Nastał poranek, pochmurny i posępny paryski poranek za okratowanym oknem celi, w której umieszczono Randalla.
Przynajmniej, pomyślał z goryczą, siedząc na przykrytej siennikiem pryczy i zapinając świeżą koszulę, nie potraktowali mnie jak pospolitego przestępcy.
W pełni rozbudzony i rześki pomimo bezsennej nocy w areszcie śledczym przy Pałacu Sprawiedliwości analizował minione wydarzenia i swoje perspektywy na najbliższą przyszłość.
Po szalonym epizodzie na Orly wsadzono go do panier a salade – co we francuskim slangu oznaczało policyjną sukę – i zawieziono do kompleksu Pałacu Sprawiedliwości na Ile de la Cité.
W budynku zwanym Petit Parquet wprowadzono go do jasno oświetlonego pokoju, gdzie stanął przed surowym, posępnym mężczyzną, który przedstawił się jako le substitut du procureur de la république, co zabrzmiało groźnie, dopóki tłumacz nie wyjaśnił mu, że to zastępca prokuratora republiki.
Nastąpiło krótkie przesłuchanie i w końcu przedstawienie zarzutów. Randall został oskarżony o outrage a fonctionnaire dans l'exercice de ses fonctions – napaść na funkcjonariusza wykonującego obowiązki służbowe, a także próbę przemytu do Francji przedmiotu o wysokiej wartości. Zastępca prokuratora podpisał postanowienie o tymczasowym aresztowaniu.
Ze względu na szczególne okoliczności – Randall zastanawiał się, co mogły oznaczać szczególne okoliczności – minister spraw wewnętrznych polecił rozpatrzyć sprawę natychmiast. Rano miał stanąć przed sędzią, a do tego czasu przebywać w areszcie. Przedtem jednak miał prawo zażądać adwokata.
Randalł nie był pewien, jak postąpić. Nie znał żadnego prawnika w Paryżu. Nie chciał tego załatwiać przez ambasadę, gdyż ta idiotyczna historia była upokarzająca i trudna do wytłumaczenia, a jakiś nadgorliwy rodak mógł ją niebacznie rozpowszechnić w formie plotki, przeinaczając fakty. Pomyślał o Samie Halseyu, on na pewno mógłby mu załatwić dobrego prawnika. Istniało jednak ryzyko, że sprawa przedostanie się do prasy w wypaczonej postaci i skompromituje Randalla.
Zapytał więc Francuzów, czy obecność adwokata jest konieczna, i dowiedział się, że nie. Poza tym wyjaśniono mu, że załatwianie niezbędnych formalności przesunęłoby rozprawę o trzy lub cztery dni. Ten ostatni czynnik przeważył. Do konferencji prasowej Drugiego Zmartwychwstania pozostało czterdzieści osiem godzin i nie mógł sobie pozwolić na takie opóźnienie. Oznajmił zatem, że będzie się bronił sam.
W prefekturze policji pobrano mu odciski palców i zrobiono zdjęcia – z profilu i en face. Podczas krótkiego przesłuchania pytano go o konflikty z prawem w przeszłości i poproszono o przedstawienie własnej wersji wydarzeń na Orły. Potem dwóch policjantów zaprowadziło go do aresztu śledczego, gdzie został zamknięty w pojedynczej celi. Nie było tu wygód, ale podczas pijackich nocy w przeszłości zdarzało mu się nocować w gorszych miejscach.
Cela miała zakratowane okno, metalowe drzwi z judaszem i takie wygody, jak prycza z siennikiem, umywalka z zimną wodą w kranie i ubikacja, która spłukiwała się automatycznie co kwadrans. Dostał stare numery „Paris Match" i „Lui" do czytania i pozwolono mu zatrzymać fajkę. Pragnął tylko jednego: móc się spokojnie zastanowić nad tym, jak się skontaktować z Aubertem i de Vroome'em i jak ogłosić publicznie fałszerstwo, zanim dojdzie do prezentacji światu nowej Biblii.
Myślenie przychodziło mu jednak z trudnością po tak długim i obfitującym w emocje dniu, który zaczął się w Ostii, a skończył w celi paryskiego aresztu. Nie potrafił też zasnąć z powodu przemęczenia i tańczących w wyobraźni obrazów: Wheelera i innych wydawców, Angeli, de Vroome'a i starego Roberta Lebruna. W środku czarnej nocy zapadł w końcu w sen, choć przerywany powracającymi wizjami.
Rano potraktowano go uprzejmie, postrzegając go jako szczególny przypadek. Na śniadanie dostał oprócz więziennej kawy i chleba dwa jajka i sok. Później strażnik przyniósł mu z walizki maszynkę do golenia, grzebień, świeżą zmianę bielizny i koszulę. W końcu, czysto ubrany i ogolony, mógł się zastanowić.
Najbardziej niejasna była dla niego rola, którą w całej sprawie odegrał de Yroome. Pastor pojawił się na Orły zgodnie z ich umową, żeby mu pomóc. A ten idiota celnik upierał się, że to francuskie władze go wezwały. To zupełnie nie miało sensu.
Inna tajemnica, o wiele mroczniejsza i groźna, kryła się w pytaniu: Kto doniósł na niego Francuzom?
Sebastiano, jego matka i wiejski policjant mogli się zorientować, że zabrał coś z wykopu, nie znali jednak jego tożsamości. Taksówkarz Lupo także o niczym nie wiedział. Profesor Aubert otrzymał wiadomość z prośbą o pilne spotkanie, lecz nie zawierała żadnych szczegółów. Jedyną osobą, która wiedziała o wszystkim, był pastor de Vroome. Jednakże de Yroome nie miał kompletnie powodu, by go zdradzić. W końcu to jemu zależało najbardziej na dowodzie fałszerstwa i zniszczeniu nowej Biblii.
Logiczne wyjaśnienie mogło być tylko jedno.
Jeżeli Robert Lebrun nie zginął w wypadku, lecz został zamordowany, to sprawca tej zbrodni musiał wiedzieć, w jakim celu Randall kontaktował się ze starym fałszerzem i mógł również wyśledzić, co robił w Rzymie i Ostii.
Ta teoria nie miała jednak znaczenia, ponieważ sprawca lub sprawcy pozostawali nieznani.
Ślepa uliczka.
Nagle szczęknął klucz w drzwiach i po chwili do środka wszedł młody człowiek o wyglądzie kadeta, w granatowym mundurze i kepi z czerwoną obwódką.
– Czy dobrze pan odpoczął w nocy, monsieur Randall? – zapytał. – Inspektor Bavoux z Gwardii Republikańskiej. Mam pana eskortować do Pałacu Sprawiedliwości. Posiedzenie rozpocznie się za godzinę. O tym czasie zjawią się świadkowie. Pan również będzie mógł się wypowiedzieć.
Randall wstał z pryczy i włożył marynarkę.
– Czy wśród świadków będzie obecny pastor Maertin de Vroome z Amsterdamu? – zapytał. – Zgłosiłem go jako świadka obrony.
– Z całą pewnością, monsieur.
– Dzięki Bogu. – Randall westchnął z ulgą. – Inspektorze, jestem gotowy. Możemy iść.
Znajdowali się w niedużej, funkcjonalnie urządzonej sali posiedzeń na czwartym piętrze Pałacu Sprawiedliwości.
Wchodząc do budynku, Randall poczuł się podbudowany, ze względu na napis nad schodami: LIBERTÉ, ÉGALITÉ, FRATERNITÉ. Nie jest źle, pomyślał. I siedząc teraz na miejscu oskarżonego, nie czuł niepokoju. Musi tylko wyłożyć sądowi, dlaczego przywieziony z Włoch skrawek papirusu jest bezwartościowym falsyfikatem. Kiedy jego wywód zostanie podparty świadectwem eksperta, niekwestionowanego autorytetu w tej dziedzinie, jakim był pastor de Vroome, sprawa się wyjaśni. Sędzia skaże go jedynie na karę grzywny za napaść na funkcjonariusza i uwolni.
Randall przyjrzał się jeszcze raz świadkom, których obecność na sali wcale go nie zdziwiła. Od wyniku tej rozprawy zależało przecież ich życie, reputacja i fortuna.
W pierwszym rzędzie ławek siedzieli, niczym wykute w granicie posągi, Wheeler, Deichhardt, Fontaine, Young i Gayda. Za nimi, z poważnymi minami, de Vroome, Aubert, Heldering. Z tyłu siedziała Naomi Dunn, z kamienną twarzą i zaciśniętymi ustami. Część świadków została już wysłuchana i nie było ich na sali.
Nie było również nikogo z zewnątrz, żadnych przypadkowych widzów ani dziennikarzy. Sędzia oznajmił od razu na wstępie, że posiedzenie jest zamknięte, jak to zgrabnie ujął, „ze względu na konieczność zachowania rozpatrywanej sprawy w tajemnicy".
Sąd kapturowy, przemknęło przez głowę Randallowi.
Zastanawiał się, kto mógł wpłynąć na taką decyzję sądu. Był pewien, że to wydawcy, których powiązania sięgały przecież Watykanu i Światowej Rady Kościołów. Tacy ludzie jak Fontaine i jego alter ego Sobrier, jak Gayda i ksiądz Riccardi związani byli nie tylko z religią, lecz także z polityką. Ich wpływy były na tyle duże, że jeśli zażyczyli sobie tajności, sąd się do tego przychylił.
Randallowi to nie przeszkadzało, ponieważ miał po swojej stronie de Vroome'a i wiedział, że wkrótce prawda ujrzy światło dzienne.
Na wpół tylko słuchając kolejnego świadka, podsumował w myślach dotychczasowy przebieg rozprawy.
Sędzia o nazwisku Le Clere miał wygląd typowego biurokraty i nieznośnie przenikliwy głos. Odziany był, o dziwo, nie w tradycyjną togę, lecz w cywilne ubranie, konserwatywny brązowy garnitur. Rozpoczął posiedzenie od przedstawienia podsądnemu zarzutów, które odczytał greffier, urzędnik sądowy, najpierw po francusku, a potem po angielsku. Następnie sędzia oznajmił, że ze względu na czas i wygodę oskarżonego rozprawa prowadzona będzie po angielsku, a tłumacz będzie służył tylko świadkom, którzy nie znają tego języka.
Le Clere poprowadził przesłuchania w takim tempie, jakby był umówiony na wczesny lunch i nie chciał się spóźnić. Pierwszy świadek, celnik z lotniska, noszący nazwisko Delaporte, opisał ze szczegółami karygodne zachowanie oskarżonego. Następny, żandarm Gorin, niezbyt rozgarnięty stróż porządku publicznego, opowiedział, jak wezwano go do pilnowania pomieszczenia i jak wziął udział w obezwładnieniu agresywnego przemytnika.
Trzeci był inspektor Queyras z komisariatu lotniskowego. Zeznał, że został poinformowany przez komendę carabinieri w Rzymie, iż niejaki Steven Randall, Amerykanin, będzie próbował przewieźć przez granicę zabytkowy przedmiot o wielkiej wartości, w którego posiadanie wszedł nielegalnie we Włoszech. Inspektor wypełnił różową kartę – na takich kartach opisywano poszukiwanych przestępców – i kiedy pasażer o nazwisku Randall zgłosił się do odprawy, skonfiskował mu skórzaną sakiewkę, a potem także wziął udział w zatrzymaniu. Różowa karta została włączona przez sąd do dowodów i wszyscy trzej świadkowie opuścili salę.
Kolejnym był znany dotąd Randallowi tylko ze słyszenia doktor Fernando Tura, członek Rady Ochrony Zabytków i Sztuk Pięknych w Rzymie, który wystąpił z ramienia rządu włoskiego. Krępy, czarniawy Włoch o rozbieganych oczach od razu wzbudził w nim niechęć, Randall pamiętał, co powiedziała Angela o jego zachowaniu wobec profesora Montiego.
W odpowiedzi na pytanie sądu doktor Tura stwierdził, że nigdy przedtem nie widział oskarżonego. Dowiedział się o jego istnieniu dopiero wczoraj, gdy został poinformowany, że niejaki signor Randall przywłaszczył sobie starożytny papirus bez zezwolenia z ministerstwa. Był to skrawek, który przynależał do zwoju z tekstem świętego Jakuba, odkrytego przed sześciu laty przez profesora Augusta Montiego, przy współpracy samego świadka. Oskarżony próbował wywieźć zabytek za granicę. Doktor Tura nie miał pojęcia, jakim sposobem pan Randall zdobył papirus, ale nawet jeżeli go nie ukradł, lecz na przykład znalazł, w świetle włoskiego prawa jego postępowanie było nielegalne. Rząd włoski pragnął odzyskać rzeczony fragment, ażeby przekazać go syndykatowi wydawców, który wypożyczył od władz włoskich nieznane dotąd teksty i na ich podstawie przygotowywał do publikacji poszerzoną wersję Nowego Testamentu.
Kiedy doktor Tura skończył mówić, Randall usłyszał swoje nazwisko.
– Monsieur Randall, sąd wysłucha teraz pańskich wyjaśnień. Proszę podać zawód.
– Prowadzę agencję reklamową w Nowym Jorku.
– Jakie okoliczności przywiodły pana do Rzymu?
– To długa historia, Wysoki Sądzie.
– Niech pan uprzejmie streści ją sądowi, monsieur – rzekł bez uśmiechu sędzia Le Clere. – Proszę krótko opisać zdarzenia do pańskiego wczorajszego przybycia na Orły.
Randall był skonfundowany. Jak miał zamienić górę w kopiec kreta? Nie było jednak wyjścia, musiał przygotować grunt de Vroome'owi.
– Wszystko zaczęło się od tego, że zostałem zatrudniony przez znanego wydawcę literatury religijnej, George'a L. Wheelera – rozpoczął swoją wypowiedź. Spojrzał na Wheelera, który zajęty był obserwowaniem czubków własnych butów, jakby nie usłyszał swego nazwiska. – Pan Wheeler chciał, żebym się zajął promocją nowego wydania Biblii. Wraz z obecnymi na tej sali innymi wydawcami przygotowywał poszerzoną wersję Nowego Testamentu, opierając się na sensacyjnym odkryciu archeologicznym. Czy Wysoki Sąd życzy sobie poznać szczegóły?
– Nie ma potrzeby – odrzekł sędzia Le Clare. – Sąd ma opis znaleziska, sporządzony przez monsieur Fontaine'a.
A więc to tak, pomyślał Randall. Panowie z Drugiego Zmartwychwstania zadbali już o zasób wiedzy przedstawiciela prawa.
– Czy uważał pan znalezione teksty za autentyczne? – zapytał sędzia.
– Tak, Wysoki Sądzie.
– Czy w dalszym ciągu uważa pan, że teksty uzupełniające Nowy Testament są wiarygodne?
– Wprost przeciwnie, Wysoki Sądzie. Jestem teraz przekonany, że to mistyfikacja, że profesor Monti odkrył falsyfikaty, tak samo jak falsyfikatem jest skrawek papirusu, który mi odebrano. Sędzia wyjął chusteczkę i głośno wydmuchał nos.
– Rozumiem, monsieur. Co spowodowało, że zmienił pan przeświadczenie?
– Zaraz to wyjaśnię…
– Niech pan wyjaśni, lecz proszę się ograniczyć do niezbędnych spraw.
Randall starał się uporządkować w myśli najważniejsze fakty, lecz nie bardzo układały się w logiczny ciąg. Poza tym było ich tak niewiele, że trochę stracił rezon.
– Po pierwsze, Wysoki Sądzie – zaczął w końcu – spotkałem się z autorem fałszywych rękopisów Jakuba i Petroniusza. Był nim obywatel francuski, niejaki Robert Lebrun, który…
– Skąd pan wiedział o jego istnieniu?
– Od obecnego tu pastora Maertina de Vroome'a.
– Czy pastor de Vroome także się spotkał z domniemanym fałszerzem?
– Nie całkiem, Wysoki Sądzie.
– Spotkali się czy nie? Jedno z dwojga.
– Pastor powiedział mi, że widział tego człowieka, ale z nim nie rozmawiał. Informację o nim dostał od znajomego.
– A pan rozmawiał z fałszerzem osobiście?
– Tak jest. Nakłoniłem go, żeby mi opowiedział historię tego fałszerstwa. Był absolutnym mistrzem w podrabianiu starych rękopisów i dokumentów, a także biblioznawcą. Zrelacjonował mi każdy'etap mistyfikacji, do której przygotowywał się przez wiele lat. Jestem przekonany, że mówił prawdę.
– Czy skrawek papirusu znaleziony w pańskiej walizce otrzymał pan właśnie od Lebruna? – zapytał sędzia.
– Nie.
– Jak to? To nie on go panu sprzedał?
– Miał zamiar, przygotowałem nawet pieniądze. Chciałem udowodnić wydawcom, że nowa ewangelia jest oparta na fałszerstwie, przekonać ich, żeby nie publikowali Międzynarodowego Nowego Testamentu. Jednak Lebrunowi uniemożliwiono tę transakcję.
– Jak to uniemożliwiono?
– Został zabity. Zlikwidowany w dniu, kiedy mieliśmy się spotkać po raz drugi.
Sędzia Le Clere zgromił Randalla wzrokiem.
– Chce pan powiedzieć, monsieur, że ów Lebrun nie może potwierdzić tych faktów, ponieważ nie żyje?
– Tak jest, Wysoki Sądzie.
– Mamy więc tylko pańskie zeznanie?
– Nie tylko. Dowodem fałszerstwa jest właśnie ten kawałek papirusu, który skonfiskowaliście mi na lotnisku. Zmarli też potrafią mówić, panie sędzio. Lebrun pozostawił mi trop, którym poszedłem.
Randall zrelacjonował, jak dzięki kartce znalezionej w rzeczach fałszerza w rzymskiej kostnicy dotarł do wykopalisk Montiego w Ostii.
– Kiedy już wydobyłem ten dowód – tłumaczył – musiałem się upewnić, że w istocie jest falsyfikatem. Dlatego umówiłem się z profesorem Aubertem na zbadanie papirusu metodą węgla radioaktywnego. Następnie umówiłem się także z pastorem de Vroome'em, który miał sprawdzić, czy tekst na skrawku oraz dopisek zrobiony bezbarwnym atramentem potwierdzają wyznanie Lebruna. Sam nie miałem już wątpliwości co do tej mistyfikacji, ale musiałem mieć opinię naukowych autorytetów, żeby przekonać wydawców. Wybrałem się więc z tym fragmentem papirusu do Paryża. Kiedy wasi ludzie starali się mi go odebrać, zareagowałem instynktownie, nie zamierzałem być agresywny. Chciałem tylko ratować dowód rzeczowy, żeby uchronić świat przed kolejnym oszustwem, a wydawców przed popełnieniem tragicznego błędu.
– Czy skończył pan, panie Randall? – zapytał Le Clere.
– Tak jest, Wysoki Sądzie.
– Proszę usiąść. Przesłuchamy dwóch ostatnich świadków. Proszę profesora Henriego Auberta.
Aubert przeszedł obok Randalla, nie patrząc na niego. Odczytał swoje oświadczenie z kartki. Trwało to ledwie minutę, a treść nie była dla Randalla zaskoczeniem.
– W rezultacie przeprowadzonych w naszym laboratorium badań przekazanego nam przez sąd fragmentu papirusu, posługując się metodą węgla radioaktywnego, ustaliliśmy czas jego powstania na pierwszy wiek naszej ery, około roku sześćdziesiątego. Należy więc uznać rzeczony fragment za autentyczny. Podpisano, Henri Aubert.
Sędzia był pod wrażeniem.
– Innymi słowy – uściślił – oskarżony monsieur Randall próbował wwieźć do Francji autentyczny starożytny papirus?
– Zgadza się. – Aubert uniósł rękę. – Jednakże, Wysoki Sądzie, mówimy tu o wieku samego materiału. Nie wypowiadam się w kwestii autentyczności tekstu.
– Rozumiem, profesorze – odrzekł sędzia. – Dziękuję panu. Wzywam teraz na świadka pastora Maertina de Vroome'a. Zechce pastor być tak uprzejmy i zająć miejsce.
Randall patrzył, jak postawny Holender zmierza do krzesła dla świadków. Podtrzymywany na duchu nadzieją chciał porozumieć się z pastorem wzrokiem, lecz widział tylko ostry profil.
De Vroome stanął naprzeciwko sędziego, imponujący w swej prostej, czarnej sutannie. Le Clere natychmiast rozpoczął przesłuchanie.
– Czy prawdą jest, pastorze de Vroome, że oskarżony dzwonił do pana z Rzymu, prosząc o zbadanie autentyczności fragmentu papirusu numer trzy, stanowiącego, zdaniem oskarżonego, dowód fałszerstwa?
– Tak, Wysoki Sądzie.
– Czy prawdąjest, że został pan także poproszony o określenie wartości papirusu przez policję francuską, a konkretnie przez S?reté Nationale?
– Tak jest.
– Wobec tego opinia pastora, jak sądzimy, powinna usatysfakcjonować obie strony – oznajmił zadowolony Le Clere.
Wąskie wargi de Vroome'a ułożyły się w uśmiech.
– Śmiem wątpić, czy moja opinia zadowoli obie strony – powiedział. – Przypuszczam, że zadowoli tylko jedną.
Sędzia także się uśmiechnął.
– Miałem na myśli to, że obydwie strony uznają autorytet pastora jako znawcy języka aramejskiego i wczesnego chrześcijaństwa, wobec czego zaakceptują pański werdykt. Czy zbadał pan fragment papirusu skonfiskowany panu Randallowi?
– Zbadałem, Wysoki Sądzie, z najwyższą starannością. Przyjrzałem się fragmentowi w kontekście całego odkrytego przez profesora Montiego dokumentu, który udostępnili mi wydawcy Międzynarodowego Nowego Testamentu. Badałem go także pod kątem informacji podanej przez Roberta Lebruna oraz przez oskarżonego, pana Randalla, których zdaniem aramejski tekst jest falsyfikatem, a na rzeczonym skrawku znajdują się rysunek i napis, wykonane bezbarwnym atramentem.
Sędzia Le Clere nachylił się w stronę świadka.
– Pastorze de Yroome, proszę o przedstawienie rezultatu tych badań.
De Yroome odczekał chwilę, by wzmóc dramatyzm sytuacji, po czym przemówił donośnym, dźwięcznym głosem:
– Moja konkluzja jest jednoznaczna. Uważam, że fragment papirusu, znaleziony wczoraj przy oskarżonym, nie jest falsyfikatem. Jest to ponad wszelką wątpliwość część tekstu, który wyszedł spod pióra Jakuba Sprawiedliwego, brata Jezusa. Jest to nie tylko narodowy skarb Włoch, lecz należy on do całej ludzkości, jako część najbardziej doniosłego odkrycia w historii chrześcijaństwa. Chciałbym z tego miejsca pogratulować wydawcom Międzynarodowego Nowego Testamentu ich pracy, której rezultat zaprezentują wkrótce światu.
Po tych słowach, nie czekając na reakcję sędziego, Maertin de Yroome opuścił miejsce dla świadków i skierował się do ław dla publiczności, gdzie wydawcy powitali go owacją na stojąco.
Oświadczenie de Yroome'a oszołomiło Randalla niczym wybuch ręcznego granatu. Siedział, nie mogąc wykrztusić słowa, zupełnie zdruzgotany nieoczekiwanym rozwojem wypadków.
Kiedy de Yroome go mijał, Randall chciał mu wykrzyczeć w twarz, jakim jest obrzydliwym, dwulicowym sukinsynem. Lecz nie zdołał powiedzieć słowa. Czuł się, jakby przebiła go i unieruchomiła niewidzialna włócznia. Ledwie docierało do niego, co się dzieje na sali sądowej.
Tymczasem sędzia Le Clere oznajmił:
– Sąd jest gotowy do ogłoszenia werdyktu, jeżeli żadna ze stron nie ma już niczego do dodania.
George L. Wheeler podniósł rękę, prosząc o głos.
– Wysoki Sądzie, chciałbym przed ogłoszeniem wyroku poprosić o krótką przerwę i możliwość rozmowy z oskarżonym.
– Zgadzam się, panie Wheeler. – Sędzia zastukał trzy razy młotkiem. – Ogłaszam przerwę w rozprawie. Orzeczenie sądu zostanie ogłoszone za trzydzieści minut.
– Niech to wszyscy diabli – warknął George L. Wheeler. – Nie wiem, dlaczego ja w ogóle jeszcze z tobą rozmawiam.
– Ale ja wiem – odparł spokojnie Randall. – Ponieważ chcesz sprzedać światu nową Biblię, nieobciążoną podejrzeniami i wątpliwościami, których ja jestem potencjalnym źródłem.
Znajdowali się tylko we dwóch w poczekalni przylegającej do sali posiedzeń. Wściekłość Randalla na de Vroome'a osłabła, zmieniła się w charakterystyczny dla niego cyniczny brak zaufania do innych. Siedział na krześle, pykając z fajki.
Spojrzał na Wheelera, który chodził w tę i z powrotem po pokoju. Mimo obrzydzenia, jakim go napawał wydawca, czuł także wobec niego swoisty respekt. W końcu ten prostacki, toporny w mowie i obejściu sprzedawca Pisma Świętego zdołał jakimś sposobem przekabacić swego o ileż inteligentniejszego i subtelniejszego wroga, de Vroome'a, który stał się zdrajcą własnej sprawy i posłusznym przedstawicielem wpływowego establishmentu. Wheeler okazał się diabolicznym wręcz kuglarzem, o zdolnościach, jakich Randall nawet nie podejrzewał. Zastanawiał się, czy nie rzuci zaraz na niego zaklęcia. Na pewno tylko w tym celu poprosił sędziego o rozmowę w cztery oczy.
Wheeler przestał chodzić po pokoju i zatrzymał się tuż przed nim.
– Więc tak to widzisz, Steve? – powiedział. – Uważasz, że chcę cię nawrócić, żebyś nam nie przeszkadzał? Straszny z ciebie cwaniak, ale chociaż pozujesz na wielkiego mózgowca, jesteś w tym wszystkim wyjątkowo głupi. Posłuchaj tylko. Twoje sprzeciwy i protesty nic dla nas nie znaczą, są jak brzęczenie natrętnej muchy, którego nikt nie słucha. Mylisz się co do mojej motywacji, i to na tysiąc procent. Zważywszy na to, że nikczemnie nas zdradziłeś, powinienem postawić na tobie krzyżyk. Ale nie mogę. Po pierwsze dlatego… nie uwierzysz w to, bo taki z ciebie mądrala… że mam do ciebie słabość, taką ojcowską słabość. Po prostu cię polubiłem i nie zniosę myśli, że źle zainwestowałem moją sympatię i zaufanie. Po drugie… i nie wstydzę się do tego przyznać… jestem biznesmenem i jestem z tego dumny. Chcę cię wykorzystać do moich planów biznesowych. Nie chodzi o samą konferencję prasową. To zostało załatwione. Media na całym świecie już trąbią o piątkowej transmisji i doniosłym biblijnym odkryciu. A zatem to się toczy swoim torem. Ale nasze piątkowe wystąpienie to dopiero początek. Chcę, żebyś poprowadził dalszy ciąg kampanii, ponieważ znasz ten projekt tak dobrze jak niewielu innych, wiesz, o co nam chodzi, i twoja pomoc może być nieoceniona. Mówię o tym dlatego, że stawiam na jedną rzecz: mianowicie na to, że przyswoiłeś sobie wreszcie tę lekcję.
– Jaką lekcję, George? – zapytał Randall.
– Że się myliłeś w sprawie tekstów Jakuba i Petroniusza, a my mieliśmy rację. Że okażesz się mężczyzną, przyznasz do błędu i wrócisz do zespołu. Posłuchaj, Steve, skoro ktoś tak sławny i kompetentny jak pastor de Vroome, człowiek skrajnie sceptyczny, był w stanie zobaczyć światło, dostrzec swoją pomyłkę i udzielić nam wsparcia, to dlaczego ty nie miałbyś postąpić tak samo?
– De Vroome – powtórzył Randall, zapalając fajkę. – Miałem cię właśnie o niego zapytać. Jak ci się udało go przekabacić?
– Ty nie popuścisz, co? – żachnął się Wheeler. – Wszyscy są oszustami i kłamcami…
– Nie mówię, że wszyscy.
– Oczywiście. Wszyscy poza tobą. – Wydawca wycelował weń palec. – Przestań się już wymądrzać i posłuchaj mnie. Nikt, absolutnie nikt nie mógłby przekupić człowieka tak wielkiej uczciwości. Pastor mógł podjąć taką decyzję tylko zgodnie z własnym sumieniem, i podjął ją. Do tej pory, zwalczając nas, nie znał szczegółów tych fantastycznych tekstów. Kiedy mu je pokazaliśmy… a w przededniu konferencji uznaliśmy, że już możemy… natychmiast porzucił niechęć i opory. Przekonał się, że mamy autentyk, mamy prawdziwego Chrystusa i ukazanie go ludzkości poprzez Międzynarodowy Nowy Testament będzie dla niej dobrodziejstwem. Pragnął być po stronie aniołów i Ducha Świętego, tak jak to uczynił przed chwilą na sali sądowej.
– Więc teraz jest całkowicie po waszej stronie? – upewnił się Randall.
– Całkowicie, Steve. Będzie stał obok nas na podium w Pałacu Królewskim podczas ogłaszania światu Dobrej Nowiny. Oczywiście Deichhardt, ja i cała reszta, rozumiejąc, jakie to wszystko było dla niego trudne, postanowiliśmy wyjść mu naprzeciw. Nie jesteśmy tak źli, za jakich nas uważasz.
– Naprzeciw? – zdziwił się Randall. – Co to właściwie znaczy?
– To znaczy, że skoro on poparł nas, my poprzemy jego. Wycofaliśmy kandydaturę profesora Jeffriesa na stanowisko sekretarza generalnego Światowej Rady Kościołów i będziemy popierać… jednomyślnie… kandydaturę de Vroome'a.
– Rozumiem – powiedział Randall. I rozumiał. O tak, zrozumiał wszystko.
– A co z Jeffriesem? – zapytał. – Dlaczego się zgodził?
– Dlatego że dostanie inne stanowisko. Będzie przewodniczącym komitetu centralnego Rady.
– To funkcja honorowa. Nie przeszkadza mu, że będzie tylko figurantem?
– Steve, Jeffries i my wszyscy podchodzimy do tego inaczej niż ty. Kierujemy się wspólnym dobrem i jesteśmy gotowi do poświęceń. Ważne jest to, że de Vroome znalazł się po naszej stronie i teraz jesteśmy zjednoczeni.
– Wspaniale, George. Świetna robota. – Randall czuł obrzydzenie, ale próbował ukryć jad w swoim głosie. – Wytłumacz mi jeszcze tylko jedną rzecz. Rozmawiałem z de Vroome'em i znam jego poglądy. Jakim cudem ten nieprzejednany radykał zgodził się pójść na kompromis z przedstawicielami fundamentalistów w Kościele?
Wheler wyglądał na urażonego.
– Masz o nas błędne mniemanie, Steve – odparł. – Nie jesteśmy fundamentalistami. Zawsze byliśmy otwarci na zmiany, aby dostosować Kościół do duchowych i ziemskich potrzeb dzisiejszych społeczeństw. To właśnie jest cud Człowieka z Galilei, elastycznego, wyrozumiałego i skłonnego do kompromisu. A my jesteśmy Jego dziećmi. Wiemy, że kompromis nie może być jednostronny. Skoro de Vroome zaakceptował nasze odkrycie, jesteśmy gotowi przyjąć konsekwencje jego przewodzenia Światowej Radzie. To oznacza, że będziemy z nim współpracować przy przeprowadzaniu pewnych reform, nie tylko w dziedzinie interpretacji Pisma Świętego czy liturgiki, lecz także w obszarze społecznym, by Kościół bardziej odpowiadał potrzebom ludzi. Dzięki takiemu kompromisowi, dzięki zażegnaniu niebezpiecznej schizmy, będziemy mieli nie tylko nową Biblię, lecz także nowy, dynamiczny Kościół światowy.
Jacy bezwzględni i zadowoleni z siebie, pomyślał Randall, wpatrując się nieruchomym spojrzeniem w tego świętoszkowatego obłudnika. To ciągle ten sam klub. Klub władzy. Niczym gigantyczny mrówkojad, którego rurkowaty pysk zbiera mnóstwo, dając niewiele, kompromis pożerał wszelki opór. Był nie do pokonania. Jak Cosmos Enterprises. Jak kartele handlarzy bronią. Jak potężne rządy. Jak światowe banki. Jak ortodoksyjne religie. Zobaczył teraz wyraźnie, jak doszło do tej ostatniej fuzji, której on sam stał się nieświadomym katalizatorem. To on odkrył broń, która mogła zniszczyć coś tak cynicznego i antyludzkiego jak Drugie Zmartwychwstanie. I to on powierzył ją w zaufaniu Maertinowi de Vroome'owi, a ten zyskał dzięki temu narzędzie, którym zmusił wydawców do kompromisu. Jeżeli wy uznacie mnie, ja uznam was. Jeśli będziecie stawiać opór, w końcu was zniszczę, gdyż mam broń Randalla. De Vroome zrezygnował z przewlekłej wojny domowej, prowadzącej do pełnego zwycięstwa, na rzecz doraźnego kompromisu i szybkiej, połowicznej wygranej.
I w całym tym wielkim układzie tylko jeden człowiek został na lodzie, pomyślał Randall. Był nim on sam, Steve Randall.
Sens tego wydawał się jasny. Samotny opór jest niemożliwy. Przyłącz się lub wszyscy się od ciebie odsuną. Jeżeli się przyłączysz, ucierpi tylko twoja dusza. Jeżeli będziesz sam, zginiesz.
– Czego ode mnie oczekujesz, George? – zapytał cicho. – Mam stać się taki jak de Vroome? O to ci chodzi?
– Masz uznać fakty, tak jak on to zrobił. Nagie fakty, nic więcej. Bawiłeś się w to swoje głupie śledztwo, sprzymierzałeś z przestępcami i oszustami, a efekt jest tylko taki, że Międzynarodowy Nowy Testament zyskał dodatkowe potwierdzenie. A ty zyskałeś problemy, i to poważne. Po prostu przyznaj się do błędu.
– A jeśli się przyznam, to co?
– Wówczas będziemy mogli cię uratować – odparł ostrożnie Wheeler. – Twoja sytuacja przed francuskim sądem jest raczej niewesoła. Możesz wylądować w kryminale, Bóg wie na jak długo. Nic nie zyskasz, a stracisz dobre imię. Popyt na męczenników jest ostatnio słaby, Steve. Kiedy wrócimy do sali, poproś sędziego o zgodę na ostatnie słowo przed ogłoszeniem wyroku. Sędzia na pewno się przychyli do prośby, Fontaine ma tu wielkie wpływy.
– Co miałbym powiedzieć w tym ostatnim słowie?.
– Po prostu odwołaj to, co powiedziałeś dotychczas. Bądź szczerze skruszony. Powiedz, że dowiedziałeś się, że w Rzymie znaleziono fragment papirusu z brakującym kawałkiem tekstu Jakuba, i wybrałeś się, żeby go odzyskać dla prawowitego właściciela. Okazało się, że papirus jest w ręku starego kryminalisty Roberta Lebruna, który ukradł go profesorowi Montiemu. Odkupiłeś go za jakieś psie pieniądze i nie przyszło ci do głowy, że włoskie władze mogą mieć jakieś obiekcje, gdy go wywieziesz. Chciałeś po prostu dołączyć skrawek do całości, która jest w Amsterdamie, a po drodze dla pewności zbadać go w Paryżu. Nie wiedziałeś, że łamiesz prawo, więc kiedy cię zatrzymano na lotnisku, wpadłeś w panikę. Zacząłeś zmyślać, że to falsyfikat, tylko po to, żeby się ratować. Popełniłeś błąd wyłącznie z powodu nieznajomości prawa, kierując się dobrem naszego projektu. Prosisz sąd o wyrozumiałość. To wystarczy.
– A jak zareaguje na to sędzia?
– Skonsultuje się z nami i z przedstawicielem włoskiego rządu i sprawa załatwiona. Przyjmie twoje wytłumaczenie, ukarze cię niewysoką grzywną i wyjdziesz stąd jako wolny człowiek, z podniesioną głową. Włączysz się z powrotem do reżyserowania historycznego przedstawienia, jakie damy pojutrze w Pałacu Królewskim w Amsterdamie.
– Muszę przyznać, że brzmi to kusząco. A co się stanie, jeżeli odmówię?
Z twarzy Wheelera zniknął uśmiech.
– ?Zostawimy cię na pastwę losu. Sąd zrobi swoje i oczywiście nie da się tego utrzymać w tajemnicy, nawet przed Ogdenem Towerym i Cosmos Enterprises. – Zawiesił głos. – Co postanawiasz, Steve?
– Nie wiem. – Randall wzruszył ramionami.
– Jak to? Wciąż jeszcze nie wiesz?
– Po prostu nie wiem, co ci odpowiedzieć, George. Wheeler zmarszczył brwi i spojrzał na zegarek.
– Masz dziesięć minut na podjęcie decyzji – oświadczył. – Może powinieneś spędzić ten czas z kimś, kto ma na ciebie większy wpływ. – Podszedł do drzwi i otworzył je. – Może będziesz wiedział, co odpowiedzieć komuś innemu. – Przywołał gestem kogoś z korytarza. – To twoja ostatnia szansa, Steve. Wykorzystaj ją.
Wheeler wyszedł, a po chwili w pokoju pojawiła się Angela Monti. Z wahaniem zamknęła za sobą drzwi.
Randall wstał powoli. Miał wrażenie, że nie widzieli się całe wieki. Uderzyło go, że wygląda tak samo jak przy ich pierwszym spotkaniu w Mediolanie. Miała na sobie jedwabną, półprzezroczystą bluzkę, spod której prześwitywał koronkowy biustonosz, i krótką letnią spódniczkę z zamszowym paskiem. Zdjęła przeciwsłoneczne okulary i jej zielone oczy wpatrywały się w niego z troską. Czekała na słowa powitania.
W pierwszym odruchu chciał ją porwać w ramiona, przytulić, zwierzyć się jej.
Lecz jego serce przeżarte było nieufnością. Ze słów Wheelera wynikało przecież wyraźnie, że posłużyli się nią, żeby na niego wpłynęła.
– Co za niespodzianka – powiedział zamiast się przywitać.
– Witaj, Steve. Mamy mało czasu, ale pozwolono mi z tobą porozmawiać.
Ponieważ nie uczynił żadnego gestu, przeszła przez pokój i usiadła sztywno na brzegu krzesła.
– Kto ci kazał tu przyjść? – zapytał szorstko. – Wheeler i ta jego galilejska mafia?
Zacisnęła palce na zamszowej torebce.
– Widzę, że nic się nie zmieniło – stwierdziła. – Tylko jeszcze bardziej zgorzkniałeś. Nie, Steve, przyjechałam z Amsterdamu na własne życzenie. Wczoraj zadzwoniła do mnie po jakieś informacje Naomi i przy okazji powiedziała mi o twoich kłopotach. Zapytałam, czy też mogę jechać z wydawcami i zgodzili się.
– Nie było cię na sali sądowej.
– Nie chciałam tam być, nie jestem Marią i nie pociąga mnie widok Golgoty. Wiedziałam, co się tam może wydarzyć, bo wczoraj w nocy Wheeler powiedział mi o wszystkim, czego się dowiedział od de Vroome'a. A przed chwilą, kiedy rozmawiał z tobą, Naomi streściła mi, co się działo na rozprawie.
Randall usiadł.
– W takim razie wiesz, że próbują mnie ukrzyżować. Nie tylko Wheeler i jego klika, ale również de Vroome.
– Obawiałam się tego.
– A czy wiesz, że Wheeler właśnie próbował namówić heretyka, żeby się pokajał i powrócił na łono Drugiego Zmartwychwstania?
– Nie dziwię się – odparła Angela. – Jesteś im bardzo potrzebny.
– Nie ja, tylko święty spokój. Chcą, żebym przestał im bruździć. – Widział, że Angela czuje się niezręcznie, i zapytał ją wprost: – A ty? Czego właściwie chcesz ode mnie?
– Chcę, żebyś wiedział, że niezależnie od twojej decyzji moje uczucia wobec ciebie się nie zmienią.
– Nawet jeżeli nadal będę podważał odkrycie twojego ojca? Jeżeli udowodnię fałszerstwo i zniszczę jego reputację?
Twarz pięknej Włoszki ściągnęła się w wyrazie bólu.
– Reputacja mojego ojca nie jest teraz najważniejsza. Tu chodzi o życie albo śmierć nadziei. Wiem, że sprzymierzyłeś się z Robertem Lebrunem, tak jak początkowo de Vroome. Ale nie zraziłam się do ciebie. Jestem tutaj.
– Dlaczego?
– Chcę, żebyś wiedział, że chociaż nie wierzysz… nie wierzysz w odkrycie mojego ojca, nie wierzysz w tych, którzy je wspierają, nie wierzysz nawet we mnie… wciąż jeszcze możesz odnaleźć właściwą drogę.
– Właściwą drogę?! – powtórzył gniewnie, podnosząc głos. – Czyli że mam się sprzedać, tak samo jak de Vroome?
– Skąd ta pewność, że on się sprzedał? Uważałeś go przecież za uczciwego, za człowieka wiary.
– Być może jest nim w dalszym ciągu, ale ma swoją cenę. Jest nią Światowa Rada Kościołów. Tak, można go nazwać uczciwym, jeśli się uzna, że cel uświęca środki.
– A ty tak nie uważasz, Steve? Nie uważasz, że tak naprawdę liczy się tylko rezultat, jeżeli środki nikomu nie czynią szkody?
– Nie uważam – odrzekł twardo. – Nie w sytuacji, kiedy rezultatem jest kłamstwo. Wówczas rezultat przynosi szkodę wszystkim.
– Steve, Steve -jej ton był błagalny – przecież ty nie masz nawet cienia dowodu, że teksty Jakuba i Petroniusza są fałszerstwem. Masz tylko podejrzenia. I jesteś zupełnie sam.
Randall czuł, że wzbiera w nim złość.
– No właśnie, jestem sam – odparł. – Ale gdybyś była ze mną w Rzymie przez te ostatnie dni, stałabyś teraz po mojej stronie. Gdybyś widziała i słyszała Lebruna, gdybyś miała otwarte oczy, twoja wiara nie byłaby tak ślepa. Zadawałabyś sobie poważne pytania, tak jak ja to zrobiłem, i otrzymywałabyś poważne odpowiedzi. Jak to możliwe, że Lebrun, człowiek, który przetrwał straszliwe katusze i w wieku osiemdziesięciu lat wciąż był pełen wigoru, który mieszkał w Rzymie od tylu lat, nagle wszedł wprost pod koła samochodu i dał się zabić akurat w dniu, gdy miał wydobyć dla mnie dowody swego fałszerstwa? Myślę, że wiem już, jak to się stało. Wheeler z wydawcami albo de Vroome… właściwie to już teraz jedno i to samo… po prostu mnie obserwowali. Skoro de Vroome odkrył, że byłem u twojego ojca w klinice, mógł się też dowiedzieć o spotkaniu z Lebrunem w Doney. Pewnie śledzili Lebruna, a następnego dnia po prostu bezlitośnie go zlikwidowali. Cóż to dla nich, pozbyć się byłego skazańca, skoro stawka jest tak wysoka?
– Steve…
– Nie, wysłuchaj mnie do końca. Jest więcej pytań. Kto wiedział, że pojechałem do Ostii i znalazłem papirus? Kto mógł powiadomić włoskie władze i celników we Francji, że go przewożę? Odpowiedź jest oczywista. Wiedział o tym tylko de Vroome. Poszedł do Wheelera, dogadali się i postanowili usunąć dowód fałszerstwa, a przy okazji uziemić mnie. Czy to nie jest dla ciebie oczywiste, Angelo?
Dziewczyna przez dłuższą chwilę nie odpowiadała, bawiąc się swoimi okularami.
– Jak mam do ciebie przemówić, Steve? – odezwała się w końcu. – Mówimy dwoma różnymi językami… ty językiem sceptyka, a ja językiem wiary… więc udzielamy różnych odpowiedzi na te same pytania. Na przykład śmierć Lebruna. Czy to takie niezwykłe, że osiemdziesięcioletni starzec wpada pod samochód na ruchliwej rzymskiej ulicy? Ja jestem rzymianką, Steve, wiem jak kierowcy tam jeżdżą. To najgorsi kierowcy w Europie. De Vroome, Wheeler i inni mieliby być mordercami? Przecież to absurdalne. A to, że cię złapali na odprawie celnej? Włoskie władze dobrze pilnują swoich skarbów narodowych, Steve. Jakiś tajniak mógł cię zobaczyć, jak uciekałeś z ostiackich wykopalisk, i to wystarczyło. Ale nawet gdyby to ludzie z zespołu Drugiego Zmartwychwstania spowodowali twoje aresztowanie, wcale nie uważałabym tego za złe czy bezsensowne. Musieli przecież się przekonać, co właściwie znalazłeś, zanim zdążyłeś wyciągnąć pochopne wnioski i zaszkodzić sprawie. Gdyby po zbadaniu tego skrawka okazało się, że istotnie jest falsyfikatem, na pewno zgodziliby się z tobą i odwołali publikację Międzynarodowego Nowego Testamentu. Ale skoro człowiek, którego ty sam wybrałeś jako eksperta, stwierdził, że ten kawałek jest tak samo autentyczny jak reszta, musieli cię powstrzymać, żebyś nie wywołał bezsensownego skandalu. Nie widzisz tego, Steve? Język wiary dostarcza innych odpowiedzi.
– To niech dostarczy też odpowiedzi na pytanie, którego jeszcze nie zadałem.
– Jakie? Zadaj je, proszę.
– Jak twój ojciec wpadł na to, żeby kopać akurat w Ostii?
– Ktoś pokazał mu fragment papirusu, znaleziony w ruinach – odparła nieco skonsternowana.
– I nie wiedziałaś, że to właśnie Robert Lebrun naprowadził profesora na ten ślad?
– Nie. W ogóle nie wiedziałam o jego istnieniu, dopóki Wheeler nie wspomniał o tym wczorajszej nocy.
– Czyli nie wiedziałaś także, że twój ojciec spotkał się z Lebrunem w Doney ponad rok temu, w dniu, w którym dostał zapaści?
– Oczywiście, że nie. Dopiero Wheeler powiedział mi wczoraj, że znalazłeś w terminarzu ojca notatkę o tym spotkaniu.
– I nie dostrzegłaś w tym niczego niezwykłego? Niczego podejrzanego?
– Nie. Ojciec ciągle się spotykał z jakimiś ludźmi.
– Dobrze, więc pozwól, że poddam próbie twoją wiarę. Czy jesteś gotowa powiedzieć sędziemu o tym spotkaniu? O związkach ojca z Lebrunem? To rzuciłoby zupełnie nowe światło na sprawę, mogłoby doprowadzić do ustalenia prawdy.
Angela pokręciła głową.
– Już ujawniłam sądowi wszystko, co wiem, Steve, w pisemnym oświadczeniu, które mu przekazali wydawcy. Zadzwoniłam wczoraj do Lucrezi i przeczytała mi z terminarza ojca tę notatkę. Wszyscy, łącznie z sędzią, uznali, że inicjały L.R. to dość nikły dowód. Ale nawet jeżeli oznaczają Roberta Lebruna, czego to właściwie dowodzi? Tak czy inaczej, sąd już o tym wie. Widzisz, Steve, wcale się nie boję. Gdy człowiek wierzy, prawda mu nie straszna.
Randall był zdruzgotany, uszła zeń cała energia. Podjął ostatnią próbę.
– Czy zgodzisz się przekazać te informacje jeszcze jednej osobie? – zapytał.
– Komu?
– Cedricowi Plummerowi. On już o tym słyszał od Lebruna, teraz miałby potwierdzenie.
Angela uniosła ręce w bezradnym geście.
– Plummer niestety też już o tym wie – oznajmiła. – Wie o wszystkim i nie widzi w tym nic podejrzanego. Kiedy pastor de Vroome sprzymierzył się z Drugim Zmartwychwstaniem, Plummer także się przyłączył. Można powiedzieć, że się nawrócił. Odłożył swoje jadowite pióro i będzie teraz pisał duży tekst o historii naszego projektu, od samego początku aż do dziś.
Randall opadł na oparcie krzesła. To było ponad jego siły. Każda piędź terytorium była już okupowana przez wroga.
Ktoś zapukał do drzwi i otworzył je. Był to woźny sądowy.
– Monsieur Randall, sąd wyda teraz orzeczenie – powiedział.
– Jeszcze minutkę – poprosił Randall. Stanął naprzeciwko Angeli i spojrzał jej w oczy. – Chcesz, żebym wszystko odwołał, prawda?
– Chcę, żebyś zrobił to, co uważasz za słuszne, i nic więcej – odparła. – Po chwili namysłu dodała: – Przyjechałam tu tylko po to, żeby ci powiedzieć, że potrafiłabym cię kochać niezależnie od wszystkiego… jeżeli ty nauczyłbyś się odwzajemniać miłość, kochać samego siebie i kochać mnie. Ale nie nauczysz się tego, nie trwając w wierze, wierze w człowieczeństwo i w przyszłość. Żal mi ciebie, Steve, ale jeszcze bardziej żal mi nas. Poświęciłabym dla ciebie wszystko, z wyjątkiem wiary. Mam nadzieję, że pewnego dnia to zrozumiesz. A teraz rób, jak uważasz.
Wyszła szybko z pokoju, a on został sam.
– Czy życzy pan sobie wygłosić ostatnią mowę przed werdyktem sądu, monsieur Randall?
– Tak, Wysoki Sądzie – odparł. – Chcę powiedzieć, że intencją mojej podróży do Rzymu nie było podważanie Drugiego Zmartwychwstania czy Międzynarodowego Nowego Testamentu, ale wyłącznie pragnienie zweryfikowania, dla samego siebie i dla dyrektorów projektu, że odnaleziony przez nich Jezus Chrystus jest prawdziwy ponad wszelką wątpliwość.
Spostrzegł, że Wheeler i reszta wydawców, nawet Angela, nachylili się w jego stronę, słuchając z uwagą.
– To, czego dowiedziałem się w Rzymie – zwracał się dalej do sędziego – i to, co widziałem na własne oczy, przekonało mnie, że fragment papirusu, który później przywiozłem do Francji, jak również papirus i pergamin, które posłużyły jako fundament Międzynarodowego Nowego Testamentu, są współczesnymi falsyfikatami, mistyfikacją i oszustwem, mistrzowskim wytworem genialnego fałszerza. Uważam, że odkrycie profesora Montiego jest bezwartościowe, a Jezus przedstawiony w rzekomych tekstach Jakuba i Petroniusza jest czczym wymysłem. Utrzymuję, że nie popełniłem żadnego przestępstwa, wwożąc do Francji dowód fałszerstwa. To nie jest zabytek. Ufam, że Wysoki Sąd, biorąc pod uwagę moje zeznanie i to, że nie kieruję się chęcią odniesienia osobistej korzyści, uzna mnie za niewinnego. Ponadto proszę o zwrócenie mi rzeczonego skrawka papirusu, który jest dla mnie w pewnym sensie spadkiem po Robercie Lebrunie. Chciałbym poddać ten przedmiot osądowi bardziej abiektywnych ekspertów. To wszystko, co miałem do powiedzenia.
– Doskonale – rzekł sędzia. – Głos oskarżonego został wysłuchany. Sąd wyda teraz orzeczenie w tej sprawie. – Le Clere przełożył jakieś papiery na stole. – Co do zarzutu zakłócenia porządku i napaści na funkcjonariusza, zostaje on uchylony, ze względu na dotychczasową niekaralność oskarżonego w jego kraju oraz nietypowe okoliczności zatrzymania. Zarzut drugi, co do nielegalnego wwiezienia do Francji zabytkowego przedmiotu znacznej wartości, będącego skarbem narodowym innego kraju… Randall wstrzymał oddech.
– …zostaje podtrzymany. Sąd uznał dokument za autentyczny, tym samym oskarżony jest winny zarzucanego mu czynu.
Randall czekał, skamieniały. Jestem sam, pomyślał.
– Sąd ogłosi teraz wyrok – ciągnął sędzia. – Oskarżony Steven Randall zostaje skazany na grzywnę w wysokości pięciu tysięcy franków i trzy miesiące aresztu. Ze względu na szczerą, w opinii sądu, deklarację oskarżonego, że złamanie prawa nie było zamierzone, oraz po rozważeniu prośby złożonej sądowi przez klientów pana Randalla, grzywna zostaje umorzona, a kara aresztu zawieszona. Jednakowoż, w celu ochrony owych klientów oraz porządku publicznego, oskarżony pozostanie w areszcie przez dwa najbliższe dni, do czasu gdy Międzynarodowy Nowy Testament zostanie ogłoszony publicznie. Po upływie czterdziestu ośmiu godzin, w piątek w południe, pan Randall wyjedzie pod eskortą wprost z aresztu na lotnisko Orły i zostanie odesłany do Stanów Zjednoczonych. Kosztami podróży sąd obciąża oskarżonego. Oznacza to wydalenie z Francji. – Sędzia plasnął obiema dłońmi o blat. – Posiedzenie uważam za zamknięte.
Obok Randalla pojawiło się dwóch policjantów i poczuł na przegubie zimny metal kajdanek.
Jego wzrok powędrował ku rzędowi ławek, unikając spojrzenia Angeli i zatrzymując się na rozradowanych wydawcach, gromadzących się wokół de Vroome'a.
Kiedy tak na nich patrzył, przyszła mu do głowy pewna myśl – być może bluźniercza, lecz uporczywa.
Ojcze, wybacz im, albowiem nie wiedzą, co czynią.
Ojcze, dodał, wybacz im nie to, co robią ze mną, lecz to, co czynią Duchowi Świętemu i ludziom, bezradnym, łatwowiernym, niczego niepodejrzewającym ludziom na całym świecie.
Po powrocie do aresztu czekało go jeszcze jedno zdarzenie – okropne, a właściwie niesamowite i szokujące.
Ponieważ skazano go na wydalenie z Francji i musiał pokryć koszty podróży, inspektor Bavoux z Gwardii Republikańskiej zażądał od niego pieniędzy na bilet lotniczy do Stanów. Nie miał przy sobie takiej sumy, a dwadzieścia tysięcy z sejfu w hotelu Excelsior w Rzymie kazał hotelowemu kasjerowi odesłać z powrotem na nowojorskie konto. Chciał już dzwonić do Thada Crawforda albo Wandy, żeby przysłali mu potrzebną kwotę, ale przypomniał sobie znowu o Samie Halseyu.
Zadzwonił z biura naczelnika aresztu do Associated Press i nie wdając się w skomplikowane szczegóły całej sprawy, powiedział Halseyowi, że został wczoraj zatrzymany na Orły za nielegalny wywóz dzieła sztuki za granicę. Była to pomyłka i nieporozumienie, niemniej osadzono go w areszcie Pałacu Sprawiedliwości.
– Potrzebuję pieniędzy, Sam – powiedział. – Akurat nie dysponuję gotówką. Odeślę ci zaraz po przyjeździe do Stanów.
– Ile ci trzeba? Wymienił sumę.
– Natychmiast wysyłam – powiedział Halsey. – Zaraz, czekaj no, Steve, nie powiedziałeś mi jeszcze, czy przyznałeś się do winy, czy nie?
– Oczywiście, że nie
– A na kiedy wyznaczono rozprawę?
– Już się odbyła. Dzisiaj rano. Skazano mnie na trzy miesiące aresztu i grzywnę, ale w zawieszeniu. Tę rzecz mi skonfiskowali i będę wydalony z Francji, ale muszę sam opłacić podróż. Dlatego właśnie potrzebuję pieniędzy.
W słuchawce przez dłuższą chwilę panowało milczenie.
– Momencik, Steve – odezwał się w końcu Halsey. – Może jeden z nas zwariował, ale to jest niemożliwe. We Francji coś takiego jest niemożliwe. Opowiedz mi dokładniej, co się wydarzyło.
Randall, świadom, że słucha go strażnik, zrelacjonował mu w skrócie przebieg rozprawy i treść orzeczenia sądu.
– Rany boskie! – Halsey nie potrafił ukryć zdumienia. – Tyle lat tu siedzę… oczywiście słyszałem pogłoski o sfingowanych procesach, o ustawianych wyrokach… ale pierwszy raz dowiaduję się o czymś takim z pierwszej ręki.
Randall był całkowicie zbity z tropu.
– Ale o co chodzi, Sam? Co było nie tak?
– Co było nie tak? Wszystko! Posłuchaj, mój naiwny cudzoziemcze, oni cię podeszli i osądzili bezprawnie w trybie przyspieszonym. Oczywiście, za przestępstwo mogą cię aresztować i postawić przed sędzią, ale to jest tak zwany juge d'instruction, sędzia śledczy. To jest tylko wstępne przesłuchanie, juge d'instruction nie ma prawa wydawać orzeczeń i wyrokować. On tylko decyduje, czy sprawa zostanie oddalona, czy przekazana do prokuratury. Jeśli to drugie, wówczas trwa to od pół roku do roku, zanim odbędzie się normalny proces przed trzema sędziami Tribunal Correctionnel, z całą procedurą, z mowami prokuratora i obrony, i tak dalej. Jedynym wyjątkiem jest sytuacja, kiedy złapali cię en flagrant délit, na gorącym uczynku. Tylko w takim wypadku odbywa się przyspieszona rozprawa przed Tribunal de Flagrant Délit i to by wyglądało trochę podobnie do tego, co ciebie spotkało. Ale nawet wówczas musiałoby uczestniczyć trzech sędziów, prokurator i obrońca. A w twoim przypadku tak nie było.
– Ano nie było.
– To jakaś pokrętna kombinacja dwóch typów rozpraw, lecz to się nijak nie ma do francuskiego prawa, Steve.
Randall pamiętał, że proponowano mu wyznaczenie obrońcy, pewnie po to, żeby nie wzbudzić w nim podejrzeń. Jednocześnie powiedzieli mu, że to opóźni rozpatrzenie sprawy, więc postanowił bronić się sam. Ale nawet gdyby miał adwokata, co by to zmieniło? Najwyżej zastosowaliby procedurę bardziej zgodną z przepisami, a wyrok i tak był z góry ustalony. Miał być winny, więc byłby winny.
– Nie ulega kwestii – ciągnął Halsey – że to był fikcyjny sąd i że zostałeś pięknie wymanewrowany. – Przerwał. – To wygląda tak, jakby ktoś naprawdę dobrze ustawiony u samej góry chciał cię usunąć z drogi, szybko i po cichu. Nie wiem, w co się wpakowałeś, Steve, ale dla tego kogoś to musi być bardzo ważna sprawa.
– Jest ważna, i to dla kilku „ktosiów" – odparł Randall posępnie.
– Czy chcesz, żebym się do tego wziął? – zapytał Halsey nagląco.
Randall namyślał się nad tym chwilę i w końcu odrzekł:
– Czy lubisz swoją pracę, Sam? Podoba ci się w Europie, we Francji?
– Do czego zmierzasz? Uwielbiam Francję i moją robotę.
– To lepiej się nie mieszaj do tego.
– A sprawiedliwość, Steve? Co ze sprawiedliwością?
– Zostaw to mnie – odparł Randall. – Doceniam twoją przyjaźń, Sam. A teraz wyślij mi tę gotówkę.
Odłożył słuchawkę. Sprawiedliwość, pomyślał. Liberté, Égalité, Fraternité.
I zrozumiał, że te słowa są tylko obietnicą, jaką złożyła mu Francja. Osądzony został jednak nie przez Francję, nie przez zwyczajną władzę państwową. Osądziła go superwładza. Osądziło go Drugie Zmartwychwstanie.
W jasny piątkowy poranek, gdy uwolniono go z aresztu, Drugie Zmartwychwstanie było już wszechobecne.
Randall nie pamiętał, by do tej pory jakieś sensacyjne wydarzenie zyskało taką oprawę i takie zainteresowanie mediów. Z pewnością atak Japonii na Pearl Harbor, upadek Berlina i śmierć Hitlera, wystrzelenie pierwszego sputnika w kosmos, zabójstwo prezydenta Kennedy'ego czy pierwszy krok Neila Armstronga na Księżycu były wielkimi sensacjami. Żadna jednak nie wywołała takiego poruszenia jak elektryzujące wieści z Pałacu Królewskiego w Amsterdamie, że Jezus Chrystus niezaprzeczalnie żył na ziemi jako ludzka istota i jako duchowy posłaniec samego Stwórcy.
Randall przez wiele dni był tak zaabsorbowany technicznymi aspektami poszukiwania prawdy i własnym przetrwaniem, że niemal już zapomniał, jakie potężne może być oddziaływanie tekstów Jakuba i Petroniusza na miliony poszukujących śmiertelników.
Podczas przejazdu z aresztu na lotnisko Orly w towarzystwie trzech francuskich policjantów mógł obserwować reakcję na ten historyczny cud na każdym rogu ulicy, w każdej kafejce i każdym oknie wystawowym. Francuzi wylegli na ulice, pogrążeni w lekturze gazet, przyklejeni do tranzystorowych odbiorników, oblegający w przypływie wielkich emocji wystawy sklepów z telewizorami.
On sam był teraz zapomnianym, pomniejszym aktorem w rozgrywającym się dramacie. Siedział między dwoma oficerami, Gorinem z Sereté Nationale i Lefevre'em z policji, skuty kajdankami z tym pierwszym. Obaj funkcjonariusze pochłonięci byli lekturą specjalnych wydań „Le Figaro" i „Le Monde". Gazety poświęciły wielkiemu wydarzeniu całe pierwsze strony. Randall odczytał dwa wielkie nagłówki. Jeden głosił: LE CHRIST REVIENT PARMI NOUS! Chrystus powrócił między nas. Drugi: LE CHRIST RESSUSCITE PAR UNE NOUVELLE DECOUVERTE! Chrystus zmartwychwstał dzięki nowemu odkryciu. Poniżej zamieszczono fotografie trzech oryginalnych papirusów Jakuba, raportu Petroniusza, okładki Międzynarodowego Nowego Testamentu i portretu Jezusa, namalowanego na podstawie opisu Jakuba.
Policjanci po obu stronach Randalla co jakiś czas odczytywali na głos fragmenty tekstów i wiedząc o jego słabej znajomości francuskiego, tłumaczyli mu je na angielski. Zorientował się, że relacje prasowe opierają się na limitowanym wydaniu, które dotarło do mediów zaraz po północy. Szczegóły ogłaszano natomiast ze sceny w Burgerzaal, Sali Mieszczańskiej Pałacu Królewskiego w Amsterdamie, w obecności dwóch tysięcy dziennikarzy z każdego zakątka globu i na oczach milionów telewidzów oglądających transmisję satelitarną.
Tylko raz podczas jazdy oficer o nazwisku Lefewe wdał się w krótką rozmowę z Randallem.
– Pan naprawdę w tym uczestniczył, monsieur? – zapytał, patrząc na niego z niedowierzaniem.
– Tak, należałem do zespołu Drugiego Zmartwychwstania.
– To dlaczego pana deportują?
– Bo są szaleńcami – odparł Randall i dodał: – Ponieważ nie chciałem uwierzyć.
Lefevre wybałuszył na niego oczy.
– W takim razie to raczej pan jest szaleńcem.
Kiedy wysiadali przed terminalem na Orły, agent Lefevre, chcąc pomóc Randallowi wysiąść, pociągnął go zbyt mocno za rękę i w drugi przegub wbiły mu się kajdanki, przypominając boleśnie kim jest i co tutaj robi.
W głównej hali odlotów Orły panował niezwykły spokój. Dyrekcja lotniska porozstawiała wszędzie telewizory, przed którymi gromadziły się kilkunastoosobowe grupki pasażerów i pracowników Air France. Nawet przy kasach i stanowiskach informacji, zarówno klienci, jak i obsługa załatwiali swoje sprawy rozkojarzeni, popatrując co chwila na ekrany. Lefewe poszedł odebrać bilet Randalla, a Gorin pociągnął go za sobą do najbliższego telewizora.
Kamera wędrowała po wnętrzu Sali Mieszczańskiej, pokazując, rząd za rzędem, siedzących oficjeli i dziennikarzy, na zmianę ze zbliżeniami imponującego wystroju. Wielkie okna we wnękach miały brązowe okiennice z motywem złotego kwiatu na środku. Ze sklepienia zwisało sześć cylindrycznych kandelabrów, które za czasów cesarza Ludwika Napoleona były oświetlane olejem rzepakowym. Widać było fragmenty marmurowej posadzki, inkrustowanej mosiężnymi taśmami, układającymi się w kształt globu ziemskiego. Grupa rzeźb nad zachodnim wejściem do sali przedstawiała – jak powiedział po angielsku, a potem po francusku komentator – Sprawiedliwość depczącą Chciwość i Zawiść (Chciwość jako Midas, Zawiść jako Meduza),
Chciwość, pomyślał Randall z goryczą, gdyż kamera akurat w tym momencie przesunęła się na scenę i objęła grupę jego bates noires, siedzących półkolem w obitych pluszem fotelach. Komentator wymieniał kolejno ich nazwiska. Byli tam wszyscy. Ich twarze wyrażały uduchowienie i nabożną cześć. Wyglądali jak postaci nie z tego świata. Profesor Deichhardt, Wheeler, Fontaine, sir Trevor, Gayda, profesor Jeffries i doktor Knight, monsinior Riccardi, wielebny Zachery, Traunnann, Sobrier, pastor de Vroome, profesor Aubert, Hennig i wreszcie jedyna piękna pośród tych bestii – Angela Monti (reprezentująca chorego ojca, profesora Montiego, usłyszał).
Profesor Deichhardt wstał i podszedł do mównicy, udekorowanej satynową draperią z wyhaftowanym krzyżem.
Po chwili zaczął odczytywać szczegółowe oświadczenie na temat odkrycia tekstów Jakuba i Petroniusza, włącznie ze streszczeniem ich zawartości i prezentacją egzemplarza Międzynarodowego Nowego Testamentu, oficjalnie opublikowanego w tym historycznym dniu.
Randall poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Był to agent Lefevre, który przyniósł mu bilet do Nowego Jorku – bilet w jedną stronę.
– Nie pan go nie zgubi – napomniał funkcjonariusz – bo będzie pan musiał wrócić do aresztu.
Lefevre pociągnął za rękaw swego kolegę Gorina.
– Słuchaj – rzucił półgłosem – mamy jeszcze kwadrans, chodź, popatrzymy na to w kafeterii, tam można usiąść.
Lokal na drugim poziomie terminalu był pełen ludzi wpatrujących się w ekrany telewizorów, jak w hipnotycznym transie. Randall stał oniemiały, pierwszy raz w życiu będąc świadkiem takiej sceny. Ludzie siedzieli nie tylko przy stolikach, lecz także po turecku na podłodze, niektórzy klęczeli, wielu stało w przejściach. Większość z nich zachowywała się niczym pielgrzymi doświadczający cudu w Lourdes. Jedni modlili się w milczeniu albo na głos, inni powtarzali półgłosem każde padające z mównicy słowo. Niektórzy płakali lub kołysali się w przód i w tył. Jakaś kobieta w rogu sali zemdlała i obsługa starała się ją ocucić.
Nie było już wolnych miejsc, lecz po chwili zjawił się szef sali i zorganizował trzy krzesła. Dla policji miejsce zawsze się znajdzie, pomyślał Randall.
Czuł się niezręcznie, lecz usiadł obok „syjamskiego brata" Gorina. Rozejrzał się, czy ktoś w ogóle zauważył, że jest skuty, lecz wszystkie twarze wpatrzone były w ekrany.
Randall zmusił się do spojrzenia na najbliższy telewizor i natychmiast zrozumiał przyczynę tak emocjonalnej reakcji widzów w kafeterii.
Ujrzał ascetyczną twarz pastora de Vroome'a i jego szczupłą sylwetkę, odzianą w haftowany ornat. Z rozłożonej na pulpicie nowej Biblii czytał po angielsku (a sztab tłumaczy przekładał to na żywo na inne języki) całe świadectwo Jakuba. Jego dźwięczny głos rozlegał się w zatłoczonej kafeterii niczym głos samego Nauczyciela, uciszając stopniowo płacze i modlitwy.
Z oddali odezwał się ledwie słyszalny megafon, zapowiadający odprawę pasażerów na lot do Nowego Jorku. Lefevre zgasił papierosa i rzucił do Randalla:
– Musimy iść.
Przy rampie dla wsiadających zgromadził się tłum pasażerów. Lefevre porozmawiał chwilę z pracownikiem obsługi, a potem oznajmił:
– Zgodnie z przepisami musi pan wejść na pokład jako ostatni, monsieur Randall. Mamy jeszcze kilka minut.
Randall skinął głową i spojrzał w lewo. Nawet tutaj, przy samej bramce dla wsiadających, ustawiono przenośny telewizorek i przechodzący ludzie zwalniali, starając się uchwycić ostatnie kęsy informacji.
Pokazywano twarze przywódców światowych, wygłaszających komentarze i gratulujących ludzkości cudu, jakim był powrót Jezusa Chrystusa. Był wśród nich papież, stojący w oknie wychodzącym na plac Świętego Piotra, był prezydent Francji na dziedzińcu Pałacu Elizej skiego, cafcyodzina królewska w pałacu Buckingham, prezydent USA, przemawiający z Gabinetu Owalnego w Białym Domu, a później mieli wystąpić kolejni, z Bonn, Rzymu, Bukaresztu, Belgradu, Mexico City, Brasilii, Buenos Aires, Tokio, Melbourne, Kapsztadu.
Obraz powrócił do wnętrza Pałacu Królewskiego w Amsterdamie. Kamera pokazała zgromadzonych teologów i ich rzecznika, monsiniora Riccardiego, który ogłaszał dalszy program obchodów poświęconych pojawieniu się Jezusa Chrystusa, ucieleśnionego na kartach Międzynarodowego Nowego Testamentu. Każdy z kolejnych dwunastu dni miał być poświęcony postaci jednego z apostołów (miejsce Judasza zajął oczywiście Maciej).
Natomiast w dniu Bożego Narodzenia, mówił dalej Riccardi, ze wszystkich ambon świata chrześcijańskiego, zarówno protestanckich, jak i katolickich, zostanie wygłoszone specjalne kazanie, poświęcone piątej – a teraz pierwszej – ewangelii, największej obecnie nadziei człowieka.
Dzień Bożego Narodzenia, pomyślał Randall, dzień, w którym zawsze (z wyjątkiem ostatnich dwóch lat) wracał do Oak City i białego kościółka, w którym wielebny Nathan Randall przemawiał do swojej trzódki. Przez chwilę myślał o ojcu i jego protegowanym, Tomie Careyu, wyobrażając sobie, jak oglądają transmisję.
– Voil?, wszyscy już wsiedli – wyrwał go z zadumy głos agenta Gorina. – Musimy iść do samolotu.
Obaj policjanci podeszli z Randallem do bramki. Lefevre rozkuł go i Randall rozmasował sobie nadgarstek.
– Bon voyage – powiedział Lefevre. – Szkoda, że to tak wyszło.
Randall skinął w milczeniu głową. Jemu też było szkoda, że to tak wyszło.
Nie mógł już dojrzeć ekranu telewizora, lecz słyszał jeszcze dźwięk. Apokaliptyczny głos monsiniora Riccardiego podążał za nim.
– I jak napisał święty Jan, „Dopóki nie ujrzycie znaków, nie uwierzycie". A Jakub powiada teraz: „Ujrzałem na własne oczy cuda i znaki, i uwierzyłem". I cała ludzkość może powtórzyć za nim: Uwierzyliśmy! Christos anesti! Chrystus powstał! Alithos anesti! Naprawdę powstał! Amen.
Amen.
Randall wszedł do samolotu, a stwardesa z poważną miną zamknęła za nim drzwi.
Słyszał już tylko ryk odrzutowych silników.
Usiadł na swoim miejscu. Był gotów wracać do domu.
Minęło pięć i pół miesiąca.
Niesamowite, znowu nadeszło Boże Narodzenie w Oak City, choć w głębi serca Steve Randall wiedział, że będzie ono zupełnie inne niż wszystkie poprzednie.
Siedział spokojny i odprężony w pierwszej ławce kościoła metodystycznego, w otoczeniu ludzi połączonych z nim więzami krwi i przeszłości, ludzi, na których mu zależało i którym zależało na nim. Na dębowej ambonie po prawej stał pastor Tom Carey, rozpoczynając kazanie. Kazanie, którego treść płynęła wprost z żywej wizji Jezusa i jego męki, opisanej w Międzynarodowym Nowym Testamencie. Kazanie, które powtarzano jak wielokrotne echo z tysięcy podobnych ambon w domach modlitwy rozsianych po całym globie. Przemowa Toma Careya, podobnie jak on sam, emanowała pewnością i zaufaniem, przekonaniem i mocą, które czerpał z przesłania nadziei, ukazując w ten sposób umacnianie się w wierze w posłannictwo Chrystusa Zmartwychwstałego, w jego społeczne i duchowe odniesienia.
Randall, słuchając tylko jednym uchem tych znanych sobie aż nazbyt dobrze treści, przypatrywał się zgromadzonym.
Siedział między matką i ojcem. Sarah Randall chłonęła, z wyrazem błogości na swej pulchnej, gładkiej twarzy, każde płynące z ambony słowo. Oblicze Nathana odzyskało częściowo dawny wigor, a jego błękitne oczy tańczyły w rytm wypowiedzi młodszego następcy. O przebytym udarze przypominała tylko oparta o ławkę laska i wyraźna powolność w mowie, gdy się odzywał. Za ojcem Randall widział swoją siostrę Clare, a dalej wysunięty szwedzki podbródek Eda Perioda Johnsona. Wychylił się nieco do przodu i przyjrzał tym, którzy siedzieli za matką – Judy, której anielską twarzyczkę przesłaniały długie pszeniczne włosy, oraz wujka Hermana, o twarzy jeszcze okrąglejszej, lecz mniej bezmyślnej niż kiedyś.
Wszyscy słuchali w napięciu słów kazania, wieszczących nowy znak i cud, jakim było dla nich powtórne odkrycie Chrystusa.
Randall jednak słyszał to już po wielekroć, przyjął, a następnie zakwestionował, zwątpił, podjął walkę i przegrał ją – toteż jego uwaga skupiała się na czym innym. Nikt z jego bliskich nie wiedział, że on, syn marnotrawny, był częścią Drugiego Zmartwychwstania. Zamierzał im to wyjawić po mszy, opowiedzieć o tym, co robił za granicą, choć nie był jeszcze pewien, ile chce ujawnić.
Spojrzał ponad pochylonymi głowami na jedno z witrażowych okien kościoła, na cienie rzucane przez gałęzie drzew, bezlistne, ale ciężkie od świeżo spadłego śniegu. Wypatrywał tam przebłysków minionych lat, niewinnych lat młodości, lecz były zbyt odległe. Jego pamięć wracała uporczywie w bliższą przeszłość, do czasu sprzed pięciu miesięcy. Niespokojnego, gniewnego, dręczącego czasu po rozstaniu z Drugim Zmartwychwstaniem i wydaleniu z Francji.
Pamiętał powrót do Nowego Jorku, do siedziby Agencji Reklamowej Randall Associates, do krzątaniny skutecznej i oddanej mu jak zawsze Wandy, do wiecznie zabieganego asystenta Joego
Hawkinsa, do zręcznego prawnika Thada Crawforda i całej reszty współpracowników, którzy potrzebowali jego kreatywności i energii.
Randall włączył się na krótko w tę rutynę, w której telefon stawał się dla człowieka dodatkową kończyną. Nie było w tym jednak energii, ponieważ nic go nie interesowało, i nie było twórczego zapału, ponieważ nie widział przed sobą celu.
Chciał stamtąd uciec i uciekł, na trzy miesiące. Thad Crawford miał w Vermoncie farmę z zarządcą i stadami bydła, ze strumykiem i odrestaurowanym domem z czasów wojny secesyjnej. Randall skrył się tam, żeby uporać się z upiorami przeszłości, koszmarami z Amsterdamu, Paryża i Ostii – Wheelerem i de Vroome'em, Lebrunem i Jakubem Sprawiedliwym. Zabrał ze sobą swoje notatki, nagrania i najświeższe wspomnienia oraz walizkową maszynę do pisania. Chciał żyć życiem pustelnika i prawie mu się to udało. Utrzymywał nikły kontakt telefoniczny ze światem, podejmował decyzje związane z firmą, rozmawiał z Judy w San Francisco i rodzicami w Oak City, lecz większość czasu poświęcał na pisanie książki. Książki o złej nowinie, jak ironicznie zakodował sobie w głowie.
Te trzy miesiące to nie był dobry czas. Randall tkwił w pomieszaniu, gniewie, żalu nad samym sobą. Głównie w pomieszaniu. Pisał i pił, i usiłował pozbyć się jadu, który wypełniał jego wnętrze. Zapisywał całe ryzy papieru, wypluwając z siebie opowieść o Drugim Zmartwychwstaniu – o sprawie z Lebrunem w Rzymie, o zdradzie potężnego de Vroome'a, o deportowaniu z Francji, o wszystkim joza Angelą. Ją postanowił oszczędzić.
W trakcie pisania czasami miał wrażenie, że tworzy największą)owieść detektywistyczną wszech czasów. Kiedy indziej był przekonany, że nigdy jeszcze nie obnażono dwulicowości i zakłamania eligii na taką skalę, jak w tekście wystukiwanym na klawiaturze przez jego palce. Palce de Sade'a. I zdarzały się dni, kiedy był pewien, że opisuje tylko ekshibicjonistyczny autoportret chorego, ynicznego paranoika.
Pił i pisał, a słowa tonęły w rzece szkockiej.
Skończył pisanie w poczuciu oczyszczenia. Katharsis wypłukało, niego cały jad. Pozostała tylko pusta skorupa samotności i ponieszania, które nie chciało odejść.
Wrócił z gotowym tekstem do Nowego Jorku i umieścił go w biurowym sejfie, do którego dostęp miała poza nim tylko Wanda.
Nie wiedział jeszcze, czy pozostawi maszynopis jako świadectwo egzorcyzmów, jakie odprawił nad swą opanowaną przez szatańskie moce duszą, czy w końcu zdecyduje się go opublikować, żeby powstrzymać monstrum, które pochwyciło w kleszcze uścisku połowę świata.
W historii literatury nie było książki, która osiągnęłaby sukces na miarę Międzynarodowego Nowego Testamentu. Księga nad Księgami była wszechobecna, nawracała, osaczała i przypominała o sobie o każdej porze dnia i nocy. Rozmowy na jej temat słyszało się w sklepach i na ulicy, w restauracjach i na przyjęciach.
Warczały bojowe werble, a nowy charyzmatyczny Chrystus znowu przyciągał do siebie niezliczone dusze. Dla jednych powrót Chrystusa był przyczyną spadku przestępczości. Dla innych – powodem poprawy koniunktury gospodarczej. Kiedy malała liczba narkomanów, to dzięki Chrystusowi. Zakończenie każdego konfliktu, początek wszelkich rokowań, każdy przejaw dobrobytu, braterstwa i optymizmu na świecie, wszystko to w ustach przebudzonych heroldów Dobrej Nowiny było dziełem Chrystusa.
Według ostatnich raportów sprzedaż Międzynarodowego Nowego Testamentu przekroczyła trzy miliony egzemplarzy w Stanach i czterdzieści milionów na świecie. I to w ciągu zaledwie czterech miesięcy.
Randall zaczął stopniowo nabierać przekonania, że mimo wszystko powinien opublikować swoje exposé. To mógł być kamyk wystrzelony z procy, którą on sam skonstruowałby poprzez własną kampanię reklamową. I jeśli trafi Goliata, może się uda go powalić, zabić potwora, zabić kłamstwo.
W tym właśnie czasie odebrał długo oczekiwany telefon od Ogdena Towery'ego. Kontrakt sprzedaży firmy Cosmosowi był już od dawna gotowy i oczekiwał tylko na podpisy obu stron. Lecz Thad Crawford miał jakieś dziwne trudności w skontaktowaniu się z prawnikami Towery'ego. Randall domyślał się, co może być przyczyną, a wymiana zdań z Towerym potwierdziła jego przypuszczenia.
Rozmowa była krótka i na temat, a jej ton nieprzyjazny.
– Kontaktowałem się z Wheelerem, panie Randall – oznajmił Ogden Towery. – Odniósł niesamowity sukces, ale powiedział mi, że nie ma w tym pańskiego udziału. Że wręcz przeciwnie, robił pan wszystko, żeby mu przeszkodzić. Sabotował pan jego projekt, mówiąc wprost. Czy ma pan coś na swoją obronę?
– Chciałem mu przeszkodzić, bo miałem dowody, że to mistyfikacja.
– O tym też mi powiedział. Co jest z panem nie tak, Randall? A może pan jest ateistą albo komunistą? O co właściwie chodzi?
– Nie mogłem reklamować czegoś, w co nie wierzyłem.
– Słuchaj pan, tym, w co pan ma wierzyć albo nie, niech się lepiej zajmują tacy jak Wheeler, Zachery i prezydent Stanów Zjednoczonych, a pan ma robić swoją robotę. Mam ten kontrakt na biurku, ale zanim go podpiszę, chcę wiedzieć, co pan zamierza.
– Co ja zamierzam?
– Tak, czy zamierza pan jeszcze w przyszłości sabotować nową Świętą Księgę. Czy będzie pan wygłaszał jakieś przemówienia albo pisał głupie artykuły. Chcę to wiedzieć i Wheeler też. Jeżeli ma pan coś takiego w zanadrzu, to nie chcę mieć z panem więcej do czynienia. A jeżeli starczy panu rozumu, żeby się zachować jak przystało na uczciwego człowieka, na syna duchownego, tak żeby tatuś mógł być z pana dumny, wówczas pana kupię. Dlatego chcę aneksu do umowy. Musi mi pan zagwarantować, że nie będzie występował, ani pisemnie, ani ustnie, przeciwko Międzynarodowemu Nowemu Testamentowi. No więc słucham pana… tak czy nie?
– Zobaczymy.
– Co to ma znaczyć, do ciężkiej cholery?
– Panie Towery, to znaczy, że zobaczymy, czy tak, czy nie. Nigdy nie podejmuję takich decyzji bez zastanowienia.
– To zastanawiaj się krótko, młody człowieku. Oczekuję pańskiej odpowiedzi najpóźniej do końca roku.
Towery się rozłączył, a Randall poczuł lęk. Być usuniętym z Drugiego Zmartwychwstania to jedno, pomyślał, a pozwolić sobie na stratę kontraktu z Cosmos Enterprises, to zupełnie co innego. Od tej drugiej sprawy zależała jego przyszłość, szansa ucieczki z wyścigu szczurów, szansa na bezpieczeństwo i niezależiość. Nowe warunki były jednak nie do przyjęcia, na samą myśl zrobiło mu się niedobrze. Próbował ważyć w myśli leżącą na biurku umowę, a z drugiej strony przechowywany w sejfie maszynopis, lecz nie potrafił zdecydować, co ma większą wagę.
Kilka tygodni później odebrano następny telefon, który spotęgował jeszcze jego rozterkę.
– Dzwonił Jim McLoughlin – poinformowała go Wanda. – jest w Waszyngtonie. Przeprosił, że nie odpowiadał tak długo na listy od Thada Crawforda i od ciebie, ale był w jakimś niedostępnym miejscu i pracował po dwadzieścia pięć godzin na dobę. Teraz bardzo mu zależy, żeby się z tobą spotkać i sfinalizować sprawę pierwszej kampanii przeciwko wielkiemu biznesowi. Mam cię z nim połączyć?
Randall nie czuł się w tej chwili na siłach, żeby powiedzieć McLoughlinowi prawdę.
– Nie dzisiaj, Wando – odparł. – Oddzwoń do niego i powiedz, że właśnie jestem w drodze na lotnisko, że znowu lecę do Europy w pilnej sprawie i skontaktuję się z nim po powrocie. Jeszcze przed końcem roku.
Najlepszy sposób rozwiązywania problemów to po prostu udawać, że ich nie ma, uznał tego dnia. Udawać, że ich nie ma, i pić.
Pił więc przez cały październik i listopad, i część grudnia, aż do dziś, jak w dawnych czasach. Pił czysty alkohol, bez wody, jako antidotum na problemy, na pomieszanie, na wyrzuty sumienia i na samotność. Niestety rano budził się trzeźwy. I jeszcze bardziej samotny.
Samotny jak jeszcze nigdy w życiu.
Oczywiście istniało na to lekarstwo i zażywał je bardzo często.
Kobiety, dziewczyny, te, które wyglądały najlepiej nago i w pozycji horyzontalnej, były wszędzie. Szastającej pieniędzmi grubej rybie nietrudno było je znaleźć. Aktorki o wielkich biustach, neurotyczne dziewczęta z towarzystwa, wyzwolone cizie biznesmenki… przychodziły do jego biura załatwiać interesy, spotykał je w barach i dyskotekach. Upijały się z nim, rozbierały się z nim i kopulowały z nim, a kiedy w końcu zasypiał, wiedział, że jest sam.
Rozpaczliwie szukał związku, w który mógłby się zaangażować. Związku z drugim człowiekiem, znaczącego coś więcej niż seks.
Którejś nocy, pijany, postanowił zadzwonić do Barbary i zobaczyć, co z tego wyjdzie, czy nie da się wszystkiego jakoś załatać. Lecz kiedy usłyszał głos gosposi i słowa „Tu rezydencja państwa Burke'ów", odłożył szybko słuchawkę, jakby go oparzyła.
Kiedy indziej, jeszcze bardziej pijany, w przypływie rzewnej tęsknoty za dawnymi czasami, chciał zadzwonić do Darlene Nicholson, tej rozrywkowej, świetnej w łóżku dziewczyny – gdzież to ona, u diabła, mieszkała… aha, w Kansas City – błagać ją o wybaczenie i ściągnąć z powrotem. Był pewien, że rzuciłaby swojego chłopaka Roya i wróciła do niego natychmiast. Przypomniał sobie jednak w porę, że ta idiotka Darlene chciała ślubu i to dlatego zerwał z nią w Amsterdamie. W rezultacie zamiast po słuchawkę, sięgnął po butelkę.
W tym chorym pościgu za bliskością zaryzykował nawet, że straci swoją wspaniałą sekretarkę Wandę, i któregoś dnia przed końcem pracy, nabuzowany i zdołowany jednocześnie, zapytał ją, czy by z nim nie poszła, ponieważ jej pragnął… pragnął kogokolwiek… tym razem jej. A Wanda, ta niezależna, pięknie zbudowana, piersiasta czarna dziewczyna, która znała go tak dobrze i nie odczuwała lęku, odparła:
– Dobrze, szefie. Zastanawiałam się, kiedy wreszcie zapytasz.
Była z nim każdej nocy, jej cudowne hebanowe ciało, oplatające go długie ramiona, sterczące ku niemu czerwone sutki, rozchylone dla niego mocne, jędrne uda. Kochała się z nim i kochała, przez cały miesiąc. Spółkowała z nim nie z obawy o utratę pracy, nie z pożądania i kobiecej adoracji, lecz głęboko rozumiejąc jego pragnienia i jego stan, kochała się z nim z litości. Po miesiącu, w pełni tego świadom, pełen wstydu, ale i wdzięczności, wypuścił ją ze swego łóżka, lecz zatrzymał w biurze, jako najlepszą przyjaciółkę i sekretarkę.
I w końcu, przed tygodniem, dostał pocztą lotniczą list z włoskim znaczkiem i rzymskim datownikiem. W środku była delikatna kartka świąteczna: wesołych świąt, szczęśliwego Nowego Roku – z krótkim liścikiem na odwrocie. Spojrzał na podpis. Angela.
Myślała o nim często, zastanawiała się, co robi, modliła się rj jego spokój i zdrowie. Ona sama była bardzo zapracowana, po ukazaniu się nowej Biblii musiała odpowiadać na setki listów przychodzących do ojca, pisała artykuły i udzielała w jego imieniu wywiadów. Teraz właśnie miała przylecieć na tydzień do Nowego lorku, Wheeler poprosił ją o występ w telewizji. Przyleci rano n pierwszy dzień świąt i zatrzyma się w hotelu Płaza. „Jeśli iznasz, że ma to jakikolwiek sens, Steve, chętnie się z Tobą zobaczę". I podpis: Angela.
Nie wiedział, co jej odpowiedzieć, nie odpisał więc wcale. Nie poinformował jej nawet, że Boże Narodzenie spędza z rodzicami spotyka się z Judy, która specjalnie przyleci do Oak City z Kaliforlii, więc nie mógłby się zobaczyć z nią, nawet gdyby chciał… albo niał dość odwagi.
Liścik Angeli był pierwszym momentem otrzeźwienia od pięciu niesięcy. Drugim był powrót do domu w Oak City. Siedział rodziną przy migoczącej choince. Pił tradycyjnego kogla-mogla aprawionego rumem. Rozpakowywał prezenty. Słuchał razem
Judy kolędników śpiewających przed frontowym wejściem.
Trzecim momentem była chwila w pierwszej ławce kościoła metodystów. Tom Carey właśnie skończył kazanie. Rodzina i przyjaciele Randalla wstawali z miejsc.
I w tej sekundzie iluminacji zobaczył oczy ich wszystkich, roziskrzone nadzieją. Matki – radosnej i pełnej wdzięczności, ojca – promieniejącego uniesieniem, oboje odmłodniałych i szczęśliwych, że dożyli czasu, gdy mogli ujrzeć i usłyszeć Słowo. Jego siostra Clare emanowała ufnością i pewnością siebie, jakich nigdy u niej nie widział, zadowolona z decyzji zerwania z żonatym kochankiem i szefem, zdecydowana szukać własnej drogi ku czemuś – i komuś – nowemu. Jego córka Judy, zamyślona i poważna, wyraźnie poruszona kazaniem, wydała mu się dojrzała jak nigdy dotąd.
Rozejrzał się po kościele. Ośmiuset lub więcej parafian kierowało się, w parach, trójkami i grupkami, do wyjścia. Po raz pierwszy w życiu zobaczył ludzi emanujących takim ciepłem i życzliwością, takim poczuciem ukojenia, pewności i wzajemnego zaufania.
To właśnie był ów rezultat, o którym mówiła Angela podczas ich ostatniego spotkania, cel, który usprawiedliwiał wszystkie środki.
Tak powiedziała.
A jego odpowiedź brzmiała – nie.
W tej chwili jednak – ponieważ było Boże Narodzenie, ponieważ był trzeźwy, jak nigdy w ciągu kilku miesięcy, i widział odbijające się w setkach oczu niebo na ziemi – być może byłby skłonny przyznać jej rację, przyznać, że liczył się rezultat.
Ale nigdy, przenigdy nie będzie tego pewien.
Nachylił się do matki i pocałował ją w policzek.
– Cudownie było, prawda? – zapytał.
– Pomyśleć, że dożyłam takiego dnia, synku – odparła Sarah Randall. – Nawet gdyby już nigdy miał się nie powtórzyć, nam z tatą to w zupełności wystarczy.
– To prawda, mamo. I jeszcze raz wesołych świąt. Posłuchaj, wróć do domu z Clare i resztą, a ja pojadę z tatą. Mam wynajęty samochód. Pojedziemy naokoło, jak w dzieciństwie, kiedy tata jeździł naszym starym gruchotem, pamiętasz? Ale nie martw się, na obiad zdążymy.
Podstawił ramię wspartemu na lasce ojcu i poprowadził go po czerwonym dywanie przez środek kościoła. Ojciec spojrzał na niego z uśmiechem.
– Musimy powierzyć Panu nasze serca i dusze – powiedział – zaufać mu za jego dobroć, za to, że objawił nam się tego dnia i mogliśmy spotkać się tutaj wszyscy w zdrowiu i pełni sił, żeby otrzymać jego przesłanie.
– Tak, tato – odrzekł łagodnie Randall, ciesząc się w duchu, że ojciec znów może mówić niemal tak samo wyraźnie jak przed udarem.
– No, synu – rzekł pastor z iskierką dawnej werwy – chyba już mamy dość kościoła jak na jeden dzień. Strasznie się cieszę, że jedziemy razem do domu. Jak w dawnych czasach.
Było jak w dawnych czasach, a jednocześnie Randall czuł, że to zupełnie nowy czas.
Okrężna trasa do domu, żwirową drogą pokrytą teraz świeżym śniegiem, prowadziła wokół jeziora, które wszyscy nazywali stawem, i była tylko o kwadrans dłuższa od drogi przez centrum Oak City.
Randall jechał powoli, delektując się tym nostalgicznym przerywnikiem.
Wyglądali obaj dość zabawnie, pomyślał, jak duże wypchane anioły. W przedsionku kościoła, świadomi, że grudniowe słońce jest zwodnicze i na dworze jest zimno, włożyli kurtki, szaliki i rękawiczki i teraz w wynajętym samochodzie (ogrzewanie oczywiście było zepsute) nie musieli się obawiać chłodu.
– Popatrz na Pike's Pond – powiedział ojciec. – Czy jest gdzieś piękniejszy widok na ziemi? Zawsze mówiłem Edowi, że Thoreau wolałby mieszkać tutaj zamiast nad Walden Pond. Na szczęście nie mieszkał, bo teraz mielibyśmy tu stada turystów, którzy by wszystko zadeptali. A tak prawie nic się nie zmieniło od twojego dzieciństwa, Steve. Pamiętasz jeszcze tamte czasy?
– Oczywiście, tato – odparł cicho, patrząc na jezioro okolone gęstymi lasami. – Jest całe zamarznięte – zauważył.
– Właśnie, całe zamarznięte – powtórzył ojciec. – Pamiętasz, kiedy lód był naprawdę gruby, taki na piętnaście centymetrów, przychodziliśmy łowić ryby w przerębli. Wyrąbywaliśmy dziury, zakładaliśmy linki, po pięć na każdego, zgodnie z przepisami. Potem brało się kij, robiło wycięcie i wtykało w to wycięcie metalowy pręt, z linką i przynętą przywiązaną do jednego końca, i czerwoną chorągiewką do drugiego. Wbijało się kij w lód nad srzeręblą i wrzucało linkę do wody. Potem wszyscy wracali do samochodów zaparkowanych przy brzegu, zabijając ręce dla rozgrzania się, rozpalaliśmy ognisko i siedzieliśmy, żartując, śpiewając i obserwując chorągiewki. I nagle branie, chorągiewka skakała do góry, a my zaczynaliśmy wrzeszczeć jak Indianie i ścigaliśmy się po lodzie, kto pierwszy wyciągnie okonia albo młodego szczupaka. Ty, jak podrosłeś, zazwyczaj byłeś pierwszy, miałeś długie nogi. Randall przypominał sobie to wszystko bardzo żywo, aż do bólu.
– Powinieneś znowu kiedyś pójść na ryby, tato – powiedział.
– Zimą to raczej nie, z zimowych atrakcji muszę raczej zrezygnować. Ale wiesz co? Doktor Oppenheimer powiedział, że jak się ociepli, mógłbym się wybrać. Rozmawiałem o tym z Edem w zeszłym tygodniu i na wiosnę pojedziemy sobie na wędkarską wyprawę.
Umilkli. Randall skręcił w wąską, krętą drogę, prowadzącą od jeziora w kierunku ich domu. Po chwili ojciec podjął rozmowę.
– Myślałem właśnie o tym, że przeszłość nigdy nie odchodzi, zawsze jest obecna w teraźniejszości. Uświadomiłem sobie, że moja przeszłość… młodość, życie z twoją matką, moja służba Bogu… nabrała teraz większego znaczenia dzięki nowej Biblii. Czytamy ją z mamą wciąż od nowa, to prawdziwe objawienie, synu. Jezus pilnujący owiec na pastwisku. Jezus przemawiający nad grobem Józefa. To wszystko jest takie pełne znaczenia… Nawet jeżeli ktoś był niewierzący, teraz musi uwierzyć. Musi zrozumieć, że Syn Boży jest wśród nas, i zyskać nową siłę. Poczuć sens życia.
– Tak, to bardzo ważne, tato.
– Nie ma ważniejszej rzeczy, Steve – odrzekł ojciec żarliwie. – Jest taki cytat z Coleridge'a, „Wierzę Platonowi i Sokratesowi, ale wierzę w Jezusa Chrystusa". Wiesz, o czym myślałem dzisiaj w kościele podczas kazania Toma? Nigdy nie straciłem wiary, więc nie zrozum mnie niewłaściwie. Ale cierpiałem przez te ostatnie lata, widząc, jak młodzi… nie tylko młodzi, bo ich rodzice także… odchodzą od Kościoła, od Pisma Świętego. Zwracali się ku fałszywym bożkom, ku „Pokaż mi" i „Udowodnij", ku nauce… tak jakby w samej nauce nie brakowało tajemnic i niejasności. Ludzie zaczęli się karmić wyłącznie tym, czego mogli dotknąć, a jednak przez cały czas łaknęli poczucia celu i znaczenia w życiu. Nie uważasz, że tak właśnie się działo?
– Tak, tato.
– Nie znajdowali odpowiedzi w Bogu i Jego Synu, albowiem nie potrafili ujrzeć Chrystusa poprzez samą wiarę. Nie przyjmowali przesłania kogoś, w kogo nie mogli uwierzyć, więc odwrócili się do niego plecami. Sądzę, że tobie także się to przytrafiło, Steve. W różnym stopniu dotknęło to właściwie każdej rodziny w naszej parafii.
– Wiem. Rozmawiałem o tym z Tomem Careyem, kiedy byłeś w szpitalu.
– No właśnie. A teraz ten czas już się skończył, dla mnie to wielkie błogosławieństwo. Naprawdę myślę, że Chrystus wiedział, co się dzieje, dlatego zjawił się ponownie tak nagle. Odkrycie w Ostii to nie był przypadek, to się zdarzyło z boskiej inspiracji, Steve.
Ostia, pomyślał Randall. Nie, to z pewnością nie był przypadek. Czy w ogóle będzie mógł wspomnieć ojcu o tym wszystkim?
– Teraz możemy już odpowiedzieć, ku satysfakcji wszystkich i każdego z osobna – ciągnął stary pastor – na dwa pytania naszego kredo. Czy przyjmujemy Jezusa Chrystusa jako naszego Pana i Zbawiciela, i ślubujemy wierność Jego królestwu? Czy przyjmujemy i będziemy wyznawać wiarę chrześcijańską, zawartą w Nowym Testamencie Pana Naszego, Jezusa Chrystusa? Ci, którzy przedtem nie mogli odpowiedzieć twierdząco, teraz już mogą. Dzięki Jakubowi Sprawiedliwemu mogą powiedzieć tak. Dostali już swój namacalny, naukowy dowód istnienia Zbawiciela. A ja znów widzę mój kościół bezpieczny, Toma Careya w dobrej formie, a kazalnicę w dobrych rękach, godną zaufania. Widzę przystań dla błąkających się młodych, takich jak Judy albo Clare. Przypuszczam, że też dostrzegłeś w nich tę zmianę, prawda, Steve?
Randall skinął głową.
– I cieszę się z tego – odparł. – Nawet nie masz pojęcia jak bardzo.
– Co do mnie, to nigdy się nie bałem odejść, gdy nadejdzie czas – mówił ojciec. – Zawsze zachowywałem wiarę w niebiosa… nie jakieś tam niebo ze złotymi wieżami, ale niebiosa, w których zbawieni w sercu i duchu, w swej nieśmiertelnej duszy, przyjęci będą przez Boga i Jego Syna. A teraz jeszcze dożyłem takich czasów, że zaczynam dostrzegać perspektywę nieba na ziemi, gdy dobro pokona biedę, przemoc i niesprawiedliwość. Dobro w sensie ekumenicznym zwycięży, a miłość i pokój ogarną cały świat. To zmartwychwstanie połączy dwieście protestanckich sekt w jedną, zjednoczy nas z katolikami i zbliży do naszych braci Żydów, bo wszyscy przecież na początku byliśmy Żydami, tak jak nasz Pan. – Pastor przerwał i poluźnił szalik. – Coś strasznie się gadatliwy zrobiłem tej zimy. Dosyć tego gładzenia, Steve. Miałeś mi opowiedzieć, czym zajmowałeś się przez całe lato.
– To nic takiego ważnego, tato. Opowiem ci kiedy indziej.
– Tak, tak, musimy jeszcze porozmawiać, synu.
Randall spojrzał na ojca. Stary pastor odchylił głowę na oparcie fotela i przymknął oczy. Nie jakiś tam Spinoza, pomyślał syn, tylko Nathan Randall, człowiek prawdziwie przeniknięty Bogiem.
– Na pewno jesteś zmęczony, tato – powiedział. Wjeżdżali już w swoją ulicę. – Zaraz sobie odpoczniesz.
– Po prostu jestem bardzo spokojny, Steve – odmruknął ojciec. – W życiu nie czułem tak niebiańskiego spokoju. Mam nadzieję, że i ty go teraz odnajdziesz.
Randall podjechał pod dom i zaparkował przy krawężniku. Odwrócił się ku ojcu. Chciał mu powiedzieć, że on też wierzy, iż w końcu jakoś odnajdzie spokój. I że są już w domu.
Pastor miał jednak zamknięte oczy i spał, zupełnie nieruchomy.
Zanim jeszcze Randall chwycił go za przegub i dotknął pulsu, miał przeczucie, że ojciec nie żyje. Przysunął się bliżej do starca. Wydawało się to niemożliwe, zupełnie nie wyglądał na zmarłego. Na jego spokojnej twarzy zagościł uśmiech, łagodny jak zawsze.
– Nie, tato, nie. – Randall przygarnął do siebie bezwładne ciało, przytulił siwą głowę do piersi. – Nie odchodź, nie możesz mnie teraz zostawić.
Przytulał ojca mocno, nie chcąc przyjąć tego, co się stało, do wiadomości, jak gdyby mógł go przywrócić do życia samym wysiłkiem woli.
Przecież to niemożliwe, to się nie mogło stać, myślał Randall. Po chwili pojął jednak, że ojciec tak naprawdę nie umarł i nie umrze nigdy. I uwolnił go w końcu łagodnie ze swoich objęć.
Nabożeństwo żałobne dobiegło końca i niemal wszyscy już wyszli. Randall poprowadził matkę do wyjścia, gdzie przekazał ją Clare i wujowi Hermanowi.
– Wszystko będzie dobrze, mamo – zapewnił i pocałował ją w czoło. – On już odnalazł spokój.
Patrzył chwilę, jak idą do miejsca, gdzie przy karawanie stała Judy z Tomem Careyem i Edem, a potem odwrócił się ku wnętrzu kaplicy.
Jego spojrzenie padło na otwartą trumnę, stojącą na otoczonym kwiatami katafalku.
Niemal bezwolnie, jak zahipnotyzowany, podszedł bliżej i stanął przy trumnie, wpatrując się w doczesne szczątki swego ojca, wielebnego Nathana Randalla, pogrążonego w ostatnim śnie.
Człowiek nie może stać się mężczyzną, póki nie umrze jego ojciec, pomyślał. Kto to powiedział? Przypomniał sobie – Zygmund Freud.
No cóż, jego ojciec umarł, bez najmniejszej wątpliwości, a on zupełnie nie czuł się jak mężczyzna, tylko jak chłopiec, mały i zagubiony.
Walczył z tym uczuciem, ale nie zdołał powstrzymać łez, poczuł słony smak na wargach, dławienie w gardle i jego płacz przeszedł w niepohamowany szloch.
Po kilku minutach udało mu się opanować i wytarł chusteczką oczy. Wiedział dobrze, że nie jest już chłopcem, tylko mężczyzną, czy mu się to podoba, czy nie. Z niewyjaśnionych przyczyn ogarnęło go nagle przemożne poczucie nadziei, wiary i pewności, których doświadczał w dzieciństwie. I po chwili, niemal już bez lęku, odszedł od trumny i dołączył do czekającej na dworze rodziny.
Następną godzinę na cmentarzu pamiętał jak przez mgłę.
Stał razem z innymi przy zamkniętej trumnie, powtarzając modlitwę za zmarłego ojca.
„Ojcze miłosierny, widzące oczy i słyszące uszy, wysłuchaj mojego wstawiennictwa za Nathanem i ześlij Michała, dowódcę swych aniołów, i Gabriela, posłannika Światła, i armie aniołów, aby poprowadzili duszę naszego brata Nathana aż przed Twoje oblicze na wysokościach".
Dopiero gdy wyjechali z cmentarza dwoma podstawionymi przez zakład pogrzebowy limuzynami, wracając do domu na stypę, uzmysłowił sobie pochodzenie tych słów i aż się wzdrygnął. To była ta sama modlitwa, którą według Jakuba wypowiedział Jezus nad grobem Józefa, swego ojca.
Według Jakuba… czyli według Roberta Lebruna.
Jakoś w tej chwili nie miało to dla niego znaczenia, ani trochę. Te słowa niosły ojcu ukojenie w jego ostatniej podróży i niezależnie od ich pochodzenia były święte, były słuszne.
Przejaśniło mu się w głowie, ucisk w piersi zelżał. Kilometr od domu poprosił kierowcę, żeby zatrzymał samochód.
– Przejdę się na piechotę – powiedział do matki. – Nie martw się, chcę się tylko przewietrzyć.
Zaczekał, aż limuzyna zniknie mu z oczu, zdjął rękawiczki i wsunąwszy ręce do kieszeni płaszcza, ruszył powoli przed siebie.
Po kilkunastu minutach, gdy szary, drewniany i częściowo otynkowany rodzinny dom, pojawił się w zasięgu jego wzroku, znów zaczął wielkimi płatkami padać śnieg. Chłodził mu policzki i głosił chwałę życia.
Kiedy dochodził do białego trawnika przed frontem, czuł siłę i chęć powrotu do społeczności. Zanim ten rok dobiegnie końca, miał zamiar dokończyć pewne sprawy. Ruszył ścieżką i przez wykuszowe okno zobaczył w oświetlonym salonie gości, zebranych wokół matki i Clare, zobaczył podającego poncz Eda Perioda i krążącego z tacą pełną kanapek wuja Hermana. I wiedział już, że matka sobie poradzi. Wkrótce do niej dołączy, lecz teraz, jako syn, który stał się mężczyzną, musiał coś załatwić.
Obszedł ganek, skierował się do drzwi kuchennych i tylnymi schodami wszedł na górę.
Znalazł Wandę w sypialni dla gości. Pakowała swoje rzeczy do podróżnej torby. Zadzwonił do niej poprzedniego dnia, powiadomił o śmierci ojca i o tym, że wróci do biura dopiero po Nowym Roku. A ona po prostu przyleciała jeszcze tego wieczoru do Wisconsin, żeby być z nim, nie jako sekretarka, lecz jako przyjaciółka. Żeby mu pomóc. Teraz szykowała się do powrotu.
Podszedł do niej, odwrócił ku sobie i przytulił.
– Dzięki, Wando. Wielkie dzięki za wszystko – powiedział, całując ją w policzek.
– A jak z tobą? – Przyjrzała mu się z troską w oczach. – Trzymasz się jakoś? Wezwałam już taksówkę, ale jeżeli mnie potrzebujesz, mogę zostać dłużej.
– Potrzebuję cię w Nowym Jorku, Wando – odparł. – Będę miał dla ciebie pewne zadania, jeszcze przed Nowym Rokiem.
– Jutro od rana jestem w biurze. Mam sobie coś zapisać?
– Myślę, że zapamiętasz. – Uśmiechnął się. – Na początek, przypominasz sobie maszynopis, który napisałem w Vermoncie? Prosiłem, abyś schowała go w sejfie.
– Tak.
– Jest w tekturowym pudełku z nalepką „Drugie Zmartwychwstanie".
– Wiem, szefie, sama pisałam tę nalepkę.
– Dobrze. Więc jutro wyjmij ten maszynopis i miej go pod ręką. Będę chciał się go pozbyć.
– Naprawdę?
– Trzeba palić stare mosty, Wando. Nie chcę zawracać z drogi, chcę iść naprzód.
– Nie szkoda ci tej pracy, którą w to włożyłeś?
– Spokojnie. Nie powiedziałem ci jeszcze, w jaki sposób chcę się tego pozbyć. Dowiesz się za chwilę. Teraz posłuchaj. Zadzwonisz do Thada Crawforda, on wie, że Ogden Towery czeka na moją odpowiedź do końca roku. Niech Thad mu odpowie, że podjąłem decyzję. Odpowiedź brzmi: Panie Towery, spadaj pan. Nie sprzedaję panu firmy. Mam coś lepszego na oku.
– O rany, szefie! – wykrzyknęła Wanda i uściskała go. – Nawet modlitwy grzeszników zostają czasem wysłuchane.
– I jeszcze jedna sprawa – rzekł Randall. – Tę możesz załatwić tutaj. Wiesz, jak złapać Jima McLoughlina?
– Rozmawiałam z nim w zeszłym tygodniu. Dopytywał się, kiedy wrócisz.
– Dobrze, więc zadzwoń do niego teraz – pokazał telefon na nocnym stoliku. – Powiedz, że już wróciłem i chcę z nim pogadać.
Po kilku minutach miał na linii Waszyngton. Jim McLoghlin mówił:
– W samą porę, panie Randall. Już myślałem, że będziemy się tak rozmijać i w końcu wszystko przepadnie. Tutaj u nas jest bardzo gorąco. Mamy naprawdę mocne dowody na tych złodziei, oszustów i hipokrytów. Chcemy przywrócić wolnemu rynkowi prawdziwą wolność, zanim będzie za późno. Następny etap zależy od pana. Czy jest pan gotów zaprezentować światu The Raker Institute? Włączy się pan do walki?
– Pod dwoma warunkami, Jim. I mów mi Steve.
– Jasne, Steve. – W głosie Jima słychać było niepokój. – Co to za warunki? – zapytał.
– Po pierwsze, kiedy byłem w Europie, miałem okazję posmakować trochę twojej gry. Próbowałem rozwikłać i wyjaśnić pewną sprawę, w jakimś stopniu także związaną z biznesem. Chciałem się zorientować, czy pewna rzecz… można by ją nazwać towarem konsumpcyjnym… jest bezwartościowym bublem i oszustwem wobec klientów, czy też odwrotnie… uczciwą i cenną propozycją. Sam byłem raczej przekonany, że to oszustwo, podróbka, ale nie potrafiłem tego udowodnić. Ludzie, którzy handlują tym towarem, prawdopodobnie wierzą w jego autentyczność i możliwe, że mają rację. Wątpliwości jednak pozostały. Napisałem długie sprawozdanie z tych moich poszukiwań i moja sekretarka ma ci to jutro przesłać. Otrzymasz przesyłkę podpisaną „Drugie Zmartwychwstanie", i…
– Drugie Zmartwychwstanie? – przerwał mu McLoughlin. – Miałeś z tym coś wspólnego? Powiesz mi, o co chodzi?
– Nie teraz, Jim. Zresztą dowiesz się wszystkiego z mojego maszynopisu. Potem pogadamy. W każdym razie, jeżeli uznasz, że jest sens pociągnąć to dalej, że prawda o tej sprawie może posłużyć dobru publicznemu… to świetnie. Na razie chcę tylko, żebyś się z tym zapoznał. Potem sam zdecydujesz.
– Pierwszy warunek przyjęty, bez problemu – odparł McLoughlin. – A drugi, Steve? Co mam jeszcze zrobić, żebyś wziął naszą sprawę?
– Drugi warunek brzmi tak: Ja wezmę was, jeżeli wy weźmiecie mnie.
– Co przez to rozumiesz?
– To, że ja też postanowiłem działać na rzecz prawdy. Ty masz siły i środki do prowadzenia śledztwa, ale nie dysponujesz odpowiednim głosem. Ja nie mam takich sił i środków, ale mam za to donośny głos. Więc może połączylibyśmy jedno z drugim, stworzyli wspólną firmę i razem popracowali nad oczyszczeniem kraju, nad polepszeniem jakości życia ludzi, tu i teraz, na tym świecie? Co ty na to, Jim?
– Poważnie?! – McLouglin niemal krzyczał. – Mówisz to poważnie, Steve?!
– Oczywiście, że mówię poważnie. Działamy razem albo ja w to nie wchodzę. Ty możesz być szefem, mnie wystarczy wiceprezes z prawem weta. Słuchasz mnie?
– Czy ja cię słucham? Jeszcze jak! Umowa stoi, Steve. Ależ dostałem prezent na Boże Narodzenie!
– Ja też, Jim, ja też – odrzekł cicho Randall. – No, to do zobaczenia na barykadach.
Odwrócił się do Wandy. Była rozpromieniona, a policzki miała mokre od łez.
– Och, Steve – zdołała tylko wykrztusić.
– Lepiej wracaj do swojego maszynopisania – odparł z udawaną szorstkością. – Zajmowanie się głupotami zostaw mnie.
Pomógł jej zanieść torbę do taksówki. Kiedy samochód ruszał, Wanda opuściła tylną szybę.
– Chciałam ci tylko powiedzieć, szefie, że bardzo mi się podobają twoje dziewczyny. Podwójna wygrana, musisz na to postawić. Są na podwórku, lepią bałwana. Szczęśliwego Nowego Roku, szefie!
Taksówka odjechała.
Randall zawrócił ku domowi, lecz nie wszedł jeszcze do środka. Będzie na to czas, pomyślał, a na razie jest jeszcze jedna sprawa do załatwienia. Na podwórku.
Ruszył powoli ścieżką, odgarniając z twarzy miękkie śniegowe płatki.
Wiedział, że znalazł wreszcie odpowiedź na klasyczne pytanie Piłata, które prześladowało go przez całe lato i właściwie aż do tej chwili.
Cóż to jest prawda?
Myślał, że to jedno z tych pytań, na które nie ma odpowiedzi. Teraz zrozumiał, że się mylił. Odpowiedź istniała.
Ciesząc się topniejącym na skórze śniegiem, wypowiedział ją na głos:
– Prawda jest miłością.
A żeby kochać, trzeba wierzyć: w siebie i w innych, w to, że wszystko ma cel i że istnienie nie wydarza się bez planu.
To właśnie jest prawda, powtórzył w myśli.
Wyszedł na spłacheć białego śniegu za domem. Ojciec zawsze pragnął, by jego syn żył w pokoju i bez lęku, żeby nie był samotny. I po raz pierwszy w życiu Randall tak właśnie się czuł.
Zobaczył pod drzewem bałwana. Był wielki i śmieszny. Judy właśnie dolepiała mu nos z marchewki.
– Cześć, Judy!
Zerknęła na niego przez ramię.
– Cześć, tato!
Wróciła do zabawy. Zza pękatej śniegowej postaci wyłoniła się druga dziewczyna, w śmiesznej narciarskiej czapeczce na ciemnych włosach.
– Witaj, Angelo! – zawołał. – Kocham cię, wiesz o tym? Pobiegła ku niemu, zapadając się w kopny śnieg.
– Kochany! – krzyknęła. – Mój kochany, jesteś! Rzuciła się w jego objęcia, a on przytulił ją mocno, nareszcie pewien, że nigdy nie pozwoli jej odejść.