Taylor. Dwanaście osób plus was siedmiu, razem dziewiętnaście.

Sir Trevor Young pokręcił ze zdumieniem głową.

– Niesamowite. Tylko najbardziej zaufany personel. Czy nie przeoczyliśmy nikogo, panie Randall? A może przekazał pan te informacje ustnie jeszcze komuś?

– Ustnie? – Randall uniósł brwi. – No cóż, moja sekretarka, Lori Cook, wiedziała o negocjacjach z władzami holenderskimi i Intelsatem, ale oczywiście nie znała samej notatki. No i wspomniałem o tym Angeli Monti, która pracuje dla nas w zastępstwie swego ojca.

Profesor Deichhardt spojrzał na Helderinga.

– Czy panna Monti została skontrolowana?

– Tak – odparł inspektor. – Mamy do niej pełne zaufanie, tak jak do wszystkich wymienionych osób.

– No i jeszcze ja – rzekł lekkim tonem Randall. – Ale ja jestem autorem notatki.

Deichhardt odchrząknął.

– Dwadzieścia jeden osób, nie licząc panny Cook – powiedział. – Tylko one poznały treść tajnej notatki. Sami najbardziej zaufani ludzie. Nie wiem, co o tym sądzić.

– Ale o czym? – był ciekaw Randall, nieco już zniecierpliwiony. Deichhardt zabębnił palcami po stole.

– O tym, panie Randall, że dokładnie trzy godziny po rozesłaniu przez pana tajnej notatki jej treść była już znana pewnemu pastorowi, który sam siebie nazywa dominus, niejakiemu Maertinowi de Vroome, przywódcy RROC, Radykalnego Ruchu Odnowy Chrześcijaństwa i naszemu wrogowi.

Randall był kompletnie zaskoczony.

– De Vroome zdobył naszą notatkę? – zapytał, wciąż jeszcze nie dowierzając.

– Nie inaczej – rzucił niemiecki wydawca.

– Ale to niemożliwe!

– Może i niemożliwe, ale zdobył ją i tyle – rzekł Wheeler. – De Vroome wie teraz gdzie, jak i kiedy chcemy ogłosić naszą wielką sensację.

– A skąd my wiemy, że on wie? – dopytywał się Randall.

– Stąd – odpowiedział Deichhardt – że tak samo jak de Vroome znalazł drogę do zespołu Drugiego Zmartwychwstania, nam również udało się niedawno umieścić wtyczkę w jego otoczeniu. Nasz informator udaje…

Inspektor Heldering uniósł się z krzesła, grożąc mu palcem.

– Ostrożnie, profesorze, ostrożnie. Deichhardt skinął głową.

– W istocie, szczegóły nie są dla pana istotne – mówił dalej do Randalla. – W każdym razie mamy w RROC kogoś, kto zadzwonił do mnie parę godzin temu i podyktował treść informacji, którą z kolei de Vroome przekazał swoim współpracownikom. Chce pan przeczytać? Proszę bardzo.

Randall wziął od niego kartkę z tekstem i uważnie go przeczytał.

Drogi Bracie!

Informuję Cię poufnie, że syndykat ortodoksów zamierza zapowiedzieć nową Biblię 12 lipca w sali tronowej Pałacu Królewskiego w Amsterdamie i ma to być transmitowane na cały świat przez satelitę Intelsat. Przygotowania są w toku. Wkrótce powiadomimy Cię o naszym spotkaniu. Do tego czasu powinniśmy zdobyć egzemplarz tej Biblii. Omówimy wówczas treść naszego oświadczenia, które przekażemy światowym mediom na dwa dni przed konferencją prasową ortodoksów. Musimy nie tylko stępić ostrze ich propagandy, lecz zniszczyć ich i uciszyć już na zawsze.

W imię Ojca, Syna i przyszłości naszej Wiary.

Dominus Maertin de Vroome

Randall drżącą ręką oddał kartkę Deichhardtowi.

– Jak on się dowiedział? – zapytał jakby sam siebie.

– Oto jest pytanie – rzekł profesor.

– A co my zamierzamy z tym zrobić? – chciał wiedzieć Randall.

– To też jest właściwe pytanie – zauważył niemiecki wydawca. – Zdecydowaliśmy już o naszym pierwszym kroku. Ponieważ de Vroome zna datę naszego wystąpienia, postanowiliśmy zmienić termin na wcześniejszy, który do ostatniej chwili będzie znany tylko osobom w tym pokoju i kilku innym, na przykład Hennigowi. Konferencja prasowa odbędzie się nie w piątek dwunastego lipca, lecz w poniedziałek ósmego, cztery dni wcześniej. Zapewne uda się panu przesunąć termin rezerwacji sali tronowej i czasu na Intelsacie.

Randall poruszył się niespokojnie na krześle.

– Z tym nie powinno być problemu – odrzekł. – Ale martwi mnie co innego, mianowicie brak czasu. Mojemu zespołowi zostają w tej sytuacji tylko dwa tygodnie i trzy dni na przygotowanie kampanii promocyjnej o największym zasięgu we współczesnym świecie. Nie wiem, czy się ze wszystkim uporamy.

– Człowiek wierzący poradzi sobie ze wszystkim – odezwał się signor Gayda. – Wiara przenosi góry.

– Niewierzącemu natomiast – wtrącił monsieur Fontaine – odpowiednia zachęta finansowa może zastąpić wiarę.

– Ani ja, ani moi ludzie nie potrzebujemy żadnej zachęty – odparł Randall z irytacją. – Potrzebujemy tylko tego, czego nam właśnie brakuje, czasu. No dobrze – wzruszył ramionami – niech będzie dwa i pół tygodnia.

– Doskonale – rzekł Deichhardt. – Przesuwamy termin nie tylko po to, żeby wymanewrować de Vroome'a. Chcemy także skrócić czas, w którym coś jeszcze mogłoby pójść źle. Nie wiemy, czy nie będzie kolejnego przecieku. Powiadomiliśmy już Henniga w Moguncji o zmianie i o tym, że musimy dostać wcześniej kilka gotowych egzemplarzy Biblii. Przyśle je niebawem, żeby i pańscy ludzie mogli przeczytać Petroniusza i Jakuba. Jednakże czyniąc to, wystawiamy się na poważne niebezpieczeństwo. Czytał pan informację de Vroome'a do jego popleczników. Obiecuje im, że zdobędzie Międzynarodowy Nowy Testament, zanim zaczniemy go rozpowszechniać. W jego tonie brzmi arogancka pewność siebie. Zapewne liczy na to, że ten sam zdrajca, który przekazał mu pańską notatkę, wkrótce dostarczy mu naszą Księgę nad Księgami. I kolejne pytania: Jak de Vroome zdobył notatkę? Jak chce nam wykraść Biblię? Krótko mówiąc, kto jest zdrajcą w naszych szeregach?

– Tak, kto jest przeklętym Judaszem w tym budynku?! – wykrzyknął Wheeler. – Kto nas sprzedaje szatanowi za trzydzieści nędznych srebrników?

– I jak go dopaść – dodał Deichhardt – zanim zada nam kolejny cios?

Randall rozejrzał się po twarzach obecnych.

– Czy ktoś ma jakieś pomysły? – zapytał.

Inspektor Heldering podniósł głowę znad notatnika, w którym coś zapisywał.

– Proponowałem, żeby zbadać wykrywaczem kłamstw wszystkie osoby, które znały treść pańskiej notatki.

– Nie, nie – zaprzeczył Deichhardt stanowczo. – Musielibyśmy ujawnić zbyt wiele szczegółów, a poza tym wpłynęłoby to demoralizująco na lojalną większość naszych ludzi.

– Jednak nie wszyscy są lojalni – upierał się Heldering. – Jeden z pewnością nie jest. Nie przychodzi mi do głowy nic innego.

– Musi być jakiś lepszy sposób.

Randall słuchał tego jednym uchem, usiłując uchwycić kiełkującą w głowie myśl. Jego wyobraźnia zaczęła pracować na pełnych obrotach. Tę samą sytuację, która spowodowała przeciek, można było wykorzystać do przyłapania zdrajcy. Skupił się na szczegółach, usiłując nie słuchać gwaru wokół, i po chwili miał gotowe rozwiązanie, logiczne i bezpieczne.

– Ja mam pewien pomysł – powiedział, podnosząc głos. – Sądzę, że może się okazać skuteczny.

Zapadła nagła cisza i oczy wszystkich skierowały się na niego. Randall wstał, odszedł kilka kroków, pocierając z namysłem fajkę i powrócił do stołu.

– Pomysł wydaje się niemal zbyt prosty, ale nie widzę w nim słabych punktów – zaczął. – Posłuchajcie, panowie. Przypuśćmy, że sporządzimy kolejną ściśle tajną notatkę dotyczącą naszych planów. Jej treść jest nieistotna, musi tylko brzmieć wiarygodnie i odnosić się w logiczny sposób do naszych dalszych działań po konferencji prasowej. Przypuśćmy teraz, że roześlemy tę informację do tych samych osób, które otrzymały pierwszą notatkę… oczywiście pomijając obecnych tutaj. Tekst będzie identyczny w każdym egzemplarzu, poza jednym słowem, które zostanie zmienione. Inaczej mówiąc, w każdej kopii notatki znajdzie się jedno słowo, którego nie będzie w pozostałych. Sporządzimy listę adresatów pisma wraz z odpowiadającym każdemu słowem kodowym. Czy rozumiecie panowie, do czego zmierzam? Jeżeli treść notatki znowu przecieknie do de Vroome'a, tak jak poprzednio, nasz informator dowie się o tym, sprawdzi, jakie słowo kodowe zawiera wykradziony tekst i dzięki temu dopasujemy do niego zdrajcę.

Randall przerwał, obserwując reakcję obecnych. – Niezłe, całkiem niezłe – mruknął Wheeler.

Profesor Deichhardt natomiast wydawał się nieco zdezorientowany, podobnie jak pozostali.

– Czy może pan to wytłumaczyć na konkretnym przykładzie? – zapytał. – Chcę mieć pewność, że dobrze zrozumiałem.

Umysł Randalla tworzył w lot kolejne rozwiązania. Właśnie przyszedł mu do głowy następny pomysł.

– Proszę bardzo – rzekł. – Posłużmy się przykładem Ostatniej Wieczerzy. Uczestniczyło w niej dwunastu uczniów, prawda? To akurat bardzo pasuje do naszych celów. Sporządzimy listę dwunastu osób, które poznały treść mojej notatki. Pominiemy naszą ósemkę, jak już mówiłem, a także… na moje ryzyko… Jessicę Taylor, która pomoże mi przygotować pismo. Tak więc fałszywą notatkę otrzyma dwanaście osób. Jeżeli żadna z nich nas nie zdradzi, to będzie oznaczało, że zdrajcą jest Jessica, Naomi, ja albo któryś z panów przy tym stole. Na razie zakładamy jednak, że to jeden z tej dwunastki ponownie ujawni tajemnicę pastorowi de Vroome'owi. Naomi, przeczytaj nam, proszę, te nazwiska.

Naomi wstała.

– Jeffries, Trautmann, Zachery, Riccardi, Sobrier, Groat, Kremer, Monti, O'Neal, Cunningham, Alexander, de Boer.

Randallowi przyszło na myśl jeszcze jedno nazwisko, dopiero co przybyłego do Amsterdamu doktora Floriana Knighta. Jednakże ten młody człowiek był wciąż pełen goryczy, miał niechętny stosunek do projektu, który zniszczył owoc jego ciężkiej pracy i chyba nie można go było dopuścić do tej gry. Z drugiej strony, skoro stanowił takie zagrożenie, może powinno się go włączyć? Randall wolał jednak nie kusić Knighta, przypuszczał zresztą, że profesor Jeffries podzieli się informacją ze swym protegowanym.

– Doskonale, Naomi – powiedział. – To są osoby, które dostaną naszą nową tajną notatkę.

Profesor Deichhardt westchnął ciężko. Miał niezbyt zadowoloną minę.

– Trudno sobie nawet wyobrazić, że ktoś z nich mógłby zdradzić, panie Randall – stwierdził. – Każda z tych osób została dokładnie sprawdzona, większość jest w naszym zespole od samego początku i wszystkim zapewne osobiście zależy na uchronieniu nowej Biblii przed zagrożeniem.

– A jednak ktoś to zrobił, profesorze – zauważył Wheeler.

– No tak, no tak, w istocie… Proszę kontynuować, panie Randall.

– Powiedzmy – podjął swój wywód Randall – że napiszemy coś w tym rodzaju: „Ściśle tajne. Jako kontynuację naszej konferencji prasowej w Pałacu Królewskim, czyli w istocie dnia poświęconego Jezusowi, postanowiliśmy poświęcić dwanaście kolejnych dni tym Jego uczniom, których ewangelie synoptyczne wymieniają z imienia, to znaczy apostołom. Zorganizujemy w tych dniach wiele imprez promujących publikację nowej Biblii. Pierwszy z owych dwunastu dni poświęcony będzie świętemu Andrzejowi". Tej treści notatkę wyślemy do profesora Jeffriesa, a więc kodem rozpoznawczym Jeffriesa będzie „apostoł Andrzej". W kolejnej kopii notatki ostatnie zdanie zostanie zmienione i będzie brzmiało tak: „Pierwszy z owych dwunastu dni poświęcony będzie świętemu Filipowi". Przekazujemy tę kopię na przykład Helen de Boer i otrzymuje ona kod „apostoł Filip". Następną notatkę dostaje pastor Zachery, a w miejsce Filipa podstawiamy Tomasza. I tak dalej. Każdej osobie przypisujemy imię innego apostoła i kiedy się okaże, że de Vroome zdobył już kopię notatki, wystarczy sprawdzić, który apostoł został w niej wymieniony, i będziemy natychmiast wiedzieli, kto zdradził. Czy to jasne?

Rozległ się chór potakujących głosów, a profesor Deichhardt mruknął:

– Aż nazbyt jasne. I nazbyt straszne.

– Co jest takie straszne? – zdziwił się Randall.

– Przypuszczenie, że ktoś z naszej dwunastki może się okazać zdrajcą.

– Skoro Jezusa mógł zdradzić jeden z jego najbliższych uczniów, to równie dobrze może coś takiego przytrafić się nam – rzekł cicho Randall.

– Ma pan rację-odparł Deichhardt. Wstał z wyrazem zadumy na twarzy i spojrzał na zgromadzonych. – Zgadzamy się, prawda, panowie? Stawka jest zbyt poważna, żeby się wdawać w przypuszczenia czy sentymentalizm. Panie Randall, niech pan zastawia swoją pułapkę bez chwili zwłoki.

Po długim pracowitym dniu Randall z uczuciem ulgi wsiadł do mercedesa, by wrócić do swego apartamentu w hotelu Amstel. Było pół godziny przed północą.

W portfelu schowanym w wewnętrznej kieszeni sportowej marynarki miał kartkę, na której osobiście spisał nazwiska dwunastu członków zespołu Drugiego Zmartwychwstania, adresatów fałszywej notatki, wraz z odpowiadającymi im imionami apostołów.

Zastanawiał się, ile czasu zabierze zdrajcy przekazanie de Vroome'owi kopii notatki albo jej treści. Poprzednie pismo dotarło do pastora już po trzech godzinach. Dwanaście wersji napisanych osobno na maszynie przez Jessicę Taylor było gotowych w trzy kwadranse po zakończeniu narady z wydawcami. Każdy egzemplarz został doręczony adresatom do rąk własnych przez ludzi Helderinga, w Krasnapolskym albo w ich mieszkaniach w mieście. Musieli pokwitować odbiór własnoręcznym podpisem, a Randall czekał w biurze ochrony, dopóki się nie upewnił, że cała dwunastka otrzymała notatkę.

Od tego czasu minęło ponad pięć godzin. Randall był przekonany, że jeśli zdrajca postanowił dostarczyć notatkę de Vroome'owi, powinna się już znajdować w rękach pastora. Teraz pozostawało tylko liczyć na to, że szpieg wydawców w szeregach radykałów nie został zdemaskowany i wkrótce da znać, która wersja tekstu dotarła do wroga.

Przed wyjściem z biura zadzwonił do Angeli i umówili się na późną kolację. Pomimo zmęczenia nie mógł się oprzeć pokusie spotkania. Zjedli w eleganckiej restauracji hotelu Polen, rozmawiając cicho i wymieniając się wspomnieniami swej przeszłości. Randall wiedział, że nie potrafiłby się rozstać z Angelą, gdyby nie pewność, że rano znów ją zobaczy. Odwiózł dziewczynę do Victorii, lecz jeszcze teraz, dojeżdżając do hotelu Amstel, czuł dotyk jej miękkich warg na swoich ustach.

Po chwili Theo skręcił w lewo i zatrzymał się przed hotelem. Randall wysiadł, życzył kierowcy dobrej nocy i skierował się do wejścia.

Nagle ktoś go zawołał. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę, który wyłonił się z cienia za parkującymi samochodami.

– Panie Randall – powtórzył. – Jedną chwileczkę, jeśli można.

Mężczyzna zbliżał się ku niemu i w świetle lamp przed hotelem Randall rozpoznał twarz. Cedric Plummer.

Randall odwrócił się, bardziej zły niż zdziwiony, i chciał odejść, lecz Plummer chwycił go za ramię.

– Spadaj – warknął Randall, wyrywając się. – Nie mamy sobie nic do powiedzenia.

– To nie chodzi o mnie – odparł dziennikarz. – Przyszedłem tu, bo tak życzył sobie… ktoś ważny, kto chciałby się z panem spotkać.

– Nie sądzę, żebym chciał się spotkać z kimkolwiek z twoich znajomych, Plummer. – Randall postanowił, że nie da się w nic wciągnąć. Ruszył ku schodom, lecz Anglik nie ustępował.

– Proszę posłuchać, niech pan nie odchodzi. To pastor Maertin de Vroome mnie przysłał, to on chce się z panem zobaczyć.

Randall zatrzymał się w pół kroku.

– De Vroome? – Spojrzał podejrzliwie na dziennikarza. – Naprawdę jest pan jego wysłannikiem?

– Tak, jak najbardziej – odparł Plummer, kiwając żwawo głową.

– Skąd mogę wiedzieć, że to nie jakaś pańska sztuczka?

– A po co miałbym kłamać? Co bym na tym zyskał? Randall wahał się. Był nieufny, a jednocześnie podekscytowany i pragnął uwierzyć.

– Jakąż to sprawę może mieć do mnie de Vroome? – zapytał.

– Nie mam zielonego pojęcia.

– Akurat – rzekł zgryźliwie Randall. – Dlaczego w takim razie wybrał pana, zagranicznego dziennikarza, na swego posłańca? Mógł przecież do mnie zadzwonić.

Zachęcony pytaniem, Plummer pospieszył z obszerną odpowiedzią.

– Pastor de Vroome ma w zwyczaju załatwiać sprawy nie wprost. Jest bardzo podejrzliwy w kontaktach osobistych. Człowiek o jego pozycji musi być ostrożny. Telefonowanie jest ryzykowne. Nie chciałby także spotkać się z panem w miejscu publicznym. Gdyby pan znał pastora, zrozumiałby pan jego zachowanie.

– A pan go zna?

– Całkiem dobrze, panie Randall. Mam zaszczyt nazywać go swoim przyjacielem.

Randall przypomniał sobie sensacyjny wywiad Plummera z kontrowersyjnym duchownym w londyńskim „Daily Courier". Był to obszerny, szczegółowy tekst i fakt ten jakoś dodawał wiarygodności twierdzeniu Plummera o przyjaźni z de Vroome' em.

Zastanawiał się, czy przystać na spotkanie. Liczba możliwych pułapek przewyższała chyba korzyści, jednakże czuł nieodpartą chęć, żeby się zgodzić. Tajemniczy Maertin de Vroome był jedyną przeszkodą na drodze do sukcesu Drugiego Zmartwychwstania i nowej przyszłości Randalla. Nieczęsto miało się okazję stanąć oko w oko z takim wrogiem. Pokusa była bardzo silna. Dominus de Vroome był przeciwnikiem wartym podjęcia tej gry.

– Kiedy pański przyjaciel chciałby się ze mną zobaczyć? – zapytał podekscytowanego dziennikarza.

– Nawet teraz, jeśli to panu odpowiada.

– To taka pilna sprawa, że czeka na mnie nawet w środku nocy?

– Nie wiem, czy jest pilna. Ale de Vroome to nocny marek.

– Gdzie teraz jest?

– W swojej kancelarii w Westerkerk.

– Dobrze, jedźmy. Dowiemy się, czego chce nasz wielki człowiek.

Po kilku minutach jechali już pięcioletnim jaguarem coupe Plummera wzdłuż Prinsengracht, Kanału Książęcego, który wił się po zachodnich obrzeżach śródmieścia. Zagłębiony w fotelu sportowego auta Randall przyglądał się profilowi dziennikarza i zastanawiał nad tym, jak bliska może być jego zażyłość z wpływowym przywódcą religijnych radykałów.

– Ciekawi mnie pańska znajomość z de Vroome'em – powiedział. – Nazwał go pan swoim przyjacielem…

– Bo to prawda. – Plummer nie odrywał spojrzenia od drogi.

– Co to za rodzaj przyjaźni, panie Plummer? Czy wynajął pana jako swego propagandzistę? Pracuje pan na rzecz jego ruchu reformatorskiego? Czy jest pan po prostu jednym z jego wielu szpiegów?

Upierścieniona dłoń Plummera puściła kierownicę i zakreśliła w powietrzu lekceważący, dziwnie zniewieściały gest.

– Co też pan opowiada, chłopie drogi, to nie jest aż tak melodramatyczne. – odparł. – Powiem panu otwarcie, co nas łączy. Dominus i ja mamy wspólne zainteresowania, związane z tym, co knujecie w Krasnapolskym. Każdy z nas ma własny powód, dla którego chce dowiedzieć się wszystkiego, zanim profesor Deichhardt zacznie tym karmić masy. Okazało się, że mogę trochę pomóc de Vroome'owi, dostarczając mu różnych informacji, na które taki dziennikarz jak ja zawsze gdzieś natrafi. W zamian oczekuję od niego bardzo poważnej pomocy. Liczę, że dzięki niemu zdobędę materiał na wyłączność i obwieszczę światu sensacyjną wieść, zanim wy zdążycie to zrobić. – Plummer obnażył wystające zęby w krzywym uśmiechu. – Może to pana razi, ale cóż, chłopie drogi, c 'est la guerre.

Szczerość rozmówcy raczej rozbawiła, niż zdenerwowała Randalla.

– Widzę, że nie ma pan wątpliwości, że de Vroome poda panu nasze głowy na tacy? – zapytał.

Plummer znów się uśmiechnął.

– Jestem tego pewien.

– Przynajmniej uczciwie pan nas ostrzegł.

– No cóż, zasady fair play wyniosłem z Eton. Cokolwiek pan o mnie myśli, Randall, jestem dżentelmenem. I dominus de Vroome także.

– Właśnie, de Vroome. W sumie niewiele o nim wiem – rzekł Randall. – Kim on jest oficjalnie? Głową Holenderskiego Kościoła Reformowanego?

– Nie, ponieważ Nederlands Hervormd Kerk, Holenderski Kościół Reformowany, nie ma formalnego przywódcy – odparł Plummer. – Cztery czy pięć milionów holenderskich protestantów, skupionych w tysiąc czterystu sześćdziesięciu sześciu parafiach, wybiera pięćdziesięciu czterech przedstawicieli, duchownych i świeckich, do synodu. Można by więc powiedzieć, że Kościołem kieruje synod, ale też nie tak do końca. Jego członkowie są raczej świadkami. Jak mawia de Vroome, synod jest nie tyle władzą, ile sumieniem Kościoła. W porównaniu z Anglią czy Ameryką Kościół w Holandii może wydawać się niemal anarchistyczny, mocno związany ze społecznością wierzących. Dominus został wybrany przez radę kościelną jako głowa jednego lokalnego kościoła, jednej parafii, być może nawet najważniejszej w kraju, lecz tylko tej jednej. Wciąż mi powtarza, że nie ma żadnej szczególnej władzy, nawet we własnym kościele. Jego autorytet oparty jest na sile osobowości. Jego zadaniem jest mówić to, co trzeba, umieć słuchać i nigdy nie zapominać, że Kościół tak naprawdę należy do wiernych. Mówię o tym po to, żeby pan zrozumiał, z jakiego rodzaju człowiekiem pan się spotka.

– Mówi pan o nim tak, jakby to był zwyczajny pastor z dzielnicy – powiedział Randall. – Tymczasem on jest przecież przywódcą Radykalnego Ruchu Odnowy Chrześcijaństwa, z legionami świeckich i duchownych zwolenników na całym świecie.

– To także jest prawda – przyznał Plummer – ale jedno drugiemu nie zaprzecza. Na poziomie lokalnym de Vroome jest jak zwyczajny człowiek i właśnie to, że w codziennym życiu postępuje zgodnie z tym, czego naucza… jest ucieleśnieniem wiary zwykłych ludzi… sprawia, że świat postrzega go niczym króla. Co do tej etykietki radykała… samo słowo brzmi groźnie, ale oznacza po prostu kogoś, kto chce dokonać fundamentalnej i drastycznej zmiany istniejącego porządku. W tym sensie dominus de Vroome jest rzeczywiście radykalnym przywódcą religijnym. A oto Westerkerk – Plummer pokazał przez przednią szybę – konsekrowany w roku tysiąc sześćset trzydziestym pierwszym, zbudowany w stylu neoklasycznym, prawdopodobnie ma najwyższą wieżę w Amsterdamie. Brzydactwo, co? Ale to pierwszy kościół Holandii. Zawiera tu śluby rodzina królewska, a dzięki obecności de Vroome'a jest to chyba najważniejsza świątynia protestancka.

Zaparkowali na Westermarkt. Randall stał na placu, czekając, aż dziennikarz zamknie jaguara. Kościół przypominał mu gigantyczną holenderską kamieniczkę, zwieńczoną sięgającą w niebo wieżą. To połączenie wydało mu się zarazem sympatyczne i odpychające i zupełnie tak samo wyobrażał sobie gospodarza świątyni. Przyjrzał się bliżej podświetlonej fasadzie i spostrzegł, że zbudowana jest z małych cegiełek, których czerwień z czasem zbrązowiała i wygląda teraz jak zaschnięta krew. Uznał ostatecznie, że jednak jest to odpychające i pastor de Vroome najpewniej także.

– Co właściwie znaczy dominus? – zapytał Plummera, który stanął przy nim.

– Mistrz, przewodnik – odparł Anglik. – Pochodzi z łaciny i jest tutaj odpowiednikiem „wielebnego".

Ruszyli w stronę kościoła.

– De Vroome wysłał pana do mnie – rzekł Randall – ale nie wiedział, że przyjmę zaproszenie. Czy będzie mnie oczekiwał?

– Czeka na pana.

– I na pewno pan nie wie, o czym będzie chciał ze mną rozmawiać?

– Nie powiedział mi i ja to rozumiem. Powie panu sam. Mogę się co najwyżej domyślać.

– Mam nadzieję, że nie będzie próbował wydobyć ode mnie jakichś informacji – powiedział Randall.

– Chłopie drogi, de Vroome nie jest tak obcesowy, za jakiego uchodzi. Potrafi być przekonujący, ale to prawdziwy pacyfista. Obawiam się, że jest pan pod wpływem tych brutalnych filmów, których tyle w amerykańskiej telewizji. Albo może nasłuchał się pan historii o zwłokach pod Westerkerk?

– O jakich zwłokach?

– Nie wie pan? Dawniej parafian chowano pod posadzką kościoła. Smród rozkładu był tak intensywny, że wierni przynosili ze sobą na mszą buteleczki z wodą kolońską. W rzeczy samej, niektórzy starsi parafianie przynoszą je nawet dzisiaj, chociaż już nie śmierdzi. Nie, panie Randall, nikt nie zamierza pana umieścić pod podłogą. – Plummer wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Przynajmniej ja tak uważam.

Randall przez chwilę miał chęć mu opowiedzieć o tym, jak pierwszego dnia w Amsterdamie napadnięto go nad kanałem właśnie w okolicach Westerkerk, lecz zrezygnował z tego pomysłu.

Minęli masywne, podwójne drzwi frontowe kościoła i skierowali się do małego domu, który przylegał do bocznej ściany świątyni. Pomalowany na zielono, z muślinowymi firankami w oknach sprawiał wrażenie przytulnego. Na drzwiach widniało jedno słowo: KOSTERIJ.

– Główne wejście do kościoła jest zamknięte – wyjaśnił Plummer. – To plebania, dowiem się, gdzie jest dominus.

Weszli do środka. Plummer zniknął w głębi domku, a gdy po chwili wrócił, wskazał większe drzwi z boku korytarza.

– Jest w kościele, chodźmy.

Randall podążył za nim. Przepastną świątynię oświetlał tylko jeden z czterech brązowych kandelabrów i większość nawy kryła się w półmroku. Jeśli nie liczyć czerwonego chodnika, który biegł przez całą jej długość i krzyżował się z takim samym, biegnącym przez transept, wnętrze sprawiało wrażenie surowego i skromnego. W centralnym miejscu znajdowała się kazalnica w postaci zadaszonego balkoniku między kamiennymi kolumnami.

Plummer rozglądał się przez chwilę.

– Tam jest – powiedział, pokazując palcem. – W środkowym rzędzie, naprzeciwko ambony.

Randall wytężył wzrok i dostrzegł samotną postać okutanego w czerń duchownego. De Vroome siedział na krześle, opierając łokcie na kolanach i kryjąc twarz w dłoniach.

– Medytuje – szepnął Plummer pełnym respektu tonem. Postać poruszyła się, uniosła głowę i spojrzała w ich stronę, lecz światło było tak słabe, że Randall nie był pewien, czy zostali zauważeni.

– Już wie, że pan przyszedł. – Dziennikarz dotknął jego ramienia. – Zaczekamy w kancelarii, on za chwilę przyjdzie.

Wrócili na plebanię i weszli schodami na piętro. Było tu dwoje drzwi. Na tych po lewej widniał napis WACHT KAMER, a po prawej SPREEK KAMER.

– Poczekalnia i rozmównica – rzekł Plummer, kierując się na prawo. – Rozmównica to jego kancelaria. Widzi pan lampkę nad drzwiami? Kiedy dominus chce, żeby mu nie przeszkadzano, światło jest czerwone.

Wystrój pomieszczenia zaskoczył Randalla. Spodziewał się mimo wszystko wnętrza na miarę księcia Kościoła o międzynarodowej sławie, tymczasem było ono przytulne i bezpretensjonalne. W kąciku do siedzenia stała kanapa, dwa foteliki i stolik do kawy. Był też kominek, biurko i krzesło z prostym oparciem, półki z książkami, obraz z kilkoma rzędami tarcz herbowych i drugi, współczesny, przedstawiający Ostatnią Wieczerzę. Pokój oświetlało kilka rozmieszczonych w różnych miejscach lamp.

Randall nie usiadł, wolał stać. Czuł narastające napięcie. Obawiał się, że Wheeler i wydawcy uznają to spotkanie za nieroztropne, a Heldering na pewno by się na nie nie zgodził. Nie miał pojęcia, co właściwie de Vroome wie na temat Drugiego Zmartwychwstania, lecz było jasne, że ma swoich szpiegów i wie niejedno. Randall postanowił, że nie da się wciągnąć w pułapkę.

Zafrasowany tym, że zgodził się przyjść do jaskini wroga, podszedł niespokojnie do okna. W tym momencie skrzypnęły drzwi i stanął w nich pastor Maertin de Vroome, trzymający na rękach syjamskiego kota.

Jego wzrost i wiek również zaskoczyły Randalla. Był wysoki – prawie metr dziewięćdziesiąt – i stosunkowo młody jak na swoją pozycję w Kościele, z pewnością nie miał jeszcze pięćdziesiątki. Ubrany był w prostą, ciemną sutannę bez ozdób. Miał gęste, długie włosy o lnianej, niemal szafranowej barwie i ascetyczną twarz o rozbrajająco błękitnych oczach, wąskich ustach i zapadniętych policzkach. Choć jego ciało okrywała sutanna, Randall domyślał się, że jest szczupły i żylasty.

Plummer, przykurczony i jąkający się niczym obłudny Uriah Heep, dokonał prezentacji.

– Wielebny, to jest pan Steven Randall. Panie Randall oto dominus de Vroome.

Duchowny bezceremonialnie zrzucił kota na dywan, zrobił krok do przodu i chudą ręką uścisnął krótko dłoń Randalla.

– Witamy w Westerkerk – powiedział. Głos miał łagodny, lecz głęboki i dźwięczny. – To wyjątkowo uprzejme z pańskiej strony, że zechciał się pan zjawić o tej późnej porze. Słyszałem oczywiście o panu i pomyślałem, że takie spotkanie wyjdzie nam obu na dobre. Proponuję, żeby pan usiadł na kanapie. Jest szczególnie wygodna, może nawet przełamać pańskie opory.

Twardy zawodnik, pomyślał Randall, sadowiąc się na kanapie. Twardy, uprzejmy i groźny.

– Czemu pan sądzi, że mam jakieś opory do przełamania? – zapytał. Zwracanie się do de Vroome'a per dominus wydało mu się pretensjonalne, a ponieważ ten religijny radykał w ogóle mało mu się kojarzył z księdzem, wybrał więc formę „pan".

– Jak rozumiem, jest pan nowym członkiem w zespole Drugiego Zmartwychwstania – odparł de Vroome – cokolwiek ten idiotyczny kryptonim oznacza, chociaż przypuszczam, że to akurat wiem. Zapewne opowiedziano już panu o mnie jako o przeciwniku religijnej ortodoksji, reprezentowanej przez pańskich pracodawców. Wysłuchał pan tylko jednej strony i kierując się naturalną lojalnością wobec swych szefów, z pewnością uważa mnie pan za wcielenie samego szatana. Przyjął pan postawę obronną i postanowił stawić mi opór.

Randall nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Czy na moim miejscu zachowałby się pan inaczej? – zapytał. – Moim zadaniem jest chronić tajemnicę, pan zaś dąży do jej odkrycia.

Na wąskich ustach de Vroome'a zaigrał pobłażliwy uśmieszek.

– Panie Randall, doprawdy, nie muszę się posługiwać panem, żeby odkryć prawdziwe cele Drugiego Zmartwychwstania i poznać treść waszej nowej Biblii. Jest pan moim gościem i nie zamierzam pana stawiać w niezręcznej sytuacji, ciągnąc za język.

– Dziękuję – odrzekł Randall. – Czego pan w takim razie ode mnie oczekuje?

– Przede wszystkim, że mnie pan wysłucha. Powinien pan wiedzieć, jakie cele przyświecają mnie, a jakie pańskim mocodawcom i ich lokajom. Wbrew pańskiemu mniemaniu nie ma pan o tym pojęcia.

– Postaram się być otwarty – rzekł Randall.

– Nikt nie potrafi być otwarty w pełni. – De Vroome machnął lekceważąco dłonią. – Ludzie zazwyczaj mają głowy pełne uprzedzeń, rozmaitych tabu, mitów i zwykłych kłamstw. Nie oczekuję otwartości na wszystko, co powiem, lecz mam nadzieję, że pański umysł nie będzie też całkowicie zamknięty na moje argumenty.

– Nie jest zamknięty – odparł Randall, nie bardzo rozumiejąc, czemu de Vroome przywiązuje do tego taką wagę.

– Pragnę nowego Kościoła, panie Randall – zaczął de Vroome?- podobnie jak miliony ludzi, którzy wierzą w to samo co ja i domagają się tego. Pragniemy Kościoła, który odpowiadałby potrzebom nowoczesnych społeczeństw i miał dla nich znaczenie. Wymaga to przede wszystkim nowego zrozumienia Pisma Świętego, które należy odczytać w świetle obecnej wiedzy. Pierwszym, który wezwał do broni w naszej bezkrwawej rewolucji, był niemiecki teolog Rudolf Bultmann. Jego zdaniem poszukiwanie ziemskiego Jezusa jest stratą czasu. Należy odkryć esencję, głębsze znaczenie i prawdę w naukach wczesnego chrześcijaństwa… chodzi mi o kerygmat… poprzez odmitologizowanie Nowego Testamentu, oczyszczenie Ewangelii, jak mówi Bultmann, z elementów zmyślonych. Jeśli współczesny człowiek ma powrócić do religii, musimy, zdaniem Bultmanna, pozbyć się z Nowego Testamentu postaci dziewicy, która urodziła dziecko, wszelkich cudów, zmartwychwstania i sprzecznego z nauką straszenia piekłem i obiecywania nieba. Jako spadkobiercy wszystkich wielkich badaczy prawdy, od Galileusza i Newtona po Mendla i Darwina, uważamy za Allanem Wattsem, że nie do przyjęcia są takie elementy Ewangelii, jak odziedziczony po Adamie grzech pierworodny, dogmat niepokalanego poczęcia, odpokutowanie naszych grzechów przez Jezusa na krzyżu, jego fizyczne zmartwychwstanie po śmierci i wstąpienie do nieba w cielesnej postaci, a także zmartwychwstanie nas wszystkich w dniu Sądu Ostatecznego, kiedy to mamy na zawsze zostać skazani, fizycznie i duchowo, na męki piekielne lub niebiańskie rozkosze. Żeby uwierzyć, dzisiejszy człowiek potrzebuje przesłania, które uzna za wiarygodne, przesłania od nauczyciela czy mędrca, który być może miał na imię Jezus i którego słowa mogą nam pomóc w zmaganiach z rzeczywistością istnienia. Innymi słowy… jak skomentował rozważania Bultmanna pewien oksfordzki teolog… człowiekowi potrzeba przesłania, które pomoże mu „sprostać myśli o swej nieuchronnej śmierci, dzięki czemu zacznie naprawdę żyć". Krótko mówiąc i parafrazując Renana, chcemy wyprodukować człowieka, który nie jest uzależniony od wiary, lecz w tej wierze trwa. Czy wypowiadam się jasno, panie Randall?

– Jak najbardziej, pastorze.

– Znaleźliśmy się na takim etapie – ciągnął de Vroome – że jeśli Pismo Święte ma pozostać użyteczne dla zbawienia człowieka i być dla niego oparciem, niezbędna jest radykalna rewizja treści Ewangelii. Wiara w Jezusa jako Mesjasza czy postać historyczną nie ma dziś dla religii żadnego znaczenia. Znaczenie ma jedynie odczytanie na nowo, w głębszy sposób, społecznego przesłania pierwszych chrześcijan. Nieważne, kto je wypowiedział albo kto je spisał, ważne jest tylko, co ono znaczy dla nas dzisiaj, szczególnie gdy zostanie oczyszczone z elementów nadprzyrodzonych i mitycznych, stając się czystym przekazem miłości człowieka do człowieka, przekazem wiary w braterstwo wszystkich ludzi. I tutaj dochodzimy do konserwatystów podtrzymujących wiarę w starego Chrystusa i w stare mity, do ludzi, których zamierza pan reprezentować…

– Dlaczego pan uważa, że są aż tak konserwatywni? – przerwał mu Randall. – Skąd ta pewność, że oni także nie są gotowi do drastycznej zmiany?

– Stąd – odparł duchowny – że znam ich wszystkich osobiście, co do jednego, i znam ich sposób myślenia. Nie mówię tu o producentach nowej Biblii. Tych pięciu jest godnych jedynie pogardy. Kierują się wyłącznie własnym, egoistycznym interesem. Ich Pismo Święte to rejestr wpływów na koncie, a ich jedyna religia to bilans zysków i strat. Do przetrwania potrzebują takich jak Trautmann, Zachery, Sobrier, Riccardi i Jeffries, a także tradycyjnych rad kościelnych i anachronicznych towarzystw biblijnych. To wyznawane przez nich poglądy osłabiły religię i zahamowały rozwój Kościoła na całe stulecia. Oni wiedzą, że podstawowym powodem istnienia religii jest lęk przed śmiercią. Nauczają więc jednocześnie o fałszywym strachu i fałszywej nadziei i odgradzają się zasłoną rytuału i dogmatów od prawdziwych ludzi z ich prawdziwymi problemami. Prawdziwa teologia, jak to ujął Tillich, zajmuje się tym, co dotyka nas ostatecznie… znaczeniem naszej egzystencji, sensem życia. Ale ortodoksyjni teolodzy to ignorują. Jak mówią moi przyjaciele z Centro pro Unione w Rzymie, ci ludzie chcą tylko uchronić swój stary klub religijny, ortodoksyjne status quo, przed nieuchronnym procesem rozpadu. Jeżeli sienie zreformują albo nie ustąpią pola reformatorom takim jak my, pojawią się nowe pokolenia pozbawione religii, pozbawione wiary oraz woli przetrwania, która tylko z wiary może wypłynąć.

– Mówił pan o zweryfikowaniu Biblii – rzekł Randall. – Ale jak chciałby pan zreformować organizację samego Kościoła?

– W sensie praktycznym?

– Tak, w sensie praktycznym.

De Vroome zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią, głaszcząc ocierającego się o jego nogę kota.

– Jestem orędownikiem chrześcijańskiej jedności – powiedział w końcu. – Katolicy i protestanci powinni być w jednym

Kościele. Na świecie zwycięży duch ekumenizmu. Będzie to Kościół, który przestanie krzewić ślepą wiarę, utrzymywać celibat i niepodważalność autorytetu swoich duchownych. Ten Kościół odrzuci bogaczy i będzie łożył na pomoc wiernym zamiast na wielkie katedry, takie jak Westerkerk albo Westminster, Notre Dame czy świętego Patryka w Nowym Jorku. Będzie współpracował ze społeczeństwem poprzez niewielkie wspólnoty, które, miast wysłuchiwać pouczeń, będą się cieszyć duchowym świętowaniem. Ten Kościół będzie integrował mniejszości, będzie uznawał równość kobiet i podejmował akcje społeczne. Będzie wspierał kontrolę urodzin, zezwalał na aborcję, sztuczne zapłodnienie, pomoc psychiatryczną i edukację seksualną. Będzie się przeciwstawiał rządom i przedsiębiorcom, którzy zabijają, uciskają, zatruwają środowisko i wykorzystują ludzi. Będzie to Kościół współczucia, a jego duchowni i wierni będą żyć zgodnie ze słowami Kazania na Górze, a nie tylko je powtarzać.

– I jest pan zdania, że teolodzy i wydawcy z Drugiego Zmartwychwstania nie pragną również takiego Kościoła? – zapytał Randall.

Wąskie usta de Vroome'a znów ułożyły się w pobłażliwy uśmieszek.

– A pan jest zdania, że oni chcą tego samego co ja i wielka rzesza innych ludzi? Proszę ich o to zapytać. Niech pan ich spyta, dlaczego zwalczają mój ruch, jeżeli nie wyłącznie z chęci zachowania hierarchii i anachronicznych metod działania. Niech pan zapyta, dlaczego w kwestiach etyki chrześcijańskiej wahają się zawsze pomiędzy zatwardziałym fanatyzmem a kompromisem. Kompromis to lenistwo. Fanatyzm zaś to nadmiar entuzjazmu, a co za tym idzie brak miłości. Jest jednak trzecia droga, droga reagowania na potrzeby naszych bliskich i sąsiadów. Niech pan zapyta swoich wspólników, czy zgodzą się porzucić dogmatyczne nauki i przyzwolić na swobodną dyskusję. Niech pan zapyta, co robią… tu i teraz… w sprawach rasowych, ubóstwa albo nierównego rozdziału dóbr. Niech pan zapyta, czy zrezygnują ze swych rozrośniętych instytucji na rzecz uniwersalnej wspólnoty chrześcijan, w której ksiądz czy pastor nie jest kimś szczególnym, nie jest dygnitarzem, lecz raczej sługą rozwijającym życie duchowe tych, którzy go zatrudniają. Niech im pan zada te pytania, panie Randall, a kiedy panu odpowiedzą, zrozumie pan coś, czego oni nie chcą zrozumieć… że podstawową kwestią życiową nie jest przygotowanie się na to, co będzie po śmierci, lecz praca nad stworzeniem nieba tutaj i teraz, na ziemi. – De Vroome przerwał, przez chwilę wpatrywał się w Randalla, po czym mówił dalej, ważąc każde słowo. – Co do tej tajemniczej Biblii, którą przygotowują pańscy przyjaciele, to niezależnie od jej zawartości, od dobrych wieści, które może zawierać, i od sensacji, którą może wywołać… nie jest to owoc miłości. Motywacja wydawców tej księgi jest równie obrzydliwa co grzeszna. Ich wyłącznym celem jest zysk. Natomiast ortodoksyjnym teologom chodzi głównie o odciągnięcie ludzi od ziemskich reform, o zastraszenie ich tak, by powrócili do starej beznadziei, do Kościoła rytuałów, mistycyzmu i złudzeń. Zapewniam pana, że chcą tą swoją nową Biblią zetrzeć mnie na proch i zniszczyć podziemny Kościół. Tak, tak, panie Randall, ich motywacja jest obrzydliwa i grzeszna.

– Muszę zaprotestować, pastorze. – Randall podniósł głos. – Naprawdę uważam, że posuwa się pan za daleko. Takie zarzuty wobec wydawców mogą być uzasadnione, i choć sądzę, że ocenia ich pan zbyt surowo, nie jestem w stanie ręczyć za ich motywację. Poznałem jednak także innych członków zespołu i są to ludzie oddani, z gruntu uczciwi, którzy ze szczerym przekonaniem bronią tego, co uznali za boskie objawienie. Chociażby profesor Jeffries z Oksfordu, pierwszy, którego poznałem. Wierzę głęboko, że zaangażował się w projekt, powodowany wyłącznie oddaniem sprawie i duchowym…

Pastor de Vroome podniósł rękę, przerywając mu.

– Niech pan już nic nie mówi. Chociażby profesor Jeffries, powiada pan. Otóż Jeffries to właśnie doskonały przykład tego, o czym mówię. Nie przeczę, że to człowiek oddany nauce, nie kwestionuję też jego religijnego zapału. Lecz biorąc udział w tworzeniu nowej Biblii, Jeffries kieruje się zupełnie innymi motywami. Są to rachuby czysto polityczne.

– Polityczne? – zdziwił się Randall. – Trudno mi w to uwierzyć.

– Trudno panu? A czy słyszał pan kiedyś o Światowej Radzie Kościołów?

– Oczywiście. Mój ojciec jest duchownym, nieraz o niej mówił.

– Czy wie pan coś bliższego na ten temat? – napierał de Yroome.

Randall się zawahał.

– Jestto… jak pamiętam… międzynarodowa organizacja skupiająca większość Kościołów protestanckich. Ale szczegółów nie znam.

– Zaraz je panu przedstawię i przy okazji odmaluję wyraźniejszy portret naszego altruistycznego profesora Jeffriesa – rzekł de Vroome. Jego oblicze jakby stężało, głos nabrał twardych tonów. – Światowa Rada Kościołów w Genewie reprezentuje dwieście trzydzieści dziewięć Kościołów protestanckich, anglikańskich, prawosławnych i orientalnych z dziewięćdziesięciu krajów. Skupiają one czterysta milionów wiernych na całym świecie. Rada jest jedyną organizacją religijną, która swym potencjałem i autorytetem może się równać z Watykanem. Jednakże od swego powstania w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym w Amsterdamie nigdy, aż po dziś dzień, nie przypominała Watykanu pod żadnym względem. Jak to określił jej sekretarz generalny podczas pierwszego zgromadzenia, jest ona „RadąKościołów, a nie Radąjednego niepodzielnego Kościoła". Natomiast trzecie zgromadzenie obwieściło z Indii: „Światowa Rada Kościołów to wspólnota Kościołów uznających Jezusa Chrystusa jako Boga i Zbawiciela w zgodzie z Pismem Świętym". Krótko mówiąc, jest to ciało złożone z luźno ze sobą powiązanych Kościołów o różnym zapleczu społecznym i rasowym, poszukujących porozumienia, dążących do zjednoczenia chrześcijan, budujących konsensus między wiarą a działalnością społeczną. Między zgromadzeniami zwoływanymi co pięć, sześć lat władzę w radzie sprawują jej komitet centralny i komitet wykonawczy. Tym samym dwa najważniejsze stanowiska w radzie to funkcja sekretarza generalnego, który pracuje na pełnym etacie, oraz przewodniczącego, który pełni tę funkcję honorowo. Większy wpływ na organizację ma sekretarz generalny, który kieruje w Genewie biurem z dwoma setkami pracowników, odgrywa rolę łącznika pomiędzy Kościołami i jest rzecznikiem rady, reprezentującym ją na zewnątrz.

– Ale nie dysponuje formalną władzą? – zapytał Randall.

– W obecnym stanie rzeczy zdecydowanie nie – odparł de Vroome. – Sekretarz nie sprawuje władzy, ma jednak, jak powiedziałem, wielkie wpływy. I tu wracamy do pańskiego uczonego i uduchowionego idealisty profesora Bernarda Jeffriesa. Hierarchia ortodoksów, wyższe duchowieństwo i zatwardziali konserwatyści, planuje zdominowanie następnego zgromadzenia rady i osadzenie Jeffriesa na stanowisku sekretarza generalnego, a potem przekształcenie rady przy jego pomocy w protestancki Watykan z kwaterą główną w Genewie. Konserwatyści chcą znowu rządzić poprzez edykty i zakazy, zwrócić wyznawców z powrotem ku ślepej wierze i zniszczyć nadzieję na przekształcenie religii w żywe doświadczenie człowieka. A czym chcą się posłużyć, dążąc do osiągnięcia swoich celów? Oczywiście propagandowym szumem, wywołanym przez nową Biblię, którą przygotowują pańscy koledzy w zespole Drugiego Zmartwychwstania.

Słuchając pastora, Randall przypomniał sobie, że już raz słyszał nazwisko Jeffriesa w powiązaniu ze Światową Radą. Mówiła o tym Valerie Hughes, narzeczona Knighta. Wówczas jednak brzmiało to jakoś składnie i logicznie. Wersja de Vroome'a ukazywała motywację kandydata w zupełnie innym, bardzo niekorzystnym świetle.

– Czy profesor Jeffries wie o tych zamysłach konserwatystów? – zapytał.

– Czy o nich wie? – odparł de Vroome. – To on właśnie kieruje całą tą machinacją, prowadzi potajemnie aktywną politykę, która ma go wynieść do władzy. Dysponuję kopiami korespondencji między Jeffriesem i jego spiskowcami, mogę dowieść każdego mojego słowa.

– Czy uważa pan, że ten plan może się powieść?

– Może się powieść, jeżeli nowa Biblia zapewni mu odpowiednią reklamę i uznanie w kręgach konserwatystów.

– Zadam to pytanie jeszcze inaczej – powiedział Randall. – Czy pańskim zdaniem Jeffriesowi się uda?

– Nie – odparł głucho de Vroome z bladym uśmiechem. – Nie uda się ani jemu, ani całej reszcie.

– Dlaczego?

– Ponieważ zamierzam ich powstrzymać. I zrobię to poprzez usunięcie trampoliny, z której Jeffries chce się wybić na czoło, to znaczy przygotowywanej przez was nowej Biblii. Zdyskredytuję ją i zniszczę, zanim zdążycie poinformować opinię publiczną o jej wydaniu i dotrzeć z nią do ludzi. Gdy tego dokonam, sekretarzem generalnym Światowej Rady Kościołów zostanie zupełnie ktoś inny. Tak, panie Randall, ja sam zamierzam zostać następnym sekretarzem generalnym.

Randall nie mógł ukryć zdumienia.

– Jak to? Przecież występuje pan przeciwko wszelkiej władzy w Kościele i…

– To prawda – przerwał mu szorstko pastor – i właśnie dlatego muszę zostać sekretarzem rady, żeby ją chronić przed żądnymi władzy. I żeby dzięki niej zjednoczyć chrześcijan. Żeby zaczęła odpowiadać na autentyczne potrzeby społeczne.

Randall był zdezorientowany. Nie potrafił wyczuć, czy de Vroome jest uczciwy w swoich dążeniach, czy raczej kieruje nim taka sama ambicja i żądza władzy jak jego przeciwnikami. I było coś jeszcze. De Vroome oznajmił właśnie, że pragnie zniszczyć nową Biblię. Randall czuł, że musi mu wybić z głowy to bezsensowne dążenie.

– Nie będę się wypowiadał na temat przywództwa w Światowej Radzie Kościołów – zwrócił się do pastora. – Mogę natomiast i chcę skomentować pańską postawę wobec nowego przekładu Pisma Świętego, którego pan nie czytał i o którym niewiele pan wie. Pomijając kwestie polityczne, nie rozumiem doprawdy, jak duchowny może chcieć zniszczyć… to pańskie słowo… zniszczyć, Biblię? Biblię, która może przynieść pocieszenie milionom ludzi, dać im nową nadzieję i wiarę, nakłonić do braterstwa i miłości, czyli dokonać tego wszystkiego, do czego dąży pański ruch radykalnej reformy. Jak może pan uważać chęć zniszczenia Słowa za moralnie uzasadnioną, skoro nie zna pan nawet treści tego przesłania?

De Vroome zmarszczył brwi.

– Nie muszę znać przesłania – odparł. – Wystarczy, że znam jego heroldów.

– Jak mam to rozumieć?

– Wiem wszystko, co trzeba wiedzieć, o osobach związanych z odkryciem i jego weryfikacją, z produkcją i promocją nowej Biblii.

Randall po raz pierwszy zaczął tracić panowanie nad sobą.

– To jakieś insynuacje – stwierdził ostrym tonem. – Poznałem większość tych ludzi dość blisko i jestem przekonany, że są to osoby uczciwe, szczere i przepełnione poczuciem dobrej misji. Pan nie zna ich nawet w części tak dobrze jak ja.

– Czyżby? – De Vroome był rozbawiony. – W takim razie porównajmy naszą wiedzę o tym stadku oddanych sprawie nabożnisiów.

Pastor wstał, z szuflady biurka wyciągnął kartonową teczkę i położył ją na blacie. Wyjął z teczki gruby plik papierów i pokazał je Randallowi.

– To moje dossier na temat członków ekipy Drugiego Zmartwychwstania – oznajmił. – Nie mamy czasu na czytanie wszystkiego, ale mogę panu powiedzieć co trzeba o każdym, którego pan wymieni.

– Może pan kłamać – odrzekł Randall.

– Wystarczy, że pan ich zapyta, czy to, co ujawniłem, jest prawdą – zripostował pastor. – Właściwie chciałbym, żeby pan to zrobił.

– No więc słucham – rzucił kwaśno Randall.

– Pańskiego idealistę profesora Jeffriesa już omówiliśmy – rzekł de Vroome spokojnym, rzeczowym tonem. – Przyjrzyjmy się teraz Georgeowi L. Wheelerowi, bogatemu wydawcy dzieł religijnych, który włączył pana do projektu. Co pan właściwie o nim wie? Czy wie pan, na przykład, że ten rekin biznesu był na skraju bankructwa, gdy postanowił sprzedać swoje wydawnictwo Ogdenowi Towery'emu, prezesowi Cosmos Enterprises? Tak, tak, to prawda. Ale transakcja jeszcze nie została sfinalizowana. Towery uzależnia to od efektów publikacji nowej Biblii. Tak więc, jeżeli Wheeler chce przetrwać jako biznesmen i utrzymać swój status społeczny, musi odnieść sukces. Towery chce kupić jego firmę tylko z jednego powodu. Dzięki związkowi z nową Biblią pragnie podtrzymać swój prestiż we wpływowych kręgach Kościoła Chrześcijan Baptystów. Dlatego właśnie Wheeler zatrudnił pana, żeby się wykazać przed Towerym i uratować własny tyłek.

– Ale to nie są dla mnie żadne nowości – odparł Randall cierpko. Był poirytowany arogancją Holendra, lecz w duchu musiał przyznać, że dowiedział się jednak czegoś nowego. Nie miał pojęcia, że los firmy Wheelera zależy całkowicie od sukcesu Międzynarodowego Nowego Testamentu.

– To nie są dla pana żadne nowości? – powtórzył de Vroome. – Może za chwilę wyżej mnie pan oceni. Przyjrzyjmy się na przykład nowej Bernadetcie z Lourdes, pańskiej niepozornej sekretarce Lori Cook. Dziś rano w szpitalu uniwersyteckim był pan świadkiem cudu, nieprawdaż? Panna Cook, kaleka od dzieciństwa, miała wczoraj wizję… i oto już chodzi bez utykania. Niesamowite! Przykro mi to mówić, ale prawda jest taka, że panna Cook zawsze mogła chodzić normalnie. Nawet trudno ją nazwać oszustką, to po prostu żałosna, neurotyczna istota, okłamująca nawet samą siebie. Odkrycie prawdy nie było trudne, wystarczył jeden telefon do Ameryki. Pastor z naszego ruchu, który mieszka w niedalekim sąsiedztwie państwa Cook, rozejrzał się trochę i odpowiednia dokumentacja jest już w drodze. Mamy dowody na to, że Lori Cook uprawiała w szkole lekkoatletykę, tego się nie da robić bez zdrowych nóg. Jej prawdziwy problem polegał na tym, że była nieatrakcyjna i nie interesowali się nią chłopcy. Kiedy zatrudniła się przy waszym projekcie, postanowiła udawać kalekę, żeby zwrócić na siebie choć trochę uwagi otoczenia. A ostatnio wpadła na pomysł, że może się stać gwiazdą, odgrywając drugą Bernadettę.

Ozdrowiała za sprawą cudu, jest w centrum uwagi, wszyscy ją kochają… Niedługo stanie się legendą… Apeluję do pana, panie Randall, niech pan nie wykorzystuje tej historii w kampanii reklamującej nową Biblię. Nie chciałbym zranić nieszczęsnej dziewczyny, ale jeżeli pan posłuży się tym niby-cudem, będę zmuszony ujawnić całą mistyfikację. Nie proszę też, żeby mi pan uwierzył na słowo…

– Nie wierzę – wtrącił Randall, wstrząśnięty rewelacjami pastora.

– …proszę tylko, żeby się pan głupio nie upierał przy wykorzystaniu Lori Cook do promocji Biblii, bo wtedy naprawdę pan pożałuje. – De Vroome wziął kota na kolana i pogrzebał w papierach na biurku. – Kogo z pańskiej trzódki teraz omówimy? Może jedną z osób, które pan odwiedzał w ubiegłym tygodniu? Które pan podobno dobrze zna i którym ufa?

Randall nie odpowiedział.

– Milczenie znakiem zgody? – spytał de Vroome. – Więc krótko. Był pan w Moguncji, u Karla Henniga. Świetny, bezpośredni facet z tego drukarza, co? Miłośnik książek i Gutenberga, prawda? I nie tylko, panie Randall. To ten sam Karl Hennig, który wieczorem dziesiątego maja tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku wraz z tysiącami innych studentów wziął udział w marszu z pochodniami przez Berlin. Faszystowskim marszu, zakończonym wiecem na Unter den Linden. Tam właśnie Hennig z kolegami, tak podziwiani przez doktora Goebbelsa, wrzucili do ognia dwadzieścia tysięcy książek, książek Einsteina, Zweiga, Manna, Freuda, Zoli, Jacka Londona, Uptona Sinclaira. Tak, tak, Karl Hennig, zakochany w drukarstwie nazistowski niszczyciel książek. Tę informację zawdzięczam mojemu przyjacielowi – de Vroome pokazał za siebie – panu redaktorowi Plummerowi.

Randall, oszołomiony tymi rewelacjami, niemal zapomniał o obecności dziennikarza w pokoju.

Ujrzał, że Plummer uśmiecha się, mile połechtany pochwałą.

– To prawda – powiedział Anglik. – Mam negatyw fotografii, na której młody Hennig wrzuca książki do ognia.

Randallowi stanęły przed oczami wydarzenia w Moguncji i we Frankfurcie. Hennig prawdopodobnie nie godził się na rozmowę z Plummerem, dopóki nie poznał powodu odwiedzin dziennikarza. A potem pod presją szantażu zgodził się na spotkanie we Frankfurcie.

– Dlaczego uparliście się, żeby zdyskredytować Henniga? – wybuchnął. – Co chcecie przez to osiągnąć?

– Chcemy zdobyć próbny egzemplarz nowej Biblii – odrzekł Plummer z uśmiechem. – To niewielka cena za odzyskanie starego negatywu.

De Vroome pokiwał głową na potwierdzenie jego słów.

– Otóż to – rzekł. – Nasza cena to jeden egzemplarz Biblii. Randall opadł na kanapę, niezdolny wykrztusić słowa.

– Jeszcze dwie osoby i damy sobie spokój – ciągnął nieubłaganie de Vroome. – Przyjrzyjmy się wybitnemu i obiektywnemu człowiekowi nauki. Oto profesor Henri Aubert, specjalista od datowania węglem radioaktywnym. Widział się pan z nim w Paryżu, prawda? Z pewnością powiedział panu, że odkrycie, którego autentyczność weryfikował, przywróciło mu wiarę i człowieczeństwo, natchnęło pragnieniem, by dać żonie dziecko, które zawsze chciała mieć. Czyż nie tak? Otóż profesor Aubert okłamał pana, ponieważ jest fizycznie niezdolny do spłodzenia dziecka. Dlaczego? Dlatego że przeszedł przed laty udaną operację podwiązania nasieniowodów. Był zwolennikiem kontroli urodzin i dał się chirurgicznie wysterylizować. Profesor Aubert nie zasłużył na zaufanie. Nie może dać swojej żonie dziecka.

– Ale przecież dał! – wykrzyknął Randall. – Poznałem panią Aubert, widziałem, że jest w ciąży.

Na twarz pastora znów wypłynął pobłażliwy uśmieszek.

– Panie Randall, ja nie powiedziałem, że madame Aubert nie może zajść w ciążę, tylko że sprawcą tej ciąży nie może być profesor. Oczywiście, że ona jest w ciąży, tyle że ze swoim kochankiem, monsieur Fontaine'em… tak, tym nieskazitelnym wydawcą francuskiej wersji nowej Biblii. Aubert po prostu postanowił przymknąć na to oko. I wcale nie dlatego, że pragnie dziecka albo chce zatrzymać żonę przy sobie. Chodzi mu o to, żeby uniknąć skandalu w chwili, gdy wraz z kilkoma kolegami został nominowany do Nagrody Nobla w dziedzinie chemii za odkrycie, nad którym pracowali od wielu lat, niezwiązane z datowaniem węglem. Dla pańskiego uczonego zaszczyty znaczą więcej niż duma i prawdomówność. Chyba nie można komuś takiemu zaufać także w innych sprawach, nie sądzi pan?

Randall nie chciał uwierzyć pastorowi, lecz nie miał już siły zaprzeczać temu istnemu adwokatowi diabła. Czekał.

– Na koniec zachowałem najciekawszy dla pana i najbardziej osobisty kąsek – rzekł de Vroome. – Choć będzie to bolesne dla nas obu, opowiem panu teraz o Angeli Monti z Rzymu, pańskiej ostatniej miłości.

Randall miał chęć wstać i wyjść. Wiedział jednak, że musi wysłuchać pastora do końca.

– Oczywiście poznał pan jej ojca, profesora Augusta Montiego, autora odkrycia, na którym opiera się nowa Biblia? – zapytał de Vroome i nie czekając na odpowiedź, dodał: – A może wcale się pan z nim nie spotkał, podobnie jak wielu innych ostatnimi czasy? Sądzę, że to drugie. Czemu tak jest? Dlatego że zazdrośni zwierzchnicy Montiego wciąż wysyłają go na jakieś wykopaliska gdzieś daleko w Azji? Czyż nie to właśnie opowiada wszystkim naokoło, i panu także, jego córka? Proszę wybaczyć, ale Angela Monti kłamie. Gdzie wobec tego przebywa jej ojciec? Otóż ukrywa się gdzieś na przedmieściach Rzymu, okryty niesławą, na wymuszonej przez rząd emeryturze. Przyczyna? Rząd włoski dowiedział się, że profesor Monti, przygotowując teren pod wykopaliska, zachował się bardzo nieładnie. Zamiast wydzierżawić ziemię, oszukał jej właścicieli, ubogich rolników, i kupił ziemię dla siebie na własność, żeby nie musieć się później z nimi dzielić połową wartości znaleziska. Wyprowadził tych ludzi dosłownie w pole, a kiedy odkrył to, co tam odkrył, chłopi udali się ze skargą do ministerstwa. Rząd zrefundował im stratę i skandal zatuszowano, ale profesor musiał zrezygnować z pracy na uniwersytecie w Rzymie i zniknąć z oczu opinii publicznej.

Randall już miał dosyć. Trząsł się cały z oburzenia.

– To stek kłamstw i nie wierzę w ani jedno słowo! – zawołał. De Vroome wzruszył ramionami.

– To nie na mnie powinien pan krzyczeć – odparł – tylko na Angelę Monti. To ona zataiła przed panem prawdę, i to nie tylko po to, by chronić swego żałosnego ojca. Chce także przy pańskiej pomocy wypromować jego nazwisko jako najważniejszej postaci w waszym przedsięwzięciu. Wówczas profesor Monti będzie mógł przeciwstawić się władzom i powrócić w glorii, a rząd włoski nie ośmieli się już ujawnić skandalu. Panna Monti okłamała pana i wykorzystuje do swoich celów. Przykro mi, ale taka jest prawda.

– Nie mam zamiaru w to uwierzyć – powiedział Randall.

– Więc proszę porozmawiać z panną Monti.

– Na pewno to zrobię.

– Niech pan tylko nie traci czasu na pytanie jej, czy to, co powiedziałem, jest prawdą – rzekł de Vroome – bo znowu pana okłamie. Lepiej niech pan poprosi, żeby zawiozła pana do ojca.

– Nie posunę się do czegoś takiego – warknął Randall.

– W takim razie może pan nigdy nie poznać prawdy.

– Jest wiele prawd, pastorze, tak jak jest wiele punktów widzenia i możliwości interpretacji faktów.

De Vroome pokręcił przecząco głową.

– W wypadku osób, o których mówiliśmy, prawda jest tylko jedna – odparł. – Jak głosi mit, Poncjusz Piłat zapytał Pana Jezusa: Quid est Veritas? „Czym jest prawda?". Ja mógłbym odpowiedzieć Piłatowi anagramem jego pytania: Est vir qui adest, czyli „Jest tym, który przed tobą stoi". Tak, panie Randall, człowiek, który stoi przed panem w tym pokoju, Maertin de Vroome, poznał prawdę. Gdyby pan badał, tak jak ja badałem, gdyby poszukał pan prawdy, tak jak ja szukałem, uwierzyłby mi pan i zaufał. Jeżeli tak się stanie, doceni pan także to, że zaprosiłem dziś pana do siebie.

– Ano właśnie – rzekł Randall. – Czekałem, żeby o to zapytać. Po co właściwie zostałem tu zaproszony, pastorze de Vroome?

– Chciałem przekonać pana o uczciwości naszych celów i ukazać panu, jak wygląda uczciwość ludzi stojących za Drugim Zmartwychwstaniem – odrzekł duchowny. – Chciałem, żeby pan zrozumiał, że wprowadzają pana w błąd, wykorzystują do niecnego celu i oszukują. Jest pan traktowany instrumentalnie, podobnie jak wielu innych, przez komercyjny syndykat wydawców i grupę niereformowalnych bigotów o wypaczonych umysłach. Ściągnąłem pana tutaj, żeby przekonać do naszej sprawy. Obawiam się jednak, że moje wysiłki, by otworzyć panu oczy i pomóc ujrzeć światło, tylko pana do mnie zniechęciły.

– Czego konkretnie pan ode mnie oczekuje? – zapytał Randall.

– Pańskich usług i genialnych pomysłów w pańskiej specjalności. Potrzebujemy pana po naszej stronie, po stronie słusznej sprawy, żeby przeciwstawić się propagandzie Drugiego Zmartwychwstania i rozkrzewić naszą ideę odnowienia religii i wiary na całym świecie. Moja oferta jest bardzo szczodra, panie Randall, może pan opuścić tonący statek i przejść na inny, płynący pod pełnymi żaglami. To dla pana szansa na uratowanie własnej przyszłości i uczciwości, szansa na trwanie w wierze. Co do korzyści doczesnych, moi towarzysze i ja możemy panu zaoferować tyle samo, co Wheeler i jego kohorta. Niczego pan nie straci, a wszystko może zyskać.

Randall wstał.

– Z tego, co tu usłyszałem – powiedział – nie zyskam niczego, a mogę stracić wszystko. Ja wierzę w ludzi, z którymi pracuję, pastorze de Vroome. Nie wierzę natomiast panu. Zamiast faktów słyszałem tylko plotki. Zamiast słów świadczących o uczciwości, zapowiedź szantażu. Pańska tak zwana sprawa to mglista obietnica. Drugie Zmartwychwstanie natomiast już się wydarza. A co do pańskiej osoby… – spojrzał na człowieka siedzącego bez ruchu za biurkiem. Jego twarz była nieprzeniknioną maską. Randall nie był pewien, czy odważy się mówić dalej, lecz jednak mówił: -…Sądzę, że ma pan w sobie tyle samo, jeśli nie więcej, egoizmu i ambicji co ludzie, z którymi pracuję. Z pewnością jest pan bardziej fanatyczny. Pewnie uważa pan, że to konieczne dla dobra sprawy, ale ja nie mógłbym pracować z człowiekiem tak nieelastycznym, tak przekonanym o własnej nieomylności. Nie mógłbym stać się zaprzańcem i pomagać wam w zniszczeniu czegoś, w co sam wreszcie zacząłem prawdziwie wierzyć. Słowo. Tak, Słowo, które zamierzamy podarować światu. Niczego pan nie wie o tym wielkim przesłaniu, pastorze de Vroome, i jeśli stanie się po mojej myśli, niczego się pan nie dowie, dopóki nie dotrze ono bezpiecznie do świata. Dobrej nocy, pastorze. Mogę panu życzyć dobrej nocy, ale nie mogę życzyć powodzenia.

Randall oczekiwał, że posypią się nań gromy, lecz spotkało go rozczarowanie. De Vroome kiwał tylko głową i Randall czułby, że w swoim dramatyzmie wyszedł na idiotę, gdyby nie jedna rzecz, która paliła go do żywego. De Vroome zaatakował ludzi, którzy nie mogli się bronić – Jeffriesa, Wheelera, Lori Cook, Henniga, Auberta, nawet Angelę i jej ojca. Człowiek, który POLECIŁ zwracać się do siebie dominus, mistrz, okazał się bezwzględny i mściwy. Randall uznał, że nie musi się wstydzić swego wybuchu.

– Uczciwe postawienie sprawy – stwierdził de Vroome. – Nie mam zamiaru pana przekonywać do siebie i do naszej idei, nie będę powtarzał, jak bardzo się pan myli co do ludzi, których pan tak lojalnie broni. Każdy z nas już powiedział to, co chciał. Proszę jednak pamiętać, że pana ostrzegłem, że ujawniłem pewne fakty na temat pańskich kolegów. Prosiłem też, żeby poszukał pan prawdy samodzielnie. Gdy pan to zrobi, może się okazać, że będzie pan chciał tu wrócić. Jeżeli stanie się to przed publikacją Biblii, a wierzę, że tak, niech pan pamięta, moje drzwi zawsze stoją otworem. Przyda się pan naszej Sprawie.

– Dziękuję, pastorze.

Randall odwrócił się i chciał wyjść, gdy de Vroome znów się odezwał.

– Jeszcze ostatnia rada, panie Randall. – Wypuścił kota i wstał, a w ślad za nim wstał także Plummer. – To również upomnienie dla pana i pańskich kolegów – rzekł de Vroome, rozkładając kartkę niebieskiego papieru. – Szkoda waszego czasu i energii na zastawianie tak idiotycznych i dziecinnych pułapek na mnie. – Podniósł kartkę do góry. – Mówię o tej notatce, tak zwanej tajnej notatce, którą rozesłał pan kilka godzin temu do swoich współpracowników.

Randall przełknął nerwowo ślinę i czekał na dalszy ciąg.

– Stworzyliście fikcyjną notatkę na temat akcji promocyjnej – ciągnął de Vroome – specjalnie po to, żeby sprawdzić, czy ktoś z personelu jest nielojalny i zdradza nam szczegóły waszych posunięć. Liczył pan na to, że po przeczytaniu tego pisemka rozpocznę jakieś działania, żeby was uprzedzić, i dzięki temu Heldering wykryje sprawcę przecieku i będzie mógł go wyeliminować z ekipy. Popełnił pan jednak błąd merytoryczny, a właściwie dwa błędy, ponieważ jest pan amatorem w dziedzinie teologii. Oczywiście ktoś tak obeznany z tekstem Ewangelii jak ja musiał od razu zauważyć ten idiotyzm i pańska śmieszna pułapka nie zadziałała. Niech pan już więcej nie bawi się ze mną w takie podchody albo przynajmniej zostawi to ekspertom.

Randall czuł, jak krew napływa mu do głowy. De Vroome chyba nie odkrył, na czym naprawdę polegała pułapka. Jeszcze nie wszystko przepadło.

– Nie mam najmniejszego pojęcia, o co chodzi, pastorze – powiedział.

– Doprawdy? Wyjaśnię więc panu dokładniej. – De Vroome przyjrzał się niebieskiej kartce. – Napisał pan tutaj, że dwanaście kolejnych dni po ogłoszeniu waszej sensacji poświęconych będzie dwunastu uczniom Jezusa, wymienionym z imienia w Nowym Testamencie. Następnie wylicza pan ich imiona, łącznie z Judaszem. – De Vroome pokręcił głową. Randall czekał w napięciu, aż duchowny odczyta ostatnie zdanie ze słowem kodowym, które pozwoli ujawnić zdrajcę w szeregach Drugiego Zmartwychwstania. De Vroome jednak nie czytał dalej. Opuścił kartkę i kręcąc znów głową, stwierdził: – Co za głupota.

– Nie rozumiem. – Randall był zdezorientowany.

– Własnej głupoty? – De Vroome zaśmiał się sardonicznie. – Czy naprawdę oczekiwał pan, że ktoś się nabierze na pismo, w którym zapowiada pan obchody związane z dwunastoma apostołami, wśród których znajdzie się Judasz? Judasz Iszkariot, historyczny synonim zdrajcy, człowiek, który wydał Jezusa?

Randall się skrzywił. To rzeczywiście było głupie. Podyktował pismo w wielkim pośpiechu, a potem także nie było czasu, żeby pokazać je któremuś z ekspertów.

– Pański drugi błąd – ciągnął de Vroome – to stwierdzenie, że w Nowym Testamencie wymieniono z imienia dwunastu apostołów, podczas gdy każdy teolog wie, że było ich trzynastu. Po zdradzie Judasza Jezus zastąpił go Maciejem, trzynastym wymienionym z imienia uczniem. – Pastor potrząsnął niebieską kartką. – Naprawdę, panie Randall, niczego pan nie uzyska takimi dziecinnymi sztuczkami. Proszę nas nie lekceważyć. Proszę nas szanować i w końcu się do nas przyłączyć.

Randall wpatrywał się w kartkę zgłodniałym wzrokiem. Ostatnie zdanie. Musi zobaczyć ostatnie zdanie. Serce waliło mu jak młotem. Rozpaczliwie usiłował wymyślić coś, żeby sprowokować de Vroome'a do ujawnienia ostatniej linijki pisma.

– Bardzo dziękuję za ten krótki wykład z teologii – zaczął, starając się panować nad głosem – obawiam się jednak, że trafił pan jak kulą w płot, ponieważ ja nie napisałem żadnej notatki.

De Vroome prychnął zniecierpliwiony.

– Jest pan niepoprawny. Wciąż pan trzyma się swoich gierek. Chyba poznałby pan własny podpis?

– Oczywiście.

De Vroome podsunął pismo w jego stronę po blacie biurka.

Randall na miękkich nogach podszedł bliżej i spojrzał na kartkę. Ostatnie zdanie, nad podpisem, skoczyło mu do oczu.

Pierwszy z tych dwunastu dni poświęcony będzie apostołowi Mateuszowi.

Mateusz.

Podniósł głowę, usiłując ukryć uczucie triumfu i zrobić zakłopotaną, przepraszającą minę.

– Tak, to mój podpis – powiedział. – Wygrał pan, de Vroome.

Pastor pokiwał z satysfakcją głową i składając powoli kartkę, rzekł:

– Niech pan nie zapomina o jednym, panie Randall. Dowiemy się wszystkiego o tej nowej Biblii, zanim zdążycie omamić nią ludzi. Przygotujemy ich do przetrzymania waszego szturmu. Jeżeli chce się pan znaleźć po stronie zwycięzców, wróci pan tutaj i będzie pracował ramię w ramię z nami. A teraz pan Plummer odwiezie pana do hotelu.

– Dziękuję, ale wolę trochę pooddychać świeżym powietrzem – odparł szybko Randall.

– Jak pan sobie życzy.

De Vroome odprowadził go do drzwi i już bez słowa wypuścił ze swego gabinetu.

Po kilku minutach Randall znalazł się w cieniu gęstych drzew otaczających Westermarkt, kierując się ku najbliższej latarni na pustym o tej porze placu.

W głowie rozbrzmiewało mu tylko jedno imię, rezonując echem pod czaszką.

Mateusz.

Nastał czas prawdy. Który z dwunastu adresatów dostał notatkę z tym słowem kodowym? Kto był zdrajcą?

W żółtym świetle latarni Randall wyciągnął z kieszeni marynarki listę dwunastu apostołów wraz z przypisanymi im nazwiskami członków zespołu Drugiego Zmartwychwstania.

Rozłożył kartkę i przebiegł ją wzrokiem.

Apostoł Andrzej – Bernard Jeffries Apostoł Tomasz – pastor Zachery Apostoł Szymon – Gerhard Trautmann Apostoł Jan – Riccardi Apostoł Filip – Helen de Boer Apostoł Bartłomiej – Groat Apostoł Judasz – Albert Kremer Apostoł Mateusz…

Apostoł Mateusz.

Obok imienia Matusz widniało nazwisko Angela Monti.

Загрузка...