Było poniedziałkowe popołudnie, ciepły, nareszcie nieupalny dzień. Steven Randall siedział w kawiarni Doney i czekał na Roberta Lebruna.
Bawił się bezwiednie szklaneczką campari, stojącą przed nim na stoliku. Obserwował przepływający chodnikiem tłum przechodniów, obracając głowę to w lewo, to w prawo, niczym na meczu tenisowym.
Czas, jaki upłynął od rozstania z Lebrunem, byłby dlań nie do zniesienia, gdyby się nie starał wypełnić każdej godziny pracą. Tylko w sobotę wieczorem, po rozmowie z Wheelerem, był zbyt niespokojny, by robić coś sensownego, i zajął się rozmyślaniami nad najbliższą przyszłością. Co będzie, jeśli – mimo szyderstw Wheelera – Lebrun przedstawi niezbite dowody fałszerstwa? Czy powinien wówczas udać się do wydawców i zmusić ich do akceptacji faktów, którym nie będą już mogli dłużej zaprzeczać? Z drugiej strony, co zrobi, jeżeli świadomie odrzucą prawdę?
Rozważał najróżniejsze warianty następnego ruchu. Jednego tylko nie potrafił dostrzec przejrzyście – co on sam będzie z tego miał, poza satysfakcją z ujawnienia prawdy? Marna to była perspektywa, w której prawda musiała zniszczyć dopiero co umacniającą się wiarę, a jednak czuł, że dzięki temu jego życie nabierze nowego wymiaru.
Niemal całą niedzielę poświęcił na pracę dla Drugiego Zmartwychwstania. Skoro był na ich liście płac, czuł, że powinien dokończyć to, czego się podjął. Napisał kilka tekstów i zestawień dla prasy, lecz wychwalanie cudu Międzynarodowego Nowego
Testamentu szło mu bardzo opornie, było to bowiem promowanie przegranej sprawy, fałszerstwa, które nigdy nie ujrzy światła dziennego.
Porozumiewał się także telefonicznie z ludźmi ze swego zespołu w Amsterdamie. O'Neal, Alexander, Taylor i de Boer, wszyscy byli na miejscu mimo niedzieli, pracując z oddaniem. Przeczytali mu swoje artykuły, a on zaproponował poprawki i zmiany, udzielił ostatnich wskazówek, a na koniec podyktował im swoje teksty do ostatecznej korekty i powielenia.
W pewnym momencie Jessica Taylor poinformowała go, jakby mimochodem, że Angela Monti wróciła z Rzymu i pytała o niego, zdziwiona, że jeszcze go nie ma. Poprosił więc Jessicę o powiadomienie Angeli, że jeszcze jest w Rzymie, bo wyskoczyły mu dodatkowe spotkania, i wróci dopiero we wtorek.
W przeciwieństwie do Wheelera, żaden z członków ekipy nie zapytał Randalla, co, u diabła, robi w Rzymie w tak gorącym momencie.
W niedzielę załatwił jeszcze dwie ważne sprawy.
Po pierwsze, zadzwonił do Thada Crawforda i polecił mu przelać w poniedziałek dwadzieścia tysięcy dolarów do Rzymu.
Po drugie, ponieważ Wheeler rozdrażnił go swym powątpiewaniem w prawdomówność Lebruna, Randall postanowił dodatkowo sprawdzić starego fałszerza. W biurze agencji Associated Press w Paryżu pracował od wielu lat jego stary kumpel, Sam Halsey. Odnawiali swą przyjaźń ostrą popijawą, ilekroć Halsey zjawiał się w Nowym Jorku.
Udało się go znaleźć od razu. Siedział na nocnym dyżurze w agencji, wesoły i bezceremonialny jak zawsze.
Randall wytłumaczył mu, czego szuka. Chciał się dowiedzieć – a odpowiedź musiał znać najpóźniej nazajutrz po południu – czy w armii francuskiej utworzono w roku tysiąc dziewięćset piętnastym regiment nazwany Oddziałem Ekspedycyjnym Diabelskiej Wyspy. Chciał też sprawdzić w archiwach Ministerstwa Sprawiedliwości, czy jest tam jakikolwiek zapis na temat Francuza o nazwisku Robert Lebrun, ukaranego w roku tysiąc dziewięćset dwunastym za fałszerstwo i zesłanego na Diabelską Wyspę. Dziennikarz zaintrygowany sprawą obiecał mu, że osobiście sprawdzi te informacje i zadzwoni nazajutrz.
Dziś, w poniedziałek, przez cały ranek i przedpołudnie Randall nie pracował już dla Drugiego Zmartwychwstania, lecz wręcz przeciwnie, działał przeciwko swoim pogrążonym wciąż w złudzeniach pracodawcom.
Thad Crawford zgodnie z poleceniem przesłał mu – jakby to nazwał Wheeler, gdyby wiedział – trzydzieści srebrników w postaci dwudziestu tysięcy dolarów do pobrania w biurze American Express przy Piazza di Spagna. Pieniądze w banknotach o dużych nominałach spoczywały bezpiecznie w sejfie hotelu Excelsior, w oczekiwaniu na sfinalizowanie transakcji z Lebrunem.
Wcześniej jeszcze zadzwonił dwukrotnie z Paryża Sam Halsey. W pierwszej rozmowie opowiedział, jak po ciężkich bojach z rzecznikiem prasowym Ministerstwa Obrony uzyskał wreszcie dostęp do tajnych dokumentów w Service Historique de l'Armée w Vincennes. Kurator archiwum był bardzo życzliwy i z jego pomocą Samowi udało się potwierdzić, że w roku tysiąc dziewięćset piętnastym istotnie utworzono regiment skazańców z Gujany, walczący pod dowództwem generała Pétaina. Była też jednak zła wiadomość. Niestety w spisie werbunkowym Oddziału Ekspedycyjnego Diabelskiej Wyspy nie było Roberta Lebruna. Najbardziej zbliżone nazwisko nosił niejaki Robert Laforgue. Ale Sam Halsey nie zamierzał się poddać. Wybierał się na dalsze poszukiwania do Ministerstwa Sprawiedliwości i miał zatelefonować ponownie za kilka godzin.
Zadzwonił w ciągu godziny. W zakurzonych aktach Ministerstwa Sprawiedliwości również nie figurował żaden Lebrun. Dziennikarski nos Sama podpowiedział mu jednak, żeby zajrzeć do teczki człowieka o zbliżonym nazwisku, Roberta Laforgue'a.
– I bingo, Steve! – zawołał uradowany do słuchawki. – Laforgue to fałszerz, który posługiwał się pięcioma nazwiskami i zgadnij, chłopie, jak brzmiało jedno z nich. Oczywiście Robert Lebrun, skazany w tysiąc dziewięćset dwunastym na dożywocie w kolonii karnej w Gujanie. Twój człowiek, Steve.
A więc Lebrun mówił prawdę. A Wheeler się mylił. Dzięki tym informacjom Randall w pełni uwierzył w historię o fałszerstwie i w istnienie niezbitych dowodów.
W takim też nastroju zszedł na dół do kawiarni Doney dziesięć minut przed piątą, by czekać na Roberta Lebruna.
Otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na zegarek. Była piąta dwadzieścia sześć. Trochę zaniepokojony rozejrzał się uważnie wokół. Chodnikiem wciąż sunął tłum, migały mu obce twarze, lecz żadna z nich nie przypominała człowieka, którego wygląd i postura tak mocno wryły mu się w pamięć.
Było już pół godziny po wyznaczonym przez Lebruna czasie spotkania.
Nietknięte campari na stoliku Randalla zostało wreszcie wypite, duszkiem do dna. Lebrun nie przyszedł.
Randall siedział ze ściśniętym sercem, czując, jak wszystkie jego nadzieje gasną bezpowrotnie. Pięć minut po szóstej rozpacz sięgnęła dna.
Wheeler go ostrzegał: On nie przyjdzie, Steve.
I Lebrun rzeczywiście nie przyszedł.
Randall był zdruzgotany. Czuł się oszukany i bezradny.
Co się mogło stać z tym starym łotrem, zastanawiał się. Czy doszedł do wniosku, że nie może zaufać nowemu wspólnikowi i postanowił się wycofać z układu? A może trafił gdzieś na korzystniejszą ofertę? Albo po prostu był to kolejny szwindel i w ostatniej chwili naszły go wyrzuty sumienia?
Niezależnie od przyczyny Randall chciał się dowiedzieć, dlaczego nie doszło do transakcji. Postanowił, że skoro Lebrun nie przyszedł do niego, to w takim razie on pójdzie do Lebruna.
Położył na stoliku pięćset lirów i napiwek i skinął na Giulia, eksperta od Lebruna.
– Czy wszystko w porządku, panie Randall? – zapytał szef sali, podchodząc do niego.
– Chodzi o to, że nie całkiem – odrzekł posępnie Randall. – Miałem się tutaj spotkać z naszym przyjacielem, wiesz, z tym, którego nazywacie Toti albo Duca Minimo… z Robertem Lebrunem. Mieliśmy o piątej rozmawiać o interesach, jest już po szóstej, a jego nie ma. Spróbuj się zastanowić, Giulio. Mówiłeś, że on zawsze przychodzi na piechotę. To by znaczyło, że mieszka gdzieś niedaleko. Czy nie obiło ci się kiedyś o uszy gdzie?
Szef sali wyglądał na skonsternowanego.
– Niestety nie – odparł. -Nie mam zielonego pojęcia. Bywa tu tylu gości, panie Randall, nawet tych stałych jest mnóstwo… – Giulio starał się coś wymyślić. – Oczywiście w najbliższej okolicy jest niewiele prywatnych rezydencji, a te nieliczne raczej nie sana kieszeń Lebruna. Nasz Duca Minimo w moim przekonaniu raczej nie śmierdzi groszem.
– Masz rację, Giulio. Jest biedakiem.
– W takim razie nie stać go także na stały pokój w hotelu. Myślę, że ma gdzieś nieduże mieszkanie. W tej dzielnicy jest wiele tanich mieszkań, na tyle blisko, że mógłby stamtąd przychodzić na piechotę. Ale gdzie konkretnie, nie mam pojęcia. Randall wcisnął mu w dłoń kilka banknotów.
– Potrzebuję twojej pomocy, Giulio – powiedział. – Może znasz kogoś, kto mógłby coś wiedzieć. Już raz naprowadziłeś mnie na Lebruna. Może uda ci się ponownie.
– Jest pewna mała szansa… – Włoch zmarszczył z namysłem czoło. – Niczego nie obiecuję, ale niech pan chwilę zaczeka.
Giulio stanął w przejściu do restauracji i pstryknął palcami na uwijających się wśród stolików kelnerów.
– Per piacere! Facciamo, presto! – zawołał.
Kelnerzy zbiegli się z lewej i z prawej. Randall naliczył siedmiu. Giulio zaczął przemawiać do nich z ożywieniem, gestykulując i naśladując sztywny chód Lebruna. Kiedy skończył, kilku kelnerów wzruszyło ramionami, inni rozłożyli bezradnie ręce i po chwili rozeszli się do swoich zajęć. Pozostał tylko jeden, podpierający w zamyśleniu podbródek dłonią.
Giulio odwrócił się do Randalla z miną smutnego psa myśliwskiego i chciał coś powiedzieć, gdy kelner pociągnął go za rękaw.
– Giulio! – krzyknął. Szef sali nachylił się do niego, a mężczyzna zaczął mu coś szeptać do ucha, pokazując ręką na drugą stronę ulicy. Giulio pokiwał głową, a na jego twarz wypłynął uśmiech.
– Bene, bene – powiedział, klepiąc tamtego po ramieniu. – Grazie!
Randall czekał zaintrygowany, aż podejdzie do niego.
– Może się uda, panie Randall – oznajmił szef sali – choć z tymi kobietami to nigdy nic nie wiadomo. Nasi kelnerzy znają większość dziewcząt z ulicy, młodych prostytutek. W Rzymie jest ich pełno, jak wszędzie w Europie. Są w ogrodzie Pincio, w parku Carcella, na Via Sistina przy placu Hiszpańskim, ale najładniejsze przychodząna Via Veneto. Wdzięczą się do przechodniów, załatwiają swoje interesy, a o tej porze wiele zagląda na aperitivo… do Doney, ale częściej do Café de Paris, do naszej konkurencji po tamtej stronie ulicy. Gino, ten kelner, powiedział mi, że pański Lebrun zna wiele prostytutek i nawet chciał się kiedyś z jedną ożenić.
– A tak, słyszałem o tym. – Randall pokiwał z ożywieniem głową.
– Gino powiedział – ciągnął Giulio – że ta dziewczyna, z którą Lebrun chciał się żenić, jak będzie bogaty, mieszka z przyjaciółką, a ta przyjaciółka zawsze o tej porze siedzi w Cafe de Paris. Ma na imię Maria. Ja też ją znam. Może będzie wiedziała, gdzie mieszka Lebrun. Jakby nie chciała powiedzieć – zrobił wymowny gest palcami – to drobna sumka zawsze rozwiązuje język, no nie?
– Mógłbyś mnie teraz do niej zaprowadzić?
– Oczywiście – szef sali uśmiechnął się szeroko. – Dla Włocha to nie problem wyjść na chwilę z pracy, żeby porozmawiać z ładną dziewczyną. To przyjemność.
Podeszli do rogu ulicy. Po drugiej stronie, na czerwonej markizie Randall dojrzał napis: CAFE DE PARIS RESTAURANT. Kiedy ruszyli przez przejście dla pieszych, Giulio powiedział:
– Przedstawię pana jako Amerykanina, który chce ją poznać. Potem sobie pójdę i pan już sam jej wytłumaczy, o co chodzi. Maria mówi po angielsku, jak one wszystkie.
Pod kioskiem z gazetami Randall na chwilę zatrzymał Włocha.
– Ile powinienem jej zaproponować? – zapytał.
– Taka dziewczyna jak Maria, dziewczyna wyższej klasy, wzięłaby od Włocha dziesięć tysięcy lirów, piętnaście dolarów – odrzekł Giulio. – Od turysty, a już szczególnie od Amerykanina, który jest dobrze ubrany i nie umie się targować, weźmie pewnie dwa razy tyle. To jest opłata za maksimum pół godziny w łóżku, najczęściej w jakimś małym hoteliku. Płaci się za czas. Jak ktoś chce tylko porozmawiać, płaci tyle samo. Sprawdzimy teraz, czy Maria jest na miejscu.
Stanęli pod czerwoną markizą. Giulio zaczął się rozglądać. Randall trzymał się nieco z tyłu. Po chwili twarz Włocha rozjaśniła się i skinął na Randalla.
Przy jednym ze stolików siedziała ładna młoda dziewczyna. Maczała w kieliszku martini oliwkę na wykałaczce. Jej długie czarne włosy okalały niewinną twarz madonny, jednak ten wizerunek kłócił się z wydekoltowaną letnią sukienką mini, odsłaniającą pełne piersi i krągłe uda.
– Maria – mruknął Giulio, cmokając w powietrzu jej uniesioną dłoń.
– Signóre Giulio – odparła, wyraźnie zadowolona z niespodzianki.
Rozmawiali przez chwilę po włosku, a potem Giulio wypchnął przed siebie Randalla.
– Mario, to mój przyjaciel z Ameryki, pan Randall – przedstawił go. – Bądź dla niego miła. – Wyszczerzył się do Randalla. – Będzie dla pana dobra. Niech pan usiądzie. Arrivederci.
Włoch odszedł, a Randall zajął krzesło obok dziewczyny. Wciąż nieco skrępowany, rozejrzał się, czy inni goście nie przypatrują mu się znacząco. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Maria przysunęła się, a wzgórki jej półnagich piersi zakołysały się prowokacyjnie. Założyła nogę na nogę i zapytała:
– Mi fa piacere di vederla. Da dove vierte?
– Niestety, nie mówię po włosku – wyjaśnił Randall.
– Proszę wybaczyć – odparła dziewczyna. – Powiedziałam, że cieszę się z naszego spotkania, i zapytałam, gdzie pan mieszka.
– Jestem z Nowego Jorku. Mnie też jest miło cię poznać, Mario.
– Giulio powiedział, że jest pan przyjacielem naszego Duca Minimo. – Uśmiechnęła się szeroko. – Czy to prawda?
– Tak, znamy się bardzo dobrze.
– To miły staruszek. Chciał się ożenić z moją najlepszą przyjaciółką, Gravina, ale nie było go na to stać. Trudno.
– Może niedługo będzie miał pieniądze – stwierdził Randall.
– Ojej, naprawdę? Oby tak było. Powiem Gravinie. – Spojrzała mu w oczy. – Podobam ci się? Myślisz, że jestem ładna?
– Jesteś bardzo ładna, Mario.
– Bene. Chcesz się teraz pokochać? Zrobię wszystko. Normalnie, po francusku, jak chcesz. Będziesz zadowolony. Tylko dwadzieścia tysięcy lirów. Chcesz pójść teraz z Marią?
– Posłuchaj, Mario, widzę, że Giulio ci nie powiedział, ale… mam do ciebie ważniejszą sprawę.
– Ważniejszą od miłości? – Zamrugała zdumiona, jakby widziała przed sobą szaleńca.
– W tej chwili tak. Mario, czy wiesz, gdzie mieszka Lebrun… wasz Duca Minimo?
Obrzuciła go czujnym spojrzeniem.
– Dlaczego pytasz?
– Miałem jego adres i zgubiłem go. Mieliśmy się spotkać godzinę temu, ale on nie przyszedł. Giulio powiedział, że może zechcesz mi pomóc.
– I po to tylko do mnie przyszedłeś?
– To dla mnie bardzo ważne.
– Może dla ciebie. Ale nie dla mnie. Przykro mi. Znam jego adres, ale nie mogę ci go dać. Obiecałyśmy mu z Gravina, że nikomu nie zdradzimy tego adresu. Ja dotrzymuję obietnic. To może teraz znajdziesz czas, żeby się pokochać z Marią? Randall wyciągnął z kieszeni marynarki portfel.
– Powiedziałaś, że bierzesz dwadzieścia tysięcy, tak? A może za tę sumę uszczęśliwisz mnie inaczej?
Zaczął wyciągać z portfela banknoty, ale dziewczyna rozejrzała się nerwowo.
– Nie tutaj, proszę – szepnęła.
– Przepraszam. – Randall schował portfel, lecz trzymał zwinięte banknoty w zamkniętej dłoni. – Chcę ci zapłacić – powiedział. – Nic nie musisz robić, tylko mi pokaż, gdzie on mieszka. Ja chcę mu pomóc, Mario.
Dziewczyna zerknęła na pieniądze, a potem rzuciła Randallowi przebiegłe spojrzenie.
– Przysięgłam nie mówić. Ale ty chcesz mu pomóc. Żeby był bogaty?
– Tak – potwierdził Randall, właściwie zgodnie z prawdą.
– Skoro tak, sama cię tam zaprowadzę. To niedaleko.
– Dziękuję, Mario. – Randall odetchnął z ulgą.
Zapłacił za jej drinka i przeszli na drugą stronę, pod hotel. Maria pokazała w głąb szerokiej ulicy, krzyżującej się z Via Veneto.
– Via Boncampagni – oznajmiła. – On mieszka przy tej ulicy, ze trzy przecznice stąd. Możemy pójść pieszo.
Wsunęła rękę pod ramię Randalla. Idąc, podśpiewywała sobie, ale na pierwszym skrzyżowaniu przystanęła, wyciągając ku niemu otwartą dłoń.
– Zapłać mi teraz – zażądała.
Randall wręczył jej zwitek banknotów, Maria przeliczyła je i zadowolona schowała do torebki.
– Teraz możemy iść dalej – oświadczyła. Kiedy mijali trzecią przecznicę, Randall zapytał:
– Skąd właściwie wiesz, gdzie mieszka Duca Minimo?
– Powiem ci – odparła – ale nie powtarzaj mu tego. To bardzo dumny człowiek, ale czasami, kiedy Gravina albo ja nie możemy znaleźć wolnego pokoju w hotelu, Duca pozwala nam przychodzić z klientami do swojego mieszkania. Płacimy mu za to połowę naszego zysku, ale nie szkodzi. To dobry człowiek i dorabia sobie w ten sposób do czynszu.
– A ile to wynosi?
– Za pokój z małą kuchnią i łazienką, pięćdziesiąt tysięcy lirów miesięcznie.
– To jakieś osiemdziesiąt dolarów. I stać go na to?
– On mówi, że mieszka tam od bardzo dawna. Od czasów gdy był jeszcze bogaty.
– Kiedy to było?
– Jakieś cztery czy pięć lat temu.
To się zgadza, pomyślał Randall. Pięć lat temu profesor Monti przekazał mu pieniądze.
– To tutaj – wskazała Maria.
Stanęli przed sześciopiętrową kamienicą o nieokreślonym wieku. Jej kamienną fasadę pokrywał ciemny nalot.
– Tutaj cię zostawię. – Dziewczyna wyciągnęła do niego rękę. – Muszę wracać do pracy.
– Dziękuję, Mario. – Randall uścisnął jej dłoń. – Ale gdzie ja mam właściwie iść?
– Wejdź do środka, po lewej jest winda i schody. Ale najpierw musisz się zobaczyć z dozorcą domu, powiedz mu, że przyszedłeś do znajomego. Musisz wyjść na podwórze, zobaczysz okna z kwiatami, tam właśnie mieszka dozorca z żoną. Zapukaj i oni cię zaprowadzą. Buona fortuna. – Miała już odejść, ale dodała jeszcze: – Panie Randall, niech mu pan nie mówi, że to Maria pana przyprowadziła, dobrze?
– Nie powiem, Mario, obiecuję.
Patrzył, jak odchodzi w stronę Via Veneto, kołysząc krągłymi biodrami i wywijając białą torebką. W końcu odwrócił się ku wejściu do budynku.
Gdy wyszedł na podwórze, zobaczył po lewej otwarte okno, a w nim młodego mężczyznę o ciemnej karnacji Sycylijczyka, który podlewał kwiaty na parapecie.
– Dzień dobry – powiedział Randall. – Mówi pan po angielsku?
– Si. Troszeczkę – odparł mężczyzna.
– Czy to pan jest dozorcą?
– Tak. Czego pan sobie życzy?
– Przyszedłem odwiedzić przyjaciela. Mam prośbę…
– Chwileczkę. – Dozorca zniknął z okna i po chwili wyszedł na podwórze. Był niewysoki, krępy, w niebieskiej roboczej koszuli i dżinsach. Stanął przed Randallem podparty pod boki.
– Do kogo pan przyszedł? – zapytał.
– Mieszka tu mój przyjaciel. – Randall żałował, że nie zapytał Marii, pod jakim nazwiskiem występuje tutaj Lebrun. Pewnie pod włoskim, uznał.?- Signor Enrico Toti.
– Toti? Nie, nie ma tu takiego.
– Nazywają go także Duca Minimo…
– Duca…? – Dozorca pokręcił głową. – Nikogo takiego nie znam.
W takim razie Lebrun, zdecydował Randall.
– Właściwie on jest Francuzem – powiedział. – Najczęściej przedstawia się jako Robert Lebrun.
– Mieszka tu Francuz, ma na imię Robert – odrzekł dozorca, mierząc go spojrzeniem – ale nie nazywa się Lebrun, tylko Laforgue. Czy chodzi panu o Roberta Laforgue'a?
– Tak! – wykrzyknął Randall. – Zawsze przekręcam jego nazwisko. Chcę się zobaczyć z Robertem Laforgiem.
Dozorca przyglądał mu się jakoś dziwnie.
– Czy jest pan jego krewnym? – zapytał w końcu.
– Nie, ale jestem bliskim przyjacielem – odparł Randall. – Signor mnie oczekuje. Mamy omówić ważne interesy.
– To niemożliwe – stwierdził Włoch. – Pan Laforgue miał wczoraj wypadek przed Stazione Ostiense. Potrącił go samochód, a kierowca uciekł. Pan Laforgue zginął na miejscu. Wyrazy współczucia, signor, ale pański przyjaciel nie żyje.
Życzliwy młody policjant wyszedł z Randallem przed budynek komendy rzymskiej policji i złapał dla niego taksówkę.
– Obitorio – powiedział do kierowcy i podał mu adres. – Piazzale del Verano.
Taksówkarz przeżegnał się szybkim ruchem i ruszył w kierunku kompleksu uniwersyteckiego, gdzie mieściła się w Rzymie miejska kostnica.
Randall, kołysząc się na tylnym siedzeniu, gdy taksówka brała ostro zakręty, powoli dochodził do siebie po szoku.
Momentów wstrząsu, rozmyślał, doświadcza w życiu niemal każdy. On jednak przetrwał już kilka takich sytuacji – nagłego zaskoczenia i przerażenia, rozedrgania emocji i zmysłów – w ciągu miesiąca z kawałkiem. Najpierw choroba ojca, zaraz potem sprawa rozwodu z Barbarą i problem Judy z narkotykami. Później dwukrotnie był przekonany, że Angela jest zdrajczynią, i jednocześnie usłyszał o „fatalnym błędzie" odkrytym przez Bogardusa. W ostatnich dniach dowiedział się o pobycie profesora Montiego w zakładzie psychiatrycznym, a pamiętne spotkanie z de Vroome 'em przyniosło kolejny szok, w postaci informacji o fałszerstwie. Pomniejszych sytuacji tego rodzaju – gdy czuł zamęt w głowie, a krew zastygała mu w żyłach – było jeszcze więcej. Miał wrażenie, że stan szoku stał się jego codziennością.
Nigdy jednak cios nie był tak silny jak przed dwoma godzinami, kiedy usłyszał od dozorcy kamienicy o śmierci Roberta Lebruna.
Pamiętał -jakby to było we śnie -jak dozorca relacjonował mu wypadki wczorajszego popołudnia. W kamienicy przy Via Boncampagni zjawili się policjanci, pytając, czy mieszka tam niejaki Robert Laforgue. Kiedy dozorca potwierdził, poinformowali go, że Laforgue przed trzema godzinami zginął w wypadku.
Ofiara przechodziła przez plac w okolicy piramidy Caio Cestio i dworca Porta San Paolo – kierując się właściwie ku małej Stazione Ostiense – kiedy została potrącona przez duży czarny samochód. Jeden ze świadków zeznał, że był to amerykański pontiac, inny – że angielski aston martin. Auto uderzyło mężczyznę tak mocno, że przeleciał w powietrzu dziesięć metrów i zginął na miejscu. Samochód odjechał, nie zatrzymując się.
Policjanci weszli do mieszkania Lebruna, szukając informacji o jakichś jego bliskich, których należałoby zawiadomić i którzy mogliby zająć się pogrzebem. Dozorca o nikim takim nie wiedział i oni także nie znaleźli żadnego śladu.
Randall poprosił o wpuszczenie go do pokoju Lebruna i niczym w lunatycznym śnie dał się zawieźć windą na trzecie piętro. Kiedy dozorca otworzył zielone drzwi, oczom Randalla ukazał się skromny pokój z zapadniętym łóżkiem, dwiema stojącymi lampami o brzydkich beżowych abażurach, starą komodą, radiem i pękniętym lustrem. Na podpartych cegłami półkach stało trochę książek w tanich wydaniach, lecz żadna z nich nie traktowała o archeologii czy religii. Do pokoju przylegała ciasna kuchnia i równie nieduża łazienka.
Pod czujnym okiem dozorcy Randall przepatrzył pokój i nieliczne rzeczy gospodarza – dwa wyświechtane garnitury, znoszony płaszcz, szuflady w komodzie i podniszczone książki. Oprócz kilku paragonów ze sklepu i pustego notesu nie znalazł żadnych osobistych papierów ani listów, niczego, co wiązałoby Lebruna z jakąś inną osobą na świecie.
– Nic tu nie ma – stwierdził zrezygnowany. – Żadnych zdjęć, notatek, adresów.
– Przyjaźnił się z kilkoma dziewczynami z ulicy – odparł dozorca – ale poza tym żył jak pustelnik.
– Czyli wszystko, co pozostało po Robercie Lebrunie, to jego zwłoki – stwierdził Randall. – Czy wie pan, gdzie go zawieźli?
– Policjanci powiedzieli, że jeśli pojawi się ktoś z rodziny albo znajomych, mam przekazać, że ciało będzie przez miesiąc trzymane w Obitorio.
– W kostnicy?
– Si, w kostnicy. Będą czekali przez miesiąc, czy nie pojawi się ktoś, kto go zidentyfikuje i zapłaci za pogrzeb. Jeśli nie, pochowają go na Campo Comune.
– Campo Comune? To cmentarz dla ubogich? Dozorca skinął głową.
– Chciałbym go zobaczyć – powiedział Randall. Policja wprawdzie znalazła przy zwłokach dokumenty, ale chciał się upewnić, czy to na pewno Lebrun. – Jak to załatwić?
– Musi pan iść na policję i uzyskać pozwolenie na obejrzenie ciała – odparł Włoch.
Randall udał się więc do komendy, gdzie musiał wypełnić czterostronicowy Processo Verbale, formularz dotyczący osoby zmarłego i własnych z nim relacji. Podał znane sobie nazwiska, Lebrun alias Laforgue, jego rysopis i wiek. Wymyślił jakąś historię na temat ich znajomości jeszcze z Paryża. W końcu wręczono mu pisemne zezwolenie na identyfikację i ewentualnie zabranie ciała, a uprzejmy policjant odprowadził skonfundowanego cudzoziemca do taksówki.
Samochód zatrzymał się na Piazzale del Verano. Kierowca wskazał mu trzypiętrowy budynek z żółtej cegły, stojący za murem z żelazną, pomalowaną na niebiesko bramą.
– Obitorio – objaśnił niemal szeptem i przeżegnał się znowu. Randall wynagrodził go hojnym napiwkiem.
Wszedł przez żelazną bramę na dziedziniec i nad drzwiami do budynku zobaczył podświetlony napis: UNIVERSIT? DI ROMA. ISTITUTO DI MEDICINA LEGALE E DELLE ASSICURAZIONI. OBITORIO COMUNALE.
Miejsce w sam raz na nastrojowe spotkanie z Robertem Lebrunem, pomyślał Randall.
W holu pokazał swoje zezwolenie strażnikowi i ten zaprowadził go do pokoju po prawej, gdzie za marmurowym kontuarem rezydował ślamazarny, wąsaty urzędnik w ciemnym uniformie z czerwonym kołnierzem.
– Nazywam się Steven Randall i chciałbym zidentyfikować ciało mojego przyjaciela – powiedział. – Jego nazwisko brzmi Robert Lebrun… przepraszam, Laforgue. Przywieziono go wczoraj.
– Czy ma pan zezwolenie? – zapytał Włoch ciężko akcentowaną angielszczyzną.
Randall podał mu wystawiony na policji dokument, a urzędnik przeczytał go, wydął usta i powiedział coś szybko po włosku przez interkom.
– Proszę iść za mną – rzekł do Randalla, wychodząc zza kontuaru.
Wrócili do holu i skierowali się do drzwi z napisem na mlecznej szybie: INGRESO? VIETATO. Randall domyślił się, że oznacza to „Wstęp wzbroniony". Kiedy ruszyli korytarzem, uderzył go nasilający się odór rozkładu i poczuł mdłości. Instynkt podpowiadał mu, żeby stąd uciekać. Cała ta identyfikacja była bez sensu.
Po chwili dotarli jednak do następnych drzwi, strzeżonych przez policjanta w mundurze. Widniał na nich napis: STANZE DI RICONOSCIMENTO.
– Co tutaj jest? – zapytał Randall.
– Sala rozpoznań – przetłumaczył urzędnik. – Tutaj identyfikuje się zwłoki.
Weszli do niewielkiego pomieszczenia, oświetlonego neonówkami. Randall zakrył nos dłonią. Przez otwarte, szklane drzwi w przeciwległej ścianie pielęgniarz wprowadzał właśnie nosze na kółkach. Leżały na nich zwłoki zakryte od stóp do głów białym prześcieradłem.
Podeszli do noszy i urzędnik odsłonił twarz nieboszczyka.
– Czy to on? Pański Robert Laforgue? – zapytał. Żołądek podszedł Randallowi do gardła. Rzucił tylko okiem i odwrócił się szybko. Pomarszczona, stara twarz o skórze martwej jak kawałek papirusu, poznaczona sińcami, należała do Roberta Lebruna alias Laforgue'a.
– Tak, to on – wyszeptał, powstrzymując falę nudności.
– Dziękuję, już po wszystkim – rzekł urzędnik. Zakrył twarz nieboszczyka i dał znak pielęgniarzowi, że może zabrać nosze.
Gdy wyszli z sali rozpoznań, poza odorem śmierci Randall poczuł jeszcze inną woń – ohydny smród przypadku, spowijający go zgniłym całunem.
Gdy chciał obejrzeć w Amsterdamie oryginalny papirus numer dziewięć, ten nagle zniknął przez przypadek. Kiedy pojechał do Edlunda zobaczyć negatywy, archiwum fotografa akurat przez przypadek przepadło w pożarze. Kiedy miał otrzymać w Rzymie ostateczny dowód mistyfikacji, fałszerz przypadkowo zginął, potrącony przez samochód. Przypadki czy celowe działania?
Urzędnik mówił coś do niego.
– Signóre, ponieważ tylko pan zgłosił się do identyfikacji, ma pan również prawo dysponować ciałem. – Spojrzał na niego z nadzieją. – Jeśli pan sobie zażyczy.
– Co to właściwie oznacza?
– Po identyfikacji musimy dokonać pochówku. Jeżeli pan się tym nie zajmie, nieboszczyk trafi na Campo Comune…
– A, tak, słyszałem o tym.
– Jeśli pan zażąda wydania ciała, możemy wezwać prywatny zakład pogrzebowy, który załatwi wszystkie sprawy związane z pochówkiem, a zwłoki spoczną na cmentarzu katolickim Cimiterio Verano, pogrzeb będzie z księdzem. Postawią też nagrobek. Jeżeli zdecyduje się pan zapłacić…
Randall nie wahał się ani chwili. Lebrun zasłużył na jakiś rewanż za swą chęć współpracy. Poza tym należał mu się zwykły ludzki szacunek.
– Pokryję wszystkie koszty pogrzebu – oświadczył. – Pochowajcie go jak należy. Tylko jedno zastrzeżenie – uśmiechnął się na wspomnienie zawziętego starca – żadnego księdza, żadnych modlitw, i to nie może być cmentarz katolicki. Mój przyjaciel był… agnostykiem.
Wrócili do pokoju z marmurowym kontuarem.
– Rozumiem – rzekł Włoch. – Zrobimy, j ak pan sobie życzy, pochowamy go na Cimiterio Acatólico. Spoczywa tam w pokoju wielu niewierzących, to jak najbardziej właściwe. Czy zechce pan teraz zapłacić?
Randall zapłacił, podpisał odpowiednie dokumenty i chciał już odejść, zadowolony, że ma to z głowy.
– Signóre! Jeszcze chwileczkę – zatrzymał go urzędnik. Randall zawrócił. Tamten położył na marmurowym kontuarze plastikowy worek.
– Ponieważ panu wydaliśmy ciało – powiedział – ma pan także prawo do własności zmarłego. – Rozwiązał worek i wysypał z niego rzeczy Lebruna. – To wszystko, co miał przy sobie, kiedy go tutaj przewieziono – dodał. – Może pan wziąć cokolwiek na pamiątkę.
Na drugim końcu pokoju zadzwonił telefon. Urzędnik przeprosił i poszedł odebrać.
Randall zaczął w milczeniu przeglądać marny dobytek Lebruna. Brał do ręki każdą rzecz i odkładał ją na bok. Rozbity zegarek, ze wskazówkami zatrzymanymi na dwunastej dwadzieścia trzy. Na wpół wypalona paczka gauloise'ów. Zapałki. Kilka monet. Wreszcie brązowy tani portfel z imitacji skóry. Zaczął go opróżniać.
Dowód osobisty.
Cztery banknoty tysiąclirowe.
Złożona kartka.
Różowy bilet kolejowy.
Randall rozłożył kartkę i ujrzał rysunek ryby przebitej włócznią. Był podobny do rysunku Montiego, ale wyraźnie naszkicowany inną ręką, pewnie samego Lebruna. W prawym dolnym rogu widniały wypisane piórem słowa: Cancello C, Decumanus Maximus, Porta Marina. 600 mtrs. Catacomba.
Obejrzał teraz bilet kolejowy. Podzielony był na trzy części. Na górnej wydrukowano: ROMA SAN PAOLO/OSTIA ANTICA. Na dolnej: OSTIA ANTICA/ROMA SAN PAOLO.
Randall poczuł pulsowanie w skroniach. W tym momencie wrócił urzędnik.
– Bardzo przepraszam – rzekł. – Czy znalazł pan coś dla siebie?
Randall pokazał mu różowy kartonik.
– To bilet na pociąg, prawda? – zapytał.
– Tak, zgadza się. – Mężczyzna zmrużył oczy. – Na wczoraj, powrotny do Ostii, gdzie mamy słynne plaże i wiele starożytnych ruin. Jest niewykorzystany, bo części na jazdę „tam" i „z powrotem" nie zostały oddarte.
Randall usiłował w chaosie swych myśli zrekonstruować wydarzenia z niedzieli. Robert Lebrun musiał przyjść na dworzec San Paolo i kupić bilet. Pewnie miał jeszcze czas do odjazdu i wyszedł na plac, może posiedzieć na słońcu. Potem, gdy wracał na peron, zginął pod kołami samochodu i niewykorzystany bilet został w portfelu.
Wybierał się do Ostii, tam gdzie profesor Monti dokonał wielkiego odkrycia. Zapewne chciał wydobyć ukryty gdzieś dowód, że znalezisko było jedną wielką mistyfikacją.
Randall schował bilet do kieszeni i przyjrzał się ponownie kartce z rysunkiem ryby i ręczną notatką w rogu.
– Co to jest Porta Marina? – zapytał urzędnika.
– Porta Marina? To także Ostia. Łaźnie Porta Marina, na samym końcu ruin, bardzo starożytne, musi pan to koniecznie obejrzeć.
Oczywiście, że obejrzę, postanowił w duchu Randall. Schował kartkę do kieszeni.
– Resztę rzeczy może pan wziąć – powiedział urzędnikowi.
– Dziękuję panu. I wyrazy współczucia z powodu śmierci przyjaciela.
Tak, tak, wyrazy współczucia, pomyślał, opuszczając kostnicę. Ale także wyrazy wdzięczności za ten maleńki spadek i odrobinę nadziei.
Wychodząc w ciepłą rzymską noc, Randall wiedział, że musi kontynuować podróż, którą rozpoczął Robert Lebrun. Nazajutrz kupi kolejny różowy bilet i tym razem zostanie on wykorzystany. Odwiedzi Ostię i wróci do Rzymu.
A co będzie potem? Okaże się jutro.
Wczoraj sze jutro z irytuj ącą powolnością zmieniło się w dzisiaj.
Rozklekotany podmiejski pociąg toczył się w kierunku na wpół zasypanego, antycznego portu, w którym pod szpadlem profesora Montiego narodziło się Drugie Zmartwychwstanie i w którym dzięki świadectwu Roberta Lebruna to samo Drugie Zmartwychwstanie mogło zakończyć swój żywot.
Poprzedniego wieczoru Randall odszukał w okolicy Via Veneto dwa antykwariaty z działem książek angielskich. W jednym udało mu się kupić używany egzemplarz Guida Calzy, który kierował wczesnymi badaniami ruin w Ostii na początku dwudziestego stulecia. W drugim natrafił na książkę Russella Meiggsa, który opisał szczegółowo historię rozkwitu i upadku starożytnego miasta.
Do tego nabył mapę turystyczną z planami miasta w czasach starożytnych i obecnie oraz przewodnik po ruinach odkopanych w ciągu ostatnich stu lat. Przewodnik nie wspominał oczywiście, ze zrozumiałych względów, o odkryciu profesora Montiego.
Randall ślęczał nad tymi materiałami do późna w nocy, studiując je tak pilnie, jakby przygotowywał się do ważnego egzaminu. Widoki i historię Ostii wrył sobie w pamięć. Szczególnie uważnie zapoznał się z planem rzymskiej willi z pierwszego wieku, takiej jaką odkopał Monti. Typowy dom miał westybul, atrium, czyli otwarty dziedziniec, tablinum, czyli bibliotekę, triculinium, czyli jadalnię, sypialnie, oecus, główny salon, oraz kuchnię, kwatery dla służby, latryny, a czasem nawet, a jakże! – katakumby.
Porta Marina. 600 mtrs. Catacomba – napisał na kartce Robert Lebrun. Randall wiedział już teraz, że w niektórych rzymskich willach, jeśli właścicielem była osoba nawrócona potajemnie na chrześcijaństwo, znajdowała się prywatna, podziemna komora grobowa.
Na koniec przejrzał jeszcze notatki, swoje własne i Angeli, na temat wykopalisk profesora Montiego sprzed sześciu lat. Starał się także odtworzyć w pamięci wszystko, co opowiedział mu o tej sprawie Lebrun. W końcu, czując piasek pod powiekami i zamęt w głowie, położył się spać.
Rankiem, zaopatrzony tylko w mapę i kartkę z rysunkiem ryby oraz tajemniczą notatką, pojechał taksówką na dworzec Porta San Paolo, gdzie wsiadł do pociągu do Ostii.
Pociąg był w drodze już od siedemnastu minut. Od celu podróży dzieliło Randalla zaledwie osiem.
Taka podróż normalnie byłaby dla niego nie do zniesienia. Pasażerowie siedzieli na twardych drewnianych ławkach, ani czystych, ani brudnych, lecz po prostu starych. W wagonie panował tłok i zaduch, jechali nim w większości kiepsko ubrani, prości ludzie, wracający do swoich wiosek z wielkiego miasta. Wokół rozlegał się gwar pogaduszek, sporów i złorzeczeń – tak w każdym razie odbierało to jego ucho. Siedzący obok niego ociekali potem, a przez brudne szyby piekło niemiłosiernie słońce.
Krajobraz za oknem był nieciekawy – podmiejskie zabudowania, wiszące na małych balkonikach pranie, gdzieniegdzie osiedla podobnych do siebie bungalowów. Pociąg zatrzymywał się z szarpnięciem na małych zaniedbanych stacyjkach – Maglina, Tor di Valle, Vitinia.
Teraz ruszali ze stacji Acilia. Pejzaż stawał się przyjemniejszy. Pojawiły się gaje oliwne, łąki, biegnące ku Tybrowi akwedukty, a równolegle do torów biegła nowoczesna autostrada, pewnie Via Ostiensis, domyślił się Randall.
Tą samą trasą prowadziła niegdyś droga z Rzymu do portu, spichlerza stolicy. Miasto, zbudowane za Juliusza Cezara, a potem cesarza Augusta, unowocześniane przez kolejnych władców, Klaudiusza i Nerona, było także fortecą broniącą wybrzeża przed najeźdźcami.
Randall nie zwracał jednak zbytniej uwagi na krajobraz ani warunki jazdy. Myślał wyłącznie o tym, co go czeka, czy prowadzony notatką starego fałszerza zdoła dotrzeć do dowodów oszustwa. Liczył na to, że Lebrun ukrył je gdzieś w okolicy miejsca, w którym podłożył kiedyś podrobione rękopisy, odnalezione później przez Montiego.
Wiedział, że wybiera się na szukanie igły w stogu siana. A jednak była to dla niego obecnie najważniejsza sprawa – jedynie w ten sposób może sprawdzić, czy przesłanie zawarte w tekstach Jakuba i Petroniusza jest w istocie Słowem… czy też kłamstwem.
Pociąg wyraźnie zwolnił, za oknem mignęła tablica z napisem OSTIA ANTICA i po chwili stanął. Randall spojrzał na zegarek: dwadzieścia sześć minut od wyjazdu z Rzymu.
Po wyjściu na peron skierował się wraz z tłumem pasażerów do podziemnego przejścia, gdzie przez moment rozkoszował się chłodem betonowych ścian, a potem przez budynek stacyjny wyszedł na palący skwar ulicy przed dworcem.
Rozejrzał się i spotkało go przyjemne zaskoczenie. Wrażenie było takie, jakby się znalazł w wiejskiej arkadii. Rosły tu palmy i figowce, a dalej dojrzał schodki prowadzące na most. Pasażerowie rozeszli się każdy w swoją stronę i Randall został sam w tym cichym i spokojnym otoczeniu.
A jednak nie całkiem sam, gdyż po chwili podszedł do niego taksówkarz, mężczyzna o komicznym wyglądzie, w szerokoskrzydłym kapeluszu gondoliera, szkarłatnej szarfie na szyi i obszernych spodniach.
– Buongiorno – powiedział, uchylając z szacunkiem kapelusza. – Jestem Lupo Farinacci. Każdy w Ostia mnie znają. Mam taksówka. Fiat. Chce pan taksówka?
– Raczej nie – odparł Randall. – Obejrzę tylko wykopaliska.
– Ach, scavi, scavi, wykopaliska, si. To blisko na nogach. Nad autostradą most i potem żelazna brama.
– Dziękuję.
– Nie zostawać długo. Za gorąco. Może później jazda dla ochłody, do Lido di Ostia, plaża dla Rzymu? Lupo zawiezie taksówka.
– Chyba nie będę miał czasu.
– Może zobaczymy. Jak potrzebować taksówka, Lupo w restauracji Do Przystani Eneasza albo przy straganie z owocami. Pan zobaczy.
– Dzięki, Lupo. Znajdę cię, jakby co.
Już schodząc z mostu w pobliżu sosnowego zagajnika, Randall czuł, że koszula lepi mu się do pleców od potu. Z mapą w ręce rozpoznał piętnastowieczny zamek Giuliano della Rovere, późniejszego papieża Juliusza II, a dalej zauważył nietypową wiejską restaurację o dziwnej nazwie Allo Sbarco di Enea, Do Przystani Eneasza, gdzie goście siedzieli na zewnątrz pod baldachimem z winorośli. Główne wejście do ruin, opisane na mapie jako Cancello A, Porta Romana, musiało być niedaleko.
Po kilku minutach dotarł istotnie do żelaznej bramy z napisem na żółtej tablicy: SCAVI DI OSTIA ANTICA.
Gdy wszedł za bramę, wszystko zmieniło się znowu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Znalazł się w parku. Przepiękne pinie wydzielały ożywczą, cierpką woń. Od strony morza nadleciał powiew wiatru, wzmagając nastrój wyczekiwania.
Na lewo spostrzegł niewielki pawilon, a w środku starszą, pulchną kobietę, która pomachała doń bloczkiem biletów.
– Bisogno comprare un biglietto per entrare! Musi pan kupić bilet wstępu! – zawołała.
Kupując bilet, zauważył następną żółtą tablicę z włoskim napisem. Spojrzał pytająco na bileterkę.
– Nie wolno wchodzić do wykopalisk-wyjaśniła. – Oglądać tylko ruiny, wykopaliska nie wolno. I uważać na nierówną ziemię, bo wykręcić nogi.
– Będę uważał – przyrzekł jej.
Z pomocą mapy znalazł Decumanus Maximus, główną ulicę, która biegła przez wszystkie odkopane obiekty w Ostii. Znaleźć ulicę było łatwo, natomiast trudniej iść, była bowiem wybrukowana od starożytności gładkimi, obłymi kamieniami. Randall ślizgał się i potykał, aż w końcu zszedł na trawiaste pobocze, by kontynuować swój marsz przez szczątki rzymskiego miasta.
Mijał, jak go informowała mapa, ruiny spichlerza z drugiego stulecia. Kolumny teatru, działającego w roku trzydziestym naszej ery. Pozostałości świątyni Gildii. Forum z Łaźniami. Zmęczyło go ciągłe zaglądanie do mapy, wolał po prostu podziwiać widoki. W odkrytych warstwach wykopalisk ukazywały się poprzewracane, bogato rzeźbione marmurowe wazy, fragmenty mieszkań z malowidłami na ścianach, wyschnięte fontanny, resztki okazałych łuków i w końcu wielki głaz z inskrypcją Decumanus Maximus.
Przemierzył już dwie trzecie ruin. Wokół nie było widać żywej duszy i zaczął czuć się zagubiony. Ruszył jednak dalej i po pięciu minutach marszu dotarł do końca wyboistej drogi. Przed sobą miał kamienne ruiny Porta Marina. Po prawej, za odkopanymi domami z czasów Hadriana, rozciągały się pagórkowate łąki z pożółkłą od słońca trawą.
Zasłaniając dłonią oczy, dojrzał pomiędzy ruinami Porta Marina i łąką stragan z owocami i sokami. Po chwili dostrzegł coś jeszcze. Zbliżała się ku niemu postać, rosnąca z każdą chwilą i machająca doń ręką.
Biegacz okazał się chudym chłopakiem, może trzynastoletnim, z szopą czarnych włosów i ciemnymi oczami jak spodki, bez koszuli, sama skóra i kości. Ubrany był tylko w szorty i stare tenisówki.
– Buongiorno! – zawołał, stając przed Randallem z rękami na biodrach i łapiąc oddech. – Lei a inglese, vero? Pan jest Anglikiem, tak?
– Amerykaninem – odrzekł Randall.
– Ja mówię po angielsku – oznajmił chłopiec. – Nauczyłem się w szkole i od turystów. Przedstawię się. Mam na imię Sebastiano.
– No, to witaj, Sebastiano.
– Chce pan przewodnika? Jestem dobrym przewodnikiem. Pomagam Amerykanom. Pokażę wszystkie miejsca w Ostii. Tysiąc lirów za godzinę. Chce pan obejrzeć ruiny?
– Już oglądałem główne budowle – odparł Randall. – Teraz chętnie bym zobaczył coś innego. Wiem, że przed sześciu laty prowadzono tu niedaleko wykopaliska, na prywatnym terenie. Jeżeli…
– Scavi Augusta Montiego? – przerwał mu chłopak.
– Wiesz o tym? – zdumiał się Randall. – Przecież to jest tajemnica.
– Tak, tak, wielka tajemnica-odparł Sebastiano. – Postawili tam znak, że wstęp wzbroniony, bo są doły w ziemi. Nikogo nie wpuszczają. Władze to nadzorują, bo to zabytek. Aleja mieszkam niedaleko i bawimy się z kolegami wszędzie, gdzie chcemy. Znam wszystkie miejsca. Zaprowadzić pana? Za tysiąc lirów?
– Zaprowadź. Chodzi mi o miejsce oddalone sześćset metrów od Porta Marina.
– To łatwe, będę liczył krokami – powiedział chłopiec. – Pan jest archeologiem?
– Geologiem. Chcę obejrzeć… glebę.
– No to idziemy. Będę liczył w głowie. To jest przed bagnami i wydmami. Wiem gdzie, dojdziemy.
I doszli po dziesięciu minutach. Znaleźli się przy wejściu do głębokiego wykopu, głównego korytarza, który rozgałęział się na wiele odnóg i dołów, w większości zakrytych ułożonymi na ciężkich belkach deskami.
– Widzi pan? – Sebastiano wskazał tablicę z wyblakłym od słońca napisem. – Tutaj pisze: Wykopaliska Augusta Montiego. Niebezpieczeństwo. Wstęp wzbroniony. Tak jak mówiłem – uśmiechnął się szeroko.
– Świetnie. – Randall zajrzał do wykopu. W głąb prowadziło kilka drewnianych stopni. – Czy jest tam jakieś światło? – zapytał.
– Tylko od słońca, ale to wystarczy – odparł chłopiec. – Prześwieca przez deski. Tym wykopem można dojść do starożytnej willi, odkopali ją tylko do połowy. Zaprowadzić pana?
– Nie, nie – rzekł szybko Randall. – Nie trzeba. Wejdę tam tylko na kilka minut. – Wyjął banknot tysiąclirowy i wcisnął go w dłoń chłopca. – Dziękuję za twoją pomoc, ale teraz nie chcę, żeby mi ktoś przeszkadzał. Rozumiesz to?
– Nikomu nie powiem. – Sebastiano uniósł dłoń jak do przysięgi. – Pan jest moim klientem. Jakby pan jeszcze chciał coś zobaczyć, to jestem przy straganie.
Randall zaczekał, aż zniknie mu z oczu, i odwrócił się ku wejściu do wykopu. Nagle opadły go wątpliwości. Cała ta wyprawa wydała mu się idiotyczną donkiszoterią. Co on tu robi, u diabła, jeden z gigantów reklamowych Ameryki na tym pustkowiu przy jakimś porzuconym wykopie?
Popychała go jednak niewidoczna ręka, ręka Roberta Lebruna, który jeszcze przed dwoma dniami sam wybierał się w to miejsce.
Natychmiast zaczął schodzić po chwiejnych, drewnianych stopniach i po chwili znalazł się na dnie wykopu. Korytarz biegł prosto jakieś sześć metrów. Mrok rozjaśniało światło słoneczne, wpadające przez szczeliny między deskami nad głową.
Ruszył ostrożnie naprzód. Drewniane zadaszenie było gdzieniegdzie podparte słupami. W pewnym miejscu zobaczył krótki boczny tunel z odsłoniętą mozaikową posadzką, a dalej stały skrzynie, po części wypełnione odłamkami czerwonej skały, kawałami marmuru i fragmentami żółtych cegieł.
Przy końcu korytarza Randall spostrzegł, że deski zadaszenia zostały częściowo usunięte, żeby lepiej oświetlić drogę. Ujrzał też, że ściana po prawej zmieniła wygląd – była cofnięta i wyglądała na wapienną, być może stanowiła pozostałość jakiegoś pomieszczenia.
I nagle zatrzymał się w pół kroku. Na wyrąbanej w kamieniu ścianie – być może właśnie rodzinnych katakumb – dostrzegł znaki. W wapiennym rufie – przypomniał sobie nazwę porowatej skały – wyryte zostały prymitywne rysunki z pierwszego stulecia, wykonane zapewne przez prześladowanych chrześcijan z tamtych apostolskich czasów.
Podszedł bliżej. Rozpoznał niewyraźny zarys kotwicy, tajemnego symbolu, którym pierwsi chrześcijanie maskowali znak krzyża. Zobaczył greckie litery oraz, dwie pierwsze litery słowa Christos, a obok toporny rysunek gołębia i gałązki oliwnej, symbole pokoju.
Przykucnął i dostrzegł kolejne znaki. Jeden przypominał wieloryba, symbol zmartwychwstania. Drugi wyobrażał dwie ryby – większą i mniejszą, oznaczające słowo I-CH-TH-Y-S, inicjały Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, Zbawiciela.
Wapienna ściana musiała skrywać komorę, w której rzymska rodzina potajemnie chowała swych zmarłych, opatrując grobowiec symbolami prześladowanej wiary.
Randall przypatrywał się uważnie powierzchni tufu, centymetr po centymetrze, aż w końcu, na samym dole tuż nad ziemią zobaczył to, czego szukał.
Jeszcze jeden rysunek ryby, wyraźniejszy od tamtych, wyryty całkiem niedawno. Ryba przebita była włócznią i miała kształt bardzo podobny do tej, którą narysował na kartce Robert Lebrun.
Randall, oddychając ciężko, przysiadł na piętach i wyszeptał do siebie:
– O Boże, znalazłem to. Chyba znalazłem grób Drugiego Zmartwychwstania.
Nagłe posunięcie.
Gdy już się nad nim zastanowił, wyszedł z chłodnego wykopu w skwar popołudnia i wrócił do miejsca, z którego widać było stragan z owocami. Zobaczył swego przewodnika Sebastiana, bawiącego się piłką. Przy straganie taksówkarz Lupo raczył się sokiem, a trochę dalej stał jego stary fiat.
Randall zawołał chłopca, machając rękami. Sebastiano zostawił piłkę i puścił się biegiem w jego stronę. Gdy stanął przed nim zdyszany, Randall pokazał mu dwa banknoty tysiąclirowe.
– Chciałbyś zarobić dwa tysiące? – zapytał. Chłopiec pokiwał żwawo głową, oczy mu rozbłysły.
– Próbuję zebrać próbki gleby z wykopów – powiedział szybko Randall. – Potrzebuję łopaty, mocnej łopaty, mniej więcej na godzinę. Może wiesz, gdzie mógłbym ją pożyczyć.
– Ja panu przyniosę łopatę – odpowiedział ochoczo Sebastiano. – Mamy w domu szpadel, taki do pracy w ogrodzie.
– Chcę go tylko pożyczyć – powtórzył Randall. – Oddam zaraz, jak skończę. Ile czasu ci to zajmie?
– Piętnaście minut, nie więcej.
Randall dał mu dwa banknoty, a trzecim pomachał w powietrzu.
– Dostaniesz jeszcze tysiąc, jeżeli nikomu o tym nie powiesz. Niech to zostanie między nami.
– E U nostro segreto, lo prometió, lo giuro – oznajmił chłopiec, chwytając banknot. – To będzie nasza tajemnica, obiecuję, przysięgam. – Wyraźnie bawiła go ta konspiracja.
– No, to pospiesz się.
Chłopiec pobiegł w kierunku przeciwnym niż stragan z owocami. Po kwadransie zjawił się z powrotem, niosąc mocny szpadel, podobny do wojskowej saperki.
Kiedy odszedł, Randall wrócił do wykopu, zdjął marynarkę i najpierw przyciągnął pod ścianę katakumby trzy puste skrzynie z korytarza. Następnie zaznaczył duży prostokąt wokół przebitej włócznią ryby Lebruna i zaczął wydziobywać szpadlem wapień, niszcząc rysunek, lecz oczywiście pozostawiając nietknięte starożytne znaki powyżej. Powierzchnia tulu była twardsza, niż przypuszczał, i musiał mocno wytężać siły, żeby ją przebić. W miarę jednak jak prostokąt się pogłębiał, wapień kruszył się coraz łatwiej. Randall uderzał miarowo, wrzucając ułomki porowatego kamienia do skrzyń. Narastało w nim oczekiwanie.
Minęła godzina wytężonej pracy. Bolały go ramiona, po policzkach i piersi spływały strumyki potu. Oparł się na łopacie i dysząc ciężko, wyciągnął brudną już chustkę, by po raz kolejny otrzeć twarz.
Ludzi szalonych nie brakowało nigdzie, pomyślał. Byli wśród nich fanatycy z Drugiego Zmartwychwstania, z Wheelerem na czele, był oczywiście profesor Monti w rzymskiej klinice, być może Lebrun w niebie albo w piekle. Ale najbardziej szalony był on sam.
Co powiedziałby ojciec, gdyby go teraz zobaczył? Co powiedzieliby George Wheeler i Naomi? Co powiedziałaby Angela?
Ich werdykt brzmiałby jednogłośnie. Był szaleńcem albo diabłem w ludzkiej skórze.
A jednak nie mógł zlekceważyć śladu, który mu pozostawił Robert Lebrun – symbolu przebitej włócznią ryby – najpierw na kartce, a teraz na ścianie katakumb. Kiedy go odkrył, w pierwszej chwili pomyślał o skontaktowaniu się z rządową Radą Zabytków i Sztuk Pięknych w Rzymie, wyjaśnieniu im wszystkiego i poproszeniu o pomoc. Porzucił jednak ten pomysł, obawiając się ewentualnej zmowy z ludźmi z zespołu Drugiego Zmartwychwstania. Mogło im wcale nie zależeć na prawdzie, lecz tylko na korzyściach i rozgłosie. Gdy odkrył w sobie ten brak zaufania, po raz pierwszy zaczął trochę rozumieć paranoiczną nieufność Lebruna wobec jego wrogów, zarówno osób duchownych, jak i przedstawicieli władzy.
Podjął decyzję – być może niedojrzałą, dziecinną, podszytą niepraktycznym romantyzmem – że doprowadzi rzecz do końca. Ryba na ścianie stanowiła zaproszenie do kopania. Będzie więc kopał do skutku.
To amatorskie przedsięwzięcie archeologiczne możliwe było dzięki szczególnym właściwościom wapiennego tufu. Czerwonawa skała była porowata, łamliwa i kruszyła się łatwo przy uderzeniu, jeśli miejsce było ciemne i wilgotne. Dlatego pierwsi chrześcijanie wykuwali w niej komory grobowe. Jednakże wystawiony na działanie słońca, tuf nabierał twardości marmuru.
Ponieważ deski zadaszenia nad katakumbami były częściowo usunięte, światło słoneczne padało na górną część muru, tę z wyrytymi symbolami, utwardzając podłoże i chroniąc rysunki. Natomiast nad podłogą, w półcieniu, tuf dawał się kruszyć.
Niestety nie zmieniało to faktu, że po godzinie rycia Randall nie znalazł niczego poza odłamkami skały. Najbardziej zniechęcająca w tym wszystkim była myśl, że tak naprawdę nie wiedział dokładnie, czego szuka. Próbował przypomnieć sobie, co mówił o dowodach swego fałszerstwa Lebrun podczas ich spotkania w hotelu Excelsior.
Po pierwsze, fragment papirusu, który pasuje do naddarcia w arkuszu numer trzy. Jest na nim brakujący tekst, imiona braci Jakuba i Jezusa, które wyrecytował panu Monti. Ten skrawek ma nieregularny kształt, mniej więcej sześć i pół na dziewięć centymetrów i pasuje dokładnie do dziury w tak zwanym oryginale…
Na moim skrawku, na tekście, jest narysowana niewidocznym atramentem połówka ryby przebitej włócznią. Druga połowa jest na pańskim papirusie numer trzy. Na wyrwanym fragmencie znajduje się także mój podpis i napisane moją ręką zdanie potwierdzające fałszerstwo…
Wydawcy w Amsterdamie dysponują dwudziestoma czterema arkuszami papirusu. W niektórych z nich brakuje niewielkich fragmentów, łącznie dziewięć. A ja mam dziewięć brakujących części układanki, które dokładnie pasują do odpowiednich miejsc… Pierwszy z tych skrawków pokazałem Montiemu, a osiem pozostałych spoczywa w metalowej kasetce, ukrytej w bezpiecznym miejscu…
Wydostanie ich z kryjówki, która znajduje się poza Rzymem, zajmie mi cały jutrzejszy dzień…
Kryjówka poza Rzymem, to było jasne. Cały dzień – o tym także się przekonał na własnej skórze w tym cholernym wykopie. Metalowa kasetka – to także było oczywiste.
Niejasny był natomiast fragment odnoszący się do pierwszego dowodu, skrawka papirusu wielkości sześć i pół na dziewięć centymetrów. Lebrun nie powiedział, w jaki sposób go zabezpieczył. Randall zapomniał go zapytać, a teraz było już za późno.
Ten skrawek także musiał się znajdować w jakimś pojemniku. Tylko pytanie, czy uda się na niego natrafić. Randall spojrzał na skrzynie wypełnione wapiennym kruszywem. Porozbijał wszystkie większe bryły tufu, lecz żadnego pojemnika nie znalazł. Być może istniał on tylko w wyobraźni starego fałszerza.
Wyprostował się, uchwycił mocniej szpadel i zaczął kopać dalej. Zaczynało mu już brakować sił.
Zagłębił szpadel w otworze po raz kolejny i nagle coś zadzwoniło o metal. Czyżby twardszy kamień? Do diabła, jeśli trafił na granit, to już koniec. Uklęknął i ocierając pot z czoła, zajrzał do otworu. Nie, to nie był głaz. Sięgnął do środka ręką, namacał przedmiot palcami. Wyczuł regularny obły kształt. Nie mógł wyciągnąć znaleziska, zbyt mocno tkwiło w rufie. Podważył je delikatnie szpadlem, wykruszył wapień wokół niego i po kilku minutach wyciągnął wreszcie z otworu.
Był to rodzaj ceramicznego słoja, nie wyższego niż dwadzieścia centymetrów, o średnicy trzydziestu, zalepionego od góry czarną substancją, najpewniej smołą. Gdy Randall oczyścił go z brudu, okazało się, że pojemnik jest także obwiedziony pasem smoły w połowie wysokości. Najwyraźniej składał się z dwóch części, które zostały sklejone.
Położył słój na ziemi i uderzył mocno trzonkiem szpadla jak młotkiem. Połówki się rozdzieliły, a jedna częściowo się rozpadła. Pomiędzy odłamkami zobaczył zawartość słoja – szarą skórzaną sakiewkę.
Otworzył ją drżącymi palcami i poczuł chłodny dotyk delikatnej tkaniny. Po chwili trzymał w ręce zawiniątko z jedwabiu nasączonego olejem. Rozwinął je ostrożnie i przez kilka minut patrzył jak zahipnotyzowany na coś, co przypominało wyglądem zeschnięty liść klonu, lecz było skrawkiem papirusu – drogocennego papirusu Lebruna. Pokrywały go aramejskie litery, a także, przypomniał sobie Randall, napisane bezbarwnym atramentem znaki i słowa – dowód, że tekst Jakuba jest fałszerstwem i mistyfikacją.
Randall był tak wyczerpany, że nie czuł nawet podniecenia.
Zawinął ostrożnie kawałek papirusu w jedwabną szmatkę i wsunął z powrotem do sakiewki. Instynkt podpowiadał mu, żeby natychmiast wynieść się z tego miejsca ze zdobytym skarbem. Pamiętał jednak o pozostałych dowodach, schowanych w metalowej kasetce. Było możliwe, że Lebrun ukrył kasetkę w tym samym miejscu, ale mógł też umieścić ją głębiej.
Randall wstał i spojrzał na wygrzebany przez siebie otwór. Zastanawiał się, jakim cudem Lebrunowi starczyło sił na całą tę operację. Być może po prostu wynajął do kopania kogoś młodszego.
Wrzucając do skrzyń kolejne kawałki tufu, rozmyślał nad tym, czy Francuz nie ukrył jednak drugiej partii dowodów w innym miejscu. Tak czy inaczej, nie miał teraz wyjścia, musi kopać dalej.
Nagle do jego uszu dobiegł odległy dźwięk ludzkich głosów. W pierwszej chwili pomyślał, że to złudzenie, lecz zaraz usłyszał je ponownie.
Głosy lub głos, chyba kobiecy.
Rzucił szpadel i chciał już ruszyć do wyjścia z wykopu, lecz intuicja podpowiedziała mu, żeby się nie pokazywać. Musiał jednak sprawdzić, co się dzieje. Ponieważ krawędź wykopu znajdowała się metr nad jego głową, przysunął do ściany skrzynie z wapiennym gruzem i ustawił je jedna na drugiej, tworząc prowizoryczne stopnie. Wspiął się na nie, rozsunął deski zadaszenia i ostrożnie wysunął głowę na zewnątrz.
Źródło dźwięku czy dźwięków spostrzegł od razu. Od strony pagórka zmierzało w jego stronę troje ludzi, wyraźnie podekscytowanych i głośnych – kobieta, chłopiec i mężczyzna. Kobieta trzymała chłopca – a był to Sebastiano – za ramię, gestykulując drugą ręką, wygrażając mu i besztając przenikliwym głosem. Sebastiano, popychany i ciągnięty w kierunku wykopalisk Montiego, protestował płaczliwie.
Randall skupił spojrzenie na trzeciej osobie i przeraził się na dobre. Człowiek ten miał na sobie oliwkową koszulę, czapkę z odznaką i biały pas z pistoletem w kaburze. Bez wątpienia był to miejscowy policjant.
Randall domyślił się od razu, co się wydarzyło.
Kobieta była matką Sebastiana. Pewnie spostrzegła brak łopaty i wydobyła z chłopca prawdę, a potem powiadomiła miejscowego glinę. Sprawa natychmiast nabrała wagi, nie chodziło już tylko o szpadel. Oto cudzoziemiec zakradł się bez zezwolenia na teren chronionych prawnie wykopalisk i czegoś tam szukał. Należało go natychmiast aresztować!
Randall zeskoczył na dno wykopu i chwycił z ziemi sakiewkę i marynarkę, opanowany tylko jedną myślą. Uciekać! Jeśli go złapią z tym kawałkiem papirusu, nie wytłumaczy się z tego przez tysiąc lat.
Wspiął się z powrotem na skrzynki i wyjrzał na zewnątrz. Tamci skręcili, kierowali się bowiem nie wprost ku niemu, ale ku wejściu do wykopu.
– Lei dice che lo straniero e sceso da solo qui? – krzyczała do chłopca kobieta. – Dovete fermarlo! – ponaglała policjanta – E un ladro!
Randall domyślał się, że chodzi o niego, cudzoziemca, który ukradł jej szpadel, i policjant ma natychmiast złapać złodzieja.
Wszyscy troje dotarli już do wylotu korytarza i kolejno znikali mu z oczu, najpierw policjant, potem Sebastiano, a na końcu rozsierdzona matka.
Usłyszał echo ich głosów w podziemnym tunelu.
Nie było chwili do stracenia. Ostrożnie położył na brzegu wykopu sakiewkę, rzucił tam marynarkę i resztkami sił podciągnął się na rękach. Przetoczył się po trawie, złapał sakiewkę i marynarkę i dźwignął się na nogi. Był wolny.
Ruszył biegiem, choć uginały się pod nim kolana, i po kilku minutach ujrzał za pagórkiem stragan z owocami. Lupo, taksówkarz, żegnał się właśnie ze sprzedawcą, ruszając w stronę fiata.
– Lupo! – krzyknął Randall ostatkiem tchu. – Lupo, zaczekaj.
Taksówkarz odwrócił się i uśmiechnął szeroko na widok nadbiegającego Amerykanina. Poprawił gondolierski kapelusz i spojrzał nań wyczekująco.
– Chcesz zrobić dobry kurs? – wysapał Randall.
– Na dworzec kolejowy? Czy na plażę? – zapytał Lupo, przyglądając się z niejakim zdziwieniem spoconej twarzy swego klienta, jego brudnym rękom i utytłanej ziemią koszuli.
– Nie, o wiele dalej. – Randall chwycił go za ramię i popchnął w stronę samochodu. – Chcę, żebyś mnje zawiózł do Rzymu, i to jak najszybciej. Oczywiście zapłacę za drogę powrotną. Pojedziesz?
– Właściwie już jesteśmy w Rzymie! – zawołał Lupo z entuzjazmem. – Podobały się panu zabytki? Przyjemna wycieczka, nie?
Wreszcie był bezpieczny, w swoim pokoju w hotelu Excelsior.
W holu, gdzie jego widok robił na gościach hotelowych pewne wrażenie, poprosił zmartwioną recepcjonistkę o rezerwację na najbliższy lot do Paryża. Następnie zadzwonił do profesora Henriego Auberta. Nie było go, lecz sekretarka zanotowała wiadomość. Pan Randall przybędzie dzisiaj do Paryża w porze obiadowej. Oui. Pan Randall musi się spotkać z profesorem w jego laboratorium zaraz po przyjeździe, w sprawie najwyższej wagi. Oui. Pan Randall zadzwoni z potwierdzeniem, gdy wyląduje na Orły. Oui.
Gdy wszedł do pokoju, zorientował się, że ma czas tylko na szybki prysznic i ostatni telefon.
Ostatni telefon, tylko do kogo?
Jeżeli Aubert potwierdzi, że skrawek papirusu pochodzi z pierwszego wieku, pozostanie do przeprowadzenia ostatni test. Jak zauważył kiedyś sam profesor, autentyczność papirusu nie gwarantowała jeszcze autentyczności dokumentu. Trzeba było zbadać tekst. A w tym przypadku pozostawała jeszcze kwestia bezbarwnego atramentu, o którym mówił Lebrun.
Korciło go, żeby się skontaktować z Wheelerem albo Deichhardtem, powiedzieć im o swej zdobyczy i namówić do zbadania tekstu przez Jeffriesa i Knighta. Oparł się jednak tej pokusie.
Jeżeli Wheeler i Deichhardt nie byli masochistami ani samobójcami, dowód fałszerstwa nie mógł ich ucieszyć. Nie można było im zaufać. Podobnie jak profesorowi Jeffriesowi, ostrzącemu już sobie zęby na przywództwo w Światowej Radzie Kościołów, do którego pośrednim krokiem miała być publikacja nowej Biblii. Nawet Florian Knight, z cudownie odzyskanym słuchem, nie byłby tutaj bezstronny. Wszyscy ci ludzie mieli zbyt wiele do stracenia.
Był tylko jeden człowiek, równie jak on sceptyczny, a jednak obiektywny w poszukiwaniu prawdy.
Randall podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę z centrali międzynarodowej o połączenie z kościołem Westerkerk w Amsterdamie.
Czekając na połączenie, spakował swoje rzeczy do walizki. Na końcu włożył ostrożnie drogocenną szarą sakiewkę. Zadzwonił telefon.
– Znalazłam kościół w Amsterdamie – powiedziała telefonistka. – Już pana łączę.
– Mówi Steve Randall – przedstawił się, mimowolnie zniżając głos. – Czy pastor de Vroome? Dzwonię z Rzymu…
– Tak, wiem, że z Rzymu. – Głos holenderskiego duchownego był łagodny jak zawsze. – To miło z pańskiej strony, że nie zapomniał pan o mnie. A już myślałem, że nie chce mnie pan znać.
– Przeciwnie, chyba uwierzyłem w to, co mi pan mówił. Musiałem jednak wszystko sprawdzić. Odnalazłem Roberta Lebruna.
– Naprawdę? Rozmawiał pan z nim?
– W cztery oczy. Opowiedział mi wszystko, tak jak Plummerowi, lecz bardziej szczegółowo. Nie mam teraz czasu tego powtarzać, spieszę się na lot do Paryża. Ale zawarłem z Lebrunem pewien układ.
– Dotrzymał go?
– W pewnym sensie. Opowiem, kiedy się spotkamy. W każdym razie zdobyłem dowód fałszerstwa, mam go przy sobie.
W słuchawce rozległ się przeciągły gwizd podziwu.
– To wspaniale – rzekł de Vroome. – Czy to brakujący fragment jednego z papirusów?
– Tak jest. Z aramejskim tekstem. O piątej ląduję na Orły i jadę z nim prosto do profesora Auberta. Musi go datować.
– Wiem i bez tego, że papirus jest autentyczny – powiedział de Yroome. – Rozumiem, że to dla pana ważne, lecz prawdziwym dowodem jest sam tekst.
– Dlatego właśnie dzwonię – odrzekł Randall. – Czy zna pan jakiegoś specjalistę od aramejskiego, któremu moglibyśmy zaufać – zauważył, że po raz pierwszy użył wobec pastora słowa „my" – i który mógłby zbadać tekst?
– Mówiłem już panu – odpowiedział duchowny – że niewielu jest takich poza mną. A w tym wypadku, ze względu na wagę sprawy, powinien mi pan raczej zaufać.
– Chętnie – odparł Randall z ulgą. – Liczyłem na tę pomoc. I jeszcze jedno. Czy wie pan, kto to była Locusta?
– Trucicielka na usługach Nerona? Oczywiście.
– No więc nasz przyjaciel Lebrun dla uwiarygodnienia swego dowodu napisał coś na tym skrawku papirusu bezbarwnym atramentem, sporządzonym według receptury Locusty.
– Prawdziwy geniusz przebiegłości – zaśmiał się de Vroome. – Czy wyjawił panu recepturę?
– Nie całkiem. Wiem, że bazą dla tego atramentu jest kwas galasowy. Żeby pismo stało się widoczne, należy użyć siarczku miedzi, zmieszanego z jeszcze jednym składnikiem. Lebrun nie podał mi nazwy właśnie tego składnika.
– To bez znaczenia. Poradzimy sobie z takim drobiazgiem. A więc, panie Randall, dzięki panu wreszcie zdobędziemy dowody. Świetnie, serdecznie panu gratuluję. Nareszcie skończymy z tym szalbierstwem. Zaraz jadę na lotnisko i spotkamy się na Orły o siedemnastej. Musimy działać szybko, nie ma czasu do stracenia. Czy wie pan o tym, że wydawcy przenieśli konferencję prasowana ten piątek? Chcą ogłosić światu nową Biblię z Pałacu Królewskiego w Amsterdamie.
– Tak, wiem o tym doskonale. Ale nie sądzę, żeby ta konferencja w ogóle się mogła się odbyć, po tym jak w czwartek wybuchnie bomba. Widzimy się o piątej.
Kiedy samolot wylądował na zalanym deszczem pasie lotniska Orły, Randall poczuł się bezpieczny.
Jego włoska przygoda była karkołomna, wręcz groźna, lecz teraz miał to już za sobą. I chociaż nad Orły zalegała mgła i siąpiła mżawka, była to Francja i było tu pięknie. Francja oznaczała wolność. Po raz pierwszy od kilku dni zrobiło mu się lekko na sercu.
Z cenną walizką w ręce – pozwolono mu ją zatrzymać przy sobie jako bagaż podręczny – dołączył do kolejki pasażerów, sunącej ku wyjściu z samolotu.
Za kilka minut spotka się z pastorem de Vroome'em, jedynym sojusznikiem, na którym mógł polegać. A kiedy profesor Aubert zbada papirus, siły światła zyskają broń przeciwko przeważającym dotąd siłom zabobonu.
Ustawiając się do odprawy paszportowej i celnej, Randall wyciągał szyję, wypatrując wysokiej postaci w czarnej sutannie. Tłum był jednak zbyt gęsty i nie mógł jej dojrzeć.
Posępny i znudzony funkcjonariusz police d'air, policji lotniskowej, wyciągnął rękę i Randall podał mu paszport razem z carte de débarquement. Policjant przyjrzał się jego fotografii, porównał ją z obliczem właściciela (był na tym zdjęciu o siedem kilogramów cięższy i dlatego nienawidził go), sprawdził coś w tajemniczych różowych kartach, ułożonych rzędem na biurku, spojrzał na Randalla powtórnie i w końcu skinął głową. Zatrzymał żółtą kartę przyjazdową, oddał mu paszport i skierował gestem do budek odprawy celnej. Następnie wstał i opuścił swoje stanowisko, nie bacząc na protesty czekających pasażerów.
Randall podszedł do umundurowanego celnika i wręczył mu deklarację celną, pragnąc już zakończyć wszystkie formalności i zająć się tym, co ważne. Urzędnik jednak zajęty był rozmową z jednym ze swych kolegów i dopiero po dłuższej chwili spojrzał na formularz.
– To pański jedyny bagaż? – zapytał, pokazując na walizkę.
– Tak, tylko ta walizka – odparł Randall. – Przyjechałem na krótko. – Był zły na siebie za te nerwowe wyjaśnienia, lecz urzędnicy celni, nie tylko tutaj, ale też w Ameryce, wywoływali zawsze w człowieku poczucie winy, chociaż zupełnie pozbawione podstaw.
– Nie przekroczył pan limitu przywozowego? Nie ma pan czegoś do zadeklarowania powyżej stu dwudziestu pięciu franków? – indagował celnik.
– Tylko to, co wpisałem do formularza. – Irytacja Randalla rosła. – Potwierdziłem to przecież własnoręcznym podpisem.
– Oczywiście – odrzekł urzędnik, wstając. – Maurice! – Zaczekał, aż młodszy kolega go zastąpi, i skinął na Randalla. – Zechce pan pójść ze mną, monsieur.
Randall zaskoczony ruszył za nim, przepychając się przez tłum. Znowu rozejrzał się za de Vroome'em, który mógłby mu pomóc w zmaganiach z biurokracją. Ale pastora nigdzie nie było.
Po chwili ujrzał obok siebie jeszcze jednego funkcjonariusza. Był to ów flegmatyczny policjant z odprawy paszportowej.
– O co panom właściwie chodzi? – zapytał Randall podniesionym głosem. Zaczęło w nim narastać poczucie zagrożenia, tak jakby lęk, który odczuwał we Włoszech, dopadł go znowu we Francji.
– Zjedziemy na dół – naciskał celnik. – To tylko formalność.
– Co za formalność?
– Rutynowa kontrola bagażu.
– Nie można tego zrobić tutaj?
– Zatamowalibyśmy kolejkę. Na dole, w hali bagażowej, mamy specjalne pomieszczenia. Proszę za mną, monsieur.
Zjechali ruchomymi schodami do hali, w której pasażerowie zdejmowali z transportera swoje bagaże. Skierowali się do rzędu pomieszczeń z otwartymi drzwiami. Weszli do jednego z nich, strzeżonego przez żandarma z pistoletem i pałką.
– Powiecie mi teraz, o co chodzi? – powtórzył Randall.
– Proszę położyć walizkę na stole i otworzyć ją – rzucił półgłosem celnik.
Randall zaczął szukać w kieszeni kluczyka.
– Mówiłem już, że nie mam niczego do zadeklarowania – upierał się. Policjant wycofał się pod ścianę, a celnik stanął tuż obok Randalla, przypatrując się, jak otwiera walizkę. – Proszę bardzo. Sam się pan przekona.
Celnik przerzucił kilka sztuk ubrania, wyjął kartonowe teczki z notatkami, obmacał ścianki w poszukiwaniu fałszywego dna i w końcu natrafił na jakiś przedmiot. Wyciągnął go i trzymał w powietrzu przed oczami Randalla.
Była to szara, skórzana sakiewka Lebruna.
– Co to jest, monsieur! – zapytał urzędnik.
– Pamiątka z Rzymu – odparł Randall, usiłując ukryć zmieszanie. – To rzecz bez wartości, kopia starego papirusu. Kolekcjonuję takie przedmioty.
Celnik jakby go nie słyszał. Wyjął z woreczka jedwabne zawiniątko, rozwinął je i spojrzał na kruchy skrawek papirusu.
– C 'est biec ça, Inspecteur Queyras? – zwrócił się do policjanta, nie patrząc na Randalla.
Tamten podszedł bliżej i pokiwał głową.
– Je le crois, Monsieur Delaporte. – W ręce trzymał jedną z różowych kart, które Randall widział na jego biurku. Zerknął na nią i powiedział:
– Nasze służby śledcze zostały poproszone przez władze Republiki Włoskiej o zatrzymanie pana. Włoskie organa ścigania powiadomiły nas, że wszedł pan bezprawnie w posiadanie bezcennego zabytkowego przedmiotu, stanowiącego skarb narodowy Włoch.
Randall słuchał tego skamieniały z przerażenia. Jakim cudem ktokolwiek we Włoszech mógł wiedzieć, co on przewoził w bagażu?
– Jeżeli wróci pan kiedykolwiek do Włoch – ciągnął policjant nieskazitelną angielszczyzną – zostanie pan ukarany wysoką grzywną. Jednakże władze francuskie mają panu do zarzucenia jeszcze co innego. Popełnił pan flagrant délit, to znaczy, ukrył pan w bagażu przedmiot wielkiej wartości i w gruncie rzeczy próbował go przemycić do Francji. Naruszył pan nasze prawo, co podlega karze…
– Niczego nie przemycałem! – krzyknął Randall. – Ten przedmiot jest kompletnie bezwartościowy!
– Władze włoskie najwyraźniej patrzą na to inaczej – odrzekł spokojnie inspektor.
– Inaczej? Tu nie ma na co patrzeć! Co oni mogą wiedzieć o tym kawałeczku papirusu? Tylko ja to wiem. Powtarzam panu, nie róbcie z siebie durniów, to nie jest nic warte w sensie materialnym, to imitacja, podróbka.
Policjant wzruszył ramionami.
– To się jeszcze okaże. Są specjaliści od tych spraw i już jesteśmy z nimi w kontakcie. Wszystko zostanie zbadane i wówczas poznamy prawdę. Tymczasem jednak… – Inspektor wyciągnął rękę do celnika, a ten przekazał mu papirus. Policjant zawinął go z powrotem w jedwab i wsunął do skórzanej sakiewki. -…Dopóki nie zostanie przeprowadzona ekspertyza, konfiskujemy ten przedmiot. – Odwrócił się i z sakiewką w ręce ruszył do drzwi.
– Zaraz, zaraz! – zawołał Randall. – Dokąd pan z tym idzie?
– To już moja sprawa, nie pańska – rzucił inspektor przez ramię.
Randall poczuł przypływ niepohamowanej wściekłości na tak rażącą niesprawiedliwość. Miał stracić papirus, drogocenny dowód fałszerstwa, przez jakichś głupich francuskich biurokratów? To było nie do przyjęcia!
– Nie! – krzyknął, przyskakując do policjanta i chwytając go za ramię. – Cholera jasna, nie zabierzecie mi tego! – Sięgnął po sakiewkę. Inspektor próbował zrobić unik, ale Randall uderzył go przedramieniem w krtań i wyrwał mu sakiewkę drugą ręką.
Policjant zatoczył się do tyłu i trzymając się za gardło, wychrypiał:
– Bon Dieu, attrape cet imbecile!
Randall trzymał mocno swoją zdobycz, lecz w tym momencie rzucił się na niego celnik. Randall odskoczył i zamachnął się, trzymając go na dystans. Celnik zaklął i zaatakował go znowu, a jednocześnie do pokoju wpadł żandarm pilnujący drzwi i razem z policjantem rzucili Randalla na ścianę, przytrzymując go za ramiona.
Próbował się jeszcze wyrywać, lecz czyjeś kolano uderzyło go w jądra. Poczuł przejmujący ból. Jęknął, zgiął się wpół i wypuścił sakiewkę. Osunął się po ścianie, jakby w zwolnionym tempie, i legł na podłodze, dysząc niczym ranne zwierzę.
– Cay est, U ne nous embetera plus – usłyszał głos policjanta. – Ma dość. Już nie będzie z nim problemu.
Dwóch funkcjonariuszy wzięło go pod pachy i podniosło do pionu, wykręcając boleśnie ramiona. Jego wzrok stopniowo odzyskiwał ostrość. Policjant trzymał sakiewkę i zmierzał z nią do wyjścia.
Randall dojrzał za drzwiami kogoś jeszcze. Wysoką, chudą postać w sutannie. To był de Vroome, nareszcie.
– Pastorze! – krzyknął. – Pastorze de Vroome, jestem tutaj!
Duchowny jakby w ogóle go nie usłyszał. Stał przed inspektorem, który coś do niego mówił, pokazując sakiewkę. De Vroome słuchał uważnie, kiwając głową. Po chwili obaj odwrócili się, by odejść.
– Panowie, puśćcie mnie, proszę, ja muszę z nim porozmawiać! – krzyknął Randall z rozpaczą do trzymających go funkcjonariuszy i żandarma. – Ten człowiek na mnie czekał, to ja go tutaj wezwałem.
– Pan go wezwał? – zapytał celnik kpiąco. – Dobre sobie. To myśmy do niego zadzwonili.
Randall spojrzał zdumiony.
– Nie rozumiem, o czym pan mówi. Muszę z nim porozmawiać. – Szarpnął się, próbując uwolnić ramiona, i nagle poczuł na przegubach zimny dotyk metalu. Zakuli go w kajdanki. – Muszę z nim porozmawiać – powtórzył błagalnie.
Celnik pokiwał głową.
– Będzie pan miał okazję jutro, monsieur Randall – powiedział – kiedy zostanie pan przesłuchany przez juge d'instruction, sędziego śledczego w Paryżu. Na razie jest pan aresztowany za próbę przemytu do Francji zabytkowego przedmiotu o wielkiej wartości. Poza tym również za zakłócanie porządku i napaść na funkcjonariusza na służbie. Idzie pan do więzienia.
– Ale mój papirus… -jęknął Randall.
– O jego wartości i o pańskim losie zadecyduje jutro sąd w Galerie de la St Chapelle w Pałacu Sprawiedliwości.