ROZDZIAŁ 7

Po spędzeniu bezsennej nocy Steve Randall obudził się późnym rankiem najczarniejszego dnia w całym swoim dotychczasowym życiu.

Kazał kierowcy zawieźć się nie do Krasnapolsky'ego, lecz do sąsiedniego, pięciopiętrowego budynku przy Dam, do de Bijenkorf, największego domu handlowego w Amsterdamie.

Dwadzieścia minut wcześniej zadzwonił do Angeli, która urządzała się już w pokoiku obok jego gabinetu, żeby przejąć obowiązki Lori Cook.

Rozmowa była właściwie monologiem, jego monologiem.

– Angelo, muszę się z tobą spotkać w ważnej sprawie – powiedział. – Nie w biurze, gdzieś na mieście. Może w domu handlowym przy Dam? Czy jest tam jakaś kafeteria?

Okazało się, że są dwie, na parterze i na czwartym piętrze. Umówili się w tej na górze.

Randall wszedł do de Bijenkorf od strony Dam i skierował się do wind. Mijał szybko lady i półki wypełnione biżuterią, ręcznikami, sztucznymi kwiatami i płytami z muzyką, niczego nie widząc, na nic nie zwracając uwagi, myśląc tylko o rychłej konfrontacji z Angela Monti.

Prawdopodobieństwo, że go okłamała i że jest zdrajczynią, było bardzo wysokie. Początkowo nie chciał wierzyć twierdzeniom de Vroome'a, że profesor Monti popadł w niełaskę i że Angela posługuje się swym ciałem, żeby pomóc ojcu odzyskać dobre imię. Trudno było uwierzyć nawet w to, że współpracowała z wrogiem Drugiego Zmartwychwstania, choć miał na to dowód. Dlaczego miałaby niszczyć projekt, którego upadek oznaczałby też ostateczne pogrążenie ukochanego rodzica? Chyba że – i była to realna możliwość – ten rodzic wcale nie był taki ukochany. Jeśli Angela z jakiegoś powodu nienawidziła ojca, mogła szukać sposobności zrujnowania projektu opartego na jego odkryciu.

Jakkolwiek było, budzący grozę fakt pozostawał faktem: zastawiona poprzedniego dnia pułapka niezaprzeczalnie ujawniła Angele jako informatora de Vroome'a. A przecież jeszcze wczoraj w południe, a także ubiegłej nocy, był z nią tak blisko, kochał ją i ufał jak żadnej innej kobiecie. Niemal niemożliwością było uwierzyć, że zdradziła nie tylko projekt, lecz także ich miłość. Nie dało się jednak zaprzeczyć niezbitym dowodom, że tak właśnie się stało.

Za kilka minut miał się tego dowiedzieć. Bał się tej prawdy, lecz chciał ją poznać, nawet gdyby miał ją wydusić z Angeli siłą.

Najchętniej udusiłby ją gołymi rękami za zdruzgotanie tej odrobiny wiary, którą dopiero co udało mu się zyskać. Wiedział, że z tej beznadziejnej konfrontacji żadne z nich nie wyjdzie jako zwycięzca.

Wysiadł z windy na czwartym piętrze i zobaczył po lewej napis BUFET. Angela już stała przy długim barze, z tacą w ręce, czytając menu. Podszedł do niej i rzucił:

– Weź mi tylko herbatę. Zajmę jakieś miejsca.

Odwrócił się natychmiast, żeby nie widzieć jej twarzy. Stoliki były pozajmowane, lecz wysokie stołki przy kontuarze pod ścianą stały puste. Randall usiadł plecami do baru i czekał. Wydawało mu się, że w nieskończoność.

– Dzień dobry, kochanie. – To była Angela.

– Dzień dobry – odparł chłodno. Wziął od niej tacę i trzymał tak, żeby dziewczyna nie mogła go pocałować. Kiedy usiadła, zaczął pilnie mieszać swoją herbatę, unikając jej spojrzenia.

– Co się stało, Steve? – zapytała. – Jakoś dziwnie się dzisiaj zachowujesz.

Spojrzał w jej oczy, piękne, zdziwione teraz, zielone oczy, za którymi kryło się kłamstwo i zdrada.

Było mu niedobrze, zwyczajnie niedobrze, nie wiedział, od czego i jak zacząć.

– Steve? – nalegała Angela. – Dlaczego tak na mnie patrzysz?

– Jak?

– Tak jakoś… zimno.

Żeby z tym skończyć, musiał coś powiedzieć.

– Angelo, wczoraj dowiedziałem się czegoś o tobie i muszę o tym porozmawiać. – Wziął głęboki oddech i drżącym głosem wygłosił pierwsze oskarżenie. – Okłamałaś mnie, mówiąc o swoim ojcu.

Policzki dziewczyny poczerwieniały.

– Ja cię okłamałam? Kto tak powiedział? To jakiś obłęd! – Jej głos też drżał. – Powiedz, o co chodzi, Steve!

– Dowiedziałem się, że twojemu ojcu wcale nie zlecano prac wykopaliskowych, tak jak mówiłaś. Zwolniono go z uniwersytetu i musiał przejść na emeryturę. Mieszka gdzieś na przedmieściach Rzymu, niemal w ukryciu. I to się nie stało wczoraj, tylko niedługo po odkryciu archeologicznym w Ostii.

Zawahał się, czy mówić jej wszystko, ale Angela nie pozwoliła mu zamilknąć.

– Steve, powiedz, co jeszcze słyszałeś? Nie ukrywaj niczego.

– Profesor Monti musiał przejść na emeryturę wskutek decyzji ministerstwa, ponieważ oszukał właścicieli terenu, na którym prowadził badania, przejął od nich działkę na własność, zamiast wydzierżawić, żeby zatrzymać pięćdziesiąt procent wartości znaleziska, a nie tylko dwadzieścia pięć. Sprawa wypłynęła już po zakończeniu wykopalisk. Ministerstwo zatuszowało skandal, żeby nie obniżyć wartości samego odkrycia. Do mediów nic się nie przedostało, właściciele ziemi zostali wynagrodzeni… a właściwie kupieni… przez ministerstwo, żeby milczeli. Twój ojciec okrył się niesławą i musiał odejść z uniwersytetu. Dostał emeryturę, ale pod warunkiem, że będzie się trzymał z daleka od Drugiego Zmartwychwstania i w ogóle zniknie z widoku. A ty, kochana córeczka, okłamywałaś wszystkich naokoło, żeby uchronić jego dobre imię. Tę część twojego kłamstwa potrafię zrozumieć, Angelo, ale jego dalszy ciąg jest dla mnie niezrozumiały… i niewybaczalny.

– Jaki dalszy ciąg?

– Unikałaś współpracy z naszym zespołem, dopóki ja się nie pojawiłem na horyzoncie. Wielki spec od reklamy, zatrudniony przez syndykat do wypromowania nowej Biblii. Dla ciebie byłem kimś, kto mógł uczynić znamienitego profesora Montiego tak sławnym i podziwianym na świecie, że rząd włoski nie mógłby już go dłużej trzymać w tym swoistym areszcie domowym i musiałby puścić cały skandal w niepamięć. Do osiągnięcia swojego celu z rozmysłem mnie wykorzystałaś i okłamałaś, byłem tylko pionkiem w twojej grze.

Angela patrzyła na niego. Rozdzielała ich przepaść milczenia.

– Naprawdę uważasz, że cię wykorzystałam, Steve? – zapytała w końcu.

– Nie wiem. Ale muszę się dowiedzieć.

– Uważasz, że kochałam się z tobą, oddałam ci się tylko po to, żebyś się stał w moich rękach marionetką, która pomoże mojej rodzinie?

– Posłuchaj…

– Kto ci to wszystko powiedział? Kto ci powiedział, że kłamałam, że cię wykorzystałam? Że mój ojciec popadł w niełaskę, bo popełnił oszustwo, okazał się przestępcą? Od kogo to wszystko słyszałeś, Steve?

– Rozmawiałem wczoraj z pastorem Maertinem de Vroome'em – odparł.

Przyglądał się Angeli uważnie, chcąc wywnioskować z jej reakcji, jak blisko jest związana z nieprzyjacielem. Jej reakcją było wyłącznie zdumienie.

– Rozmawiałeś z de Vroome'em? – powtórzyła cicho.

– Tak, wczoraj wieczorem. Zaprosił mnie do siebie i poszedłem. Rezultat tego spotkania niech jeszcze chwilę zaczeka. De Vroome, jak wiadomo, chce nas zniszczyć, więc gromadzi w tym celu dossier na temat głównych uczestników Drugiego Zmartwychwstania. Ma wszystkie informacje o tobie i twoim ojcu. Część z nich mi ujawnił. Nie uwierzyłbym może w prawdziwość tych faktów, gdybym się nie dowiedział o czymś znacznie poważniejszym.

– Znacznie poważniejszym? O czym ty mówisz?

– Za chwilę ci wyjaśnię. Na razie żądam odpowiedzi na pytanie, czy de Vroome powiedział mi prawdę, czy nie, Angelo.

– Nieprawdę! – wykrzyknęła drżącym głosem. – To wszystko nieprawda. Jeżeli nawet cię okłamałam, to w drobnych szczegółach, zupełnie nieistotnych, tylko dlatego, że cię jeszcze dobrze nie znałam. Ale to, co ci powiedział de Vroome, że mój ojciec popełnił przestępstwo, jest absolutną nieprawdą. To potwarz wymyślona przez wrogów ojca, przez doktora Turę albo samego de Vroome'a.

– Jeżeli to jest nieprawda, to jaka jest prawda, Angelo? – zapytał Randall.

– Znasz już włoskie przepisy związane z wykopaliskami, Steve. Większość terenu w Ostii jest własnością rządową, z wyjątkiem wąskiego pasa na wybrzeżu, tam właśnie, gdzie ojciec chciał kopać. Te kilka akrów znajdowało się w rękach prywatnych. Ojciec zaproponował właścicielom, dwóm braciom i siostrze, do wyboru… sprzedaż albo dzierżawę.

– Czy powiedział im, czego zamierza szukać?

– Oczywiście. Uznali go niemal za wariata. Nie chcieli w tym w ogóle uczestniczyć, zależało im tylko na pozbyciu się bezużytecznej działki i z największą ochotą ją sprzedali. Wyśrubowali zresztą cenę tak, że ojciec z trudnością zgromadził tyle pieniędzy.

– Skąd w takim razie przeświadczenie de Vroome'a, że profesor zachował się nieuczciwie?

– To sprawka Tury oczywiście. Kiedy odkrycie stało się faktem, Tura po prostu szalał z zazdrości. Porozumiał się z poprzednimi właścicielami terenu i przekonał ich, że sprzedając działkę ojcu, stracili fortunę. Nakłonił ich, żeby poskarżyli się w ministerstwie, żeby powiedzieli, że ojciec skłamał, kupując ziemię, że nie wiedzieli, iż chodzi o wykopaliska. Ludzie z ministerstwa byli zmuszeni przeprowadzić dochodzenie. Odbyło się zamknięte przesłuchanie, które dowiodło, że ojciec postąpił właściwie, a zarzuty są bezpodstawne. Został całkowicie oczyszczony. W ministerstwie jest protokół z tego przesłuchania i jeśli zostanie odtajniony, będziesz mógł go przeczytać.

– A co potem zrobił twój ojciec?

– Był oczywiście zadowolony, że wszystko się wyjaśniło. Ale to bardzo nerwowy i wrażliwy człowiek, Steve. Trudno mu było znieść ciężar tego dochodzenia, a szczególnie to, że ludzie, których uważał za przyjaciół, w ogóle rozważali zarzuty przeciwko niemu, okazali mu taki brak zaufania. Jeszcze przed zakończeniem sprawy zrezygnował z pracy na uniwersytecie i z własnej woli odszedł na emeryturę. Nie chciał mieć już nic wspólnego z tą polityką. Osiągnął swój życiowy cel i to mu wystarczało.

– I jest na emeryturze?

– Tak. Prowadzi życie pustelnika, poświęcając się pisaniu i nauce. Jest rozgoryczony tym, jak go potraktowano, i nie chce mieć nic wspólnego z ludźmi z kręgów akademickich, a nawet z tymi, którzy zajmowali się później jego odkryciem. Ojciec uważa, że informacja o jego osiągnięciach będzie mówiła sama za siebie. A jednak doktor Tura, chcąc usprawiedliwić swoje zachowanie i chronić swoją pozycję, wciąż szerzy insynuacje i pogłoski o skandalu. De Vroome to usłyszał, pewnie nawet spotkał się z Turą, i włączył oszczerstwa do swego dossier. No bo dlaczego nie? Jak sam powiedziałeś, Steve, de Vroome chce zniszczyć projekt i ludzi z nim związanych. Dlaczego spotkałam się z tobą w Mediolanie, skoro przedtem nie chciałam rozmawiać z twoimi pracownikami? Po prostu musiałam się upewnić, że będziesz miał właściwe informacje na temat ojca. Skoro on wierzy, że samo ogłoszenie jego osiągnięć musi wystarczyć światu, to ja, jako jego córka, powinnam dopilnować, żeby to było kompletne i prawdziwe.

– A dlaczego zgodziłaś się pracować w Amsterdamie jako konsultantka?

Na twarzy Angeli pojawił się cień uśmiechu.

– Nie po to, żeby cię wykorzystać, Steve. Nie było takiej potrzeby. Zaprosiłeś mnie i przystałam na propozycję, ale nie po to, żeby zapewnić ojcu lepszą reklamę. On tego nie potrzebuje. Zgodziłam się, bo… poczułam coś do ciebie, od pierwszej chwili… chciałam być przy tobie.

Randall był poruszony jej słowami, lecz nie mógł sobie teraz pozwolić na miękkość. Miał w zanadrzu o wiele poważniejsze oskarżenie. W chwili gdy bomba wybuchnie, ich związek umrze na zawsze. Angela była Mateuszem, była zdrajczynią i musiał ją poinformować o swoim odkryciu, zanim powiadomi o tym Helderinga, Wheelera i innych.

– Angelo – powiedział – czy nie ma żadnej innej przyczyny, dla której włączyłaś się do pracy nad projektem?

– Innej przyczyny? Nie, jest tylko ta jedna. – Zmarszczyła brwi. – Co masz właściwie na myśli?

– Może na przykład chciałaś coś zrobić dla kogoś jeszcze, poza swoim ojcem i mną.

– Kogoś innego? O co ci chodzi?

Randall zrozumiał, że ciosu nie da się złagodzić. Musiał uderzyć wprost.

– O to, że jesteś tajnym informatorem pastora de Vroome'a. Powiedz, dlaczego to robisz? Dlaczego przekazujesz nasze tajemnice wrogowi?

Jeszcze nigdy nie widział u nikogo tak zaskoczonej miny. Nie przestraszonej, tylko zwyczajnie zaskoczonej. Angela poruszała bezgłośnie ustami, niezdolna wymówić słowa.

– Co takiego? – wykrztusiła wreszcie. – Coś ty powiedział? Powtórzył jeszcze raz to samo i dodał:

– Mam niezbite dowody na to, że pracujesz dla de Vroome'a.

– Steve, co ty wygadujesz? Przecież to jakieś szaleństwo! Randall nie dał się zbić z tropu.

– Wczoraj późnym popołudniem rozesłałem do dwunastu osób z naszego personelu tajną notatkę. Jedna kopia trafiła do de Vroome'a. To była twoja kopia, Angelo, wiem to na sto procent.

Jej zdumienie wydawało się jak najbardziej autentyczne.

– Ja przekazałam jakąś tajną notatkę de Vroome'owi? Przecież ja go w ogóle nie znam! W życiu nie widziałam go na oczy i nie chcę widzieć. Dlaczego miałabym to robić? Nic z tego nie rozumiem, Steve!

– Zaraz zrozumiesz, tylko słuchaj uważnie. – Najpierw powiedział o pierwszej notatce, której treść przeciekła do de Vroome'a, a potem o drugiej, która była pułapką i której kopię z imieniem kodowym Mateusz widział poprzedniej nocy w Westerkerk.

– Notatkę z imieniem Mateusz dostałaś tylko ty, nikt inny, Angelo. Mam podpisane przez ciebie potwierdzenie. Chyba to pamiętasz?

– Pamiętam, oczywiście. Akurat przenosiłam rzeczy z mojego poprzedniego pokoju w Krasnapolskym do twojego sekretariatu. Przyszedł strażnik i przyniósł notatkę, pamiętam, że spojrzałam na nią i nie wydała mi się zbyt ważna, więc włożyłam ją do segregatora z korespondencją i zaniosłam do biura Lori. Schowałam teczkę do szuflady w drugiej szafce na akta, to też pamiętam, bo tylko ta szuflada była pusta. Notatka na pewno tam jest.

Randall zastanawiał się nad jej słowami. Albo Angela była kryształowo uczciwa, albo miał do czynienia z najbezczelniejszym kłamstwem w życiu. Za niewinnością dziewczyny przemawiało niewiele.

Istnieje tylko jedna notatka z imieniem Matuesz w ostatnim zdaniu – powiedział. – Ty twierdzisz, że wciąż ją masz, a ja wiem, że widziałem ją u de Vroome'a. Ta sama kartka nie może być jednocześnie w dwóch miejscach.

– Nie potrafię tego wyjaśnić – odparła Angela. – Po prostu jedźmy teraz do twojego biura i sprawdźmy to.

– Dobrze, przekonajmy się.

Zanim ruszyli do wyjścia z baru, Angela stanęła przed nim twarzą w twarz.

– Ty mi nie wierzysz, prawda? – zapytała.

– Wiem tylko to, co wiem – odparł. – De Vroome pokazał mi twoją kopię notatki i tyle.

– Steve, czy ty nie rozumiesz, że to, co mi zarzucasz, nie ma sensu? Przecież ten okropny człowiek chce zdyskredytować nową Biblię, a mnie zależy na jej powodzeniu, jeżeli nie ze względu na ciebie, to na ojca, na jego dobre imię i uznanie, jakie mu się należy. Jak mogłabym współpracować z kimś, kto w rezultacie zniszczyłby także mojego ojca?

– Nie wiem. Być może jest wiele rzeczy, których nie wiem o profesorze Montim i jego córce. Nie jest wcale wykluczone, że nienawidzisz swojego ojca.

Angela nie odpowiedziała. W jej oczach widział rozpacz. Dziesięć minut później znaleźli się w Krasnapolskym i weszli do sekretariatu.

Randall czekał z posępną miną, podczas gdy ona otwierała szafkę i wysuwała szufladę.

– Jest pod „N" – powiedziała, przyklękając – w teczce z napisem „Notatki służbowe". – Otworzyła segregator na literze N i spojrzała zaskoczona na Randalla. – Nie ma jej. Jestem pewna, że… – Zaczęła gorączkowo przewracać teczki w segregatorze. – Może włożyłam pod złą literę. Zaczekaj, zaraz ją znajdę.

Mijały minuty, lecz teczka się nie znalazła. Angela wstała z wyrazem paniki na twarzy. Randall bynajmniej nie zaczął wierzyć w jej uczciwość.

– Na pewno włożyłaś notatkę do teczki? – zapytał.

– Wydaje mi się, że tak – odparła niepewnie. – Przeniosłam rzeczy i zaczęłam segregować papiery…

– Czy ktoś wchodził do sekretariatu, zanim skończyłaś i zamknęłaś szafkę na klucz?

– Czy ktoś… Tak, było kilka osób, szukali cię. Nic ważnego, więc nie mówiłam ci o tym przy kolacji, ale zapisywałam nazwiska. – Podeszła do biurka i zajrzała do notatnika. – Jessica Taylor wpadła na chwilę, pytała, czy czegoś jeszcze od niej nie potrzebujesz. Powiedziałam jej, że nie wiem, gdzie jesteś.

– Byłem na dole, z Helderingiem, żeby dopilnować doręczenia notatek. Kto jeszcze przyszedł?

– Był Elwin Alexander i… no jasne, jak mogłam zapomnieć. Jego też zapisałam, spójrz tutaj, Steve. – Pokazała palcem nazwisko u dołu strony: doktor Florian Knight.

– Knight? – zdziwił się Randall.

– Tak, doktor Knight – odparła Angela z wyraźną ulgą. – Dzięki Bogu, teraz się wszystko wyjaśni. Teraz mi uwierzysz. Knight przyszedł, kiedy segregowałam papiery. Chciał się zobaczyć z tobą, powiedział, że obiecałeś dać mu jakieś materiały, żeby wiedział, jakich informacji będziesz od niego potrzebował. Rzeczywiście tak było?

– Tak.

– Knight zobaczył na moim biurku segregatory i powiedział, że może sam w nich znajdzie to, o czym mówiłeś. Pokazał mi swoją przepustkę, taką, jaką mam ja i inni konsultanci, więc nie widziałam powodu, żeby mu odmówić. Przejrzał teczki i stwierdził, że większość materiałów jest chyba jednak u ciebie, ale na razie chciałby pożyczyć ostatnie notatki służbowe, bo dopiero od niedawna jest w zespole. Powiedział, że zwróci to wszystko rano, kiedy przyjdzie do ciebie.

– I zwrócił?

– Najwyraźniej nie – odparła Angela, wskazując bezradnym gestem biurko. – Na pewno ma jeszcze tę twoją notatkę.

– Na pewno jej nie ma – rzekł ponuro Randall. – Ma ją Maertin de Vroome. – Uderzył pięścią w otwartą dłoń. – Florian Knight, niech to diabli. Powinienem był się domyślić.

– Domyślić? Czego?

– Nieważne.

– Źle zrobiłam, że mu pożyczyłam te papiery?

– To teraz nie ma znaczenia. Nie mogłaś wiedzieć, że źle.

– Ale już rozumiesz, że nie mam nic wspólnego z pastorem de Vroome'em, Steve? Teraz musisz mi uwierzyć. Chodź, pójdziemy do niego razem. Niech potwierdzi w twojej obecności, jak to było, i niech to wszystko wyjaśni się do końca.

– Ja nie potrzebuję żadnych wyjaśnień – stwierdził z goryczą Randall.

Przeklinał się w myśli za swój sentymentalizm. Już w chwili gdy usłyszał od narzeczonej Knighta o jego nienawiści do Jeffriesa i projektu, zdawał sobie sprawę, że nie powinien wciągać na siłę młodego uczonego do zespołu Drugiego Zmartwychwstania. Knight od samego początku był najsłabszym ogniwem i najbardziej ze wszystkich mógł pragnąć zarobku, którego nowa Biblia go pozbawiła. Przypomniał sobie wczorajsze obawy i decyzję, żeby nie posyłać fałszywej notatki Knightowi, w próżnej nadziei, że prawdziwym sabotażystą jest ktoś inny. A jednak był nim doktor Florian Knight. Niech to diabli.

– Pójdziemy do niego, Steve? – zapytała Angela.

– Ty nie musisz – odparł. Próbował się uśmiechnąć. – Angelo, wybacz mi, że ci nie zaufałem. Mogę powiedzieć tylko jedno: kocham cię.

Wtuliła się w jego ramiona, ich usta się spotkały. Kiedy skończyli się całować, powiedziała:

– Kocham cię, kocham cię tak, że nie potrafiłbyś odwzajemnić tej miłości.

– To się jeszcze okaże – rzucił z uśmiechem, wypuszczając ją z objęć. – A wracając do doktora Knighta, to chcę się z nim spotkać w cztery oczy.

Randall zszedł szybko do gabinetu Knighta, lecz sekretarka poinformowała go, że doktora nie ma.

– Dzwonił, że dzisiaj nie przyjdzie – powiedziała.

– A gdzie jest?

– Pracuje w hotelu. Hospice San Luchesio.

– Co takiego?

– Zapiszę panu na kartce. W San Luchesio mieszkają prawie wszyscy nasi teolodzy i duchowni. To dziwne miejsce. Tu jest adres, Waldeck Pyrmontlaan dziewięć.

Randall nie miał czasu na dociekanie, co takiego dziwnego jest w tym hotelu. Wziął kartkę i ruszył do drzwi.

– Czy mam zadzwonić do doktora Knighta, że pan przyjdzie? – zapytała jeszcze sekretarka.

– Nie, nie. Zrobię mu niespodziankę.

Hotel San Luchesio rzeczywiście był dziwny.

Na pierwszy rzut oka wyglądał jak zwyczajny czteropiętrowy budynek mieszkalny, stojący przy szerokiej ulicy. Było to jednak miejsce, o jakim Randall nigdy dotąd nie słyszał – hotel przeznaczony wyłącznie dla protestanckich i katolickich duchownych i zakonnic oraz ich rodzin.

Theo, który wiózł Randalla na konfrontację z Knightem, okazał się kopalnią informacji na ten temat, bo przez ostami rok woził trasą między Krasnapolskym i San Luchesio niezliczonych księży, a także świeckich teologów, którzy otrzymali specjalne pozwolenia.

Hotel, zbudowany w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym, nazwano od imienia świętego, który był pierwszym naśladowcą świętego Franciszka z Asyżu. Były tu trzydzieści cztery pokoje z pięćdziesięcioma łóżkami. Obok holu, jak wyjaśnił Theo, znajdowała się duża sala z wieloma oknami, służąca jednocześnie jako sala modlitwy i jadalnia. Stały tam przestawne siedziska, każde z osobnym stolikiem. Jeżeli gość chciał się modlić lub medytować, odwracał siedzisko ku świętym obrazom na ścianie. W porze posiłków mógł je odwrócić ku środkowi sali i jeść przy swoim stoliku. Hotel miał również własną kaplicę z witrażowym oknem. Wisiały tam dwie sutanny, jedna dla księdza katolickiego, druga dla anglikańskiego pastora. W szafie na środku trzymano naczynia liturgiczne, potrzebne do odprawiania mszy.

Hol budynku zupełnie nie kojarzył się z hotelem, lecz raczej z salonikiem przytulnej i schludnej prywatnej rezydencji. Wokół ścian biegły poziome pasy boazerii, do której umocowano tapicerowane oparcia dla siedzących na stołkach. Wisiało tu wiele obrazów i gobelinów ze scenami biblijnymi, co dawało cudownie barwny efekt. Klasyczny hotel przypominała tylko recepcja, w której rezydowała piersiasta matrona około pięćdziesiątki.

Niezłe miejsce, pomyślał Randall, na spotkanie z wybitnym teologiem i wygarnięcie mu, że jest sukinsynem i przeklętym zdrajcą.

– Chciałbym się widzieć z doktorem Florianem Knightem – zwrócił się do recepcjonistki. – Pracujemy razem.

Tęga matrona sięgnęła po telefon.

– Czy spodziewa się pana? – zapytała.

– Być może – odparł Randall.

– Zadzwonię do pokoju. Pańska godność, jeśli można? Podał nazwisko i przeszedł nerwowym krokiem do drzwi sali jadalno-modlitewnej, a kiedy wrócił do recepcji, kobieta odkładała już słuchawkę.

– Doktor Knight jest u siebie – powiedziała. – Zaczeka na pana przy windzie. Czwarte piętro.

Gdy Randall wysiadł z windy, uczony istotnie stał już na korytarzu. Był tym samym doktorem Knightem, którego Randall widział zaledwie wczoraj, jakby wyjętym z obrazów Beardsleya, a jednak wyglądał jakoś inaczej. Nie był nerwowy, pobudzony i gniewny, lecz dziwnie spokojny i rozluźniony. Wydawał się również głęboko nad czymś zadumany i niemal nieobecny duchem.

Weszli do niewielkiego, skromnie umeblowanego pokoju i Knight zaprosił go, żeby usiadł.

– Zaproponowałbym panu drinka – powiedział tonem mniej wyniosłym niż zazwyczaj, niemal sympatycznym – ale alkohol jest w tym franciszkańskim hotelu surowo zabroniony. Poza tym jest tu bardzo przyjemnie. Poczciwi braciszkowie prowadzą to miejsce tak, jakby dyrektorem był sam święty Franciszek, a że on upodobał sobie rozmowy z ptakami, tutejsza obsługa też świergocze do gości. Wszystko to jest bardzo urocze. – Knight usiadł na brzegu łóżka i mówił dalej: – Przykro mi, że musiał pan sam się do mnie fatygować, panie Randall. Zamierzałem być w Krasie jutro od rana i byłbym do pana dyspozycji. No, ale skoro już pan jest, proszę powiedzieć, o co chodzi. Czy coś się stało?

– O tak, stało się – odrzekł z naciskiem Randall. – I ma to związek z pańską osobą.

– A więc słucham, miły panie.

Randall postanowił nie tracić czasu i nie owijać niczego w bawełnę.

– Doktorze Knight – zaczął – wczoraj pod koniec dnia pożyczył pan teczkę z dokumentami od mojej sekretarki, panny Monti. Była wśród nich tajna notatka, która kilka godzin później znalazła się w rękach Maertina de Vroome'a, zawziętego wroga naszego przedsięwzięcia.

Przerwał, oczekując gwałtownej reakcji uczonego, zaskoczenia albo protestu. Knight jednak nie okazał żadnej emocji.

– Przykro mi to słyszeć – odparł, otwierając paczkę mięto wek i wkładając jedną do ust. – Jednakże przyznam, że nie jestem zaskoczony.

Randall spojrzał na niego ze zdumieniem.

– Nie jest pan zaskoczony?

– No cóż, nie spodziewałem się, że to dotrze do de Vroome'a, ale taka możliwość zawsze istniała. Zdziwiło mnie tylko, że pan to odkrył. Czy jest pan pewien, że pastor rzeczywiście zdobył tę notatkę?

– Jestem pewien jak wszyscy diabli – oświadczył Randall. – Byłem wczoraj u niego i widziałem ją na własne oczy.

– A skąd wiadomo, że to ta sama, którą wziąłem od panny Monti?

Randall, nieco poirytowany tak rzeczowym podejściem Knighta do własnych zdradzieckich poczynań, wyjaśnił mu metodę kodowania notatek i opowiedział pokrótce o swym spotkaniu z de Vroome'em i późniejszej konfrontacji z Angela.

– I co pan teraz powie? – zapytał.

– Bardzo sprytne – odparł Knight z podziwem. Wciąż ssał miętówki, lecz ręka trzymająca pudełko lekko teraz drżała.

– Natomiast pan wcale nie postąpił sprytnie – powiedział Randall. – Postąpił pan bardzo głupio. Przypuszczałem, że może pan zagrażać naszemu bezpieczeństwu, odkąd się dowiedziałem, że pańska książka, Chrystus bez tajemnic, stała się nieaktualna w świetle nowej Biblii. Powinienem był wiedzieć, że ktoś tak rozpaczliwie potrzebujący gotówki i tak rozgoryczony z powodu porażki będzie zdolny do wszystkiego, żeby odzyskać to, co w jego odczuciu słusznie mu się należy.

Pudełko w dłoni Knighta drżało nieco mocniej.

– Więc wie pan o mnie wszystko?

– Wiedziałem to już w Londynie – odparł Randall. – Byłem jednak pod takim wrażeniem pańskich referencji, pańskiej potencjalnej przydatności dla naszego projektu… do tego jeszcze Valerie wstawiła się za panem…

– Valerie, no tak.

– …i w końcu stłumiłem wszystkie wątpliwości i wmówiłem sobie, że można panu jednak zaufać. Myliłem się. Jest pan zdrajcą. Zamierzam to ujawnić. Koniec z panem, doktorze Knight.

– Nie – zaprotestował Knight niemal gorączkowo. Chłodna, angielska fasada jego spokoju zaczęła się walić w gruzy. I nagle Randall miał przed sobą człowieka, który zmienia się i starzeje w oczach, niczym Dorian Gray. – Nie, niech pan im nie mówi! – zawołał błagalnie. – Niech pan nie dopuści, żeby mnie wyrzucili!

– Nie dopuści? – zdumiał się Randall. – Sam pan się przyznał do przekazania tajnej notatki de Vroome'owi, a teraz…

– Niczego nie przekazywałem de Vroome'owi bezpośrednio, proszę mi uwierzyć. Jeżeli okazałem słabość i zdradziłem, to tylko w drobiazgach zupełnie nieszkodliwych. Ale i to już się zmieniło, teraz można mi już zaufać w stu procentach. Jestem całkowicie oddany Drugiemu Zmartwychwstaniu, to całe moje życie. Nie mogę pozwolić, żeby mnie odsunięto od tej pracy.

Florian Knight wstał podekscytowany i zaczął chodzić po pokoju, wyłamując palce.

Randall przyglądał mu się, zaskoczony sprzecznościami w zachowaniu. Ten człowiek jest chory, pomyślał, to po prostu histeryk. Postanowił przywołać go ostro do porządku.

– Doktorze Knight – rzucił ostrym tonem – jak pan może mówić o swoim oddaniu, skoro przed chwilą przyznał pan, że ujawnia nasze tajemnice pastorowi de Vroome'owi? Nie będziemy przecież tolerować zdrajcy w naszych szeregach!

– Nie jestem zdrajcą!-wybuchnął Knight. Stanął tuż przed Randallem. – Czy pan nie rozumie? Zamierzałem nim zostać, ale… nie mogłem, zwyczajnie nie mogłem. Odkąd poznałem prawdę, nie byłem w stanie tego zrobić. I teraz pan nie może mnie usunąć. Jeżeli pan to zrobi, zabiję się.

– O czymże pan, u diabła, mówi?! – wykrzyknął Randall. – To wszystko się kupy nie trzyma. To śmieszne, mam tego dość…

Chciał wstać z krzesła, lecz Knight przytrzymał go za ramiona.

– Nie, nie, panie Randall, proszę mi dać szansę. Wszystko panu wyjaśnię, opowiem od początku i wtedy pan zrozumie. Bałem się tego, ale teraz widzę, że muszę, bo inaczej wszystko stracone. Proszę mnie wysłuchać.

Randall usiadł z powrotem, a Knight po chwili odzyskał panowanie nad sobą, przysiadł znów na skraju łóżka i wpatrując się w podłogę, zaczął mówić:

– Na początku naszej rozmowy trochę nadrabiałem miną. Myślałem, że zrozumie pan, że się zmieniłem i jestem godny zaufania. Teraz jednak widzę, że wciąż uważa mnie pan za sprzedawczyka i zamierza usunąć z zespołu. Nie ma więc innego sposobu, jak tylko wyznać panu całą prawdę. Nie widzę zresztą powodu, żebym chronił innych…

Innych. Randall wyprostował się i nadstawił ucha.

– …i obawiał się wyjawić panu, co się wydarzyło wczoraj wieczorem i dziś rano. – Spojrzał na Randalla. – Może pan uważa, że mówię nieskładnie…

– Proszę kontynuować – ponaglił go Randall.

– Dziękuję. Co do mojego rozgoryczenia i złości na Jeffriesa, to prawda. Kochana Valerie popełniła niedyskrecję, mówiąc panu o tym, ale wybaczam jej. Zawsze się stara mnie chronić przede mną samym – przez twarz Knighta przemknął cień uśmiechu – i uratować dla siebie. Jestem jej wielce oddany. Istotnie, Valerie błagała mnie, żebym się przyłączył do Drugiego Zmartwychwstania, i zgodziłem się, ale nie z tych powodów, które miała na myśli. Zjawiłem się tutaj, jak słusznie pan przypuszczał, pełen złych emocji i zupełnie niegodny zaufania. Wiedziałem, że Drugie Zmartwychwstanie ma wrogów. Czytałem wywiad Plummera z Maertinem de Vroome'em i jeszcze dwa inne jego artykuły utrzymane w podobnym tonie. Nie miałem żadnego planu, ale gdzieś tam we mnie kiełkowała myśl, że przyłączając się do was, będę mógł poprawić własną sytuację.

– Czyli zdobyć pieniądze – rzucił zgryźliwie Randall.

– No… tak. Uczciwie mówiąc, uważałem, że moją sytuację poprawią właśnie pieniądze. Pieniądze, które umknęły mi sprzed nosa z powodu zbliżającej się publikacji Międzynarodowego Nowego Testamentu, pieniądze na wyleczenie mojego słuchu, na ślub z Valerie i zapewnienie jej utrzymania, na życie, jakie powinno przysługiwać obiecującemu angielskiemu naukowcowi.

– I skontaktował się pan z Cedrikiem Plummerem? – zapytał Randall.

– To nie było konieczne – odparł Knight. – Plummer sam mnie odnalazł. A ściślej mówiąc, odnalazł mnie jego przedstawiciel.

– Przedstawiciel? – Randall uniósł brwi. – Ktoś z Krasnapolsky'ego?

– Tak.

Randall wyjął z kieszeni marynarki dyktafon.

– Pozwoli pan? – zapytał.

– Chce pan to nagrywać? W jakim celu? – zaniepokoił się Knight.

– Skoro były w to zamieszane inne osoby…

– Rozumiem. To pomoże mnie oczyścić?

– Tego nie mogę panu gwarantować, doktorze Knight. Jeżeli ma pan naprawdę coś na swoją obronę, nagranie zadziała na pańską korzyść. Jeśli natomiast panu nie uwierzę, oddam panu taśmę i będzie pan mógł osobiście przedstawić swoją historię Wheelerowi i reszcie.

– To uczciwe postawienie sprawy. – Knight przyjrzał się dyktafonowi. – Moja ława przysięgłych – powiedział. – Dzięki temu urządzeniu moja mowa obrończa będzie możliwie najpełniejsza i bardziej natchniona.

– A więc po pańskim przybyciu do Amsterdamu zgłosił się do pana ktoś inny niż Cedric Plummer – sprowadził go na ziemię Randall.

– Tak, ktoś, kto znał dobrze moją sytuację życiową. Ta osoba zasugerowała mi, że może znajdzie się sposób na zdobycie pieniędzy, które mi się słusznie należały. Odmówiłem. Nie potrafiłem zawieść waszego zaufania. Nie potrafiłem stać się drugim Rogerem Casementem*.

* irlandzki nacjonalista, który podczas pierwszej wojny światowej zdradził Wielką Brytanię, upatrując we współpracy z Niemcami szansy na niepodległość Irlandii.

W ciągu kilku pierwszych dni po przyjeździe nabrałem zwyczaju kopiowania wszelkich dokumentów, które trafiły mi do rąk. Słuchałem uważnie wszystkiego, co mogłem usłyszeć, i potajemnie sporządzałem z tego notatki. Nie zrobiłem jednak nic, dopóki ten ktoś znów się. do mnie nie zwrócił. Chciałem wiedzieć, ile będą warte moje usługi. W zamian zostałem zapytany, co mogę zaoferować. Przekazałem więc tej osobie mój niewielki zbiór skopiowanych dokumentów i zaraz potem przedstawiono mi Plummera, który poinformował mnie łaskawie, że moje zdobycze im się przydadzą.

– Czy to wtedy właśnie poznali datę naszej konferencji prasowej w Pałacu Królewskim i plan transmitowania jej przez satelitę?

– Tak. Plummer powiedział jednak, że to im nie wystarczy. Chcieli, żebym w dalszym ciągu przekazywał informacje, ale najważniejsze było dla nich zdobycie egzemplarza nowej Biblii, a przynajmniej jej nowych części, czyli tekstów Petroniusza i Jakuba, przy których pracowałem, lecz nie znałem ich w całości. Plummer powiedział, że mogą otrzymać te materiały jeszcze inną drogą, ale…

– Hennig – mruknął Randall.

– Co takiego?

– Nieważne. Proszę mówić.

– Powiedział, że nie mogą ryzykować i chcą mieć podwójną pewność. Potem wymienił cenę i to mnie zbiło z nóg. Taka kwota mogła rozwiązać wszystkie moje problemy. Nie byłem w stanie się oprzeć. Zgodziłem się zdobyć dla nich nową Biblię, a przynajmniej te nowe rozdziały. Obiecałem im to dostarczyć właśnie do wczoraj.

Randall oniemiał ze zdumienia.

– Jak pan mógł coś takiego obiecać? – zapytał. – Przecież wydrukowane egzemplarze są w drukarni pod kluczem, a próbne odbitki w sejfie w Krasnapolskym.

– Nie tak do końca. – Florian Knight pokiwał przecząco palcem. – Nie odstępujmy jednak od chronologii. Próbowałem zdobyć egzemplarz nowej Biblii przedwczoraj, ale bez powodzenia. Chciałem jakoś ułagodzić moich… mojego kontrahenta i dowieść swej dobrej woli, więc przekazałem mu to, co jeszcze się dało, między innymi tę pańską notatkę-pułapkę.

– Rozumiem.

– Oczywiście to ich nie zadowoliło. Chcieli Biblii i niczego innego. Byłem przekonany, że zdobędę egzemplarz wczorajszego wieczoru.

– Ale się nie udało – rzekł Randall.

– Wprost przeciwnie. Udało się w pełni – odparł Knight. Randall nachylił się ku niemu.

– Zdobył pan Międzynarodowy Nowy Testament?

– Nie bez pewnych trudności. Musi pan wiedzieć, że nie wszystkie próbne wydruki znajdują się w sejfie. Własny egzemplarz ma na przykład każdy z głównych teologów, wśród nich profesor Jeffries. Proszę pamiętać, że wciąż pozostaję z nim w dość bliskich stosunkach. Mogę wchodzić do jego pokoju i korzystać z księgozbioru. Wiedziałem, że trzyma swój egzemplarz w aktówce zamykanej na zamek z szyfrem. Jeffries jest roztargniony i wszystko sobie zapisuje. Przeszukałem jego pokój i znalazłem ten numer. Nauczyłem się go na pamięć. Wczoraj wieczorem Jeffries wyszedł do miasta i wtedy zakradłem się do jego pokoju, otworzyłem aktówkę i wyjąłem próbną odbitkę Międzynarodowego Nowego Testamentu. Wyniosłem ją z hotelu i zrobiłem w zakładzie na mieście fotokopie stron z przekładami Pergaminu Petroniusza i Ewangelii świętego Jakuba. Potem zaniosłem odbitki na miejsce, zamknąłem teczkę i wróciłem do siebie z fotokopiami.

– Przekazał je pan tamtym? – zapytał Randall i czekał na odpowiedź, wstrzymując oddech.

Knight pokręcił głową.

– Byłem tego bliski – odparł. – Chciałem od razu zadzwonić do mojego łącznika, przekazać im teksty jeszcze tego wieczoru i zainkasować trzydzieści srebrników. No, ale wie pan, jestem, kim jestem, przede wszystkim naukowcem, ciekawskim naukowcem, a nie człowiekiem interesu. Nie mogłem się oprzeć chęci przeczytania Ewangelii Jakuba.

– Przeczytał ją pan – powiedział powoli Randall – i co się potem wydarzyło?

– Cud – odparł po prostu Knight.

– Co takiego?

– Moje spotkanie z Panem Jezusem i cud, który się potem stał. Gdyby pan znał mnie lepiej, panie Randall, wiedziałby pan, że wcale nie jestem głęboko wierzący. Patrzyłem zawsze na Chrystusa i na jego działalność obiektywnie, jako naukowiec. Nigdy tak naprawdę nie wpuściłem go do serca, nie zbliżyłem się do niego. Ale wczoraj przeczytałem Jakuba, a potem siedziałem na łóżku jak teraz i płakałem. Po raz pierwszy zobaczyłem Jezusa tak po prostu, po raz pierwszy poczułem jego współczucie. Doznałem największego poruszenia emocjonalnego w moim życiu. Czy potrafi pan to zrozumieć?

Randall pokiwał w milczeniu głową.

– Położyłem się na łóżku i zamknąłem oczy – mówił Knight z narastającą ekscytacją. – Przepełniała mnie miłość do Chrystusa, wiara i pragnienie, żeby stać się godnym jego łaski. Potem chyba zasnąłem i we śnie albo w półjawie, w środku nocy, zobaczyłem Jezusa, dotknąłem skraju jego szaty i usłyszałem, jak mówi do mnie… do mnie!… słowa, które zapisał jego brat Jakub. Błagałem go, żeby mi wybaczył grzechy, te popełnione i te przyszłe, i obiecałem poświęcić mu całe swoje życie. Jezus pobłogosławił mnie i oznajmił, że odtąd wszystko będzie już ze mną dobrze. Pewnie pan myśli, że taka wizja, we śnie czy na jawie, czyni ze mnie szaleńca? Sam bym tak pomyślał, panie Randall, gdyby nie to, co nastąpiło później.

Florian Knight, nieco wyczerpany, zatopił się w introspekcji i zamilkł. Randall, poruszony jego przeżyciem, przywołał go do rzeczywistości.

– Co nastąpiło później, Florianie? Knight otrząsnął się z transu i zamrugał.

– Coś niewiarygodnego – odparł. – Obudziłem się dzisiaj wcześnie rano, przez okno wpadało słońce. Ociekałem potem. Czułem się oczyszczony z wszelkiego zła. Czułem spokój. Leżałem i nagle usłyszałem słodki, piękny dźwięk. To był śpiew ptaka. Usłyszałem śpiew ptaka, ja, który nie słyszałem ptaków od lat, który ledwie mogłem dosłyszeć, co do mnie mówią ludzie, a i to musieli stać blisko i prawie krzyczeć, i usłyszałem go w dodatku bez aparatu słuchowego, bo nigdy nie zakładam go na noc! O, leży tam na stoliku. Nie mam go przy sobie, pan tego nie zauważył, ale słyszałem każde pańskie słowo, wyraźnie, bez żadnego wysiłku. Rano prawie zwariowałem ze zdumienia i radości. Gdy usłyszałem tego ptaka, wyskoczyłem z łóżka, włączyłem radio i popłynęła muzyka. Otworzyłem drzwi na korytarz i słuchałem trajkotania pokojówek na korytarzu. Słyszałem wszystko. Ofiarowałem się

Chrystusowi, a on mi przebaczył i przywrócił mi słuch! Uzdrowił mnie. To jest cud, bez wątpienia. Czy pan mi wierzy, Randall?

– Wierzę panu, Florianie – odparł Randall, głęboko poruszony. Zastanawiał się, co jeszcze usłyszy. Nie musiał czekać długo.

– Kiedy jako tako doszedłem do siebie – ciągnął Knight – zadzwoniłem do mojego łącznika. Powiedziałem, że chcę się z nim spotkać. Zamiast pójść do pracy, pojechałem do jego mieszkania na przedmieściach Amsterdamu. Oznajmiłem mu prosto z mostu, że nie mogę zdobyć dla nich nowej Biblii. Powiedziałem, że żałuję, że w ogóle mu to obiecałem, i żałuję przekazania mu nawet tych mniej ważnych materiałów, które już ode mnie dostał. Zażądałem zwrotu tęgo, co dałem mu wczoraj, tej pańskiej notatki z imieniem Mateusz. Odpowiedział, że jej nie ma, że jest u kogoś innego. Pewnie dotarła już do de Vroome'a, chociaż nie wiedziałem tego.

– Ano dotarła – stwierdził Randall.

– Ten człowiek, ten mój łącznik, zaczął nalegać, żebym jednak postarał się zdobyć Biblię. Odpowiedziałem, że sama myśl o tym jest dla mnie wstrętna. On na to, że na pewno zapłacą mi więcej, niż było umówione. Powiedziałem, że nie mam zamiaru się targować. Zaczął mi grozić, że jeżeli odmówię, ujawni, że dla nich pracowałem. Odparłem, że mam to w nosie, i wyszedłem. Wróciłem tutaj, zniszczyłem fotokopie, żeby przypadkiem nie wpadły w łapy de Vroome'a, i zaraz potem dowiedziałem się, że pan tu jest i chce się ze mną widzieć. Teraz już pan wie, co zawdzięczam nowej Biblii, Jakubowi, mojej pracy tutaj i dlaczego modlę się o to, żeby mnie pan nie wyrzucił. Ja muszę zostać, panie Randall. Muszę pomagać w tym zbożnym dziele.

Randall słuchał i zastanawiał się. Nie ulegało kwestii, że Florian Knight odzyskał słuch, wszystko jedno czy za sprawą cudu, czy psychicznej przemiany. W pewnym sensie tak czy inaczej był to cud. Nie miało przy tym znaczenia, czy uzdrowienie Lori Cook było oszustwem, czy nie, ponieważ historia Knighta sama w sobie była dowodem mocy oddziaływania nowej Biblii. Jednakże Randall postanowił, że tego cudu nigdy nie ujawni ani wydawcom, ani szerszej publiczności, nie pozwoli go wykorzystać do promocji Międzynarodowego Nowego Testamentu. Poradzi Knightowi, żeby w dalszym ciągu nosił aparat słuchowy, dopóki nowa Biblia nie ukaże się drukiem. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że Knight jest teraz całkowicie wiarygodny. Pozostała jeszcze tylko jedna sprawa.

– Florianie – powiedział – jeżeli chce pan z nami zostać, chce pan pomagać, jak to pan określił, w zbożnym dziele, to proszę zacząć od ujawnienia, kim jest prawdziwy zdrajca w naszym gronie, kim jest pański łącznik i przyjaciel de Vroome'a.

– Ten człowiek nie jest przyjacielem de Vroome'a – odparł Knight. – Nie wiem nawet, czy zna go osobiście. To przyjaciel Cedrica Plummera, zorientowałem się od razu przy pierwszym spotkaniu. Zabrali mnie do nocnego klubu Fantasio. Oni obaj palili trawkę i czuło się, że są w wielkiej zażyłości. Więc na pewno mój łącznik przekazywał informacje Plummerowi, a ten z kolei de Vroome'owi.

– To oczywiste – odrzekł Randall. – Teraz poproszę o nazwisko tego człowieka. Kto jest zdrajcą w Drugim Zmartwychwstaniu, Florianie?

– Kto jest naszym Judaszem? To bibliotekarz Hans Bogardus. To jego musimy się jak najszybciej pozbyć, jeśli nie chcemy, żeby nasz Chrystus został ukrzyżowany powtórnie i już na zawsze.

Randall wrócił do hotelu i udał się prosto do swego biura. Siedząca w sekretariacie Angela Monti spojrzała nań pytająco znad maszyny do pisania.

– Czy to doktor Knight, Steve?

– Nie.

– To bardzo się cieszę. W takim razie kto?

– Nie teraz, Angelo. Porozmawiamy później. Połącz mnie z Deichhardtem, a jeśli go nie ma, to z Wheelerem.

Randall wszedł do swego gabinetu, wyjął dyktafon i zabrał się do wymazywania z taśmy niektórych fragmentów rozmowy z Knightem. Gdy skończył, schował urządzenie do teczki i czekał na sygnał od Angeli.

W końcu zniecierpliwiony wziął teczkę i wrócił do sekretariatu akurat w chwili, gdy dziewczyna odkładała słuchawkę.

– Nie ma ich, Steve – oznajmiła. – Sekretarka Deichhardta powiedziała, że obaj pojechali do Moguncji na spotkanie z Hennigiem.

– A kiedy wrócą?

– Nie wiedziała.

Randall zaklął pod nosem. Będzie musiał sam wykonać brudną robotę. Zdawał sobie sprawę, że konfrontacja z Bogardusem jest pilna. Zbyt wiele było do stracenia.

Wyszedł na korytarz i po chwili stanął pod drzwiami pokoju sto dziewięćdziesiąt. Wisiała na nich tabliczka z napisem BIBLIOTEKA w pięciu językach, a pod spodem, kursywą, Hans Bogardus.

Randall zebrał się w sobie i wszedł do środka.

Bogardus siedział przy wielkim stole zawalonym książkami i pochylony nad jakimś tomem robił notatki. Długie włosy opadły mu na twarz. Na odgłos otwieranych drzwi podniósł głowę. Jego twarz wyrażała zaskoczenie. Chciał wstać, lecz Randall powstrzymał go gestem.

– Niech pan siedzi – powiedział, zajmując krzesło naprzeciw bibliotekarza. Postawił teczkę na stole i otwierając ją, patrzył wprost na niego. Wydał mu się tak samo odpychający jak poprzednio. Pomijając wyłupiaste oczy i grube wargi, twarz młodego Holendra była niemal płaska, z samymi nozdrzami zamiast nosa i bladą, prawie albinoską karnacją.

– Co słychać, panie Randall? – zapytał falsetem Bogardus.

– Mam coś dla pana – odparł Randall. Bibliotekarz spojrzał z ożywieniem na otwartą teczkę.

– Przyszły gotowe Biblie z Moguncji? – dociekał.

– Nie, nie przyszły – odpowiedział Randall – ale nawet gdyby, to ty i tak nie dostaniesz do ręki ani jednej, Hans.

Białe rzęsy Bogardusa zatrzepotały czujnie. Zwilżył językiem tłuste wargi.

– Ale… dlaczego? Nic nie rozumiem.

– Zaraz zrozumiesz – rzekł Randall, stawiając na stole dyktafon. – Pierwszy głos należy do doktora Floriana Knighta, ten drugi to mój. Nagrałem to niecałą godzinę temu.

Wcisnął odtwarzanie i z miniaturowego urządzenia popłynęło wyznanie doktora Knighta. Minuty wlokły się boleśnie, a blade oblicze Bogardusa stopniowo nabierało rumieńców. Bibliotekarz siedział bez ruchu i tylko jego przyspieszony oddech akompaniował słowom uczonego.

Nagranie dobiegało końca. W ciszy pełnego książek pokoju popłynęło wypowiedziane z bezwzględną szczerością oskarżenie: Kto jest naszym Judaszem? To bibliotekarz Hans Bogardus. To jego musimy się jak najszybciej pozbyć, jeśli nie chcemy, żeby nasz Chrystus został ukrzyżowany powtórnie i już na zawsze.

Rozległ się szum pustej taśmy. Randall wyłączył dyktafon, schował go do teczki i lodowatym wzrokiem spojrzał w oczy Bogardusowi.

– Czy zaprzeczysz tym słowom w obecności doktora Knighta i wydawców oraz inspektora Helderinga? – zapytał.

Hans Bogardus nie odpowiedział.

– No cóż, Hans, wszystko jasne – rzekł Randall. – Na szczęście dla nas to, co zdołałeś przekazać de Vroome'owi przez swego przyjaciela Plummera, nie miało zbyt wielkiej wartości. Niczego więcej nie przekażesz, a już z pewnością nie będzie to egzemplarz nowej Biblii. Zaraz poproszę Helderinga, żeby przysłał tu strażnika. Popilnuje cię do chwili, gdy skontaktuję się z Deichhardtem albo Wheelerem i zostaniesz formalnie zwolniony.

Randall spodziewał się wybuchu, potoku zaprzeczeń, gorączkowej obrony.

Nic takiego nie nastąpiło.

Na płaską twarz młodego Holendra wypłynął kpiący, niemal złowrogi uśmieszek.

– Jest pan śmieszny, panie Randall – odezwał się. – Pańscy wielcy szefowie z pewnością mnie nie zwolnią.

– Tak uważasz, Hans? – Randall nie spodziewał się takiego zuchwalstwa. – Przecież wystarczy, że…

– Nie uważam, tylko wiem – przerwał mu Bogardus. – Kiedy usłyszą, co odkryłem, nie odważą się mnie wyrzucić. Zostanę w tej pracy, dopóki sam nie zdecyduję się odejść. A nie odejdę, dopóki nie będę miał przy sobie nowej Biblii.

On jest szalony, pomyślał Randall, nie ma sensu z nim rozmawiać.

– Dobrze, w takim razie sprawdzimy to od razu – powiedział. – Zaraz zadzwonię do Moguncji, do Deichhardta i Wheelera.

Bogardus wsparł się o stół, z jego ust nie schodził kpiący uśmieszek.

– Niech pan dzwoni – odparł. – Niech pan im powie, że Hans Bogardus jest genialny, że odkrył w ich Biblii coś, czego nie zauważyli wszyscy naukowcy, teolodzy i tłumacze, bo byli zbyt ślepi. Niech pan im powie, że Bogardus znalazł w Biblii fatalny błąd, błąd, który ich zniszczy, jeżeli zdecyduję się go ujawnić, świadczy bowiem o tym, że jest ona fałszerstwem. A ujawnię to z pewnością, jeśli mnie zmuszą do odejścia.

To rzeczywiście szaleniec, uznał Randall. A jednak Holender mówił z takim przekonaniem… Nąomi powiedziała kiedyś, że Bogardus ma umysł jak komputer, że potrafi znaleźć wszystko…

– Fatalny błąd w nowej Biblii, Hans? – powtórzył, decydując się jednak go wysłuchać. – Jak mogłeś znaleźć błąd w książce, której nie widziałeś na oczy, nie mówiąc już o przeczytaniu?

– Przeczytałem tyle, ile trzeba – odparł Bogardus. – Od roku czujnie słucham i patrzę, zbieram co się da, fragment tu, kawałek tam… Jestem bibliotekarzem dokumentalistą, inni zlecają mi znalezienie jakiegoś słowa, zdania czy cytatu. To wszystko jest oczywiście tajne, ale widziałem wiele oddzielnych kawałków tej układanki. To prawda, że większości nie znam. Nie znam nawet dokładnego tytułu nowej Biblii. Nie wiem, co właściwie zostało odkryte. Nie znam pewnie dziewięćdziesięciu procent tekstu. Ale wiem, że zawiera nieznany dotąd materiał na temat Chrystusa, ze szczegółami jego dalszej działalności. Wiem na pewno, że opisany został jego pobyt poza ówczesną Palestyną, między innymi również w Rzymie.

Randall był pod wrażeniem, zaczynał nabierać respektu wobec bibliotekarza.

– No dobrze, Hans – powiedział. – Załóżmy, że istotnie poznałeś drobną część tekstu. Czy chcesz powiedzieć, że ta odrobina wystarczyła ci, żeby znaleźć pomyłkę…

– Fatalny błąd.

– Niech będzie, fatalny błąd, którego nie spostrzegli najwybitniejsi badacze, ludzie, którzy znają cały tekst, którzy czytali go i tłumaczyli latami?

– Tak – rzucił Bogardus. – Dlatego że ci ludzie mają klapki na oczach, widzą tylko to, co chcą zobaczyć, i patrzą oczami wiary. Coś podobnego już się w Amsterdamie zdarzyło, pomiędzy rokiem tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym a tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim. Człowiek nazwiskiem Hans van Meegeren odkrył sześć nieznanych obrazów Vermeera, namalowanych w siedemnastym wieku, i sprzedał je największym muzeom światowym za trzy miliony dolarów. Krytycy i specjaliści zachwycali się tymi obrazami jako autentykami. Nie zauważyli, że dłonie Chrystusa na portrecie są dłońmi samego van Meegerena, że krzesła na innym obrazie są krzesłami z jego pracowni, że olej użyty do malowania zawiera syntetyczną żywicę, która nie istniała przed rokiem tysiąc dziewięćsetnym, podczas gdy Vermeer zmarł w tysiąc sześćset siedemdziesiątym piątym. Fałszerstwo zostało później udowodnione. Ale jeżeli ktoś chciał odkryć prawdę, nie musiał wcale widzieć obrazów w całości. Wystarczył centymetr kwadratowy płótna, zawierający syntetyczną żywicę. Podobnie ja widziałem dość, widziałem centymetr kwadratowy z całej waszej Biblii i to mi wystarczy, żeby ją uznać za fałszerstwo. Wysłuchawszy już tyle, Randall postanowił pójść dalej.

– I o tym błędzie powiadomiłeś Plummera i de Vroome'a, tak? – zapytał.

Bogardus zawahał się.

– Nie, jeszcze nie – odparł.

– A to dlaczego?

– To… sprawa natury osobistej. Randall wsparł się dłońmi o blat i wstał.

– Teraz już wiem na pewno, że kłamiesz, Hans. Gdybyś naprawdę coś znalazł, natychmiast poszedłbyś z tym do Plummera. Przecież on ci za to płaci, prawda?

Bogardus zerwał się z miejsca z zaróżowioną z oburzenia twarzą.

– Cedric nic mi nie płaci! – zawołał. – Robię to dla niego z miłości!

Randall znieruchomiał. Więc na tym rzecz polega, uprzytomnił sobie, Bogardus i Plummer są parą. Odkrył homoseksualny wątek tej historii.

Bogardus mówił, nie patrząc na niego.

– Zatrzymałem to na razie dla siebie, niczego nie ujawniłem Cedricowi. Wiem, jaką to by miało wartość dla niego, większą nawet niż cała nowa Biblia. Gdyby napisał o tym błędzie, obwieścił o nim światu, zyskałby sławę i pieniądze. Ale zataiłem moje odkrycie, to mój as w rękawie. A to dlatego, że ostatnio Cedric nie był dla mnie zbyt dobry i chociaż on nie wie, że ja wiem, zrozumiałem, że nie jest mi wierny. Ma kogoś młodszego i o wiele bardziej atrakcyjnego. Cedric obiecał mi, że kiedy to wszystko się skończy, kiedy zdobędę dla niego nową Biblię, zabierze mnie na wakacje do północnej Afryki. Tak, dzięki temu Cedric na razie jeszcze jest ze mną. Ale jeżeli coś pójdzie źle, wyciągnę asa z rękawa. Mogę wysadzić to wszystko w powietrze.

Randall skrzywił się, słysząc żałosną desperację w głosie Holendra, rozpacz człowieka, który boi się utracić ukochaną osobę. Zastanawiał się, ile prawdy może być w twierdzeniu bibliotekarza, że znalazł w Międzynarodowym Nowym Testamencie coś, co mogłoby zdyskredytować to dzieło. Bogardus kłamie, uznał, usiłuje wymyślić coś, co go uchroni przed wyrzuceniem z pracy i odcięciem od dostępu do nowej Biblii. Nie było wyjścia, musiał rzucić wyzwanie zdrajcy.

– Hans – zaczął – nie przekonałeś mnie niestety. Nie mam podstaw, żeby nie powiedzieć o tobie wydawcom, a to oznacza natychmiastowe zwolnienie. Przechwalasz się tylko, że znalazłeś jakąś nieścisłość w nowej Biblii, nazywasz to z zadęciem fatalnym błędem, a tak naprawdę niczego nie masz. Jeżeli jest inaczej, teraz jest właściwy moment, żebyś to udowodnił.

– Uważa pan, że kłamię? – rzucił Bogardus ze złością. Ale niczego więcej nie dodał.

– Czekam – rzekł Randall.

Bogardus oblizał wargi, lecz wciąż milczał.

– W porządku – powiedział Randall – teraz już wiem na pewno, że jesteś nie tylko zdrajcą, ale i oszustem. To jasne, że musimy się ciebie pozbyć.

Obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi.

– Proszę posłuchać! – zawołał Bogardus i podbiegł, by zagrodzić mu drogę. – Może im pan powiedzieć, żeby mnie wyrzucili, ale lepiej niech pan na tym nie poprzestaje. Właściwie to nie ma znaczenia, czy się dowiedzą, dla nich i tak jest już za późno. Niech im pan powie, żeby zajrzeli do papirusu numer dziewięć, czwarta linijka od góry. Nikt poza mną nie odkrył, co ona oznacza. Jeżeli powiem o tym Cedricowi, a on światu, to będzie koniec Drugiego Zmartwychwstania. Ale – Bogardus wziął głęboki oddech – obiecam nigdy tego nie ujawnić, jeśli dostanę od nich nową Biblię. Jeżeli nie, są zgubieni.

– Wylecisz stąd jeszcze dzisiaj, Hans – oświadczył Randall.

– Papirus numer dziewięć, czwarta linijka. Sam się pan przekona.

Randall odsunął go na bok, otworzył drzwi i wyszedł. Dobrze, sam się przekona.

Godzinę później już wiedział.

Siedział przy biurku, ze słuchawką telefonu przy uchu, przytrzymywaną barkiem. Czekał, aż telefonistka w drukarni Henniga w Moguncji zlokalizuje Wheelera i połączy go z nim. Jednocześnie przeglądał po raz kolejny tekst z „fatalnym błędem" w Ewangelii Jakuba, w czwartej od góry linijce na papirusie numer dziewięć.

Niełatwo było dotrzeć do tej informacji. Po pierwsze Randall nie był naukowcem. Po drugie nie miał dostępu do znajdujących się w sejfie oryginałów. Poza tym oczywiście nie znał aramejskiego.

To ostatnie okazało się najpoważniejszą przeszkodą, kiedy przypomniał sobie, że dysponuje kompletem fotografii papirusu, wykonanych przez Edlunda i leżących w szafie pancernej.

Wpatrywał się w błyszczące zdjęcie fragmentu oznaczonego numerem dziewięć, nie będąc w stanie niczego wywnioskować z szeregów znaków maszerujących przez kartkę niczym mrówki, pełnych zawijasów i częściowo nieczytelnych. Jednakże do fotografii dołączono spis tytułów kolejnych rozdziałów i numerację akapitów, wskazującą miejsce każdej linijki aramejskiego tekstu w przetłumaczonej Ewangelii Jakuba. Papirus numer dziewięć, czwarty wiersz od góry, odpowiadał rozdziałowi dwudziestemu trzeciemu i wierszowi sześćdziesiątemu szóstemu tekstu Jakuba w angielskim wydaniu Międzynarodowego Nowego Testamentu.

Randall nie miał już teraz dostępu do próbnego wydruku, a wydawców nie było w mieście, ale przypomniał sobie, co mówił mu Knight. Profesor Jeffries miał egzemplarz w swojej aktówce.

Angielski teolog z ochotą zgodził się mu pomóc i Randall opuścił jego gabinet z przetłumaczonym wersem: „I Pan nasz, uciekając z Rzymu wraz z uczniami, przemierzył tej nocy żyzne pola jeziora Fucinus, które zostało osuszone przez cesarza Klaudiusza i było uprawiane przez Rzymian".

Zwyczajne, nieskomplikowane zdanie.

Gdzież tu było miejsce na „fatalny błąd", o którym mówił Bogardus?

Żydzi zostali wypędzeni z Rzymu w roku czterdziestym dziewiątym i Jezus wyszedł razem z nimi. Według Jakuba był to ostatni rok jego życia. Co się tu mogło nie zgadzać?

Randall zaangażował do poszukiwań Elwina Alexandra i Jessicę Taylor, nie mówiąc im, o co konkretnie chodzi. Kazał zebrać wszelkie materiały na temat rządów cesarza Klaudiusza, wypędzenia Żydów z Rzymu w roku czterdziestym dziewiątym oraz żyznych pól pod miastem, leżących na terenie osuszonego jeziora Fucinus. Jego pracownicy przewertowali pisma starożytnych – Tacyta, Swetoniusza i Kasjusza Diona, a także nowożytnych historyków, przed Gibbonem i po nim. Wkrótce zjawili się u niego z fotokopiami znalezionych materiałów.

Randall przedzierał się bezradnie przez te wszystkie teksty, gdy nagle rzuciła mu się w oczy data, w jednej chwili zrozumiał, o jakim to fatalnym błędzie mówił Bogardus.

Jezioro Fucinus leżało w górskiej kotlinie Apeninów Środko wy eh i nie miało odpływu. Podczas nawiedzających te tereny deszczów regularnie wylewało i zamieniało okolicę w mokradła. Cesarz Klaudiusz kazał swoim inżynierom osuszyć jezioro. Zadanie okazało się wyjątkowo trudne. Trzeba było przebić się czterokilometrowym tunelem przez góry, by odprowadzić wodę do rzeki Ciris. Klaudiusz zatrudnił trzydzieści tysięcy robotników, którzy przez dziesięć lat drążyli tunel i w końcu wody jeziora Fucinus spłynęły do rzeki, a jego nieckę przekształcono w żyzne pola.

Według Jakuba Jezus wędrował przez te pola w roku czterdziestym dziewiątym.

Według rzymskich historyków jezioro zostało osuszone dopiero w roku pięćdziesiątym drugim.

Oto był błąd znaleziony przez Bogardusa.

Jezus szedł przez osuszone jezioro w roku czterdziestym dziewiątym, choć wówczas jeszcze było pełne wody i zostało z niej opróżnione dopiero trzy lata po jego śmierci.

Prawdopodobnie nikt nie zwróciłby uwagi na tę niezgodność, tak jak nikt nie zwrócił na nią uwagi do tej pory poza holenderskim bibliotekarzem. Jeżeli jednak ktoś to wyciągnie na światło dzienne i nada sprawie rozgłos, ludzie będą zdezorientowani, tak jak zdezorientowany był w tej chwili Steve Randall.

Musiało istnieć wyjaśnienie tej pomyłki.

Odezwała się telefonistka z drukarni:

– Pan Wheeler został powiadomiony i już idzie do aparatu. Po chwili w słuchawce zadudnił tubalny głos George'a L.

Wheelera.

– Halo! Czy to ty, Steve?

– Tak, George, musiałem…

– Wyciągnęli mnie z ważnego zebrania, powiedzieli, że to bardzo pilna sprawa. Co jest takie cholernie ważne? Dlaczego nie może poczekać, aż wrócę?

– Bo nie może, George – odparł Randall, niespeszony jego poirytowaniem. – Mamy poważny problem.

– Jeżeli chodzi o kampanię…

– Chodzi o cały projekt, George, o Biblię. Będę się streszczał. Wczoraj spotkałem się z Maertinem de Vroome'em.

– Co? Widziałeś się z de Vroome'em?

– Tak. Posłał po mnie, więc poszedłem. Z ciekawości.

– To niebezpieczna ciekawość. I czego on chciał?

– Później ci opowiem. Teraz najważniejsze…

– Posłuchaj, Steve, porozmawiajmy o tym jutro, co? – W głosie Wheelera czuło się napięcie. – Muszę wracać na spotkanie, wszyscy wydawcy są u Henniga. Mamy twardy orzech do zgryzienia. Jutro…

– Wiem wszystko o tym twoim orzechu, George – przerwał mu Randall. – Odkryłem, że Plummer i de Vroome szantażują Henniga. Mają dowody, że palił książki jako faszysta w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku.

W słuchawce rozległ się stłumiony okrzyk zaskoczenia.

– Skąd to wiesz? – zapytał Wheeler.

– Od de Vroome'a.

– A to sukinsyn.

– I co zamierzacie z tym zrobić? – zapytał Randall.

– Jeszcze nie wiemy. De Vroome ma negatywy, ale zdjęcia mogą kłamać, w każdym razie w tym wypadku zniekształcają prawdę. Karl Hennig był wtedy prawie dzieckiem, dopiero zaczął liceum, on to traktował jako wygłupy i po prostu przyłączył się do zabawy. Który chłopak nie chciałby spalić swoich szkolnych książek? Hennig nie był nazistą, nie należał do Hitlerjugend, nic z tych rzeczy. Ale jeżeli to się wydostanie na zewnątrz, zaczną z tego robić sensację… ty jesteś specem od reklamy, Steve, więc wiesz.

– Byłoby kiepsko. Mogłoby zaszkodzić sprzedaży.

– No więc nie wydostanie się – rzekł sucho Wheeler. – Mamy kilka pomysłów, jak ich uciszyć, a już na pewno nie zapłacimy de Vroome'owi. Nie ujawnimy naszej tajemnicy niezależnie od wszystkiego.

– Właśnie dlatego dzwonię, George – powiedział Randall. – Odkryłem podobną historię tutaj, w Krasnapolskym, i chcę wiedzieć…

– Jaką historię? Co znowu się dzieje?

Randall opowiedział mu w skrócie, jak dzięki spotkaniu z de Vroome'em poznał tożsamość zdrajcy w zespole.

– Kto to jest? – warknął Wheeler.

– Nasz bibliotekarz, Hans Bogardus. Rozmawiałem z nim przed godziną i do wszystkiego się przyznał. Przekazywał informacje…

– Jest zwolniony! Powiedziałeś mu to?

– Jeszcze nie, George. Posłuchaj…

– To idź i powiedz mu to natychmiast. Powiedz, że to decyzja profesora Deichhardta i moja. Niech Heldering pójdzie do niego ze swoimi ludźmi i niech go wywalą na zbity pysk.

– To nie jest takie proste, George. Dlatego dzwonię.

– To znaczy?

– Bogardus uważa, że ma na nas haka. Twierdzi, że znalazł dowód na podważenie autentyczności Ewangelii Jakuba. Jeżeli spróbujemy go wyrzucić, ujawni wszystko Plummerowi… oni są parą, George, taka jest prawda… i wtedy będzie po nas, tak powiedział.

– Co ty, u diabła, wygadujesz, Steve? Jaki znów dowód? Randall przeczytał mu ze swoich notatek fragment dotyczący jeziora Fucinus i powiedział o niezgodności dat.

– To idiotyzm! – wybuchnął Wheeler. – Mamy najlepszych specjalistów na świecie, od datowania węglem, od analizy tekstów, od aramejskiego, od historii starożytnej. Przecież to lata pracy, Steve. Każda linijka, każde słowo w tekście Jakuba było oglądane pod lupą, i to nie raz, przez najtęższe głowy i najbystrzejsze oczy. Wszyscy jak jeden mąż potwierdzili autentyczność tego odkrycia, Steve. Kto by słuchał jakiegoś szurniętego bibliotekarza, któremu się wydaje, że znalazł błąd?

– Pewnie, że nikt nie będzie słuchał bibliotekarza, George, ale cały świat wysłucha pastora Maertina de Vroome'a, jeżeli on się o tym dowie.

– Nie dowie się, bo nie ma sprawy. Nie ma żadnego błędu. Znalezisko Montiego jest autentyczne. Biblia jest nie do ruszenia.

– A jak wyjaśnisz to, że w nowej Biblii Jezus idzie po osuszonym jeziorze trzy lata przed jego osuszeniem?

– Jestem przekonany, że to Bogardusowi coś się pomyliło albo ty coś pokręciłeś. To nie ulega kwestii. No, ale dobrze, żeby cię uspokoić, przeczytaj mi to jeszcze raz. Zaczekaj, wezmę jakąś kartkę i długopis. No, czytaj te bzdury, Steve.

Randall przeczytał powoli. Kiedy skończył, Wheeler powiedział:

– Dziękuję, Steve. Pokażę to pozostałym, ale niczego się nie spodziewaj. Po prostu zapomnij o sprawie i rób dalej swoje. Mamy tu poważniejszy problem do rozwiązania.

– No dobrze – odparł Randall, nieco uspokojony. – W takim razie zaraz idę do Bogardusa i powiem mu, że jest zwolniony. Heldering dopiluje, żeby się wyniósł z hotelu.

W słuchawce zapadła na krótką chwilę cisza.

– Co do tego Bogardusa, Steve… – odezwał się Wheeler. -

Jasne, że go wyrzucimy, ale po namyśle uważam, że to obowiązek mój albo Deichhardta. Zatrudnianie i zwalnianie pracowników to jest nasza działka, a Deichhardt jest szczególnie wyczulony na formalne sprawy. Jak to Niemiec, wiesz. Daj sobie na razie spokój z Bogardusem, Steve, zajmij się swoją robotą, a my jutro wszystko załatwimy oficjalnie. Tak będzie najlepiej. Teraz naprawdę muszę już wracać do Henniga i reszty. Aha, jeszcze jedno, Steve, dzięki za twoją czujność. Zatkałeś przeciek w tamie, naprawdę należy ci się nagroda. A z tym jeziorem… jak mu tam… Fucinus… nie myśl już o tym. To bzdura. Wheeler się rozłączył.

Pięć minut później Randall wciąż siedział przy biurku i jakoś nie mógł przestać myśleć o jeziorze Fucinus. Usiłował zrozumieć, co go tak niepokoi. I zrozumiał.

Zaniepokoiła go zmiana w tonie Wheelera i jego ostateczne podejście do kwestii zwolnienia Bogardusa. Wydawca najpierw chciał wyrzucić bibliotekarza natychmiast, gdy jednak dowiedział się o jego groźbie, wycofał się i odłożył sprawę na później.

Dziwne.

Lecz jeszcze bardziej nękała Randalla inna myśl. Nie rozumiał, dlaczego Wheeler tak zlekceważył informację o błędzie w chronologii, odkrytym przez Holendra. Po prostu zmiótł ją pod dywan, nie podając żadnych kontrargumentów. Oczywiście Wheeler nie był teologiem ani naukowcem, więc może nie należało oczekiwać od niego wyjaśnienia. Ktoś jednak będzie musiał to wyjaśnić, skonstatował Randall, i to jak najszybciej.

Podniósł głowę, czując rosnącą pewność. On przecież także był Strażnikiem Wiary, nowej Wiary. Zarówno jako człowiek, jak i spec od reklamy nie mógł sprzedawać światu (ani w istocie samemu sobie) czegoś, do czego nie będzie całkowicie przekonany. Musiał znaleźć odpowiedź na nurtujące go pytania.

Najważniejsze z nich dotyczyło błędu znalezionego przez Bogardusa. Brak wyjaśnienia tej kwestii mógł zniszczyć wiarygodność całego przedsięwzięcia.

Przypomniał mu się wiersz George'a Herberta: Z braku ćwieka przepada podkowa, z braku podkowy przepada koń, z braku konia przepada jeździec.

Nie, jeździec tym razem nie przepadnie, postanowił.

Nie odłoży tej sprawy.

Randall połączył się z Angela.

– Zadzwoń do Naomi Dunn – poprosił – i powiedz, że chcę polecieć do Paryża za jakieś dwie godziny. Niech mnie umówi na popołudnie z profesorem Aubertem w jego laboratorium.

– Jeszcze raz? Czy coś się stało, Steve?

– Nie, nic takiego. Chcę się tylko czegoś dowiedzieć.

Znowu był w Paryżu, w Centre National de la Recherche Scientifique przy Rue d'Ulm, gdzie mieścił się instytut profesora Auberta.

Siedzieli naprzeciwko siebie na dwóch końcach sofy w stylu Ludwika XVI. Aubert otwierał segregator, który przed chwilą mu przyniesiono. Zanim zajrzał do środka, potarł krzaczastą brew, na jego ptasiej twarzy malowało się zdziwienie.

– Wciąż nie rozumiem, panie Randall, dlaczego chce pan ponownie przejrzeć wyniki badań. Przecież nie powiem panu nic innego niż za pierwszym razem.

– Chcę się tylko upewnić, że niczego pan nie przeoczył, profesorze.

Aubertowi to nie wystarczyło.

– Nie ma mowy, żebym cokolwiek przeoczył – odparł – szczególnie badając taki obiekt jak znalezisko Montiego. – Przyjrzał się Randallowi badawczo. – Czy coś szczególnie pana nurtuje?

– Szczerze mówiąc, tak – przyznał Randall. – Powstało pewne nieporozumienie dotyczące przekładu tekstu na arkuszu numer dziewięć. – Randall wyciągnął z aktówki fotografię papirusu, zrobioną przez Edlunda. – Tego właśnie.

– Piękny okaz – rzekł profesor, wzruszając z rezygnacją ramionami. – No dobrze. Zajrzyjmy jeszcze raz do raportu z badań.

Randall nabił i zapalił fajkę, patrząc, jak Francuz przegląda zawartość segregatora, wyciąga dwie kartki żółtego papieru i czyta je dokładnie.

Po dłuższej chwili Aubert podniósł głowę.

– Podsumowanie badań metodą izotopu węgla radioaktywnego potwierdza to, co już wiemy. Papirus jest absolutnie autentyczny. Pochodzi z pierwszego wieku i można go logicznie datować na rok sześćdziesiąty drugi, kiedy Jakub spisał swoje świadectwo na arkuszach ze sprasowanego włókna.

Randall chciał mieć podwójną pewność. Po drodze do Paryża poczytał co nieco na ten temat.

– Profesorze – zaczął-niektórzy poważni badacze krytykują jednak metodę datowania węglem radioaktywnym. Na przykład G.E. Wright zbadał fragment starożytnego drewna trzykrotnie i za każdym razem wyszła mu inna data. W bardzo szerokim przedziale czasowym, między rokiem siedemset czterdziestym szóstym a dwieście osiemdziesiątym dziewiątym przed naszą erą. Po raporcie z badań Libby'ego nad zwojami znad Morza Martwego ukazał się w „Scientific American" artykuł, w którym zarzucono tej metodzie wiele „niejasności, sprzeczności i słabych punktów", stwierdzając ostatecznie, że nie jest ona jednak „tak jednoznaczna jak zmywarka do naczyń". Czy pan się zgadza na taki margines błędu?

Profesor Aubert roześmiał się.

– Oczywiście, krytycy mieli rację, jeżeli chodzi o badania z lat pięćdziesiątych. Wówczas margines błędu mógł wynosić kilkadziesiąt lat. Stopniowo jednak metoda została udoskonalona i dziś możemy datować starożytne znalezisko z dokładnością do dwudziestu pięciu lat. Może się pan pozbyć swoich wątpliwości co do papirusu numer dziewięć. Moje doświadczenie w tej mierze powinno panu wystarczyć. Powiem nawet nieskromnie, że powinno panu wystarczyć samo moje słowo. Jestem człowiekiem godnym zaufania, monsieur Randall.

– Czyżby? – wyrwało się Randallowi. Nie chciał tego mówić, lecz stawka była zbyt wysoka. – Czy aby na pewno można panu w pełni zaufać, profesorze?

Aubert, który zaczął już wstawać, uznając spotkanie za zakończone, usiadł z powrotem. Jego ptasia twarz stężała.

– Co chce pan przez to powiedzieć, monsieur"? – zapytał. Randall uzmysłowił sobie, że musi już teraz brnąć do końca.

– Chcę powiedzieć, że podczas naszego ostatniego spotkania nie powiedział mi pan prawdy na swój temat – wypalił bez ogródek.

Francuz przyglądał mu się przez chwilę, po czym zapytał ostrożnie:

– Co konkretnie ma pan na myśli?

– Mówił pan wiele o własnej wierze. Powiedział pan, że dał żonie dziecko, którego tak pragnęła. Później dowiedziałem się z pewnego źródła, że kilka lat temu poddał się pan dobrowolnie sterylizacji i jest pan niezdolny do… zapłodnienia.

Aubert był wyraźnie wstrząśnięty.

– Z pewnego źródła? – powtórzył. – Kto pana o tym poinformował?

– Maertin de Vroome – odpowiedział Randall. – Ten człowiek przeprowadził dochodzenie na temat wielu osób związanych z naszym projektem. Powiedział mi o tym z własnej nieprzymuszonej woli.

– I pan mu uwierzył? Przecież poznał pan Gabrielle, widział pan, że jest w zaawansowanej ciąży.

Ta rozmowa stawała się dla Randalla coraz trudniejsza. Był jednak zdecydowany doprowadzić ją do końca.

– Nie powiedziałem, że pańska żona nie może mieć dziecka. Natomiast według de Vroome'a pan nie może być jego ojcem, chociaż powiedział mi pan, że nim jest. – Po chwili dodał: – Poruszam tę kwestię tylko dlatego, że rozmawiamy o zaufaniu, profesorze.

Aubert pokiwał głową jakby do siebie i jego ton stał się bardziej ustępliwy.

– Dobrze. Ma pan rację. Jeśli ma pan polegać na moim słowie, muszę być wiarygodny we wszystkim, bez wyjątku. To prawda, przeszedłem przed łaty operację, wasektomię. Był to idiotyzm z mojej strony, ale jestem wysterylizowany. Nie mogę dać kobiecie dziecka. O takich rzeczach jednak nie mówi się zazwyczaj obcym ludziom i nie powinien pan na tej podstawie osądzać mojej uczciwości. Istotne jest to, co powiedziałem panu o wrażeniu, jakie zrobiły na mnie teksty, i to, że uwierzyłem. Mówiłem prawdę. I prawdą jest także, że powiedziałem mojej żonie, iż pragnę dziecka tak samo jak ona, a może nawet bardziej. Dlatego poprosiłem ją, żeby znalazła… jakiś sposób i zaszła w ciążę.

Randallowi było teraz wstyd, że w ogóle poruszył tę kwestię. Nienawidził de Vroome'a za to, że podważył w nim zaufanie do kolegów.

– Bardzo przepraszam, profesorze – powiedział. – Przykro mi, że w ogóle kwestionowałem pańską prawdomówność.

Francuz próbował się uśmiechnąć, lecz bez powodzenia.

– W tych okolicznościach to całkowicie zrozumiałe – rzekł. – Czy jest pan usatysfakcjonowany?

– Całkowicie – odparł Randall. – Upewniłem się już ponad wszelką wątpliwość, że tekst na papirusie pochodzi z czasów Chrystusa.

– Pardon, monsieur Randall, ale obawiam się, że źle mnie pan zrozumiał. – W głosie profesora pojawiła się profesjonalna czujność. – Ja się nie zajmowałem datowaniem tekstu. Nie mogę zagwarantować, że pochodzi z pierwszego wieku. Badanie metodą węgla radioaktywnego potwierdziło, że materiał, na którym napisano Ewangelię według Jakuba, włącznie z papirusem numer dziewięć, można datować na czasy Chrystusa, natomiast autentyczność samego tekstu… choć osobiście jestem jej pewny… nie leży w obszarze moich naukowych kompetencji.

Randall nigdy dotąd nie był świadom tego rozróżnienia.

– Kto w takim razie jest w tej sprawie kompetentny? – zapytał po namyśle. – Kto bada autentyczność tekstu?

– W tym wypadku jeszcze co najmniej dwóch innych specjalistów – odparł Aubert. – Jeden musi zbadać papirus w promieniach ultrafioletowych, żeby sprawdzić, czy nie ma na nim śladów wcześniejszego pisma, czy ktoś nie wykorzystał po prostu starego papirusu, z którego usunął wcześniejszy tekst. Drugi to chemik, który przeprowadza analizę atramentu, bada skład pigmentów. Jakub Sprawiedliwy używał pióra z przyciętej skośnie trzciny, a maczał je w atramencie sporządzonym z sadzy zmieszanej z jakimś rodzajem starożytnego kleju. Analiza atramentu może wykazać, czy pochodzi on z interesującego nas okresu, około roku sześćdziesiątego drugiego.

– Ale kto bada to, co zostało napisane tym atramentem, kto bada sam tekst?

– Doświadczeni naukowcy, teolodzy i lingwiści, eksperci od krytycznej analizy tekstu. Lingwiści porównują tekst aramejski z innymi pismami w tym języku, o potwierdzonej autentyczności. Najistotniejszym kryterium będzie poziom i styl starożytnego języka, sposób posługiwania się nim, autentyzm samego aramejskiego. – Profesor Aubert wysilił się na uśmiech. – Ale to wszystko zostało zrobione, monsieur Randall. Autentyczność tekstu Ewangelii według Jakuba badały całe zespoły specjalistów. Nie ma powodu, żeby wątpić w jakość ich pracy.

– Oczywiście ma pan rację – odrzekł Randall. – Ale załóżmy, że jestem człowiekiem nierozsądnym i do tego upartym. Załóżmy, że wciąż tkwią we mnie resztki niedowiarstwa. Jak mógłbym zyskać ostateczną pewność?

– Bardzo prosto. Konsultując się z największym na świecie znawcą języka aramejskiego. Nic więcej już się nie da zrobić.

– A kto jest tym największym znawcą?

– Wybitnych jest oczywiście wielu – odparł Aubert – na przykład profesor Jeffries z zespołu Drugiego Zmartwychwstania, a pośród naszych przeciwników pastor de Vroome. Ale jeden znawca aramejskiego przerasta ich wszystkich o głowę. To opat Mitros Petropoulos z klasztoru Simopetra na górze Athos.

– Opat Petropoulos – powtórzył Randall, marszcząc czoło. – Nic mi nie mówi to nazwisko. Nie słyszałem też o górze Athos. Gdzie to jest?

– To jedno z ostatnich naprawdę ciekawych miejsc na ziemi – odparł profesor Aubert z upodobaniem. – Athos to monastyczna wspólnota na półwyspie na Morzu Egejskim, czterysta pięćdziesiąt kilometrów na północ w prostej linii od Aten. To małe autonomiczne terytorium z dwudziestoma prawosławnymi klasztorami. Kieruje nimi Święty Synod w Kayres, składający się z dwudziestu mnichów, po jednym z każdego klasztoru. Wspólnota została założona prawdopodobnie w dziewiątym wieku przez Piotra Atonitę i była jedynym ośrodkiem chrześcijaństwa, który przetrwał czasy islamu, czyli okres rządów muzułmańskich. Athos zamieszkiwało na początku stulecia chyba około ośmiu tysięcy mnichów. Obecnie jest ich trzy tysiące.

Wszystko to było dla Randalla zupełną nowością i brzmiało nieco dziwnie.

– I czym ci mnisi się tam zajmują? – zapytał.

– Tym samym, co mnisi na całym świecie – odparł Aubert. – Modlą się. Poszukują religijnej ekstazy, jedności z Bogiem. Boskiego objawienia. Właściwie na Athos istnieją dwa odłamy. Jeden klasycznie mnisi, ortodoksyjny, surowy, sztywno przestrzegający reguł i ślubów czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Drugi jest bardziej demokratyczny, o luźniejszej regule, mnisi mogą mieć pieniądze, rzeczy osobiste, zezwala się na pewne wygody. Oczywiście opat Petropoulos należy do ortodoksów, lecz jest znany na całym świecie jako czołowy ekspert od aramejskiego. Poświęca się nauce z równą pasją co modlitwie, podobnie jak inni mnisi, którzy w chwilach wolnych od zajęć duchowych zajmują się nauczaniem, malarstwem czy ogrodnictwem.

– Czy poznał pan opata osobiście, profesorze?

– Osobiście nie, lecz rozmawiałem z nim raz przez telefon… trudno uwierzyć, ale niektóre klasztory mają telefony… i pisywaliśmy do siebie. Musi pan wiedzieć, że góra Athos to prawdziwa składnica starożytnych rękopisów, w bibliotekach klasztornych mają tam około dziesięciu tysięcy cennych pism i tekstów. Opat Petropoulos przysyłał mi kilka razy średniowieczne manuskrypty do zbadania. Z tego, co wiem, jest ostatecznym autorytetem, jeśli chodzi o aramejski z pierwszego wieku.

Podczas tej wypowiedzi Randall odnalazł w swojej aktówce zastrzeżony spis współpracowników Drugiego Zmartwychwstania, byłych i obecnych. Wśród nazwisk tłumaczy i językoznawców z całego świata nie było jednak opata Mitrosa Petropoulosa.

– To dosyć dziwne – zwrócił się do Auberta. – Mamy oto największe odkrycie w dziejach archeologii. Jest to tekst w języku aramejskim. Z drugiej strony mamy opata, najwybitniejszego znawcę tego języka na świecie. A jednak ten ekspert nigdy nie wziął udziału w naszej pracy. Czy przychodzi panu do głowy, profesorze, dlaczego się do niego nie zwrócono?

– Jestem pewien, że konsultowano się z opatem w którymś momencie – odparł Aubert. – Jest nie do pomyślenia, żeby odkrycie na miarę papirusu Jakuba nie zostało mu pokazane. Musi być jakieś wyjaśnienie, czemu go nie ma na pańskiej liście.

– Ciekawe jakie.

– O to musi pan już zapytać Deichhardta albo Wheelera. To oni zatrudniali specjalistów. Albo profesora Montiego, on na pewno będzie wiedział.

– Tak, oczywiście – rzucił niepewnie Randall. Jednakże kontakt z Wheelerem w Moguncji był teraz prawie niemożliwy. Profesor Monti zaszył się gdzieś pod Rzymem i dotarcie do niego też było trudne. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. – Profesorze – zapytał – czy mogę skorzystać z pańskiego telefonu?

Aubert wstał i wskazał aparat na biurku.

– Pójdę teraz zobaczyć, co się dzieje w laboratorium – powiedział. – Może pan swobodnie porozmawiać. Moja sekretarka pana połączy.

– Bardzo dziękuję. Proszę powiedzieć, żeby zadzwoniła do Grand Hotelu Krasnapolsky w Amsterdamie, do panny Angeli Monti.

Rozmawiał z Angelą już od kilku minut, wypytując o różne sprawy związane z ich pracą.

Wreszcie niemal od niechcenia zadał pytanie, o które mu chodziło.

– Przy okazji, Angelo, chcę cię zapytać jeszcze o jedną rzecz. Czy twój ojciec po odkopaniu papirusu Jakuba pokazał go jakimś specjalistom od aramejskiego, czy zrobili to dopiero wydawcy po nabyciu praw do znaleziska?

– Oczywiście, że ojciec dał papirus do zbadania. Sam dosyć dobrze czyta po aramejsku i zorientował się, jaką wartość ma znalezisko, ale nie ufał sobie do końca. Musiał zapytać najlepszych znawców języków semickich.

– W Rzymie? Czy jeszcze gdzieś? – dopytywał się Randall.

– Wszędzie – odparła Angela. -Nie mógł postąpić inaczej. Rezultaty znasz. – Zamilkła na chwilę. – Dlaczego o to pytasz, Steve?

– Po prostu z ciekawości.

– Z ciekawości? Znam cię już nazbyt dobrze, żeby w to uwierzyć. Dlaczego pytasz o aramejski?

Randall uznał, że nie ma powodu utrzymywać sprawy w tajemnicy. Angela okazała się w pełni lojalna i godna zaufania.

– Nie mam teraz czasu wchodzić w szczegóły – odpowiedział. – Wiem, kim jest szpieg de Vroome'a w naszym zespole. Nie Florian Knight, ktoś inny. Dowiedziałem się od tej osoby, że w tekście jest… pomyłka w tłumaczeniu z aramejskiego, czego skutkiem jest błąd rzeczowy.

– Ależ to niemożliwe! Tekst badali najlepsi znawcy tego języka!

– Właśnie to mnie nurtuje – odrzekł Randall. – Nie skonsultowano się z najwybitniejszym z nich. Czy mówi ci coś nazwisko opata Mitrosa Petropoulosa z Athos w Grecji, Angelo?

– Opat Petropoulos? Oczywiście. Miałam okazję go poznać. Ojciec wiedział, że jest największym znawcą aramejskiego i pięć lat temu wybraliśmy się na półwysep Athos. Opat przyjął nas bardzo serdecznie.

– To znaczy, że twój ojciec pokazał mu papirus?

– Tak, Steve. Poprosił go o zbadanie autentyczności tekstu. To było niezapomniane przeżycie, ten klasztor… zapomniałam nazwę… był taki malowniczy. Opat analizował tekst przez wiele godzin i dopiero na drugi dzień skończył. Musieliśmy zostać na noc i jeść to ich okropne jedzenie… chyba gotowaną ośmiornicę. Petropoulos był pod ogromnym wrażeniem, powiedział, że to odkrycie jest nieporównywalne z żadnym innym, i zapewnił nas, że tekst jest jak najbardziej autentyczny.

– To wspaniała wiadomość, wierz mi – rzekł Randall z ulgą. – Zastanawiam się tylko, dlaczego profesor Deichhardt nie zaprosił opata do współpracy, na przykład zamiast Jeffriesa.

– Wydawcy chcieli to zrobić, Steve. Ojciec zarekomendował im Petropoulosa i chcieli go zatrudnić. Ale on się nie zgodził. Był akurat w trakcie długotrwałego postu, na dodatek w klasztorze są kiepskie warunki sanitarne, woda jest zanieczyszczona i to wszystko tak go osłabiło, że dość poważnie się rozchorował. Nie miałby nawet siły udać się do Amsterdamu. Wydawcy nie mogli czekać, aż wyzdrowieje. Musiało im wystarczyć, że pozytywnie zweryfikował rękopis Jakuba. Przekład mógł nadzorować inny uczony, niemal tak samo biegły w aramejskim.

– To wszystko wyjaśnia – rzekł Randall.

– Czy przestaniesz się teraz zamartwiać i wrócisz wreszcie do mnie?

– Możesz być pewna, że wrócę. Zobaczymy się wieczorem, kochanie.

Po tej rozmowie Randall poczuł się lepiej. Błąd znaleziony przez Bogardusa musiał wynikać z jakiejś pomyłki w przekładzie. Dalsze dociekania można było pozostawić wydawcom i ich teologom. On sam był już spokojny, że Międzynarodowy Nowy Testament… i jego własna, świeżo umocniona wiara… są już dobrze chronione przed wrogiem.

Pięć minut później czekał z teczką pod pachą przed gabinetem Auberta, by podziękować profesorowi za jego czas i cierpliwość.

– Wszystko się wyjaśniło – powiedział, gdy Aubert wrócił z laboratorium. – Wracam do Amsterdamu. Bardzo panu dziękuję, profesorze, za pomoc.

– Ah, bon, bardzo się cieszę. Odprowadzę pana do wyjścia. – Ruszyli korytarzem. – Czyli dowiedział się pan, że opat Petropoulos współpracował z zespołem Drugiego Zmartwychwstania? – zapytał Aubert.

– Nie całkiem – odparł Randall. – Ale przed pięciu laty miał okazję zbadać papirus i potwierdził jego autentyczność. Profesor Monti z córką osobiście wybrali się do Grecji i spędzili na górze Athos dwa dni, podczas gdy Petropoulos dokładnie analizował tekst.

Aubert zmierzył go czujnym spojrzeniem.

– Czy dobrze usłyszałem, monsieur Randall, że panna Monti towarzyszyła ojcu w odwiedzinach u opata? – zapytał.

– Zgadza się.

– Była razem z ojcem w klasztorze na Athos?

– Tak, sama mi o tym powiedziała. Profesor Aubert wybuchnął głośnym śmiechem.

– Pas possible! – zawołał. Randall zatrzymał się w pół kroku.

– Co pana tak rozśmieszyło, profesorze? – zapytał zaskoczony.

– Przepraszam. – Aubert położył mu rękę na ramieniu. – Ale panna Monti zażartowała sobie z pana, monsieur Randall. Zrobiła pana… jak to się mówi… zrobiła pana w balona.

– Nie rozumiem. – Randallowi zupełnie nie było do śmiechu.

– Zaraz pan zrozumie. Chodzi o to, że każdy, kto ma jakieś pojęcie o tym miejscu, wiedziałby, że panna Monti nie mogła tam być. Nie mogła w ogóle postawić stopy na półwyspie ani przed pięciu laty, ani nigdy. Dlatego między innymi to miejsce jest tak wyjątkowe. Granicy tego okręgu administrowanego przez mnichów nie wolno przekroczyć żadnej kobiecie. I od tysiąca lat żadnej tam nie wpuszczono.

– Co pan mówi?

– Taka jest prawda, monsieur Randall. Ze względu na śluby czystości, aby unikać pokus seksualnych, już w dziewiątym wieku kobietom zakazano wstępu na półwysep. W rzeczy samej, poza owadami i ptakami, których nie da się kontrolować, zakaz ten dotyczy płci żeńskiej w ogóle, włącznie ze zwierzętami. Są tam koguty, ale nie ma kur, są byki, ale nie ma krów, są barany, ale nie ma owiec. Są koty i psy, ale wszystkie rodzaju męskiego. To świat należący wyłącznie do rodzaju męskiego. Nie narodziło się tam nigdy żadne dziecko. Dlatego panna Monti, mówiąc, że tam była, zażartowała sobie z pana.

– Mówiła to całkiem poważnie – odparł Randall niemal szeptem.

Widząc jego minę, profesor Aubert także spoważniał.

– Może po prostu profesor Monti pojechał do opata sam – powiedział.

– Żadne z nich nie widziało go na oczy – odparł ponuro Randall – a opat Petropoulos nigdy nie widział papirusu. – Zamilkł na chwilę. – Ale teraz go zobaczy, już moja w tym głowa. Profesorze, jak mogę się dostać na Athos?

Загрузка...