ROZDZIAŁ 2

We wszystkich jego snach w ciągu ostatnich dziesięciu nocy pojawiał się Jezus. I teraz także, gdy usiłował się obudzić, sen, który przeżywał w wyłaniającej się świadomości, wciąż żywo trwał pod jego powiekami.

Uczniowie ujrzeli Jezusa, jak szedł po morzu, i wzięli go za zjawę. Jezus natychmiast zwrócił się do nich słowami: „Odwagi! To ja jestem, nie bójcie się". A Steven Randall odpowiedział mu słowami: „Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie". I Jezus powiedział: „Przyjdź!". I Steven opuścił statek i poszedł po wodzie ku Jezusowi. Lecz kiedy ujrzał wzburzone morze, przestraszył się, zaczął tonąć i zawołał: „Panie, uratuj mnie!". I pastor Nathan Randall natychmiast podał mu rękę, uchwycił go i powiedział: „Czemu zwątpiłeś, człowiecze małej wiary?"*. I Steven Randall został uratowany i nawrócił się.

* cytaty z Ewangelii świętego Mateusza, Biblia Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań 2002

Zwariowany, pokręcony sen, który go dusił.

Obudził się w końcu i otworzył oczy. Ujrzał, że oddech tłumi mu miękka pierś Dartene. Dziewczyna, nachylona nad jego twarzą, rozchyliła górę różowej koszulki i nagą piersią pocierała jego usta.

Budził się już w wielu dziwnych miejscach i na wiele niezwykłych sposobów, lecz jeszcze nigdy nie został obudzony dotykiem kobiecej piersi na statku płynącym po Atlantyku. Wciąż znajdował się na wodzie, lecz Jezus Chrystus i wielebny Nathan Randall nagle odpłynęli bardzo daleko.

Darlene uśmiechnęła się do niego.

– No przyznaj, Steve, wymyśliłbyś przyjemniejsze przebudzenie? Powiedz, czy jakiś maharadża ma lepszą obsługę od ciebie?

Jeszcze jedna z jej miłosnych zabaw. O tej godzinie nie miał nastroju do takich rzeczy, wiedział jednak, że dla Darlene był to jedyny towar, jaki mogła mu zaoferować. Chciał być dla niej miły, więc odpowiedział jak należało, całując lekko jej pierś wokół czerwonego sutka, aż zaczął twardnieć i odsunął się od ust.

– Niegrzeczny chłopczyk – skarciła go na niby. – Nie zaczynajmy teraz niczego, chciałam tylko, żebyś obudził się uśmiechnięty. – Przyjrzała mu się, wydymając pełne wargi. – Ale jesteś uroczy. – Wsunęła rękę pod koc i sięgnęła między jego nogi. Pieściła go przez chwilę, po czym szybko cofnęła dłoń. – Oj, widzę, że nie tracisz czasu.

Wyciągnął ręce, żeby ją przytulić, lecz wywinęła się i zeskoczyła z łóżka.

– Musimy się zachowywać przyzwoicie, kochanie. Zamówiłam już śniadanie u stewarda, za minutkę tu będzie.

– Prędzej za godzinkę – burknął Randall.

– Weź prysznic i ubierz się. – Darlene wyszła z sypialni do saloniku ich niewielkiego apartamentu na górnym pokładzie S/s France. – Przeczytałam w „L'Atlantique", wiesz, w tej gazetce dla pasażerów, że będą puszczali film o tym, co warto zobaczyć w Londynie, po angielsku. Na kanale ósmym. Nie chcę tego przegapić. – Zachwycała ją telewizja na statku, przez cały dzień nadająca filmy. Darlene starała się nie przepuścić żadnej z przyjemności dostępnych podczas rejsu.

Spojrzał w stronę iluminatora zasłoniętego brązową zasłonką.

– Darlene, jaka pogoda? – zawołał.

– Słońce próbuje wyjść zza chmur – odparła. – Morze gładkie jak stół.

Wsparł się na łokciu i rozejrzał po kabinie. Była to funkcjonalna dwójka z metalową komódką z szufladami, stojącą między łóżkami. Na komódce stał przy jego łóżku biały telefon, a przy łóżku Darlene lampa z abażurem. Z oparcia brązowego fotela zwisał skąpy biustonosz i rajstopy. Blisko nóg jego łóżka, przed toaletką z wysokim lustrem, stało pomarańczowe krzesełko.

Słyszał odgłosy silników i świszczący poszum morza, opływającego dziób transatlantyku. Potem rozległy się trzaski w telewizorze i głos komentatora.

Randall opadł z powrotem na poduszkę, próbując wejść w nastrój tego czwartego poranka i piątego dnia podróży z Nowego Jorku do Southampton.

Kiedy się zgodził zostać dyrektorem reklamowym Międzynarodowego Nowego Testamentu i projektu znanego jako Drugie Zmartwychwstanie, nie zamierzał wcale zabierać w podróż Darlene Nicholson. Wołał popłynąć sam z Wheelerem, skupić się na przyswajaniu niezbędnej wiedzy i na pracy, której się podjął. Darlene była osobą zbyt frywolną i hedonistyczną w kontekście tego przedsięwzięcia. Nawet gdyby nie domagała się, żeby poświęcał jej czas, mogła go rozpraszać swą nieustanną pustą paplaniną i seksualnością. Co więcej, jej obecność mogła się okazać kłopotliwa. Wheeler i jego ludzie, a już z pewnością wszyscy specjaliści, eksperci, uczeni i teolodzy związani z Drugim Zmartwychwstaniem w Amsterdamie, niewiele mieli wspólnego z dziewczynami pokroju Darlene. Randall przeczuwał, że jego kochanka będzie w tym towarzystwie równie na miejscu jak, powiedzmy, zawodowa striptizerka na katolickiej loterii dobroczynnej.

Darlene nie wyglądała tandetnie, lecz raczej krzykliwie, jaskrawo i pretensjonalnie, bywała bezmyślna i nie miała wyczucia sytuacji. Była atrakcyjna i emanowała zmysłowością. Wysoka, o szczupłej, nieco kościstej figurze modelki jeśli nie liczyć piersi, jędrnych, o groszkowatym kształcie i zawsze mocno wyeksponowanych w wydekoldowanych sukienkach i bluzeczkach albo pod obcisłymi sweterkami, których gromadziła całe stosy. Miała blond włosy sięgające ramion, niebieskie oczy osadzone trochę zbyt blisko siebie, lekko wystające kości policzkowe, jasną cerę i małe usta o pełnych wargach. Chodziła posuwistym, długim krokiem, który sprawiał, że niektóre części ciała – piersi, biodra, uda, pośladki – poruszały się w sposób, który prowokował mężczyzn do oglądania się za nią. No i miała niezwykle długie nogi. Poza łóżkiem była niespokojna, bezużyteczna, tępawa, kapryśna. W łóżku stawała się łasiczką, niezmordowaną, zmyślną i rozkoszną. Randall już dawno doszedł do wniosku, że ośrodek inteligencji Darlene mieści się w jej pochwie.

Kiedy ją poznał, dostał od niej to, czego potrzebował, ale nie była to odpowiednia towarzyszka podróży, którą właśnie rozpoczynał. Ekscytującej, emocjonalnej podróży w poszukiwaniu wiary.

Proponował jej najróżniejsze rozwiązania. Ponieważ miał zamiar zostać za granicą tylko przez miesiąc czy dwa i będzie zbyt zajęty, żeby się nią zajmować, prosił ją więc, żeby udała się do Kansas

City, odwiedziła rodziców, rodzinę, koleżanki ze szkoły. Chciał dać jej pieniądze na drogę i utrzymanie. Nie zgodziła się. Proponował wyjazd do Las Vegas i Los Angeles albo miesiąc wakacji na Hawajach, a nawet sześciotygodniową wycieczkę do Ameryki Południowej. Lecz słyszał w odpowiedzi: „Nie, nie, nie, Steve, chcę być z tobą, umrę, jeżeli nie będziemy razem".

Ustąpił więc, wzdychając ciężko, i zabrał ją jako swoją sekretarkę, świadom, że nikogo na to nie nabierze, i w gruncie rzeczy nic sobie z tego nie robiąc. Sytuacja miała też swoje dobre strony, a właściwie jedną. Nienawidził kłaść się spać samotnie. Późnym wieczorem po wypiciu alkoholu zazwyczaj użalał się nad sobą. Darlene dawała mu cudowną odskocznię od tego stanu ducha. Ostatniej nocy wspięła się na wyżyny, wszystko w niej było w nieustannym ruchu – dłonie, nogi, biodra, pośladki – i kiedy w końcu wystrzelił, czuł się tak, jakby miał zaraz wylecieć przez iluminator.

Na tydzień przed rejsem nie absorbowały go żadne pilne osobiste sprawy, poza decyzją o zabraniu Darlene, lecz był, o dziwo, zajęty od rana do wieczora, porządkując mieszkanie i omawiając sprawy firmy z pracownikami. Po szokujących rewelacjach Wheelera na temat odkrycia w ruinach Ostii, które po raz pierwszy niezbicie dowiodło historyczności Chrystusa, aż kipiał ciekawością, chcąc poznać każdy szczegół tego tajemnego znaleziska. Wheeler jednak zalecił mu cierpliwość. Stwierdził, że podczas rejsu przez ocean będzie dość czasu na dokładniejszą relację, a ze wszystkimi szczegółami Randall zostanie zapoznany w Amsterdamie, zaraz po przyjeździe. Randall chciał jak najszybciej poinformować o nowym zleceniu Wandę, Joego Hawkinsa i resztę personelu. Obiecał jednak Wheelerowi, że zaczeka, dopóki nie ukażą się próbne egzemplarze Międzynarodowego Nowego Testamentu i dopóki rada wydawców nie da mu zielonego światła. Przede wszystkim jednak pragnął przekazać te sensacyjne wieści swemu ojcu i Tomowi Careyowi, wiedząc, jak wielkie mogą mieć dla nich znaczenie. Jednakże przyrzekł milczeć, więc milczał.

Codziennie dzwonił do Oak City i rozmawiał z matką albo Clare. Upewnił się, że ojciec, choć wciąż częściowo sparaliżowany, stopniowo wraca do sił i zdrowia. Do San Francisco zadzwonił tylko raz. Z pewnym trudem wyjaśnił Judy, że muszą odłożyć na później pomysł z jej przyjazdem na część wakacji do Nowego Jorku. Powiedział córce, że wyjeżdża za granicę na specjalne zlecenie, i obiecał, że spędzą trochę czasu razem jesienią. Potem poprosił ją, żeby oddała słuchawkę matce. Chciał się dowiedzieć, czy Barbara nie zmieniła zdania w kwestii rozwodu. Odpowiedziała mu cichym głosem, że nie. W przyszłym tygodniu miała się spotkać z adwokatem. W takim razie, odrzekł zimno Randall, on każe Thadowi Crawfordowi podjąć walkę.

Nazajutrz spotkał się z Crawfordem i wyłuszczył mu sprawę, podczas gdy prawnik skubał nerwowo siwe baczki i usiłował odwieść go od występowania przeciwko żonie. Randall jednak był nieugięty i Crawford zaczął w końcu robić notatki do przyszłych wystąpień w sądzie, zgodził się także złożyć kontrpozew. Przez cały ten intensywny tydzień Randall odbywał też narady z Crawfordem i dwoma prawnikami OgdenaTowery'ego, by dopracować nieustalone jeszcze punkty umowy o przejęciu Randall Associates przez Cosmos Enterprises. Z ciężkim sercem postanowił zadzwonić wreszcie do Jima McLoughlina w Waszyngtonie i umówić się z nim na spotkanie. Jim zasługiwał przynajmniej na wyjaśnienie w bezpośredniej rozmowie, dlaczego Randall zmienił zdanie i odrzucił zlecenie Raker Institute. Okazało się niestety, że McLoughlin pojechał już w nieznane ze swoją wielce tajną misją i był nieosiągalny. Miał się pojawić w Waszyngtonie dopiero za kilka miesięcy. Randall zostawił mu więc wiadomość, żeby zadzwonił do Thada Crawforda. Nie było innego wyjścia, złe wieści dotrą do McLoughlina najgorszą z możliwych dróg.

Kiedy nadszedł wreszcie dzień wypłynięcia w morze, Steve Randall powitał go z ulgą.

Teraz, wylegując się na łóżku w kabinie, obrócił się na bok. Obok telefonu leżał stosik pamiątek gromadzonych przez Darlene od początku rejsu. Randall wziął do ręki plik drukowanych programów, folderów zapowiadających wydarzenia na statku od dnia wyjścia w morze. Było ich pięć. Cztery opisywały zdarzenia poprzednich dni, a piąty dzisiejszego. Następnego dnia nic już się nie działo, bo o świcie mieli wejść do Southampton.

Trzymając foldery w ręce niczym wachlarzyk gigantycznych kart do gry, Randall zdał sobie sprawę, w jak nikłym stopniu oddawały one to, co rzeczywiście robił przez ten czas, pomagały jednak odświeżyć pamięć. Była to świetna morska podróż, dająca odpoczynek, a zarazem ciekawa intelektualnie. Poza jednym niefortunnym zdarzeniem pierwszego dnia, zaraz po zaokrętowaniu, była wręcz doskonała.

Pierwszy dzień. Spojrzał na program z napisem S/s FRANCE na okładce ozdobionej rysunkami Statuy Wolności, wieży Eiffla i samego statku.


EVENTS DU JOUR

PIĄTEK, 7 CZERWCA

ZEGARY ZOSTANĄ PRZESUNIĘTE O 15 MINUT NAPRZÓD O GODZ. 18.00

PO POŁUDNIU

14.30 WYPŁYNIĘCIE Z NOWEGO JORKU 16.00 HERBATKA PRZY MUZYCE

Salonik Fontainebleau, pokład werandowy na śródokręciu.

Odłożył program, by przeżyć jeszcze raz w migawkach wspomnień swoje własne Events du Jour tego dnia.

Kiedy już weszli po stromym trapie do pierwszej klasy, on za Darlene przyciągającą uwagę wszystkich mężczyzn (bez biustonosza pod przejrzystą bluzką, szeroki skórzany pasek, króciutka jedwabna mini, czarne rajstopy, kozaczki z lakierowanej skóry), zaproszono ich do prywatnej sali przy wejściu do teatru na pokładzie werandowym, gdzie George L. Wheeler wydał przyjęcie z okazji rozpoczęcia podróży.

Ponieważ żona Wheelera została wraz z synami w ich letnim domu w Kanadzie, przyjęcie miało charakter bardziej biznesowy i zawodowy niż towarzyski. Pokój był pełen pracowników Mission House – seraficznych mężczyzn i słodkich pań jak z Armii Zbawienia. Było też jednak kilka nowych osób, których twarzy nie znał, z pewnością naukowców albo teologów, po części z żonami w średnim wieku. Randall wszedł do sali z Darlene u boku, przyjął szampana od stewarda w białym uniformie, lecz zrezygnował z przystawek, i przedstawiając swą „sekretarkę" tym, których znał, spostrzegł Naomi Dunn stojącą w pobliżu bardzo ożywionego Wheelera.

Ruszył w jej stronę, lecz Wheeler zauważył go i podbiegł z wyciągniętą ręką.

– Zaczynamy historyczną podróż, Steve, historyczną! – zawołał. – A ta piękna młoda dama to zapewne twoja sekretarka, ta, o której mi wspominałeś.

Randall przedstawił ich sobie, nieco skrępowany. Wydawca był wyraźnie zaintrygowany Darlene, którą znał przedtem tylko z lektury dossier, które dostarczył mu Towery.

– Zaczyna pani pracę dla Boga, panno Nicholson – powiedział. – Asystując panu Randałlowi, będzie pani służyła ludzkości. Sądzę, że nie zna tu pani nikogo… Steve, pozwolisz, że przedstawię piękną panią pozostałym gościom?

Wheeler oddalił się z Darlene i Randall znalazł się nagle sam na sam z Naomi Dunn. Stała oparta o gobelin wiszący na ścianie, usztywniona, pociągając szampana z kieliszka.

– Witaj, Naomi – zwrócił się do niej. – Czy mogę ci mówić po imieniu?

– Czemu nie. Będziemy przecież blisko współpracować.

– Mam nadzieję. To miło, że przyszłaś nas pożegnać. Uśmiechnęła się.

– Przepraszam, ale nie przyszłam nikogo pożegnać. Płynę razem z wami.

Randall nie krył zaskoczenia.

– George nic mi nie mówił. Jestem zachwycony.

– Pan Wheeler nigdy nie podróżuje gdzieś dalej beze mnie. Jestem jego bankiem pamięci, encyklopedią i podręcznym skorowidzem Nowego Testamentu. Szef zna się na wydawaniu książek, lecz w kwestiach biblijnych polega na mnie. Będę twoim mentorem przez większość tej podróży, Steve.

– O, to bardzo się cieszę – odparł Randall.

– Jesteś pewien?-Naomi przyjrzała się jego twarzy z wyraźnym rozbawieniem, po czym popatrzyła po sali. – Pokrążę trochę – rzekła. – Pierwsza lekcja jutro po południu.

Pięć minut później Wheeler ujął Randalla za łokieć i poprowadził w kąt sali, szepcząc ponad gwarem:

– Musisz koniecznie poznać dwie osoby. Są szczególnie ważne dla naszej przyszłości. Oczywiście znają sekret i wspierają go, są właściwie częścią projektu. Nie poradzilibyśmy sobie bez ich udziału. To doktor Stonehill z Amerykańskiego Towarzystwa Biblijnego i doktor Evans z Narodowej Rady Kościołów.

Stonehill był łysy, posępny i nieco napuszony. Był także rozkochany w statystyce.

– Praktycznie każdy z kościołów w Stanach Zjednoczonych wspiera naszą pracę i zasila nasz budżet – oznajmił Randałlowi. – Naszym głównym zadaniem jest rozpowszechnianie Biblii. Co roku dostarczamy kościołom egzemplarze Pisma Świętego, drukowane bez przypisów i komentarzy. Publikujemy Biblię czy też jej fragmenty w tysiąc dwustu różnych językach. Ostatnio w ciągu jednego roku, wraz ze Zjednoczonym Towarzystwem

Biblijnym, rozprowadziliśmy na świecie sto pięćdziesiąt milionów egzemplarzy Pisma. Tylko w jednym roku, pojmuje pan? Jesteśmy z tego bardzo dumni.

Stonehill puszył się jak paw, jakby to tylko dzięki niemu rozeszło się te sto pięćdziesiąt milionów egzemplarzy Biblii. Randall nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.

– Imponujące – stwierdził.

– Ta powszechna akceptacja Biblii ma swoją przyczynę – powiedział Stonehill. – To księga dla każdego i na każdy czas. Być może jest tak dlatego, że, jak to ujął papież Grzegorz, Biblia to strumień, w którym może wykąpać się słoń i może także brodzić jagnię. Papież Grzegorz Wielki, szósty wiek, jak pan zapewne wie.

Randall wiedział. Mąciło mu się już w głowie.

– Najnowsze odkrycie jeszcze wzmocni znaczenie Nowego Testamentu – ciągnął niezmordowanie Stonehill – i przewiduję, że liczba rozprowadzanych przez nas egzemplarzy wzrośnie dziesięciokrotnie. Do chwili obecnej Nowy Testament liczył siedem tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt dziewięć wersów. Lecz ten dodatek… nie śmiem nawet jeszcze wymawiać tytułu ostatniej ewangelii… tak więc ten dodatek do tekstu kanonicznego sprawi, że entuzjazm dla naszego Pana przekroczy wszelkie granice. W tekście Biblii króla Jakuba, wie pan, Jezus wypowiada trzydzieści sześć tysięcy czterysta pięćdziesiąt słów. Lecz teraz, teraz, panie Randall…

Randall pragnął tylko jakiegoś ratunku.

Po kilku minutach wymówił się pragnieniem i udał na poszukiwanie cichej oazy, lecz wkrótce został znów pochwycony przez Wheelera, który przedstawił mu doktora Evansa, przewodniczącego Narodowej Rady Kościołów.

Evans był dużo lepszy. Tylko częściowo wyłysiały, zdecydowanie nieposępny, pełen tłumionej żarliwości. Dawał się lubić i mówił rzeczy o wiele ciekawsze od statystyk Stonehilla.

– Narodowa Rada Kościołów – zaczął Evans -jest w Ameryce oficjalną reprezentacją trzydziestu trzech wyznań… protestanckich, prawosławnych i jednego katolickiego. Bez naszego pełnego poparcia nie powiedzie się żadne przedsięwzięcie związane z Biblią. Uczestniczymy w projekcie pana Wheelera od samego początku i jesteśmy w pełni przekonani, że profesor Monti dokonał najważniejszego odkrycia archeologicznego w historii chrześcijaństwa. Nic nie może się z nim równać. Znaczenie odnalezienia piątej ewangelii dalece przewyższa odkrycie zwojów znad Morza

Martwego w Izraelu czy papirusów z Nadż Hammadi w Egipcie. Jeszcze nie w pełni zdajemy sobie sprawę z doniosłości tego wydarzenia.

– A na czym ono polega, pańskim zdaniem? – zapytał Randall. – Oczywiście zdobyliśmy dowód na to, że Jezus naprawdę istniał.

– Och, nie o to chodzi – odparł Evans. – W zasadzie tylko niewielka grupa sceptyków, głównie uczonych z Niemiec, zaprzeczała autentyczności Jezusa. Większość badaczy Biblii nigdy nie zajmowała się historycznością jego postaci. Zawsze uważaliśmy, że jest ona równie oczywista jak życiorysy Sokratesa, Platona czy Aleksandra Wielkiego. Asyryjczycy czy Persowie pozostawili nam o wiele mniej informacji o swoich władcach, a jednak nigdy nie kwestionowaliśmy ich istnienia. Co do Jezusa zaś, to staramy się zawsze pamiętać, że obszar, na którym nauczał, był stosunkowo ograniczony, że okres jego posługi był wyjątkowo krótki oraz że jego wyznawcami byli głównie ludzie prości. W owych czasach nie budowano świątyń i nie wznoszono pomników komuś, kto uważany był przez wielu za zwyczajnego lokalnego kaznodzieję… Shelley określił go niesprawiedliwie mianem „parafialnego demagoga". Nawet śmierć Jezusa miała w kontekście jego czasów niewielkie znaczenie.

Randall nie myślał o tym nigdy w taki sposób.

– Naprawdę uważa pan, że ją zignorowano? – zaciekawił się.

– W tamtych czasach? Oczywiście. Z perspektywy cesarstwa rzymskiego proces Jezusa w Jerozolimie był drobnym lokalnym zakłóceniem porządku, zdarzały się wówczas setki takich incydentów. Nawet relacja Petroniusza z procesu… przy całej jej wartości historycznej dla nas… to tylko jeden z rutynowych raportów z roku trzydziestego. W gruncie rzeczy, panie Randall, większość uczonych uważała zawsze za zdumiewający i wielce fortunny fakt, że w ogóle cokolwiek zostało o Jezusie napisane przez ludzi, którzy zebrali informacje od znających go osób. A jednak w ewangeliach otrzymaliśmy takie świadectwo. Sądy zazwyczaj uznawały relacje świadków za potwierdzenie faktów. I ewangelie dostarczają nam takich dowodów. Naukowcy zawsze rozumieli, że szczegółów biografii Jezusa jest niewiele, ponieważ świadkowie… z ich ustnych relacji korzystali potem ewangeliści… nie byli zainteresowani jego życiorysem, lecz posłannictwem. Jego wyznawcy nie czuli potrzeby opisywania historii, ponieważ dla nich historia właśnie się kończyła. Nie obchodził ich wygląd Jezusa, lecz jego uczynki i słowa. Nie przyszło im do głowy, by pisać kronikę życia Jezusa czy opisywać jego wygląd, oczekiwali bowiem rychłego powrotu Pana „na obłokach z niebios". Ludzie świeccy jednakże, zwyczajni ludzie, nigdy tego nie rozumieli, toteż liczba sceptyków i wątpiących wciąż rosła. W naszych czasach, gdy wiedza biograficzna i historyczna jest tak duża, Jezus stał się kimś nierzeczywistym, zmyśloną postacią z ludowej legendy, niczym Herkules albo Paul Bunyan.

– A teraz, po ukazaniu się nowej Biblii liczy pan na to, że te wątpliwości zostaną rozwiane.

– Na zawsze – odrzekł Evans z przekonaniem. – Nowa Biblia osłabi powszechny sceptycyzm i Jezus jako Mesjasz zyska pełną akceptację. Dowody są tak mocne, jak gdyby jego wizerunki zachowały się na fotografiach albo filmie. Gdy tylko będzie rzeczą znaną, że Jezus miał brata, który, jakby w przewidywaniu tych wątpliwości, zadbał o zgromadzenie faktów z jego biografii z pierwszej ręki, gdy będzie rzeczą znaną, że zachowały się fragmenty manuskryptu z relacją naocznego świadka jego wniebowstąpienia, świat dozna wstrząsu i przywrócona zostanie niezmącona wiara. Tak, panie Randall, to, co wkrótce zaprezentuje światu pan Wheeler i jego koledzy, nie tylko rozproszy nieufność, lecz zainspiruje także nowe milenium wiary i nadziei wśród ludzkości. Człowiek od wieków pragnął wierzyć w odkupiciela i teraz nareszcie może to uczynić. Wyrusza pan w pamiętną podróż, panie Randall. Wszyscy wyruszamy. I wraz z jej rozpoczęciem życzę panu bon voyage.

Nieco oszołomiony i wciąż niezdolny pojąć w pełni implikacji odkrycia, Randall postanowił poszukać wytchnienia w kolejnej porcji szampana, a następnie w zwyczajnym świecie, czyli w towarzystwie Darlene Nicholson.

Rozejrzał się i spostrzegł ją koło wyjścia. Nachylał się ku niej francuski oficer, szepcząc coś do ucha. Skinęła głową i szybko wyszła za nim z sali recepcyjnej. Zaciekawiony tym nagłym zniknięciem, Randall dolał sobie szampana i popijając z kieliszka, postanowił sprawdzić, dokąd się udała.

Przepchnął się przez tłum gości i wyszedł na zewnątrz w pobliżu wind. Darlene nigdzie nie było. Zamierzał poszukać jej w głównej sali klubowej, lecz zobaczył, że stoi pod otwartymi oknami pokładu werandowego i nie jest sama. Pochłonięta była rozmową z młodym mężczyzną. Darlene miała dwadzieścia cztery lata, a poważny młody człowiek z rok lub dwa więcej. Obszerny lniany garnitur nie skrywał szczupłości jego sylwetki. Miał króciutko przycięte piaskowoblond włosy i wydatną dolną szczękę. Wydawał się usilnie o coś prosić Darlene.

Nagle Randall przypomniał sobie zdjęcie, które dziewczyna pokazała mu kiedyś z przekory, i domyślił się, kim jest młodzieniec. Roy Ingram, jej dawny chłopak z Kansas City. Był czy też tylko zamierzał zostać księgowym. Nim Randall zdążył pomyśleć, skąd mógł się wziąć na statku, Darlene spostrzegła go, pomachała ręką i ruszyła wraz z młodzieńcem w jego stronę.

Rozejrzał się za drogą ucieczki, ale było za późno. Tamci już byli blisko. Darlene miała przypięty do sukni bukiecik gardenii. Randall zdumiał się, że takie bukieciki jeszcze są w użyciu.

– Roy, to mój szef, pan Steven Randall – przedstawiła go dziewczyna z miłym uśmiechem. – A to… Roy Ingram, mój stary znajomy z Kansas City.

Randall uścisnął mu dłoń.

– A tak, panna Nicholson wspominała mi o panu. Roy Ingram był wyraźnie skrępowany.

– Miło mi pana poznać – rzekł. – Darlene pisała, że pracuje u pana i wybiera się służbowo do Europy. Pomyślałem, że wpadnę na chwilę, żeby… życzyć jej szczęśliwej podróży.

– To bardzo miły gest – powiedział Randall – jechać tu aż z Kansas, żeby pożegnać przyjaciółkę.

Ingram zaczerwienił się i wybąkał:

– Właściwie miałem coś do załatwienia w Nowym Jorku, ale… dziękuję.

– Nie będę wam przeszkadzał – rzucił Randall. – Muszę wrócić na przyjęcie.

Po chwili był już z powrotem w sali balowej. Przypomniał sobie, kiedy usłyszał po raz pierwszy o Royu Ingramie. Było to wieczorem tego dnia, gdy poznał Darlene. Starała się o pracę w sekretariacie jego firmy. Randall pracował w swoim gabinecie i zadzwonił do Wandy, żeby przyniosła mu jakieś papiery. Kiedy wchodziła, dojrzał przez otwarte drzwi Darlene siedzącą przed biurkiem, ze skrzyżowanymi długimi nogami.

– Kto to jest? – spytał.

– Jedna z dziewcząt, które szukają pracy. Już z nią rozmawiałam. Nie ma szans.

– Może się stara o niewłaściwą posadę. Przyślij ją do mnie, tylko żadnych numerów, proszę. I nie zapomnij zamknąć drzwi.

Potem poszło aż nazbyt łatwo. Miała na imię Darlene i wyjechała z Kansas City, ponieważ to miasto ograniczało jej zdolności twórcze. Zawsze marzyła, żeby pracować w telewizji w Nowym Jorku. Obiecywano jej to i owo, ale jak dotąd nigdzie nie wystąpiła i kończyły jej się pieniądze. Pomyślała więc, że mogłaby pracować dla znanej firmy obsługującej sławnych ludzi, spodziewała się, że to może okazać się zabawne. Randallowi spodobał się jej swobodny sposób bycia, a także piersi i długie nogi. Poczęstował ją drinkiem i rzucił kilka nazwisk swoich klientów i przyjaciół. Oświadczył dziewczynie, że jest pod wrażeniem jej osobowości i inteligencji i nie chce, żeby marnowała się przy biurowej dłubaninie. Znajdzie jej coś lepszego. A na koniec zaproponował jej wspólną kolację.

A potem poszła z nim do jego mieszkania. To wtedy zapytał ją, czy ma stałego chłopaka. Przyznała, że miała w Kansas City chłopaka o imieniu Roy, ale zerwała z nim przed wyjazdem do Nowego Jorku, bo był zbyt dziecinny i nudny.

– Czy chciałabyś mieć kogoś na stałe tutaj? – zagadnął ją Randall.

– To zależy – odparła.

– Kogoś, kto by się tobą opiekował? – naciskał.

– Gdyby mi się podobał, to czemu nie.

– A czy ja ci się podobam?

Spędziła z nim tę noc, a nazajutrz wprowadziła się na dobre. Zawsze uważał to za uczciwy układ. Darlene pragnęła swobody, luksusu, eleganckiego towarzystwa i kosztownego otoczenia, i wszystko to dostała. Randall z kolei potrzebował towarzyszki życia o młodym ciele, bez emocjonalnego zaangażowania, i także to otrzymał. Uczciwy układ bez dwóch zdań. Jednakże teraz, kiedy ją ujrzał z dawnym chłopakiem, jej równolatkiem, poczuł bolesne ukłucie zazdrości.

Wkrótce Darlene wróciła do sali, w której impreza robiła się coraz głośniejsza. Wciąż wyglądała na bardzo zadowoloną i w dalszym ciągu miała przypięty idiotyczny bukiecik.

– Spławiłam Roya – powiedziała. – Byłeś zazdrosny? Głupia dziewucha, pomyślał Randall.

– Czego on chciał? – zapytał.

– Prosił, żebym nie jechała z tobą w tę podróż, tylko wróciła z nim do Kansas City. Chce się ze mną ożenić.

– I co mu powiedziałaś?

– Że chcę jechać z tobą. Cieszysz się, kochanie?

Poczuł się jeszcze bardziej winny. Na dłuższą metę nie miał jej nic do zaoferowania, a jednak odrzuciła swego stałego, uczciwego chłopaka dla układu z nim. To nie było w porządku. Ale nie było też tak bardzo złe. W końcu wkładanie penisa młodej kobiecie, która tego pragnie, trudno nazwać aktem zepsucia. Niezbyt moralne było raczej posłużenie się przez niego określonym wizerunkiem, a także bogactwem i władzą, by wykorzystać neurotyczną słabość dziewczyny. Jej miejsce było przy kimś w tym samym wieku, kto obdarzyłby ją trójką dzieci i kupił pralkę automatyczną z suszarką. Przy kimś w rodzaju Roya Ingrama. Wybrała jednak przyjęcie na pokładzie S/s France. No cóż, skoro jej to odpowiadało i jemu także, to do diabła z moralnością.

– Chodź, Darlene – powiedział – szampan jest na koszt firmy.

Tyle pamiętał z pierwszego dnia. Potem był drugi, już na morzu. Randall wziął do ręki folder z programem.


EVENTS DUJOUR SOBOTA, 8 CZERWCA

RANO

7.30 do 9.30 ŚNIADANIE – jadalnia Chambord,

10.00 GIMNASTYKA – aerobik z instruktorem, obok basenu na pokładzie „D"

Odłożył pogram i spróbował przypomnieć sobie, co się działo drugiego dnia.

Wheeler i Naomi Dunn, którzy mieli osobne sypialnie w luksusowym apartamencie Normandie na górnym pokładzie, przyłączyli się rano do Randalla i Darlene, gdy ci kończyli już lekkie śniadanie. Randall obiecał im, że za godzinę będzie gotowy do pracy, po czym zabrał Darlene na żwawy spacer wokół pokładu werandowego. Potem postawił po dziesięć dolarów za siebie i za nią w konkursie na typowanie odległości, jaką przebędzie statek w ciągu doby od dwunastej w południe.

Zjechali windą na pokład „D", gdzie przebrał się w kąpielówki, a Darlene w najbardziej skąpe bikini, jakie widział w życiu. Następnie popływali przez pół godziny w basenie, a potem Darlene wybrała się na zwiedzanie statku albo na jakiś film, albo na naukę strzelania do rzutków na pokładzie łodziowym. Nie była zainteresowana jego pracą ani poważną rozmową czy czytaniem. Zajmowało ją wszystko, co było związane z aktywnością fizyczną, a do tego spotykanie znanych ludzi, jeśli się tacy akurat trafią.

Randall odnalazł salon Monaco, mały odosobniony pokój za biblioteką, gdzie czekał już na niego Wheeler, bez marynarki i z poluźnionym krawatem, oraz Naomi Dunn, wykładająca na stół papiery z aktówki z krokodylej skóry.

W ich towarzystwie Randall zapomniał szybko o nowoczesnym pływającym pałacu, w jakim się znajdowali. Stopniowo zaczął osuwać się w przeszłość, wracać korytarzami wielu stuleci do surowszych czasów, do odległej, prymitywnej, niespokojnej epoki, do pierwszego wieku w Palestynie, gdzie Żydzi cierpieli pod okupacją Rzymu.

George L. Wheeler, przycinając i zapalając kubańskie cygaro, rozpoczął spotkanie.

– Steve, żebyś mógł w pełni zrozumieć i docenić doniosłość odkrycia profesora Montiego w Ostii, musisz sobie uzmysłowić, jak niewiele naprawdę wiedzieliśmy do tej pory o Jezusie. Oczywiście, jeżeli traktuje się cztery ewangelie jako dane przez Boga, jako objawienie, i przyjmuje ich treść po prostu na wiarę, wówczas można uważać, że wie się o nim dostatecznie dużo. A jednak wielu ludzi od dawna już nie akceptuje takiego podejścia. Mimo że Evans powiedział ci podczas koktajlu, że większość biblistów zawsze uznawała prawdziwość postaci Jezusa, wśród świeckich uczonych i religijnych racjonalistów panuje co do tego dużo mniejsza pewność. I jest to zrozumiałe. Kiedy zaczyna się żądać dowodów, wiarygodnej biografii Jezusa w historycznym kontekście, pojawia się problem. Ernest Renan przypomniał nam dość obcesowo, że fakty w życiorysie Jezusa zapełniłyby ledwie stronę tekstu. Wielu uczonych uważa, że nie starczyłoby ich na jedno zdanie. Inni, tacy jak Reimarus i Bauer w Niemczech czy Pierson i Naber w Holandii, twierdzili, że nie da się ustalić nawet jednego faktu, w ich przekonaniu bowiem Jezus jest mitem. Jednakże w ciągu ostatnich stu lat napisano i opublikowano co najmniej siedemdziesiąt tysięcy tak zwanych biografii Jezusa

– Ale jak to możliwe? – zapytał Randall. – Na czym opierały się te biografie? Na czterech ewangeliach?

– Właśnie tak – odrzekł Wheeler. – Na tekstach czterech uczniów, Mateusza, Marka, Łukasza i Jana, i niemal tylko na nich. Zebrali oni słowne przekazy i pisma pierwszych chrześcijan i spisali je na papirusie kilkadziesiąt lat po domniemanej śmierci Jezusa. Wszystko to w trzecim czy czwartym wieku zastygło w kanon, który stał się naszym Nowym Testamentem. – George L. Wheeler pyknął z cygara, zajrzał do podsuniętych mu przez Naomi kartek i mówił dalej: – Jeśli oprzemy naszą wiedzę o istnieniu Chrystusa i jego życiu wyłącznie na źródłach chrześcijańskich, na świadectwie Ewangelii, to co właściwie mamy? Tekst Nowego Testamentu obejmuje okres około stu lat. Z dwudziestu siedmiu jego ksiąg tak naprawdę tylko cztery zajmuj ą się w ogóle życiem Jezusa. Reprezentuj ą one niecałe czterdzieści pięć procent tekstów. Co właściwie nam mówią o egzystencji, jaką wiódł? Relacjonują szkicowo pierwszy i dwunasty rok jego życia, a potem przeskakują do dwóch ostatnich lat. W zasadzie dziewięć dziesiątych żywota Jezusa w ogóle nie zostało opisane. Niewiele wiemy o jego dzieciństwie, a już nic o młodości, po ukończeniu dwudziestu lat. Nie mówi się nam precyzyjnie, gdzie się urodził, gdzie się uczył, czym się zajmował. Nie mamy opisu jego fizycznego wyglądu. Naszą wiedzę o Jezusie zawartą w źródłach chrześcijańskich można faktycznie zmieścić na jednej kartce. Naomi, przeczytaj Steve'owi, co tam masz.

Randall skupił teraz uwagę na Naomi Dunn. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Spojrzenie skoncentrowała na kartce przed sobą.

– Oto w pigułce wszystko, co przekazali nam ewangeliści – powiedziała, nie patrząc na niego, i monotonnym głosem zaczęła czytać: – Jezus urodził się pod koniec panowania Heroda Wielkiego, albo w Nazarecie, albo w Betlejem. Być może został dla bezpieczeństwa zawieziony do Egiptu. Dzieciństwo prawdopodobnie spędził w mieście w Galilei, znanym jako Nazaret. Temu okresowi poświęcono w ewangeliach tylko dwanaście słów, które stwierdzają, że rósł, nabierał mocy i napełniał się mądrością. Około dwunastego roku życia poszedł do Jerozolimy i spotkał się z uczonymi w świątyni. Potem następuje przerwa, nie ma żadnych informacji aż do czasu, gdy był już trzydziestodwulatkiem. Wówczas dowiadujemy się, że został ochrzczony przez Jana Chrzciciela, którego Bóg posłał, by przygotował nadejście Mesjasza. Po chrzcie Jezus odszedł na pustynię, żeby medytować przez czterdzieści dni.

– Czy o udaniu się na pustynię – przerwał Randall – wspomina więcej niż jedna ewangelia?

– Piszą o tym Marek, Łukasz i Mateusz, ale nie Jan – odparła Naomi i wróciła do czytania. – Po powrocie Jezus zjawił się w Galilei i rozpoczął nauczanie. Dwukrotnie poszedł do Kafamaum, a za trzecim razem przekroczył jezioro Genezaret, by nauczać w Gadarze i Nazarecie. Następnie udał się na północ i nauczał w Tyrze i Sydonie. Na koniec wrócił do Jerozolimy, ale pozostawał w miejscu poza miastem. Kontaktował się ze swoimi uczniami. W wigilię dnia Przaśników wszedł do Jerozolimy po raz ostatni. Poprzewracał stoły handlujących w świątyni. Nauczał tam, a potem schronił się na Górze Oliwnej. Wraz z dwunastoma apostołami spożył wieczerzę w domu przyjaciela. W ogrodzie Getsemani został aresztowany i uznany przez Sanhedryn, Wysoką Radę, za winnego bluźnierstwa. Przesłuchał go Poncjusz Piłat, gubernator rzymski, po czym skazał na śmierć. Ukrzyżowano go na wzgórzu Golgota. Naomi opuściła kartkę i spojrzała na Wheelera.

– To jest cała historia Jezusa z Ewangelii, bez jego wypowiedzi, bez cudów, bez,jeśli" i „być może". Ib wszystko, czego przez niemal dwa tysiące lat mogły się o nim dowiedzieć miliony chrześcijan.

– Muszę przyznać – rzekł Randall – że to trochę mało jak na fundament Kościoła i jeszcze mniej, żeby udowodnić, że był Synem Bożym.

– I podtrzymać wiarę w milionach ludzi przez tyle stuleci – dodał Wheeler. – A ostatnio, od czasu zaciekłych ataków racjonalistów i z nadejściem wieku nauki, to przestało wystarczać, nie zadowala już wiernych.

– Ale istnieją przecież pozachrześcijańskie teksty o Chrystusie – przypomniał sobie Randall. – Na przykład Józefa Flawiusza i jakichś Rzymian.

– Tak, Steve, ale to wciąż za mało, to nie są dowody. W porównaniu ze źródłami niechrześcijańskimi, te chrześcijańskie są dość szczegółowe. Świadectwa rzymskie mówią o chrześcijanach, ale nie dają opisu Chrystusa. Możemy jednak bezpiecznie założyć, że skoro wrogowie chrześcijaństwa dostrzegli wyznawców Chrystusa, on sam również musiał istnieć. W rzeczy samej, mamy dwa źródła żydowskie, które o nim wspominają. Mówiłeś o Józefie Flawiuszu, samozwańczym kapłanie i historyku żydowskim, który stał się Rzymianinem. Żył od roku trzydziestego siódmego do około setnego. Gdybyśmy mogli wierzyć jego zachowanym pismom, to mielibyśmy faktyczne potwierdzenie treści Ewangelii. Józef ukończył Dawne dzieje Izraela w roku dziewięćdziesiątym trzecim i wyraźnie wspomina w nich dwukrotnie o Jezusie. Naomi, masz to pod ręką?

Naomi Dunn już trzymała tekst w dłoni.

– W dłuższym z dwóch fragmentów Flawiusz pisze: „Pojawił się w owym czasie mądry człowiek imieniem Jezus, jeżeli słusznym jest nazywanie go człowiekiem. Czynił bowiem rzeczy niezwykłe i był nauczycielem ludzi chętnych przyjąć prawdę, i przyciągnął do siebie wielu Żydów, a także wielu z rasy Greków. Był on Chrystusem. A kiedy Piłat na żądanie najważniejszych pośród nas skazał Go na ukrzyżowanie, ci, którzy kochali Go od początku, nie przestali tego czynić, bo na trzeci dzień pojawił się im znowu żywy, ponieważ boscy prorocy przepowiedzieli to i dziesięć tysięcy innych cudów z Nim związanych. Nawet i dziś plemię chrześcijan nazwanych tak od Jego imienia nie przestało istnieć". Teraz drugi ustęp, w którym… Wheeler uniósł dłoń.

– To wystarczy, Naomi. Gdyby – zwrócił się do Randalla – Józef Flawiusz rzeczywiście sam to napisał, byłoby to najwcześniejsze odniesienie do Jezusa w tekstach świeckich. Niestety, nie znam ani jednego badacza, który by wierzył, że ten fragment jest w całości jego autorstwa. Uważają oni, że jest zbyt prochrześcijański jak na żydowskiego historyka i nie może być autentyczny w tej formie. Po prostu trudno jest przyjąć, że historyk niechrześcijański pyta, czy Jezusa „słusznie jest nazywać człowiekiem", i stwierdza: „Był on Chrystusem". Uważa się, że to wstawka jakiegoś średniowiecznego chrześcijańskiego skryby, który próbował stworzyć historycznego Jezusa. Z drugiej strony kilku konsultantów Drugiego Zmartwychwstania, wśród nich profesor Bernard Jeffries, którego poznasz, trwa w przekonaniu, że Józef dwukrotnie napomknął o Jezusie, chociaż zgadzają się również, że jego tekst był ewidentnie niepochlebny i został przerobiony przez jakiegoś nabożnego chrześcijańskiego pisarza, któremu się to nie podobało.

– Innymi słowy, pańscy naukowcy potwierdzają jednak, że Józef Flawiusz uznał istnienie Jezusa? – zapytał Randall.

– Tak. Ale to tylko spekulacje, które nie są żadnym dowodem. W tekstach świeckich interesują nas fakty historyczne. Drugim z żydowskich źródeł na temat Jezusa jest Talmud, który zaczęto spisywać w drugim wieku naszej ery. Te rabinackie pisma oparte zostały na przekazach ustnych i były oczywiście krytyczne wobec Jezusa. Stwierdzono w nich, że praktykował magię i w końcu został skazany na powieszenie za herezję i zwodzenie ludzi na manowce. Bardziej wiarygodne są rzymskie i pogańskie wzmianki o Chrystusie. Autorem pierwszej jest…

Wheeler podrapał swą białą brew, szukając w pamięci. Naomi pospieszyła z podpowiedzią.

– Thallus, w trzytomowej historii, napisanej prawdopodobnie w połowie pierwszego stulecia.

– Właśnie. Pierwszy był Thallus. Pisał o ciemności, jaka zapadła nad Palestyną po śmierci Jezusa. Sądził, że przyczyną było zaćmienie Słońca, choć późniejsi autorzy chrześcijańscy uważali, że był to cud. Następnie Pliniusz Młodszy, kiedy był namiestnikiem Bitynii, pisał w liście do cesarza Trajana, około roku sto dziesiątego, o walce z sektą chrześcijańską wśród swych poddanych. Uważał wiarę chrześcijańską za pospolity zabobon, napisał jednak, że jej wyznawcy są nieszkodliwi i zbierają się wieczorami, by śpiewać „hymn do Chrystusa jako ich boga". Następny był Tacyt i jego Roczniki z okresu pomiędzy sto dziesiątym i sto dwudziestym rokiem. Cesarz Neron, by się uwolnić od poczucia winy po spaleniu Rzymu, oskarżył chrześcijan o podpalenie miasta. Naomi, poproszę o ten tekst. – Wheeler wziął od niej dwie napisane na maszynie kartki i mówił dalej: – Chcę ci przeczytać przynajmniej fragment tego, co napisał o tym zdarzeniu Tacyt: „Neron przypisał winę i zadawał najwymyślniejsze tortury budzącej nienawiść grupie, zwanej przez ludność chrześcijanami. Chrystus, od którego pochodziła ta nazwa, podczas rządów Tyberiusza został skazany na straszną karę przez jednego z naszych prokuratorów, Poncjusza Piłata, i wielce szkodliwy zabobon, powstrzymywany aż do tej chwili, rozplenił się nie tylko w Judei, pierwotnym źródle zła, lecz nawet w Rzymie". – Wheeler skończył czytać i dodał: – I na koniec mamy tego plotkarza Swetoniusza i jego Żywoty cezarów, napisane gdzieś między dziewięćdziesiątym ósmym a sto trzydziestym ósmym rokiem. Pisząc o cesarzu Klaudiuszu, Swetoniusz powiada: „Zakazał on przebywania w Rzymie wszystkim Żydom, któfzy nieustannie wzniecali niepokoje z poduszczenia Chrestusa". I to właściwie wszystko, Steve, jedyne autentyczne niechrześcijańskie wzmianki na temat Chrystusa czy Chrestusa, pochodzące głównie z okresu od połowy stulecia do ponad stu lat po domniemanej, śmierci Jezusa. Tak więc z historii rzymskiej i żydowskiej wynika tyle, że ten, który dał początek nowej religii, nazywał się Chrystus. Jeśli domagamy się czegoś więcej, musimy się oprzeć na wielce nieobiektywnych źródłach, czyli na czterech autorach Ewangelii. Po prostu nie otrzymaliśmy od nich obiektywnej, opartej na faktach biografii Jezusa, napisanej przez któregoś z jemu współczesnych. Mamy jedynie rosnący w siłę kult, napędzany wiarą w prawdopodobny mit.

– A jednak – rzekł Randall – brak informacji biograficznych nie musi koniecznie być czymś podejrzanym. Doktor Evans wyjaśnił mi, że Jezus nauczał przez tak krótki czas, a jego śmierć była dla Rzymian tak nieistotna, że nie było powodów, by to wszystko spisywać.

– To prawda – zgodził się Wheeler. – Sądzę, że najlepiej wyłożył to Millar Burrows, ekspert od zwojów znad Morza Martwego. Stwierdził on, że gdyby Jezus był rewolucjonistą o dużym poparciu, gdyby walczył z legionami rzymskimi i próbował ustanowić własne królestwo, istniałyby z pewnością monety oraz inskrypcje ryte w kamieniu, upamiętniające jego rebelię i jej upadek. Jednakże Jezus, mówi Burrows, był tylko wędrownym kaznodzieją. Nie pisał ksiąg, nie wznosił gmachów, nie tworzył instytucji. Po prostu zostawił cesarzowi, co cesarskie. Pragnął jedynie ustanowić Królestwo Boże na ziemi i miał nadzieję, że jacyś ubodzy rybacy poniosą jego przesłanie ludziom, głosząc je ustnie. Jak stwierdza Burrows, rządy Heroda zostawiły po sobie świadectwo w postaci zburzonych kolumn. Początki chrześcijaństwa natomiast nie mają takich świadectw archeologicznych, Jezus bowiem nie budował niczego poza Kościołem Chrystusowym.

– A teraz, niemal z dnia na dzień, świat dowie się czegoś innego – wtrącił z zadumą Randall. – Świat pozna biografię Jezusa, napisaną przez dwóch ludzi… Jakuba i Petroniusza… którzy znali go osobiście. George, to przecież jest cud.

– To cud przypadku, niesłychanego szczęścia – powiedział Wheeler. – Jezus miał brata, któremu był wystarczająco bliski i który go cenił i był pod takim wrażeniem jego działalności, że postanowił utrwalić żywot Jezusa na piśmie. W efekcie, za dwa miesiące od dziś Ewangelia według Jakuba spadnie na zaskoczony świat niczym grom z jasnego nieba. A gdyby Jakub nie wystarczył, to dzięki walce o władzę w Rzymie około roku trzydziestego, dokładnie w czasie gdy Jezus został ukrzyżowany, otrzymaliśmy dowód istnienia odkupiciela i ostatnich dni jego życia w Jerozolimie. I to z pogańskiego źródła.

– Jeszcze mi o tym nie opowiedziałeś, George – przypomniał Randall, dopalając fajkę.

– W najbliższych tygodniach poznasz całą historię dokładnie – odparł wydawca. – Na razie powiem ci tylko o tym, jak prawdopodobnie powstał Pergamin Petroniusza. Wiesz zapewne, że w czasach nauczania Jezusa w rzymskiej kolonii Palestynie cesarzem Rzymu był podstarzały Tyberiusz. Z różnych powodów wolał on mieszkać na wyspie Capri, a swym przedstawicielem w stolicy ustanowił prefekta pretorianów, ambitnego Sejana. Tyberiusz rządził za jego pośrednictwem, jednakże Sejan właściwie sam kierował państwem, zamierzał pozbyć się cesarza i zawładnąć tronem. Ustanowił w koloniach i prowincjach Rzymu lojalnych wobec siebie namiestników i dysponował siatką kapitanów centurii, którzy donosili mu regularnie o wszelkich przejawach nieposłuszeństwa czy buntu w cesarstwie. To właśnie Sejan powołał Piłata na stanowisko w Palestynie. Najwyraźniej dowódcy wojsk pod jego rozkazami musieli przesyłać Sejanowi przez kurierów regularne raporty, czasami tajne, na temat niepokojów, procesów i egzekucji w prowincji, nawet tych najmniej ważnych. Randall słuchał zafascynowany.

– Dlatego, kiedy ukrzyżowano Jezusa, rzymski oficer skrupulatnie odnotował to w swoim raporcie, choć sprawa była dość błaha? – zapytał.

– Coś w tym rodzaju – odrzekł Wheeler. – Być może sam Piłat przyjął rutynowy raport o skazaniu Jezusa i posłał go namiestnikowi Damaszku, który z kolei wysłał go do Sejana w Rzymie. Albo Piłatowi nie chciało się tym zajmować i w jego imieniu sporządził raport kapitan gwardii przybocznej i posłał kurierem wojskowym do Sejana. Ten kapitan eskortował Jezusa i nadzorował jego ukrzyżowanie. Był nim niejaki Petroniusz. Jest jednak pewna ciekawostka. Otóż Sejan najpewniej w ogóle nie widział raportu.

– Jak to? – zdziwił się Randall. – Co masz na myśli?

– Według najnowszej relacji Jezus został stracony w idach kwietniowych w siedemnastym roku panowania Tyberiusza, czyli w roku trzydziestym naszej ery. Gdy raport był gotowy do wysłania, kolonie obiegła pogłoska, że Sejan popadł w niełaskę cesarza. Doniesienie o ukrzyżowaniu Jezusa, podobnie jak inne raporty, zatrzymano zapewne, dopóki prefekt nie umocnił się z powrotem na swym stanowisku. Potem uznano, w Cezarei lub Damaszku, że sprawy w Rzymie się poukładały, a Sejan jest bezpieczny i u władzy. Wysłano więc raport, wśród wielu innych, a kiedy kurier przybył statkiem handlowym do portu w Ostii, był już trzydziesty pierwszy rok po Chrystusie. Po wylądowaniu kurier dowiedział się od żołnierzy, że Sejan i wszyscy, którzy się z nim komunikowali, są podejrzani o spisek, a sam prefekt naprawdę straci stanowisko.

– Czy rzeczywiście tak było?

– O tak – odparł Wheeler. – Cesarz Tyberiusz odkrył, że Sejan próbuje podważyć jego władzę, i skazał go w październiku roku trzydziestego pierwszego na śmierć. Posłaniec zorientował się, na co się zanosi, i bał się dostarczyć raport Sejanowi, gdyż mogło to wzbudzić gniew cesarza. Prawdopodobnie pozostawił więc tajne dokumenty, wśród nich relację o procesie i ukrzyżowaniu Jezusa, na przechowanie u któregoś z niższych oficerów gwardii pretoriańskiej albo nawet u jakiegoś przyjaciela cywila, a sam wrócił do służby w Palestynie.

– Zaczynam się domyślać, co się później działo – powiedział Randall.

– Nie wiemy tego na pewno – zauważył Wheeler – ale możemy poczynić pewne logiczne skojarzenia. Wydaje się, że człowiek, który przechowywał raport, przetrzymał go aż do śmierci Sejana. Potem uznał dokument za przestarzały i zapomniał o nim. Kiedy zmarł, mógł natrafić na te dokumenty ktoś z rodziny, może jakiś chrześcijanin, który zachował raport razem z tekstem napisanym przez Jakuba. Według innej prostszej teorii osoba przechowująca raport posłańca mogła sama nawrócić się na chrześcijaństwo i wówczas Pergamin Petroniusza oraz Ewangelia według Jakuba stały się dla niej pamiątkami o ogromnej wartości. Tak czy inaczej, ponieważ chrześcijanie byli prześladowani, dokumenty zostały ukryte przed okiem władz w cokole posągu, a z upływem stuleci to miejsce zniknęło pod warstwą osadów i gruzów, aż w końcu odkopał je przed sześcioma laty profesor Monti. Obecnie znalezisko zostało nam użyczone i wciąż trzymane jest w tajemnicy. Wkrótce jednak będzie znane ogółowi, stanie się własnością całego świata, dzięki kartom Międzynarodowego Nowego Testamentu.

– Fantastyczne – rzekł Randall, przysuwając się z krzesłem bliżej wydawcy. – Jednak nie wtajemniczyłeś mnie jeszcze w pełni, George. To, co ujawniłeś mi podczas naszego pierwszego spotkania, wystarczyło, żebym zostawił wszystko i pojechał z wami. Teraz jednak chciałbym poznać resztę.

Wheeler ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Oczywiście, Steve, dowiesz się wszystkiego. – Uniósł w górę palec. – Ale jeszcze nie teraz. W Amsterdamie mamy dla ciebie jedną odbitkę szczotkową. Zaraz po przyjeździe przeczytasz w całości Ewangelię według Jakuba i Pergamin Petroniusza, opatrzony przypisami. Wolałbym nie psuć ci pierwszego wrażenia z lektury, ujawniając tylko oderwane fragmenty. Mam nadzieję, że się z tym zgadzasz.

– Nie bardzo, ale oczywiście mogę poczekać te kilka dni. Powiedz mi chociaż, jak właściwie wyglądał Jezus?

– Zapewniam cię, że nie tak, jak przedstawiali go da Vinci, Rafael, Tintoretto, Veronese, Vermeer czy Rembrandt. I oczywiście nie tak, jak postać na krucyfiksach, które wiszą na ścianach milionów mieszkań. Jego brat Jakub znał go przecież jako młodego mężczyznę, a nie upozowaną teatralnie postać męczennika. – Wheeler się uśmiechnął. – Cierpliwości, Steve…

– Nurtuje mnie jeszcze jedno – przerwał mu Randall. – Powiedziałeś, że Jezus nie umarł podczas ukrzyżowania. Czy to tylko domysły?

– Absolutnie nie – odpowiedział poważnie Wheeler. – Jakub był świadkiem, że Jezus nie umarł na krzyżu i nie wstąpił do nieba… w każdym razie nie w Anno Domini trzydziestym… lecz żył dalej i kontynuował swe misjonarskie dzieło. Jakub daje nam dowód ucieczki Jezusa z Palestyny, pochodzący od naocznego świadka…

– I dokąd się udał?

– Do Cezarei, Damaszku, Antiochii, na Cypr i w końcu do samego Rzymu.

– To naprawdę nie do wiary. Jezus Chrystus w Rzymie, to niesamowite…

– Uwierzysz, Steve, bez żadnych wątpliwości – zapewnił z przekonaniem wydawca. – Kiedy zobaczysz potwierdzone dowody na własne oczy, już nigdy nie będziesz wątpił.

– A co było po Rzymie? – spytał Randall. – Miał wówczas około pięćdziesięciu czterech lat, dokąd stamtąd poszedł? Kiedy i gdzie umarł?

Wheeler nagle podniósł swe zwaliste ciało z krzesła.

– Otrzymasz te odpowiedzi w Amsterdamie, w siedzibie Drugiego Zmartwychwstania – przyrzekł i pomachał komuś, kto stanął w drzwiach. – O, jest panna Nicholson, myślę, że czas na mały lunch. Posiedzenie zamknięte.

Tak wyglądał drugi dzień na pokładzie, a teraz Randall leżał na łóżku, w piątym, ostatnim, dniu rejsu.

Ż przyległego saloniku rozległ się głos Darlene.

– Steve, wstałeś już? Przynieśli śniadanie!

Usiadł. Na kołdrze leżały jeszcze trzy foldery z programem.


EVENTS DU JOUR

NIEDZIELA, 9 CZERWCA

Dzień trzeci, na życzenie George'a L. Wheelera, był dniem odpoczynku. O jedenastej Wheeler wraz z Naomi i Darlene wzięli udział w protestanckiej mszy świętej w sali teatralnej. Randall wykręcił się i obejrzał Your French Lesson w bawialni Riviera. Potem zjedli przedłużający się lunch w jadalni Chambord, olbrzymiej restauracji na statku. Po południu był brydż, degustacja win, koktajle w Cabaret de l'Atlantique, a po kolacji w saloniku Fontainebleau, na śródokręciu, tańce i gra na wyścigach konnych.


EVENTS DU JOUR

PONIEDZIAŁEK, 10 CZERWCA


Czwarty dzień, czyli wczorajszy. Godziny spędzone z Wheelerem i Naomi Dunn, przeznaczone na pytania i odpowiedzi. Omawianie, w jaki sposób ujrzały światło dzienne poprzednie wydania różnych wersji Biblii, od Biblii króla Jakuba do najnowszej Revised Standard Version, co miało pomóc Randallowi w zrozumieniu sposobu przygotowania do druku Międzynarodowego Nowego Testamentu. Intensywność tych rozmów wymęczyła Randalla i wieczorem wypił zbyt dużo czerwonego wina i szkockiej podczas galowej kolacji kapitańskiej.


EVENTS DU JOUR

WTOREK, 11 CZERWCA


Dzisiaj.

Po raz pierwszy miał poznać szczegóły związane z Drugim Zmartwychwstaniem w Amsterdamie. Miał także dowiedzieć się czegoś o konsultantach z British Museum w Londynie, których pozna jutro. Mógł też zadzwonić do pozostałych, z Paryża, Frankfurtu, Moguncji oraz Rzymu, w sprawie egzemplarzy reklamowych.

– Steve, jajka stygną! – zawołała Darlene. Odłożył program i wyskoczył z łóżka.

– Już idę, kochanie! – odkrzyknął. Rozpoczął się ostatni dzień na morzu.

Po południu cała trójka przeniosła się na świeże powietrze. Kontynuowali rozmowę. Darlene, kiedy Randall widział ją ostatnio, grała na pokładzie werandowym w ping-ponga z jakimś oślizłym lubieżnym Węgrem. Randall rozciągnął się na leżaku, Wheeler usadowił się okrakiem obok, a na trzecim leżaku trzęsła się pod wełnianym kocem Naomi.

Płynęli północnym Atlantykiem w pobliżu Anglii. Ocean był spokojny, nie licząc lekkich fal. Słońce przesłoniły ciemne, skłębione chmury i zrobiło się chłodno. Randall wpatrywał się w horyzont, zahipnotyzowany spienionym białym śladem, pozostawianym przez wielki statek. Spojrzał na maszt flagowy i zdziwił się, że nie ma na nim trójbarwnej francuskiej bandery, zaraz jednak sobie przypomniał, że wciąga się ją tylko podczas postoju w porcie. Następnie spróbował się skoncentrować na słowach Wheelera, który kontynuował wykład.

– Teraz już orientujesz się mniej więcej, jak wygląda sytuacja w naszej kwaterze głównej w Amsterdamie – ciągnął wydawca. – Obecnie problemem, który zajmuje nas najbardziej, i chcę to podkreślić, jest kwestia bezpieczeństwa. Wyobraź sobie nasze położenie jeszcze raz. Grand Hotel Krasnapolsky stoi na Dam, najruchliwszym placu Amsterdamu, frontem do Pałacu Królewskiego. Drugie Zmartwychwstanie zajmuje w całości dwa z pięciu pięter hotelu. Przed zajęciem tych pięter odnowiliśmy je, a następnie piątka szefów projektu, pięciu wydawców… doktor Emil Deichhardt z Niemiec, prezes naszego zarządu sir Trevor Young z Wielkiej Brytanii, monsieur Charles Fontaine z Francji, signor Luigi Gayda z Włoch i szczerze oddany George L. Wheeler ze Stanów Zjednoczonych… zajęła się uszczelnieniem tych dwóch pięter hotelu, aby nie dopuścić do przecieków. Poza naszą częścią jest to w końcu hotel, Steve. Wierz mi, że kiedy tylko rozpoczęły się przygotowania, a potem produkcja nowego Pisma Świętego, poświęciliśmy sprawom bezpieczeństwa naprawdę dużo czasu. To był ogrom pracy, musieliśmy pozatykać wszystkie dziury, wzmocnić słabe miejsca i przewidzieć każde możliwe zagrożenie.

– Na ile wam się to udało? – zapytał Randall. – Czy Grand Hotel Krasnapolsky jest całkowicie bezpieczny?

– Tak sądzę. – Wheeler wzruszył ramionami. – Mam taką nadzieję.

Naomi podsunęła się trochę wyżej na leżaku.

– Przekonasz się, Steve – powiedziała – że pan Wheeler jest w tych kwestiach nadmiernym pesymistą. Ja miałam okazję przyjrzeć się tej operacji w hotelu. Jest to absolutna forteca, w grę nie wchodzi żaden przypadkowy błąd. Działamy tam już od dwudziestu miesięcy i nikt z zewnątrz nawet nie przeczuwa doniosłości tego, co się dzieje. Panie Wheeler, proszę powiedzieć Steve'owi, jak to wygląda… Przez cały ten czas ani jedno słowo nie przeciekło do prasy, nie zostało sprzedane mediom, nie pojawiło się nawet w postaci plotek wśród księży dysydentów.

– To prawda – rzekł Wheeler, drapiąc się po karku. – A jednak teraz, gdy przed nami ostatnie dwa miesiące, trochę się martwię. Utrzymanie tajemnicy jest obecnie jeszcze ważniejsze niż przedtem. Zebraliśmy najbardziej doświadczoną ekipę ochroniarzy, w mundurach i po cywilnemu, rekrutującą się spośród byłych funkcjonariuszy FBI, Scotland Yardu i S?reté. Kieruje nimi Holender, inspektor Heldering, były oficer Interpolu. Pomimo to martwię się, ponieważ wiem, że zaczęły o nas krążyć jakieś plotki, a zarówno dziennikarze, jak i księża dysydenci starają się wszelkimi sposobami dowiedzieć, co szykujemy.

Ucho Randalla wychwyciło po raz drugi te same słowa.

– Księża dysydenci? – zapytał. – Wydawało mi się, że całe duchowieństwo bez wyjątku powinno razem z wami dążyć do zachowania tajemnicy aż do ostatniej chwili. W końcu to właśnie księża zyskają najwięcej, kiedy ukaże się Nowy Testament.

Wheeler popatrzył na morze, namyślając się przez chwilę.

– Czy słyszałeś kiedyś o wielebnym Maertinie de Vroomie, pastorze z Westerkerk, największego kościoła w Amsterdamie? – zapytał.

– Coś chyba o nim czytałem – odparł Randall i przypomniał sobie swoją rozmowę z Tomem Careyem w Oak City. – Mój przyjaciel z rodzinnego miasta, ksiądz, bardzo podziwia tego de Vroome'a.

– No cóż, ja go nie podziwiam, wręcz przeciwnie, ale młodzi buntownicy wśród duchowieństwa, którzy chcieliby obalić ortodoksyjne poglądy, zamienić Kościół w komunę zajmującą się pracą społeczną… i do diabła z wiarą w Chrystusa… tacy ludzie właśnie popierają de Vroome'a. Jest wielką figurą w Nederlands Hervormd Kerk, Holenderskim Kościele Reformowanym. I nasz dominus* de Vroome… tak każe się nazywać… wyciąga wszędzie swoje macki, powodując wzrost niepokoju i zniekształcając protestantyzm na całym Zachodzie.

* w oryg. dominee – pan, mistrz, nauczyciel, dominical – Pański, Chrystusowy


To on jest dla nas największym zagrożeniem.

– Dlaczego miałby zagrażać właśnie wam? – zdumiał się Randall. – Wydawcom nowej, zrewidowanej wersji Pisma Świętego?

– Dlaczego? Dlatego że jest heretykiem, pojętnym uczniem Rudolfa Bultmanna, niemieckiego teologa głoszącego pewną odmianę krytycyzmu. De Vroome odnosi się sceptycznie do przypowieści ewangelicznych. Uważa, że Nowy Testament należy odmitologizować, odrzeć z cudów… zamiany wody w wino, rozmnożenia chleba, wskrzeszenia Łazarza, zmartwychwstania, wniebowstąpienia… i dopiero wówczas będzie coś znaczył dla nowoczesnych ludzi o naukowym światopoglądzie. Twierdzi, że niczego nie wiemy o historycznym Jezusie, podważa sam fakt jego istnienia, sugeruje nawet, że jest to postać wymyślona, służąca posłannictwu nowej religii, i że jedyną wartościową rzeczą jest sam przekaz, gdy się go dostosuje do wymogów współczesnego człowieka.

– Innymi słowy, de Vroome wierzy jedynie w same zasady chrześcijańskie? – zapytał Randall. – I cóż on takiego zamierza uczynić?

– De Vroome opiera się na własnej interpretacji i przekazu i chce Kościoła socjalnego i politycznego, Kościoła zajmującego się tylko naszym obecnym życiem na ziemi, chce usunąć z religii niebo, Chrystusa jako Mesjasza, misteria wiary… To nie wszystko, niedługo dowiesz się więcej. Ale rozumiesz już chyba, jak taki anarchista może postrzegać Ewangelię według Jakuba, Pergamin Petroniusza i cały Międzynarodowy Nowy Testament z jego rewelacjami o prawdziwym Jezusie. Zrozumiałby natychmiast, że nasza publikacja wzmocni hierarchiczny Kościół, odciągnie wahających się księży i wspólnoty od religijnego radykalizmu w stronę tradycyjnych instytucji kościelnych. Tb oznaczałoby koniec jego ambicji i załamanie się całej rebelii.

– Czy de Vroome wie o istnieniu Drugiego Zmartwychwstania? – zapytał Randau.

– Mamy powody wierzyć, że przynajmniej podejrzewa, czym się zajmujemy w Krasnapolskym. Ma dziesiątki szpiegów, więcej niż my ochroniarzy. Jesteśmy pewni tylko tego, że na razie nie zna szczegółów naszego odkrycia. Gdyby znał, próbowałby podstawić nam nogę, jeszcze zanim zdążymy przedstawić światu całość materiału. Teraz jednak niebezpieczeństwo wzrasta z każdym dniem. Nowy Testament już się drukuje i zawsze coś może wpaść w ręce de Vroome'a. Gdyby tak się stało, mógłby nam zaszkodzić, a nawet zniszczyć nas poprzez zręczną manipulację tekstem i wypaczenie go. Przeciek do dziennikarzy albo do de Vroome'a to dla nas śmierć. Mówię ci o tym, Steve, bo gdy tylko de Vroome dowie się, że z nami współpracujesz, staniesz się jednym z jego głównych celów.

– Ode mnie niczego nie wydobędzie – odrzekł Randall. – Ani on, ani nikt inny.

– Chciałem cię tylko ostrzec. Będziesz się musiał pilnować w każdej minucie każdego dnia. A teraz niech się zastanowię, czy pominąłem coś, co jeszcze powinieneś wiedzieć o Drugim Zmartwychwstaniu.

Wheeler znów popadł w zamyślenie. Jak się po chwili okazało, informacje, które pominął, zajęły im jeszcze godzinę.

Wydawca opowiadał o osobach z wewnętrznego kręgu projektu, bezpośrednio odpowiedzialnych za Międzynarodowy Nowy Testament. Pierwszą z nich był włoski archeolog profesor Augusto Monti, który dokonał sensacyjnego odkrycia. Związany był z Uniwersytetem Rzymskim i mieszkał z młodszą córką w willi gdzieś w Rzymie. Był też Francuz, profesor Henri Aubert, dociekliwy i wybitny uczony, który przeprowadził badania autentyczności papirusu i pergaminu metodą węgla radioaktywnego 14C w wydziale datowania Centre National de la Recherche Scientifique w Paryżu. On i jego doskonała żona Gabrielle stanowili czarującą kompanię.

Następnie wymienił Karla Henniga, renomowanego niemieckiego drukarza, którego maszyny pracowały w Moguncji, a biuro działało we Frankfurcie. Hennig był kawalerem, znawcą Gutenberga i sponsorem Muzeum Gutenberga, położonego w sąsiedztwie jego drukarni.

Ostatni dwaj członkowie ekipy byli Anglikami. Profesor Bernard Jeffries, sędziwy teolog, badacz tekstów w języku aramejskim, rektor Honour School of Theology w Oksfordzie. Młody asystent i protegowany Jeffriesa doktor Florian Knight, prowadził dla niego badania w British Muséum. Profesor Jeffries kierował międzynarodowym zespołem tłumaczy, który przełożył Ewangelię według Jakuba.

W końcu Wheeler podniósł się z leżaka.

– Jestem już zmęczony – powiedział. – Prześpię się kilka godzin, spotkamy się na kolacji. To ostatnia noc na pokładzie, więc nie musimy być w smokingach, Steve. Jeffries i Knight będą pierwszymi osobami z zespołu, które poznasz jutro w Londynie. Sądzę, że Naomi opowie ci o nich wyczerpująco. Naomi, zostawiam naszego mistrza reklamy w twoich rękach. Randall patrzył, jak wydawca odchodzi, a potem jego wzrok spotkał spojrzenie Naomi Dunn, ponad pustym leżakiem z czerwoną poduszką.

Kobieta nagle usiadła i odrzuciła koc.

– Jeszcze chwila, a zamienię się tutaj w sopel lodu – powiedziała. – Jeżeli potrzebujesz czegoś na rozgrzewkę choć w połowie tak bardzo jak ja, to zaproś mnie na drinka.

– Z przyjemnością. – Randall wstał. – Gdzie usiądziemy? Podoba ci się w sali Riviera?

Naomi pokręciła głową.

– Za duża, panuje w niej tłok i grają na skrzypcach. – Jej surowa zazwyczaj twarz złagodniała. – W Atlantique jest intymniejsza atmosfera. – Zdjęła rogowe okulary. – Wolisz intymną atmosferę, Steve?

Siedzieli w loży Cabaret de l'Atlantique, w pobliżu parkietu do tańca, wielkości znaczka pocztowego, a francuski pianista grał nastrojową paryską piosenkę Mélancolie. Oboje kończyli drugą szkocką z lodem i Randall czuł się odprężony.

Gawędzili o niczym, a Randall kolejny raz rozglądał się po wnętrzu, które stało się jego ulubionym azylem na S/s France. Wybrali miejsce między dwoma barami. Ten z alkoholem był w ciemnym zakątku przed nimi. Na wysokich stołkach siedziało trzech czy czterech pasażerów, a przystojny barman, który wyglądał jak żywcem wyjęty z Comédie Française, wymieniał jednemu z nich nazwy wszystkich państw, których miniaturowe flagi ozdabiały bufet. Za Randallem znajdował się otwierany o północy bar z jedzeniem, o kształcie podkowy, w którym typowy francuski mistrz kuchni serwował nocnym gościom zupę cebulową, parówki i inne specjały.

– Tak więc, Steve – mówiła Naomi – wchodzimy do Southampton o szóstej rano i po kontroli paszportowej około ósmej wysiadamy, aby przejść przez odprawę celną. Nie wiem, czy pan Wheeler zamówił limuzynę z szoferem, czy może popłyniemy tramwajem wodnym do Victoria Station. Potem zameldujemy cię w hotelu Dorchester. Wheeler i ja tylko cię przedstawimy w British Museum i jak już zaczniesz pracę z Jeffriesem i Knightem, zostawimy cię tam i jedziemy od razu do Amsterdamu. Ty popytasz naukowców, o co będziesz chciał, możesz nagrać ich wypowiedzi i zostać na noc, na wypadek gdyby nie starczyło ci czasu. Potem dołączysz do nas w Amsterdamie. Jestem pewna, że sesje z tymi panami będą dla ciebie ciekawe.

– Mam nadzieję – rzekł Randall. Czai po dwóch drinkach przyjemne ciepło w żyłach i nie chciał go utracić. Skinął na kelnera i zapytał Naomi: – Jeszcze po jednym?

Pokiwała ochoczo głową.

– Dotrzymam ci towarzystwa.

Randall zamówił więc następną kolejkę i znów zwrócił się do Naomi z pytaniem.

– Co do tych Brytyjczyków, czy powinienem wiedzieć o nich coś więcej? Jakie dokładnie pełnią funkcje w zespole Drugiego Zmartwychwstania?

– Tak, tak, muszę ci o nich szybko opowiedzieć, zanim wyląduję pod stołem.

– Nie wyglądasz…

– Po mnie nigdy nie widać, że piłam – weszła mu w słowo. – Ale trochę mi już szumi w głowie. Na czym to skończyliśmy? Aha, profesor Bernard Jeffries. To jeden z czołowych teologów na świecie, jest autorytetem, jeśli chodzi o języki używane w pierwszym wieku w Palestynie… wiesz, łacina, którą posługiwali się okupanci Rzymianie, koiné, czyli potoczna greka, mowa wspólna wszystkim mieszkańcom na wschodzie cesarstwa, hebrajski, język liturgiczny, stosowany w świątyni i synagogach, i aramejski, bliski hebrajskiemu, język zwykłych ludzi, także Jezusa. Jeffries to mężczyzna niedźwiedzio waty, koło sześćdziesiątki… mała głowa, drobna twarz, binokle, laseczka, kochany człowiek. Jest wykładowcą na wydziale studiów orientalnych na uniwersytecie w Oksfordzie, a dokładniej mówiąc, zajmuje stanowisko królewskiego profesora języka hebrajskiego. Jest także rektorem Honour School of Theology. Innymi słowy jest najlepszy w swojej specjalności.

– Którą są języki starożytne?

– Właściwie o wiele więcej, Steve. Jeffries jest nie tylko filologiem, lecz także papirusologiem. Jest również znawcą Pisma Świętego i religii porównawczych. Kierował międzynarodowym zespołem, który przetłumaczył teksty Petroniusza i Jakuba. Opowie ci o tym. Mimo to jednak nie będzie tak ważny dla ciebie jak jego asystent, doktor Florian Knight.

Kelner przyniósł im trzecią kolejkę, Randall trącił się szklanką z Naomi i wypili.

– Ten doktor Knight – podjęła Naomi – to całkiem inna historia. Jest adiunktem, czy jak to mówią w Oksfordzie… nauczającym. To znaczy, że prowadzi w imieniu Jeffriesa większość wykładów i ćwiczeń na wydziale studiów orientalnych. Jeffries wybrał go osobiście jako swojego następcę. Po ukończeniu siedemdziesiątki będzie musiał przejść na emeryturę i otrzyma tytuł honorowy. Wówczas Knighta mianują profesorem królewskim. 'Jak czy inaczej ci dwaj różnią się od siebie jak dzień od nocy.

– To znaczy?

Wyglądem, temperamentem, wszystkim. Knight należy do angielskich młodych i ekscentrycznych geniuszy. Ma dopiero trzydzieści cztery lata, z wyglądu przypomina Aubreya Beardsleya. Widziałeś kiedyś zdjęcie Beardsleya? Ostrzyżony jak Buster Brown, głęboko osadzone oczy, nos jak dziób orła, wydatna dolna warga, duże uszy, długie ręce. Taki właśnie jest Florian Knight. Piskliwy głos, nerwowy sposób bycia, ale absolutnie genialny, jeśli chodzi o języki nowotestamentowe. Dwa lata temu Jeffries potrzebował kogoś, kto poprowadziłby badania dla jego zespołu tłumaczy w British Museum, gdzie mająbezcenne wczesne rękopisy Nowego Testamentu. Załatwił Knightowi urlop naukowy na uczelni oksfordzkiej, żeby mógł się przenieść do Londynu i pracować w muzeum jako czytelnik.

– Czytelnik? Co to takiego?

– Anglicy nazywają tak dokumentalistę. Z Knightem spotkasz się j jitro, a potem pojedzie z tobą do Amsterdamu jako jeden z twoich konsultantów. Będzie dla ciebie nieocenionym źródłem informacji do przygotowania kampanii reklamowej. Na pewno się dogadacie. Jest tylko jeden drobny feler. Doktor Knight poważnie niedosłyszy i używa aparatu słuchowego, to go krępuje i bywa rozdrażniony. Ale poradzisz sobie. Potrafisz sobie zjednywać sympatię ludzi.

Podniosła pustą szklaneczkę, rzucając mu pytające spojrzenie.

– Jasne – rzekł Randall. – Mogę wypić jeszcze jednego. Dał znak kelnerowi i powtórzył zamówienie. Potem spojrzał na

Naomi Dunn. Upięte w kok włosy, prosty nos i wąskie wargi nadawały jej surowy wygląd. Jednakże po trzech szkockich szare oczy patrzyły łagodniej i aura sztywnej religijności nieco opadła. Ta kobieta coraz bardziej go zaciekawiała. Podczas pięciu dni podróży nie ujawniła niczego na swój temat. Zastanawiał się, czy ujawni teraz.

– Wystarczy już tej pracy, Naomi – powiedział. – Może porozmawiamy o czymś innym?

– Jak chcesz. A o czym?

– Na początek o mnie, o tym, jak mnie widzisz. Powiedziałaś przed chwilą, że poradzę sobie z Knightem, że potrafię sobie zjednywać ludzi. Co właściwie miałaś na myśli? To była ironia czy komplement?

Zanim odpowiedziała, zjawił się kelner, postawił przed nimi dwie szkockie i zabrał puste szklanki. Kiedy odszedł, Naomi podniosła w zamyśleniu swoją whisky i przechyliła głowę.

– Po pierwszym spotkaniu nie bardzo cię polubiłam. Właściwie byłam uprzedzona do ciebie, ponieważ nie cierpię ludzi reklamy. Tworzą fałszywy, oszukańczy świat, zwodzą ludzi swoimi sztuczkami. Nie kojarzą się z prawdą i uczciwością.

– W większości rzeczywiście tak jest.

– No i zjawiłeś się ty, człowiek sukcesu, arogancki i lekceważący innych. Od razu poczułam do ciebie niechęć. Wydawało się, że traktujesz nas z wyższością, uważasz za bandę religijnych oszołomów.

Randall nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Zabawne – rzekł – bo kiedy pierwszy raz zobaczyłem ciebie, uznałem, że mnie nie lubisz, ponieważ nie jestem przepełniony poczuciem religijnej misji. – Przerwał. – Czy wciąż myślisz o mnie w ten sposób?

– Gdyby tak było, nie rozmawialibyśmy tutaj – odparła szczerze. – Podczas tych pięciu dni wspólnej podróży zaczęłam na ciebie patrzeć inaczej. Przede wszystkim mam wrażenie, że trochę się wstydzisz swojej profesji.

– W pewnym sensie to prawda.

– Odkryłam też, że jesteś wrażliwszy i delikatniejszy, niż początkowo sądziłam. Ta uwaga o zaskarbianiu sobie sympatii ludzi była komplementem. Potrafisz być czarujący.

– Dzięki. Wypijmy za to. Napili się.

– Naomi, jak długo pracujesz dla Wheelera w Mission House? – zapytał Randall.

– Pięć lat.

– A co robiłaś przedtem?

Zamilkła na chwilę, po czym spojrzała mu prosto w oczy.

– Byłam zakonnicą – odrzekła. – Franciszkanką, przez… dwa lata. Siostrą Reginą. Jesteś zaskoczony?

Był bardzo zaskoczony, lecz starał się tego nie okazać. Pociągnął spory łyk szkockiej, wciąż patrząc na Naomi, i uzmysłowił sobie, że w swych niedawnych, zadziwiających fantazjach o tym, jak ją rozbiera – bo była taka świętoszko wata i sztywna – wyobrażał ją sobie zawsze w długim habicie zakonnicy.

Na jej pytanie odpowiedział pytaniem.

– Dlaczego odeszłaś?

– To nie miało nic wspólnego z wiarą- zaznaczyła. – W dalszym ciągu jestem tak religijna jak przedtem, no, prawie. Ale po prostu nie potrafiłam się przystosować do sztywnej reguły zakonnej i klasztornego życia. Właściwie, kiedy już podjęłam decyzję… co oznaczało wysłanie listu do papieża z prośbą o zgodę na moje odejście, którą otrzymuje się automatycznie… sądziłam, że powrót do świata świeckiego będzie łatwy. Nie byłam przecież sama. Na świecie jest około miliona dwustu tysięcy zakonnic i w roku mojego odejścia z klasztoru tak samo postąpiło siedem tysięcy. A jednak było trudno, przeżyłam kryzys powrotu. Zabrakło nagle rutynowego porządku i reguł. Zabrakło nakazanych modlitw, ubioru, posiłków, pracy, okresów odosobnienia. Musiałam myśleć sama za siebie, sama organizować sobie czas, walczyć z wrażeniem bycia nagą w krótkich sukienkach, oswoić się z męskimi grami. Przed wstąpieniem do klasztoru uzyskałam dyplom z literatury angielskiej, więc naturalna wydawała mi się praca w jakimś wydawnictwie. Mission House bardzo mi odpowiadało. Tak więc widzisz…

Przerwał jej przenikliwy okrzyk, płynący od wejścia do baru.

– Tutaj jesteście!

Głos należał do Darlene Nicholson. Szła ku nim szybko w obcisłym, uwydatniającym biust sweterku i opiętych spodniach.

– Szukałam was wszędzie – powiedziała do Randalla. – Pracujecie jeszcze?

– Właśnie skończyliśmy – odparł. – Napijesz się z nami?

– Nie, dzięki, jeszcze mam kaca po wczorajszej nocy. Dziwię się, że ty nie masz, kochanie.

– Dobrze się czuję i…

– Chciałam ci tylko powiedzieć, gdzie będę – oznajmiła Darlene, szukając w torebce programu dnia. – Puszczają ten słodki film, który nam się tak podobał, widzieliśmy go w zeszłym miesiącu na Trzeciej Alei, pamiętasz? O tej dziewczynie, która się związała z żonatym facetem, tylko że on udawał wdowca.

– A! tak – rzucił Randall.

– Chcę go zobaczyć jeszcze raz. – Zajrzała do programu. – O cholera, leci już od czterdziestu pięciu minut. No nic, zobaczę sobie chociaż część, końcówka i tak jest najlepsza. – Wrzuciła folder do torebki, nachyliła się i złożyła wilgotny pocałunek na ustach Randalla. – Pa, kochanie, zobaczymy się przed kolacją.

Zaczekali oboje, aż odejdzie. Randall podniósł szklankę i spojrzał nieco zakłopotany na Naomi.

– Na czym skończyliśmy? – zapytał.

– Nieważne. Już dosyć ci opowiedziałam. – Dopiła swoją szkocką i przez kilka sekund mierzyła go wzrokiem. – Może za daleko się posunę, ale ciekawi mnie jedna rzecz – rzekła.

– Pytaj śmiało.

– Zastanawiam się, co taki mężczyzna jak ty widzi w dziewczynie w rodzaju Darlene. – Nim zdążył odpowiedzieć, dodała: – Wiem, że nie jest twoją sekretarką. Nie spała w swojej kabinie ani razu. Myślę, że jest twoją… że użyję tego niemodnego słowa… kochanką już od jakiegoś czasu.

– Tak, to prawda. Jestem od dwóch lat w separacji z żoną, a Darlene poznałem pół roku później. Mieszka ze mną.

– Rozumiem. – Naomi zacisnęła usta i nie patrząc na niego, spytała: – Czy jest w tym coś więcej niż seks z młodą dziewczyną?

– Obawiam się, że nie za bardzo – odparł. – Różnicę pokoleniową potrafimy przekroczyć tylko w łóżku. Ale to uczciwa dziewczyna i miło jest być z kimś takim.

Naomi odstawiła pustą szklankę na blat.

– Mogę się jeszcze napić – oświadczyła.

– Ja tak samo. Będziemy się dzisiaj czuli znakomicie.

– Już się czuję znakomicie.

Randall zamówił i po chwili drinki stały przed nimi. Pociągnął łyk i spojrzał na Naomi ponad obrzeżem szklanki.

– Ja także chciałbym ci zadać osobiste pytanie – rzekł. – Jak było po wyjściu z klasztoru? Jak było z mężczyznami?

– Marnie – mruknęła, bardziej do siebie niż do niego.

– Chodzi mi o to…

– Nie chcę o tym rozmawiać – przerwała mu szorstko. – Męczy mnie ta rozmowa. Pijmy.

Pili w milczeniu i Naomi pierwsza opróżniła swoją szklankę.

– Strzemiennego, Steve? – zapytała.

Skinął na kelnera i ledwie zdążył dopić swojego drinka, gdy stały już przed nimi dwie kolejne porcje bursztynowego płynu.

Naomi obserwowała go przymrużonymi szarymi oczami, sącząc szkocką.

– Żebyśmy nie zapomnieli – powiedziała. – Mam dla ciebie materiały dotyczące tłumaczenia. Musisz je przeczytać, zanim dopłyniemy. Zaraz ci to dam, jest w mojej kabinie.

– Możesz mi dać jutro.

– Teraz – odparła. – To bardzo ważne. Dopiła whisky i nieco chwiejnie wstała.

Randall stanął przy niej i chciał ją ująć pod rękę, lecz przycisnęła ramię mocno do boku, odrzucając jego pomoc. Ruszyła krokiem damy do wyjścia z baru. Podążył za nią, czując się cudownie podchmielony.

Zjechali małą windą dwa piętra niżej. Naomi Dunn skierowała kroki w stronę luksusowych apartamentów Normandie Suite, przytrzymując się drewnianej poręczy.

Wyjęła klucz i wpuściła Randalla do pierwszego pokoju. Był przestronny i gustowny, skąpany w przyćmionym świetle lampy stojącej. Szara narzuta przykrywała prawdziwe łóżko, nie leżankę, ustawione na grubym dywanie. Randall miał wrażenie, że wszędzie wiszą lustra.

– Ładny pokój – pochwalił. – A gdzie jest kabina George'a?

– Co chcesz przez to powiedzieć? – odwróciła się ku niemu.

– Tylko tyle, że on też mieszka w tym apartamencie, prawda?

– Tak, ale ja mam osobny pokój i swój klucz. Obok jest duży salon, a jego sypialnia jest po drugiej stronie, kilometr stąd. Salonu używamy do pracy. – Odwróciła się. – Znajdę te papiery dla ciebie. – Zdjęła z półki aktówkę i wyciągnęła z niej szarą kopertę. – Proszę – wręczyła mu ją oficjalnym gestem. – Usiądź i przejrzyj to sobie, ja muszę pójść do łazienki. Przepraszam.

Obrzucił sypialnię mętnym spojrzeniem i usadowił się w końcu na skraju łóżka. Otworzył kopertę. Były w niej trzy komplety dokumentów. Trzy nagłówki odnosiły się do metod translatorskich trzech różnych wersji Biblii – Biblii króla Jakuba, Revised Standard Version i New English Bible. Maszynowe pismo rozmazywało mu się w oczach. Słyszał, jak Naomi Dunn krząta się za drzwiami łazienki, do jego uszu dotarł szum wody w spłuczce i w odkręconym kranie. Próbował wyobrazić ją sobie w ciężkim habicie, z plastikowo gładką, wiecznie młodą twarzą zakonnicy i nieodłącznym różańcem dyndającym u pasa.

Drzwi łazienki się otworzyły i wyszła z nich Naomi. Wyglądała dokładnie tak samo jak przedtem, z jedną różnicą. Zniknęła łagodność z jej twarzy, która znów zmieniła się w ściągniętą, nieprzystępną maskę.

Stanęła na wprost niego.

– I co myślisz? – spytała.

Randall podniósł kopertę i odłożył ją na nocny stolik.

– Ten materiał…

– Nie o materiale. O mnie.

Uniósł mimowolnie brwi, a ona podeszła i usiadła koło niego na łóżku.

– O tobie? – zdołał wykrztusić. Odwróciła się plecami do niego.

– Możesz mi pomóc? Rozepnij zamek – powiedziała. Wymacał suwak pod jej kokiem i pociągnął go powoli w dół aż do pasa. Nylonowa sukienka rozchyliła się, ukazując kościsty kręgosłup i lekko śniade ciało. Naomi nie miała biustonosza, nie widział też elastycznego paska majtek. Ciągle siedziała plecami do niego.

– Czy to cię szokuje? – odezwała się nieco drżącym głosem. – Nie mam nic pod spodem. – Odwróciła się szybko, by spojrzeć mu w twarz, a jej sukienka przy tym ruchu zsunęła się z ramion. – Czy to cię podnieca?

Był zbyt zaskoczony, żeby się podniecić. I gdy tak patrzał na nią zmieszany, Naomi wysunęła z rękawów ręce i przycisnęła je do boków. Sukienka opadła do talii. Odchyliła do tyłu nagie ramiona i dwie małe, obnażone piersi mocniej się wyprężyły. Brązowe kręgi sutków zdawały się pokrywać większą część każdej z nich.

Randall poczuł gorąco spływające mu do ud.

– Czy ja cię podniecam? – zapytała Naomi.

Wsunęła dłoń między jego nogi i pocierała powoli palcami wewnętrzną stronę lewego uda. Czuł, jak penis rośnie pod jej ręką, a potem dłoń zacisnęła się wokół pełnego wzwodu.

– Uwielbiam to – szepnęła. – Uwielbiam. Zrób mi to samo. No już.

Objął ją jednym ramieniem i przycisnął do siebie, a wolną rękę wsunął pod sukienkę, czując ciepło skóry. Głaskał jej nogę, aż dłoń dotarła do włosów łonowych.

– Naomi – wymruczał – może byśmy… – Zaczekaj, Steve, rozbiorę cię.

Z jej pomocą zdjął szybko ubranie i odrzucając szorty, ujrzał, że ona też jest już całkiem naga. Za moment leżeli na łóżku, zwróceni do siebie twarzami. Chciał ją przytulić, żeby ich ciała się zetknęły, ale Naomi wygięła się w łuk i nie pozwoliła mu na to.

– Co robisz z Darlene, Steve? – zapytała.

– Co robię? To znaczy, kiedy się… No, oczywiście, wchodzę w nią.

– Czy robicie coś jeszcze?

– Ja… Próbowałem, ale… skoro musisz wiedzieć, to ona jest trochę… zablokowana.

– Więc wiedz, że ja nie jestem.

– To dobrze, kochanie, ale teraz…

– Steve, ja się nie pieprzę. Nie lubię tego. Ale robię wszystko poza tym, wszystko, co zechcesz.

Roluźnił uścisk.

– To znaczy?

– Nie traćmy czasu, Steve. Jestem gotowa. Pokażę ci. Szybko uklękła, odwracając ku niemu plecy i wąskie pośladki, usiadła okrakiem na jego piersi i rozciągnęła się na nim. Jej dłonie objęły jądra, język zatrzepotał wokół czubka penisa, a po chwili zamknęły się na nim jej usta.

Widział nad sobą wydatne wargi sromu. Ściskając jej pośladki, przysuwał ją coraz bliżej.

Puściła go i zaczęła jęczeć, wykręcając ciało w różne strony.

– Nie, nie, nie… nie rób… o tak, jeszcze, nie przestawaj… Nagle zamarła i ścisnęła mocno jego głowę udami, przyciskając wzgórek łonowy do jego twarzy. Z jej gardła wyrwał się chrapliwy krzyk, ciało zadygotało, a potem zrobiło się bezwładne. Naomi powoli zsunęła się z niego.

– Przepraszam, Steve, że nie dokończyłam, ale…

– Rozluźnij się.

– Nie mogę, dopóki ty nie będziesz rozluźniony.

Leżał bez ruchu na plecach. Poczuł jej chłodną rękę na oklapniętym penisie, a potem dotyk ust i po chwili pełna erekcja wypełniła dłoń Naomi. Randall zamknął oczy. Dyszał ciężko, jego ręka odnalazła poruszającą się głowę Naomi, próbując ją przytrzymać.

Tracił poczucie miejsca i czasu. Był już daleko, wznosił się, wirował.

– Achhh! – krzyknął, czując, jak wszystko z niego wypływa, jak opróżnia się jego umysł, trzewia, nabrzmiałe krocze. Ogarnęło go wrażenie całkowitego uwolnienia i opadł na łóżko, bezwładny i cudownie zaspokojony.

Słyszał, jak Naomi wstaje i wchodzi do łazienki, słyszał odgłos spuszczanej wody. Po chwili wróciła. Niechętnie otworzył oczy. Siedziała koło niego na łóżku.

Wciąż był naga i trzymała mały ręcznik. Wycierając go delikatnie, nie spuszczała z niego wzroku. Nie uśmiechała się, lecz z jej twarzy zniknął wyraz surowości.

Nie wiedział, co powiedzieć, lecz musiał jakoś wypełnić tę ciszę.

– No cóż, jeżeli zgrzeszyliśmy, to nie my pierwsi… i było to przyjemne – rzekł w końcu.

Jej przemiana wprawiła go w zakłopotanie. Łagodna twarz natychmiast zastygła w wyrazie formalnej dezaprobaty.

– To wcale nie jest śmieszne, Steve – stwierdziła.

– Dajże spokój, Naomi, co jest z tobą?

Sięgnął ku niej, lecz uchyliła się i wstała z łóżka, czekając w milczeniu, aż wejdzie do łazienki. Kiedy wrócił, żeby się ubrać, ona udała się do łazienki, lecz przystanęła w drzwiach.

– Dziękuję ci – powiedziała. – I proszę cię tylko o jedno. Zapomnij, że to się w ogóle wydarzyło. Zobaczymy się na kolacji.

Pięć minut później wyszedł z jej kabiny i stanął na korytarzu, paląc fajkę i rozmyślając nad całym zdarzeniem.

To seksualne spotkanie nie zostawiło po sobie dobrego samopoczucia. Widział je w retrospekcji jako akt pozbawiony radości, budzący teraz niesmak… nie wobec Naomi, lecz wobec samego siebie. Nie czuł się jednak źle z powodu natury tego aktu, miewał już bowiem stosunki oralne z kobietami, a one z nim. Jeśli oboje partnerzy się zgadzali, jeśli działo się to naturalnie i nikomu nie szkodziło, a jednocześnie miało posmak miłości, według jego kodeksu było w porządku. W gruncie rzeczy wiedział jednak, że nawet gdyby kochał się z Naomi normalnie, i tak czułby do siebie odrazę.

Zastanawiał się, czy nie biczuje się bez powodu. Lecz powód był. Wybierając się w tę podróż ku Drugiemu Zmartwychwstaniu, starając się ignorować wątpliwości co do prawdziwości całego projektu i jego wartości, żywił zarazem nadzieję na zmianę swego życia. Działał w dobrej intencji. Ta zmiana miała być początkiem, wędrówką nadającą znaczenie jego egzystencji, chciał dzięki niej odnaleźć coś, w co mógłby uwierzyć i stać się człowiekiem, który nie musiałby się już wstydzić siebie.

A jednak przed chwilą, na łóżku w kabinie Naomi znowu wyrzekł się dobrych intencji. Zaangażował się w to, co zawsze robił z kobietami – seks bez miłości, kontakt cielesny bez ludzkiego ciepła, spełnienie bez głębi. Kolejny raz wziął udział w cynicznym i bezwartościowym spotkaniu dwóch nagich ciał, zwierzęcym spółkowaniu (w pewnym sensie), które nie wzbogacało nikogo ani uczuciowo, ani duchowo. Poczucia winy nie mógł też zmniejszyć, przekonując siebie, że to on został uwiedziony. Freud, Adler i Jung wiedzieliby swoje i on też wiedział swoje. Podświadomie chciał dobrać się do Naomi od chwili, kiedy postawił stopę na pokładzie. Nie pragnął jej z miłości, lecz dlatego, że wydawała się taka niedostępna i pruderyjna, a sukces mógł mu dostarczyć dreszczyku taniej emocji. Łaknął kolejnego szmatławego zwycięstwa, żeby nakarmić czymś pustą duszę. Emanował tym pożądaniem, ona zaś, ta mała piczka-zasadniczka, pochwyciła w lot tę wibrację.

A teraz było po wszystkim i odczuwał przyjemność mniej więcej taką, jak na kacu po taniej whisky.

Jednakże z drugiej strony, pomyślał, kierując się do windy, w pewien dziwny sposób miało to swoją wartość. Dostał dobrą lekcję. A raczej przypomniano mu lekcję, jaką przyswoił sobie już po kilku latach kariery w branży reklamowej.

Brzmiała ona mniej więcej tak:

Nie ma świętych, są tylko grzesznicy. Z tak spaczonego drewna, z jakiego zrobiony jest człowiek, nie da się zbudować czegoś prostego. Powiedział to Immanuel Kant.

Naomi, była zakonnica, głęboko wierząca, ambasador wydawnictwa propagującego samo dobro, a jednocześnie zwyczajny śmiertelnik, istota ludzka ze wszystkimi słabościami, które właściwe są ludzkiemu ciału. Taka jak on. Jak wszyscy.

Otrzymał lekcję i nie wolno mu jej zapominać. Drugiego Zmartwychwstania nie prowadzili bogowie i ich anioły, tak samo jak Międzynarodowy Nowy Testament nie skrywał Jezusa, Syna Człowieczego. W każdym z tych świętoszków był człowiek, dwunożna istota usiłująca stać prosto i więcej już nie upadać.

Poczuł się trochę lepiej.

Jutro i w ciągu kolejnych dni nie będzie skazany na czyściec, podczas gdy pozostali będą przebywać w niebie. W obliczu prawdy był po prostu jednym z nich, a wszyscy razem przebywali w piekle.

Ostatnia kolacja na pokładzie S/s France dobiegała końca.

Posiłek zamówiony wcześniej przez George'a L. Wheelera, od kawioru po płonące naleśniki, był dość ciężki, Randall jednak jadł niewiele i wiedział, że służy mu ta powściągliwość.

Czuł ciepło buchające zza pleców, z miejsca, gdzie kelner przygotowywał naleśniki, i choć Darlene zachwycała się tym wyrafinowanym deserem, nie miał na niego ochoty. Pomimo brzęczenia telewizora przespał się trochę w kabinie, wziął prysznic i kac za bardzo mu nie dokuczał, ale apetytu nie miał.

Rozejrzał się wokół stolika usytuowanego w głębi iskrzącej się światłami jadalni Chambord z usianym gwiazdami sufitem, okolonym jasnymi lampami. Po jego lewej Darlene badała cierpliwość młodego stewarda, zwracając się do niego w okropnej, szkolnej francuszczyżnie. Po prawej siedziała Naomi Dunn z rękami złożonymi sztywno na podołku. Chłodna i pełna rezerwy, odzywała się tylko, gdy się do niej zwracano. Próbował przywołać wspomnienie jej nagości, jej mons veneris i konwulsyjny orgazm. Nie potrafił. Było to równie niemożliwe do wyobrażenia jak naruszenie cnoty westalki.

Krzesło naprzeciw niego było puste. Niecały kwadrans wcześniej George L. Wheeler został wezwany przez pokładowy interkom. Miał pilny telefon z Londynu.

– A któż to, u diabła, dzwoni o tej porze? – burknął wydawca, przełykając ostatni kęs szatobrianda i odsuwając krzesło. Ruszył ciężkim krokiem między stolikami, pomstując na ten nowy zwyczaj, a potem wspiął się po wyłożonych dywanami schodach na główny pokład, do kabiny radiowej.

Przyglądając się bezmyślnie, jak steward nakłada Darlene płonący naleśnik, Randall usłyszał głos Naomi.

– Pan Wheeler już wraca, proszę mu także podać deser – zwróciła się do szefa stołu.

Wydawca zszedł szybko schodami i wkroczył między stoliki. Kiedy się zbliżył, widać było wyraźnie, że jest rozdrażniony.

– Przeklęty pech – rzucił, opadając na krzesło. Założył serwetkę i siedział z niezadowoloną miną.

– Co się stało, panie Wheeler? – spytała w końcu Naomi.

Mężczyzna jakby dopiero zauważył obecność innych osób przy stole.

– Dzwonił profesor Jeffries. Możemy mieć kłopoty.

Szef stołu zbliżył się, żeby mu osobiście podać deser, lecz Wheeler odmówił szorstkim gestem dłoni.

– Nie mam nastroju na słodkości. Niech mi pan lepiej przyniesie świeżej amerykańskiej kawy.

– Jakiego rodzaju kłopoty? -? dopytywała się ostrożnie Naomi. Wheeler zignorował ją i zwrócił się wprost do Randalla.

– Jeffries był mocno zaniepokojony. Rozumie, jak mało czasu ci zostało na przygotowanie kampanii promocyjnej, Steve. Wie, że nie możemy pozwolić sobie na opóźnienia i zwłokę. Jeżeli Florian Knight nie będzie osiągalny w odpowiedniej chwili, możemy mieć trudności.

Randall był zaskoczony, wydawca nie zwykł bowiem mówić ogródkami.

– Dlaczego doktor Knight miałby być nieosiągalny? – zapytał.

– Przepraszam, Steve, zaraz to wyjaśnię. Profesor Jeffries przyjechał dzisiaj z Oksfordu, żeby się spotkać z Knightem w British Museum. Miał go poinformować, że został przydzielony do Drugiego Zmartwychwstania jako twój konsultant i że ma jechać z tobą do Amsterdamu. Knight to najwartościowszy z zatrudnionych przez nas naukowców,, młody człowiek o głębokiej i rozległej wiedzy. Jest nie tylko znawcą języków nowotestamentowych, lecz także całej biblijnej spuścizny pierwszego stulecia, całego tła Pisma Świętego. Omówili więc ogólnie to nowe zadanie, a później mieli się spotkać na wczesnej kolacji i porozmawiać o niezbędnych szczegółach. Przed kilkoma godzinami, gdy Jeffries wychodził już z klubu na spotkanie, otrzymał telefon od młodej kobiety, narzeczonej Floriana Knighta. Poznałem ją kiedyś, to inteligentne młode stworzenie. Nazywa się Valerie Hughes. Poinformowała Jeffriesa w imieniu Knighta, że kolacja nie dojdzie do skutku, bo jej narzeczony nagle zachorował. Chyba dosyć poważnie, bo odwołał także jutrzejsze spotkanie z nami.

– Czy to aż taki problem? – zapytał Randall. – Nawet jeżeli nie porozmawiam z Knightem jutro, mogę przecież…

– Nie chodzi o jutro – przerwał mu Wheeler. – Sęk w tym, że Knight przekazał przez pannę Hughes, że w przewidywalnej przyszłości nie wydobrzeje na tyle, żeby móc pracować z nami w Amsterdamie. I kropka. Jeffries był tak zbity z tropu, że już nie badał głębiej tej historii. Zapytał tylko pannę Hughes, kiedy mógłby zadzwonić do swego asystenta, na co ona wybąkała, że musi się najpierw skonsultować z lekarzem Knighta. I rozłączyła się. Bardzo to dziwne. I niepokojące. Jeżeli Knight odpadnie, to będzie, powiem bez ogródek, poważny cios.

– Tak-rzekł Randall powoli – to rzeczywiście bardzo dziwne. Darlene, która słuchała tylko jednym uchem, machnęła widelcem z kawałkiem naleśnika w stronę Wheelera.

– O, w takim razie, skoro nie mamy się z kim spotkać w Londynie, może popłyniemy od razu do Hawru?

Wheeler zgromił ją wzrokiem.

– Mamy się z kim spotkać w Londynie, panno Nicholson, i nie popłyniemy do Hawru. – Zwrócił się znów do Randalla. – Umówiłem nas z Jeffriesem jutro o drugiej po południu w British Museum. Będę nalegał, żeby użył swego autorytetu i zmusił Knighta do udziału w pracach, gdy tylko wyzdrowieje.

Randall namyślał się chwilę, a potem zapytał, niemal od niechcenia:

– George, nie powiedziałeś nam jeszcze, co jest Knightowi. Na co on właściwie zachorował?

Wheeler wdrygnął się zaskoczony.

– Na Boga, Steve, ty wiesz, że… Jeffries w ogóle mi tego nie powiedział. To dobre pytanie na jutro, nie sądzisz?

Nazajutrz, kiedy jechali limuzyną z kierowcą z hotelu Dorchester na Park Lane do majestatycznego British Museum w Bloomsbury, Londyn był mglisty i posępny, co nie poprawiało im wcale humorów. Na tylnym siedzeniu jechało ich troje, Darlene wyruszyła bowiem na wycieczkę z przewodnikiem po mieście – do opactwa Westminster, Piccadilly Circus, Tower i pałacu Buckingham.

Gdy podjechali pod rzędy potężnych kolumn przy Great Russell Street, Randall przypomniał sobie nagle swoją jedyną wizytę w British Museum, z Barbarą i maleńką wówczas Judy.

Pamiętał wielką sferyczną czytelnię, krąg za kręgiem półek z książkami i stanowiskiem informacyjnym na środku, pamiętał skarby w przyległych salach i w galeriach na piętrze. Wielkie wrażenie zrobiły na nim eksponaty: mapa z roku tysiąc pięćset dziewięćdziesiątego, obrazująca wyprawę sir Francisa Drake'a dookoła globu, pierwsze wydanie dramatów Szekspira in folio, wczesny rękopis staroangielskiego poematu Beowulf, dzienniki okrętowe lorda Nelsona, dziennik kapitana Scotta z wyprawy na biegun, błękitna figura konia z epoki Tang, kamień z Rosetty z hieroglifami wyrytymi w roku sto dziewięćdziesiątym szóstym przed Chrystusem.

Profesor Jeffries powitał ich we frontowym holu i poprowadził po marmurowej posadzce do gabinetu kustosza na pierwszym piętrze, gdzie pracował dotąd Florian Knight. Profesor wyglądał właśnie tak, jak go opisała na statku Naomi. Niewysoki, o beczkowatej klatce piersiowej, zmierzwionych siwych włosach, małej głowie ze łzawiącymi oczkami, z różowym nosem o dużych porach, niechlujnym wąsem, pomarszczony, w prążkowanej muszce i z wiszącymi na szyi binoklami. Jego niebieski garnitur domagał się prasowania.

Rozkojarzony profesor Jeffries szedł przodem wraz z Wheelerem, a Randall z Naomi za nimi. Randall zastanawiał się, czy wydawca wspomni nazwisko Floriana Knighta, i w tym momencie Wheeler, jakby odebrał tę myśl telepatycznie, zapytał:

– A przy okazji, profesorze, jak poważnie jest chory doktor Knight? Chciałem pana o to zapytać już wczoraj. Co mu właściwie dolega?

Jeffries jakby nie usłyszał pytania. Zwolnił i przystanął, zagubiony w myślach, po czym obejrzał się na Randalla.

– Musi pan zobaczyć jedną rzecz, panie Randall, póki jesteśmy na parterze. Najważniejsze egzemplarze Nowego Testamentu oraz Codex Sinaiticus i Codex Alexandrinus. Z pewnością, hm… niejednokrotnie usłyszy pan ich nazwy podczas waszych dyskusji. Jeżeli ma pan czas, proponuję rzucić na nie okiem.

Nim Randall zdążył odpowiedzieć, Wheeler zrobił to za niego.

– Oczywiście, profesorze, Steve chce zobaczyć wszystko. Proszę prowadzić. Steve, podejdź tu do nas, Naomi nie będzie się czuła opuszczona.

Randall zrównał się z Jeffriesem, który skręcił na prawo.

– To zaraz za salonem manuskryptów, w repozytorium zarezerwowanym dla naszych najcenniejszych okazów, pokoju Magna Charta – rzekł uczony. – Czy pan wie, hmm… że do czasu najnowszego niezwykłego odkrycia w Ostii najstarszym fragmentem Pisma był skrawek Ewangelii świętego Jana, wielkości siedem na pięć centymetrów, odnaleziony w kupie śmieci w Egipcie i zapisany przed sto pięćdziesiątym rokiem? Następnie mamy papirus zdobyty przez Chestera A. Beatty'ego, Amerykanina mieszkającego w Londynie, oraz papirus Martina Bodmera, szwajcarskiego bankiera, datowany w przybliżeniu na dwusetny rok. Oczywiście jeden fragment, Drugi Papirus Bodmera… – zwolnił, obrzucając

Randalla rozbawionym spojrzeniem -…ale to pana nie zainteresuje. Proszę wybaczyć, gdy wpadam w przesadną pedanterię.

– Jestem tu po to, żeby się uczyć, profesorze – odrzekł Randall.

– Ehe… no tak. I powinien pan. Młodsi badacze, tacy jak Florian, przysłużą się panu lepiej. Proszę jednak posłuchać. Z wyjątkiem Ewangelii Jakuba i Pergaminu Petroniusza, znalezisk z Ostii… te zawsze będą wyjątkiem, żadne bowiem z biblijnych odkryć nie dorównuje im znaczeniem… uszeregowałbym najwartościowsze z pozostałych odkryć, dokonanych w ciągu ostatnich dziewiętnastu stuleci, w sposób następujący. – Jeffries przystanął w drzwiach salonu manuskryptów, przemyśli wuj ąc najwyraźniej nad historyczną wartością rękopisów. – Na pierwszym miejscu – ciągnął – będzie pięćset zwojów i pergaminów odkrytych w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym w pobliżu Kumran. Są one znane pod nazwą zwojów znad Morza Martwego. Drugi jest Codex Sinaiticus, Kodeks Synajski, znaleziony w nienaruszonym stanie w klasztorze świętej Katarzyny na górze Synaj w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym dziewiątym. Jest to Nowy Testament skopiowany w czwartym wieku po grecku i zamierzam go właśnie panu pokazać. Trzecie pod względem ważności są teksty odkryte w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku pod Nadż Hammadi w Górnym Egipcie. To znalezisko składa się z trzynastu papirusów zachowanych w kamionkowych dzbanach, odkrytych przez rolnika, który kopał próchnicę na nawóz. W tych pismach z czwartego wieku znalazło się sto czternaście wypowiedzi Jezusa, w tym wiele nieznanych aż do odkrycia tej koptyjskiej biblioteki. Czwarty jest Codex Vaticanus, Kodeks Watykański, grecka Biblia napisana około roku trzysta pięćdziesiątego, przechowywana obecnie w Bibliotece Watykańskiej. Jej pochodzenie jest nieznane. Piąty, własność British Museum, Codex Alexandrinus, jest tekstem napisanym po grecku na welinie przed piątym wiekiem. Znalazł się on w Londynie jako dar patriarchy Konstantynopola dla króla Karola Pierwszego w roku tysiąc sześćset dwudziestym ósmym.

– Głupio mi przyznać się do ignorancji – rzekł Randall – ale ja nawet nie wiem, co oznacza słowo kodeks.

– Mądrze pan robi, prosząc o wyjaśnienia – odparł zadowolony Jeffries. – Co do słowa kodeks, hm… jego korzeniem jest łacińskie caudex, co oznacza pień drzewa. Ma to związek z dawnymi tabliczkami do pisania, wykonanymi z nawoskowanego drewna. Właściwie kodeks był początkiem książki, jaką znamy dzisiaj. W czasach Chrystusa pisma niechrześcijańskie sporządzano głównie na papirusie bądź pergaminie, czyli zwojach, co było wyjątkowo nieporęczne dla czytającego. W drugim stuleciu został wprowadzony właśnie kodeks. Papirus zaczęto ciąć na arkusze i zszywać ich lewą krawędź. Był to, jak powiedziałem, początek nowoczesnej książki. Tak więc… ile już wymieniłem najważniejszych odkryć biblijnych, nie licząc tych z antycznej Ostii?

– Pięć, profesorze – powiedział Wheeler.

– Dziękuję, George. – Jeffries znów ruszył wolnym krokiem. – Panie Randall, muszę wspomnieć o jeszcze czterech, już bez szeregowania ich. Byłoby przeoczeniem, gdybym przemilczał… szczególnie jako tłumacz i badacz tekstów… odkrycie młodego niemieckiego biblisty, pastora Adolfa Deissmana. Przed Deissmanem tłumacze Nowego Testamentu z greckiego, którzy wiedzieli, jak biblijna greka różni się od literackiej, przypuszczali, że jest to specjalna, czysta odmiana tego języka, swoista święta greka, zastosowana wyłącznie w Nowym Testamencie. W roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym piątym, po przebadaniu licznych greckich papirusów, znalezionych w ciągu poprzednich stu lat… liczących dwa tysiące lat listów, budżetów domowych, rachunków, umów i petycji… Deissman mógł obwieścić, że ta właśnie kolokwialna greka, język codzienny, język ulicy, który nosi nazwę koiné, była greką użytą przez autorów Ewangelii. To spowodowało rewolucję w następnych przekładach Biblii. – Profesor Jeffries znów spojrzał spod oka na Randalla. – Do trzech pozostałych znalezisk można by zaliczyć odkrycie grobu świętego Piotra na starożytnym cmentarzysku dziesięć metrów pod terenem obecnego Watykanu, zakładając, że jest on autentyczny. W każdym razie doktor Margherita Guarduci odszyfrowała zakodowaną inskrypcję, wyrytą w kamieniu znalezionym pod nawą bazyliki, datowaną na rok sto sześćdziesiąty. Głosi ona: „Piotr jest tu pochowany". Następnie odkrycie w Izraelu, w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim, bloku kamiennego z wyżłobioną dedykacją dla cesarza Tyberiusza przed rokiem trzydziestym siódmym. Jest na nim nazwisko Poncjusza Piłata wraz ze słowami prefectus Udea. Tytuł ten został potwierdzony w Pergaminie Petroniusza. W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym dokonano naprawdę wielkiego odkrycia. W Givat ha-Mivtar w Jerozolimie odnaleziono kamienny sarkofag ze szkieletem człowieka i z wypisanym po aramejsku na trumnie imieniem Yehohanan. W przedramionach i stopach szkieletu tkwiły siedmiocalowej długości gwoździe. Te mające dwa tysiące lat szczątki były pierwszym znaleziskiem, które przedstawiało człowieka ukrzyżowanego w czasach nowotestamentowych w Palestynie. Znane są historie, które o tym mówiły – ewangelie, według których przydarzyło się to Jezusowi. Ale dopiero odkopanie szczątków Yehohanana potwierdziło prawdziwość tych przekazów. Jeffries wskazał swym binoklem przed siebie.

– To tutaj.

Minęli już gabloty salonu manuskryptów i kierowali się ku drzwiom do następnej sali. Obok nich ustawiono tablicę z napisem:

ODDZIAŁ RĘKOPISÓW POKÓJ BADAŃ CODEX SINAITICUS MAGNA CHARTA SPUŚCIZNA SZEKSPIRA

Strażnik przy wejściu, ubrany w czarną czapkę, szarą kurtkę i czarne spodnie, powitał Jeffriesa przyjaznym salutem. Zaraz po prawej zobaczyli długą, metalową gablotę o szybach zasłoniętych niebieską tkaniną.

– Codex Alexandrinus – mruknął profesor, odsuwając połowę zasłony. – Hhm… nie, nie będziemy się nim teraz zajmować, nie jest taki istotny. – Delikatnie odsłonił drugą część gabloty i nałożywszy na nos binokle, uśmiechnął się szeroko na widok leżącego za szkłem otwartego tomu. – Oto on. Jeden z trzech najważniejszych rękopisów Biblii. Codex Sinaiticus.

Steve Randall i Naomi podeszli bliżej i spojrzeli na zbrązowiałe welinowe karty, każda pokryta była czterema kolumnami równego greckiego pisma.

– Patrzycie na ustępy z Ewangelii według Łukasza – powiedział Jeffries. – Tu w rogu jest kartka z opisem.

Randall odczytał tekst wydrukowany na małym kartoniku. Kodeks otwarto na Łukaszu 23,14. U dołu trzeciej kolumny na lewej stronicy znajdował się opis cierpień Chrystusa na Górze Oliwnej. Wielu tłumaczy nie znało tych wersów i nie umieścili ich w swoich przekładach.

– W pierwotnym stanie rękopis zawierał prawdopodobnie siedemset trzydzieści kart – rzekł Jeffries. – Zachowało się trzysta dziewięćdziesiąt, z czego dwieście czterdzieści dwie poświęcone Staremu Testamentowi, a sto czterdzieści osiem zawiera kompletny Nowy Testament. Welin zrobiony został ze skór owczych, a także kozich. Sam tekst, w całości napisany kapitalikami, wyszedł spod rąk trzech różnych skrybów, najpewniej przed trzysta pięćdziesiątym rokiem. Już sam fakt, że zachowała się tak duża część kodeksu, to materiał na niezłą historię kryminalną. Czy słyszał pan kiedyś nazwisko Constantin von Tischendorf? – zapytał Randalla.

Ten pokręcił głową. Nie znał tego dziwnego nazwiska, lecz zaintrygowało go.

– Oto więc w skrócie nasz kryminał – powiedział uczony z wyraźnym upodobaniem. – Tischendorf był niemieckim biblistą. Buszował wciąż po Bliskim Wschodzie w poszukiwaniu starożytnych rękopisów. Podczas jednej z takich podróży wybrał się na górę Synaj w Egipcie do otoczonego murem klasztoru świętej Katarzyny. Idąc klasztornym korytarzem, spostrzegł duży kosz na śmieci, najwyraźniej pełen postrzępionych rękopisów. Przyjrzawszy się im bliżej, stwierdził, że są to arkusze starożytnego pergaminu. Zawartość dwóch podobnych koszy spalono już jako śmieci, a ten ostatni czekał na swoją kolej. Tischendorf przekonał mnichów, żeby mu przekazali ocalałe rękopisy do zbadania. Przebierając je, znalazł sto dwadzieścia dziewięć kart Starego Testamentu po grecku. Mnisi, świadomi teraz ich wartości, pozwolili mu zatrzymać czterdzieści trzy karty, które zabrał ze sobą do Europy i pokazał królowi Saksonii.

– Nie były częścią tego kodeksu? – dopytywał Randall.

– Cierpliwości – odrzekł uczony. – Po dziewięciu latach Tischendorf powrócił do klasztoru na kolejne łowy, lecz zakonnicy nie byli skłonni do współpracy. Nie poddał się jednak i czekał. Minęło jeszcze pół roku i w styczniu tysiąc osiemset pięćdziesiątego dziewiątego nieustępliwy Niemiec ponownie zjawił się na górze Synaj. Ostrożniejszy tym razem, nie nagabywał mnichów o stare rękopisy. Ostatniego wieczoru natomiast wciągnął klasztornego administratora w dyskusję na temat zabytkowych egzemplarzy Biblii. Zakonnik, chcąc popisać się erudycją, pochwalił mu się, że bada jeden z najstarszych okazów. Sięgnął następnie na półkę nad drzwiami swej celi, gdzie trzymał kubki do kawy, i wyjął stamtąd gruby pakunek owinięty czerwoną tkaniną. Rozwinął go i oczom Tischendorfa ukazał się Codex Sinaiticus, zawierający najstarszy kompletny tekst Nowego Testamentu. – Jeffries się roześmiał. – Można sobie tylko wyobrażać emocje pastora Tischendorfa, bliskie zapewne tym, jakich doświadczył Kolumb na widok Nowego Świata. Po wielomiesięcznych wysiłkach Tischendorfowi udało się przekonać mnichów, że powinni podarować księgę patronce kasztom, ni mniej, ni więcej, tylko rosyjskiej carycy Katarzynie. Codex Sinaiticus pozostał w Rosji aż do rewolucji październikowej i czasów Lenina i Stalina. Komunistów Biblia nie interesowała i aby zdobyć pieniądze, próbowali ją sprzedać Stanom Zjednoczonym, ale bezowocnie. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim rząd brytyjski i British Museum zgromadziły żądaną kwotę, sto tysięcy funtów, nabyły kodeks i oto leży tu przed nami. Niezwykła historia, czyż nie?

– Bardzo niezwykła – zgodził się Randall.

– Poświęciłem jej tyle czasu – rzekł Jeffries – żeby docenił pan w pełni jeszcze lepszą… tę o wykopaliskach profesora Montiego w antycznej Ostii i znalezieniu Ewangelii według Jakuba, starszej od Codex Sinaiticus o niemal trzysta lat, od ewangelii kanonicznych o pół wieku, przypisanej krewnemu Jezusa i naocznemu świadkowi sporej części jego żywota. Być może teraz, panie Randall, doceni pan znaczenie tego niesłychanego podarunku, o którym ma pan wkrótce obwieścić światu. A zatem udajmy się już może do gabinetu doktora Knighta na piętrze i zajmijmy praktyczną stroną pańskiego zadania. Proszę za mną.

Cała trójka weszła za nim po stromych schodach. Otwierając drzwi i wpuszczając ich do środka, profesor oznajmił:

– Gabinet asystenta kustosza, kwatera główna doktora Floriana Knighta.

Był to typowy pokoik uczonego, w którym się pracuje i mieszka. Wypełniały go od sufitu do podłogi półki z książkami. Podręczne tomy, papiery i pakunki leżały na stołach i na dywanie. Wydawało się, że nie ma już miejsca na stare biurko pod oknem, szafkę na akta, kanapę i jedno czy dwa krzesła.

Jeffries, nieco zdyszany po wspinaczce, usadowił się za biurkiem. George Wheeler i Naomi Dunn zajęli kanapę, a Randall przysunął sobie krzesło i usiadł tuż przy nich.

– Może, hm… wolelibyście pójść do bufetu i porozmawiać przy herbacie? – zapytał Jeffries.

– Nie, nie, profesorze – zaoponował Wheeler. – Tak jest dobrze.

– To świetnie, bo ze względu na charakter naszej konwersacji lepiej jest rozmawiać na osobności. Na początek muszę stwierdzić, że niewiele mam do dodania na temat naszego młodego… hm…

Floriana, doktora Knighta. Bardzo mnie zaniepokoiło i zakłopotało jego dziwne zachowanie, a także brak kontaktu. Od czasu połączenia telefonicznego ze statkiem nie udało mi się porozumieć ani z nim, ani z jego narzeczoną, panną Valerie Hughes. Panie Wheeler, proszę wybaczyć moje roztargnienie, ale zdaje się, że pytał pan przedtem o tę kwestię?

Wheeler wstał z kanapy i przeniósł się na krzesło obok biurka.

– Tak, profesorze, zapomniałem zapytać o to wczoraj. Co to za nagła choroba, na którą zapadł Knight? Co mu właściwie jest?

– Sam chciałbym to wiedzieć, George – odparł Jeffries, skubiąc nerwowo wąsy. – Panna Hughes tego mi nie wyjaśniła i właściwie nie miałem możliwości zapytać. Powiedziała tylko, że Florian dostał wysokiej gorączki i musiał się położyć do łóżka. Jego lekarz stwierdził, że przede wszystkim potrzeba mu długiego odpoczynku.

– Wygląda mi to na załamanie nerwowe – rzekł Wheeler i skinął głową do Randalla. – Co o tym sądzisz, Steve?

Randall uznał tę diagnozę za mało prawdopodobną, lecz odpowiedział poważnie:

– Skoro to było załamanie, to jego oznaki, jakieś sygnały ostrzegawcze, powinny być widoczne już od pewnego czasu. – Spojrzał na Jeffriesa. – Czy zauważył pan, profesorze, coś dziwnego w zachowaniu doktora Knighta? Może opuścił się w pracy w ostatnich miesiącach?

– W żadnym razie – oświadczył Jeffries. – Florian wykonywał sumiennie, wręcz znakomicie, wszystkie zlecone przeze mnie zadania. Jest specjalistą od greki, perskiego, arabskiego, hebrajskiego oraz oczywiście aramejskiego, języka, z którym najczęściej mamy do czynienia w tej pracy. Jako dokumentalista spisywał się bez zarzutu, dostawałem dokładnie to, o co prosiłem. Zrozumcie pewną rzecz. Człowiek o takiej wiedzy jak doktor Knight nie musi tłumaczyć aramejskiego z papirusu słowo po słowie. Zazwyczaj czyta tekst bezpośrednio z taką łatwością, z jaką czytałby po angielsku poranną gazetę. Poziom jego przekładów z aramejskiego, hebrajskiego czy greki na angielski dla Komisji Pięciu w Oksfordzie był zawsze wysoki, były najwierniejsze.

– Czy można powiedzieć, że nie popełniał błędów, szczególnie w ciągu ostatniego roku? – drążył Randall.

Profesor Jeffries mierzył go przez chwilę spojrzeniem.

– Drogi panie, człowiek bywa omylny i w swojej pracy zawsze może popełnić błąd. To dzięki takim błędom, a także dzięki nowej wiedzy zawartej w wykopaliskach oraz postępom w dziedzinie ideologii uczeni zyskują motywację do tłumaczenia Biblii ciągle na nowo. Wyjaśnię to na przykładzie, żeby pan lepiej zrozumiał pułapki czyhające na naszego Floriana. Weźmy słowo pim, które pojawia się w Biblii tylko raz, w Księdze Samuela. Tłumacze uważali zawsze, że pim oznacza narzędzie i uznali je za rodzaj pilnika stolarskiego. Niedawno jednak odkryli, że pim to miara wagi, podobnie jak słowo szekel, i w ostatnich wydaniach użyto go już prawidłowo. Inny przykład. W dawniejszych Bibliach angielskich wers z Izajasza, rozdział siódmy wiersz czternasty, brzmiał: „Patrzajcie, oto dziewica pocznie". Uważano to przez wiele lat za proroctwo narodzin Jezusa. Potem jednakże tłumacze Revised Standard Version zmienili ten wers na: „Patrzajcie, oto młoda kobieta pocznie". Tłumaczyli oni z oryginału hebrajskiego, w którym słowo almah oznacza młodą kobietę. Wcześniejsze Biblie były przekładami z mniej dokładnych tekstów greckich, które posługiwały się słowem parthenos, oznaczającym dziewicę.

– To znakomity materiał do promocji – zauważył z uznaniem Randall.

Profesor Jeffries skłonił głowę i uniósł palec w ostrzegawczym geście.

– Z drugiej jednak strony, panie Randall – powiedział – tłumacze posuwają się czasami za daleko, kiedy próbują unowocześnić tekst, i nieprawidłowo zmieniają znaczenia. Na przykład święty Paweł cytuje naszego Pana tak: „Większym błogosławieństwem jest dawać, niźli otrzymywać". Uważano to zawsze za doskonale dosłowny przekład z greki. Natomiast tłumacze New English Bible tak bardzo chcieli dostosować swoją wersję do angielskich idiomów, że zmienili ten cytat na: „Szczęście tkwi bardziej w dawaniu niż braniu". Jest to nie tylko kiepski przekład z literackiego punktu widzenia, lecz zmienione zostało również znaczenie. Stanowcze stwierdzenie zredukowano do wypowiedzianej od niechcenia refleksji. Zrezygnowano z mocnego zdania, żeby wprowadzić słabsze. Co więcej, między byciem błogosławionym a byciem szczęśliwym jest zasadnicza różnica. Doktor Knight nie pozwalał sobie nigdy na podobne innowacje. Nigdy nie znajdowałem błędów w jego pracy. Pozwólcie, że to rozwinę…

Jeffries zamyślił się, a Randall czekał na dalszy ciąg jego wypowiedzi, z nadzieją, że rzuci jakieś światło na tajemniczą chorobę Knighta.

– Kiedy kierowałem zespołem uczonych, tłumaczących nowe znalezisko dla potrzeb Międzynarodowego Nowego Testamentu, doktor Knight pracował tutaj, w muzeum, jako mój dokumentalista. Starał się zawsze docierać jak najgłębiej do znaczeń języka, którym się w owych czasach posługiwano. Wielu uczonych zapomina, że Chrystus żył i działał głównie wśród prostych ludzi, i dlatego zbyt rzadko odwołują się do języka pospólstwa w pierwszym wieku w Palestynie. Nasz zespół przetłumaczył pewne wyrażenie jako „uszy zboża". Doktor Knight nie był z tego zadowolony. Szperał w tekstach tak długo, aż odkrył, że w czasach Chrystusa rolnicy mówili, że pszenica, owies i jęczmień mają „głowy", a nie „uszy", a więc wyrażenie „uszy zboża" jest niepoprawne. Zakwestionował także użycie przez nas słowa „bydlęta". Udowodnił, że w czasach biblijnych słowo to odnosiło się nie tylko do krów i wołów, ale do wszystkich zwierząt gospodarskich, a więc osłów, wielbłądów, kotów, psów, kóz i tak dalej. Użycie w przekładzie słowa „bydlęta" byłoby więc strasznie mylące. Doktor Knight uchronił nas przed niedokładnością. – Profesor spojrzał na Wheelera, a potem na Randalla. – Panowie – podsumował – ktoś o tak bystrym umyśle nie może być raczej kandydatem do załamania nerwowego.

– Chyba należy się z panem zgodzić – stwierdził Randall.

– Może pan być pewien, że się nie mylę – rzekł uprzejmie Jeffries.-Jeżeli istnieją w ogóle warunki pracy sprzyjające takiemu załamaniu, to w takich właśnie warunkach pracował Florian Knight.

Randall uniósł brew.

– Co konkretnie ma pan na myśli? – zapytał.

– Na przykład to, że przez wiele długich miesięcy ten biedny człowiek nigdy nie wiedział, nad czym właściwie pracuje. Proszę pamiętać, że obowiązuje nas tajemnica. Oczywiście doktor Knight i inni nasi dokumentaliści są godni zaufania na równi z ich zwierzchnikami, jednakże poinstruowano nas, że im mniej osób będzie wiedziało o ostiackim odkryciu, tym lepiej. Tak więc Knight i pozostali byli utrzymywani w niewiedzy.

Randall oniemiał ze zdumienia.

– Nie rozumiem, jak on mógł pracować, skoro nie pokazaliście mu tych nowo odkrytych tekstów?

– Nie pokazaliśmy ani Florianowi, ani innym całości – odparł profesor. – Niektóre kluczowe ustępy udostępniliśmy Knightowi, a inne wersy czy akapity pozostałym. Powiedziałem mu, że pracuję nad apokryficznym kodeksem nowotestamentowym i zamierzam opublikować pracę naukową na ten temat. Musiałem ukryć przed nim prawdę. Fragmenty tekstu, które ode mnie otrzymał, były tak niekompletne, przemieszane i trudne, że zapewne mocno się głowił, o co w tym wszystkim chodzi. Florian miał jednak poczucie przyzwoitości i nie próbował mnie wypytywać.

– Chce pan powiedzieć, profesorze, że pański dokumentalista, doktor Florian Knight, nic nie wie o Drugim Zmartwychwstaniu?

– Nie wiedział, aż do wczorajszego popołudnia. Kiedy przyjechałem z Oksfordu, żeby go przygotować do roli pańskiego konsultanta w Amsterdamie, uznałem, że mogę mu wreszcie ujawnić całą prawdę. Biblia już się drukuje i żeby Florian był panu w pełni przydatny, musiał poznać wszystkie fakty związane z doniosłym odkryciem profesora Montiego. Dlatego właśnie tu przyjechałem, żeby mu osobiście opowiedzieć o Ewangelii według Jakuba i o Pergaminie Petroniusza. Muszę przyznać, że był zdruzgotany.

– Zdruzgotany? – zdziwił się Randall. – W jakim sensie?

– Hmm… może oszołomiony byłoby właściwszym słowem – odparł uczony. – Był oszołomiony, zupełnie zaniemówił, a potem wpadł w ogromną ekscytację. Na pewno pan rozumie. Dla tego człowieka Biblia jest całym życiem i moje rewelacje mogły go w pewnym sensie przytłoczyć.

Randall czuł narastającą ciekawość.

– I zaraz po tym zachorował? – zapytał.

– Co takiego? No nie, nie zachorował w mojej obecności.

– Ale gdy się rozstaliście, wrócił do domu i od razu poczuł się źle?

– Chyba tak właśnie było – odrzekł Jeffries, znów szarpiąc nerwowo wąsy. – Mieliśmy się ponownie spotkać wieczorem na kolacji, przedyskutować szczegóły jego pracy w roli pańskiego konsultanta. Niedługo przed umówioną porą odebrałem ten tajemniczy telefon od panny Hughes. Powiedziała, że Florian nie może przyjść i nie będzie mógł podjąć tej pracy. Lekarz zalecił mu, żeby nawet nie rozważał takiej możliwości. Co więcej, nikt nie powinien go odwiedzać przez tydzień albo dwa. – Profresor pokręcił głową. – Fatalnie, zaiste fatalnie. Jestem skonfundowany. Nie dowiemy się już niczego więcej, przynajmniej na razie, i będziemy po prostu musieli obyć się bez Floriana Knighta. Sądzę, że mamy tylko jedno wyjście – zwrócił się do Wheelera. – Trzeba znaleźć kogoś, kto go zastąpi. Mam jeszcze trzech innych dokumentalistów, którzy dla nas pracują to zrównoważeni młodzi ludzie. Możemy chyba wysłać jednego z nich z panem Randallem do Amsterdamu, choć oczywiście żaden nie dorównuje doktorowi Knightowi, który jest istnym geniuszem.

Wheeler wstał, Naomi Dunn także.

– Z wielką niechęcią zadowolę się kimś z drugiego rzędu, profesorze – powiedział wydawca. – Przypuszczam, że to nieuniknione, ale stawką jest nasze dzieło. Musimy mieć jak najlepszy dostęp do informacji, żeby prezentacja Międzynarodowego Nowego Testamentu wypadła przekonująco. Ponieważ muszę zdążyć na samolot do Amsterdamu, więc proponuję, żeby pan przedyskutował ze Steveem kwestię zastępcy Knighta. Steve zostaje, ma pokój w Dorchester. Może mógłby jutro porozmawiać z pozostałymi kandydatami i dokonać wyboru?

Profesor wstał, żeby odprowadzić wydawcę i Naomi do wyjścia.

– Parszywe szczęście – rzekł – ale zrobię, co tylko się da, żeby wam pomóc. Życzę spokojnego lotu, a niedługo dołączę do was w Amsterdamie.

Wheeler westchnął ciężko.

– No cóż, niech pan zrobi, co będzie mógł. Tak czy inaczej, fatalna historia z tym Knightem. Steve, zadzwoń do mnie jutro. Daj znać, kiedy przyjedziesz, to wyślę po ciebie samochód.

– Dzięki, George.

Randall czekał na Jeffriesa, który po kilku minutach wrócił do pokoju.

– Ta sprawa z zastępstwem, hm… to nie jest takie proste – powiedział profesor. – Będę musiał trochę pomyśleć, żeby znaleźć odpowiednią osobę. Proszę mi dać czas do jutra. Rozejrzę się w sytuacji i rano podejmiemy jakąś decyzję, dobrze? Odpowiada to panu?

– Jak najbardziej – odparł Randall. Uścisnęli sobie dłonie, a przy drzwiach zapytał jakby od niechcenia: – Tak przy okazji, profesorze, czy nie wie pan czasem, gdzie mieszka narzeczona doktora Knighta?

– Niestety nie. Ale wiem, że pracuje w dziale książek w Sotheby, wie pan, tym słynnym domu aukcyjnym przy New Bond Street. W rzeczy samej, pamiętam, że Florian powiedział mi kiedyś, że tam właśnie się poznali. On często zaglądał do Sotheby'ego, sprawdzał, czy nie pojawiło się coś nowego z druków biblijnych, miał nadzieję trafić na jakiś rzadki okaz. Kolekcjonuje takie wydawnictwa, rta tyle, na ile pozwala mu jego pensja. – Profesor Jeffries otworzył drzwi gabinetu. – Jeżeli nie ma pan szczególnych planów na wieczór – powiedział – z przyjemnością zaproszę pana na kolację do mojego klubu.

– Bardzo dziękuję, profesorze, ale może innym razem. Popołudnie i wieczór będę miał raczej zajęte, powinienem się spotkać jeszcze z kilkoma osobami.

O wpół do piątej po południu Steve Randall dotarł do celu. Przy New Bond Street, między sklepem z antykami a kioskiem z gazetami znajdowały się podwójne drzwi, prowadzące do najstarszego domu aukcyjnego na świecie. Wysoko nad wejściem wisiała czarna bazaltowa głowa egipskiej bogini Słońca. Randall czytał gdzieś, że ta starożytna rzeźba została kiedyś sprzedana na aukcji, ale nabywca nigdy się po nią nie zgłosił i właściciele domu zamontowali ją nad drzwiami jako swój znak firmowy. Poniżej bogini widniał szyld z napisem Sotheby & Co., a po obu jego stronach numery domu, trzydzieści cztery i trzydzieści pięć.

Randall wszedł do środka. Wyłożonym płytkami korytarzem dotarł do drugich drzwi i przeszedł przez tkaną wycieraczkę z legendą SOTHEBY 1844. Trzymając się drewnianej poręczy, ruszył schodami pokrytymi zielonym dywanem do New Gallery.

Sale wystawowe na piętrze były pełne ludzi, miał wrażenie, że przebywali tam wyłącznie mężczyźni. Spora grupka zgromadziła się wokół kolekcji biżuterii, a kilku studiowało pojedyncze okazy przez lupę. Inni, z otwartymi zielonymi katalogami w rękach, oglądali wystawione do licytacji obrazy. Wśród widzów kręcili się strażnicy w niebieskich uniformach ze złotymi galonami. Jakiś starszy dżentelmen pochylał się nad otwartą gablotą z rzadkimi monetami.

Randall rozglądał się za żeńskim personelem, lecz nie dostrzegł ani jednej kobiety. Zaczął się już zastanawiać, czy profesor Jeffries nie pomylił się co do miejsca pracy Valerie Hughes, gdy nagle usłyszał pytanie:

– Czy mogę panu w czymś pomóc, sir? – Mężczyzna w średnim wieku, odziany w długi szary płaszcz, wyglądał na urzędnika. Jego akcent zalatywał jednak lekko cockneyem. – Jestem portierem. Czy jest coś, co pana szczególnie interesuje?

– Jest raczej ktoś, kto mnie interesuje – odrzekł Randall. – Czy pracuje tutaj niejaka Valerie Hughes?

Twarz portiera rozjaśnił uśmiech.

– Tak, oczywiście – odparł. – Panna Hughes pracuje w dziale książek, zaraz za główną salą aukcyjną. Zaprowadzę pana.

Przeszli przez salę aukcyjną o ścianach wyłożonych czerwonym pluszem, wypełnioną zwiedzającymi.

– Czym zajmuje się tutaj panna Hughes? – zapytał Randall portiera.

– To bardzo inteligentna młoda dama. Przez jakiś czas była recepcjonistką w dziale książek. Recepcjonistka przyjmuje prywatnych klientów, którzy przynoszą wartościowe książki na sprzedaż. Potem trafiają one do rąk specjalistów, którzy dokonują wyceny egzemplarza czy księgozbioru. Panna Hughes najwyraźniej znała się na starych księgach nie gorzej od doświadczonych ekspertów, bo gdy zwolniło się miejsce, awansowała na specjalistkę. To właśnie sala książek, sir.

Było to spore pomieszczenie z popiersiami Dickensa, Szekspira, Woltera i innych nieśmiertelnych, zdobiącymi najwyższe półki regałów. Regały zaś wypełnione były rzędami oprawnych tomów przeznaczonych na najbliższą aukcję. Na środku stał stół w kształcie litery U, przy którym siedzieli podczas licytacji główni uczestnicy. Przy otwartym końcu stołu znajdowało się podium prowadzącego, a obok biurko z wysokim stołkiem, przy którym zapewne kasjer przyjmował pieniądze od zwycięzców aukcji.

Randall spostrzegł dwóch starszych mężczyzn i młodą kobietę, zajętych segregowaniem książek, być może przeznaczonych do kolejnego katalogu aukcyjnego.

– Przyprowadzę ją do pana – zaofiarował się portier. – Kogo mam zapowiedzieć?

– Steve'a Randalla z Ameryki, proszę powiedzieć, że jestem przyjacielem doktora Knighta.

Mężczyzna podszedł do Valerie Hughes. Szepnął jej coś do ucha i dziewczyna spojrzała zdumiona ku drzwiom. Po chwili skinęła głową i odłożyła notatnik. Portier odszedł, a ona ruszyła ku Randallowi, który szybko wyszedł jej naprzeciw. Spotkali się przy końcu stołu.

Była niewysoka, nieco pulchnawa, o krótkich włosach, zgrabnym nosku i ładnych ustach, brzoskwiniowej cerze, z dużymi okularami na nosie.

– Pan Randall? – zwróciła się do niego. – Nie pamiętam, by doktor Knight wspominał o panu przy mnie.

– Tak naprawdę usłyszał moje nazwisko dopiero wczoraj, od profesora Jęffriesa. Przypłynąłem właśnie z Nowego Jorku. Mieliśmy wspólnie pracować w Amsterdamie.

– Ojej – dziewczyna zakryła dłonią usta, jakby przestraszona. – Czy to profesor pana przysłał?

– Nie, on nie wie, że tu jestem. Dowiedziałem się, gdzie pani pracuje, i postanowiłem się z panią spotkać. Przedstawiłem się jako przyjaciel doktora Knighta, ponieważ chciałbym się z nim zaprzyjaźnić. Potrzebuję jego pomocy, i to bardzo. Pomyślałem, że porozmawiam z panią, wyjaśnię, co zamierzam zrobić i jaka ważna jest rola doktora Knighta w naszym zespole…

– Przykro mi, ale to na nic – odparła zgnębiona. – Florian jest bardzo chory.

– Mimo wszystko proszę mnie wysłuchać – nie ustępował.- Jestem przekonany, że powiedział pani o… tajnym projekcie… chyba już można zdradzić jego nazwę… o Drugim Zmartwychwstaniu? Sam dowiedział się o nim wczoraj.

– Napomknął cokolwiek – odrzekła z wahaniem.

– Wobec tego niech pani posłucha – ciągnął Randall stanowczo i zaczął jej półgłosem wyjaśniać, czym się zajmuje. Opowiedział, jak Wheeler wciągnął go do swego zespołu, o nocnym telefonie Jeffriesa, o zakłopotaniu profesora podczas ich dzisiejszego spotkania i o rozczarowaniu wszystkich na wieść, że Florian Knight nie może rozpocząć pracy nad nowym zadaniem. Starał się mówić spokojnie, ciepłym, kojącym tonem.

– Tak więc, panno Hughes – zakończył – jeżeli doktor Knight jest rzeczywiście tak chory, jak to pani przedstawiła Jeffriesowi, to proszę mi wierzyć, że nie będę pani więcej niepokoił w tej kwestii. Czy jest tak naprawdę?

Spojrzała na niego i w jej oczach za wielkimi szkłami pojawiły się łzy.

– Nie, nie jest tak – odpowiedziała lekko drżącym głosem.

– Czy powie mi pani, o co chodzi?

– Nie mogę, naprawdę nie mogę, panie Randall. Dałam Florianowi słowo, a on jest dla mnie wszystkim.

– Nie uważa pani, że byłby zainteresowany Drugim Zmartwychwstaniem?

– Nie jest istotne, co ja uważam, panie Randall. Gdyby to zależało ode mnie, Florian mógłby przystąpić do pracy choćby za chwilę. Takie rzeczy to przecież jego żywioł, jest w tym najlepszy i nic nie interesuje go bardziej niż tego rodzaju sprawy. Dla niego samego udział w końcowym etapie prac byłby także bardzo korzystny. Ale nie mogę go pouczać, co powinien robić.

– Mogłaby pani spróbować.

Valerie wyjęła z kieszeni kostiumu chusteczkę i wytarła nos.

– Nie wiem, naprawdę. Chybabym się nie odważyła.

– Wobec tego może ja spróbuję?

– Pan? – Zdumiał ją ten pomysł. – Ale Florian nie chce się z nikim widzieć.

– Nie chce się widzieć z profesorem Jeffriesem – odparł Randall – i może mieć ku temu swoje powody. Aleja to co innego. Jestem człowiekiem, który go szanuje i który potrzebuje jego pomocy.

Zamrugała, patrząc na niego zza swoich szkieł.

– Chyba nie mamy nic do stracenia – powiedziała. – Bardzo bym chciała, żeby pracował z panem w Amsterdamie, dla jego własnego dobra. – Jej krągła twarz przybrała wyraz stanowczości. – Tak, namówię go, żeby się z panem spotkał. Czy ma pan coś do pisania?

Randall wręczył jej swoją wizytówkę i złote wieczne pióro. Valerie napisała coś na kartoniku.

– To jest adres Floriana – wyjaśniła – przy Hampstead Hill Gardens, w bok od Pond Street. Najpewniej będzie to strata czasu, ale niech pan przyjdzie o ósmej wieczorem. Ja też tam będę. Jeżeli pana nie przyjmie, przynajmniej będzie pan mógł powiedzieć, że spróbował.

– A może jednak mnie przyjmie.

– Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej – odrzekła Valerie Hughes. – Florian jest wspaniałym człowiekiem, kiedy się nie chowa jak ślimak w skorupie. No to trzymam kciuki do ósmej, niech nam wszystkim Bóg błogosławi.

Randall wysadził nieco obrażoną Darlene pod kinem na Piccadilly i taksówka pojechała dalej ciągnącą się w nieskończoność trasą do Hampstead.

Stojąc na słabo oświetlonej ulicy, przyjrzał się skomplikowanej linii szczytów dwupiętrowego wiktoriańskiego domu z czerwonej cegły, z brązową markizą nad rzeźbionymi drzwiami wejściowymi. Wchodząc po schodach, domyślił się, że dom został podzielony na pięć czy sześć odrębnych skromnych pomieszczeń mieszkalnych.

Mieszkanie Knighta znajdowało się na pierwszym piętrze. Nie widząc dzwonka, Randall zapukał, a kiedy nikt nie otworzył, zapukał jeszcze raz mocniej. Wreszcie drzwi się otworzyły i ujrzał zakłopotaną Valerie Hughes, w bluzce, spódnicy i butach na płaskim obcasie. Patrzyła na niego zza sowich okularów.

– Czy Bóg nas pobłogosławił? – zapytał lekkim tonem.

– Florian się zgodził – powiedziała niemal szeptem. – Porozmawia z panem, ale bardzo krótko. Proszę za mną.

– Dziękuję – odparł i podążył za dziewczyną przez zatęchły salon z odrapanymi meblami, ze stosami książek i papierów, zalegającymi na fotelach. Weszli do ciasnej sypialni.

Przez chwilę przyzwyczajał wzrok do półmroku. Jedynym oświetleniem tej ponurej klitki była lampka na nocnym stoliku.

– Florianie – usłyszał głos Valerie – to jest pan Steven Randall z Ameryki.

Dziewczyna wycofała się pod ścianę, stając za Randallem. Dostrzegł postać półleżącą na łóżku na dwóch poduszkach. Florian Knight faktycznie przypominał Beardsleya, tak jak mówiła Naomi, tylko wyglądał jeszcze bardziej ekscentrycznie. Popijał sherry, jak uznał Randall, z kieliszka do wina.

– Witam, panie Randall – rzekł Knight oschłym i nieco wyniosłym tonem. – Ma pan świetnego adwokata w osobie drogiej Valerie. Zgodziłem się z panem zobaczyć tylko po to, żeby ujrzeć na własne oczy taki wzór uczciwości. No i przyszedł pan, choć, jak sądzę, całkiem niepotrzebnie.

– To bardzo miło, że się pan zgodził na spotkanie – stwierdził Randall, zdecydowany pozostać uprzejmym.

Doktor Knight odstawił kieliszek i słabym gestem ręki wskazał mu krzesło przy łóżku.

– Może pan usiąść, jeśli nie uzna pan tego za zaproszenie, żeby zostać na zawsze – powiedział. – Sądzę, że omówimy, co mamy do omówienia, w pięć minut albo jeszcze szybciej.

– Dziękuję, doktorze Knight. – Randall usiadł. Zauważył, że leżący na łóżku młody mężczyzna nosi aparat słuchowy. Nie wiedział, jak przełamać wrogość gospodarza. Zaczął od wstępnych grzeczności.

– Dowiedziałem się z przykrością, że pan choruje. Mam nadzieję, że już jest lepiej.

– W ogóle nie byłem chory – oświadczył młody uczony. – To było kłamstwo, żeby się tylko pozbyć naszego przyjaciela, tego próżnego oszusta Jeffriesa. Co do samopoczucia, to nigdy nie czułem się gorzej.

Randall zrozumiał, że nie ma czasu na wymianę uprzejmości, musi mówić wprost i otwarcie.

– Zupełnie nie mam pojęcia, doktorze Knight, dlaczego czuje się pan tak kiepsko. Jestem człowiekiem z zewnątrz i nagle włączyłem się w sprawę, o której nic nie wiem. Wierzę jednak, że znajdziemy jakieś wyjście, ponieważ potrzebuję pana. Zostało mi bardzo mało czasu na przygotowanie kampanii promującej niezwykłą nową Biblię i choć sam jestem synem duchownego, mam dość przeciętną wiedzę na temat Nowego Testamentu i teologii. Dlatego rozpaczliwie potrzebuję pomocy. Od samego początku mówiono mi, że to pan jest jedynym człowiekiem, który może mi jej udzielić. Pańskie zastrzeżenia do profesora Jeffriesa nie muszą przecież stać na przeszkodzie naszej współpracy w Amsterdamie.

Florian Knight zaklaskał w wąskie, nerwowe dłonie, parodiując aplauz.

– Świetna mowa, Randall – zaśmiał się. – Ale to nie wystarczy. Może pan być całkowicie pewien, że nie wezmę udziału w niczym, co ma związek z tą cholerną kanalią, Jeffriesem. Nie sprawią tego żadne gładkie słówka. Skończyłem już z płaszczeniem się przed tym nadętym skurwysynem.

Randall zrozumiał, że nie ma już niczego do stracenia.

– Co pan właściwie zarzuca profesorowi? – zapytał wprost.

– Ha! Niech pan lepiej zapyta, czego nie zarzucam tej brudnej świni. – Knight spojrzał na skrytą w cieniu Valerie Hughes. – Opowiemy mu co nieco, droga Valerie? – Podciągnął się wyżej na poduszkach, z bolesnym grymasem na twarzy. – Oto co mam przeciwko Jeffriesowi, miły panie. Profesor Bernard Jeffries to cholerny, podły kłamca, który wykorzystał mnie już ostatni raz. Jestem zmęczony ciągłym sprzątaniem po nim śmieci, podczas gdy on wciąż wspina się wyżej i wyżej. On mnie okłamał, Randall, zmarnował dwa lata mojego cennego życia. Czegoś takiego nie wybaczyłbym nikomu.

– Ale czego? – dociekał Randall. – Co on właściwie…?

– Mówże pan głośniej, na Boga! – ryknął Knight, manipulując przy aparacie słuchowym. – Nie widzi pan, że jestem przygłuchy?

– Przepraszam. – Randall podniósł głos. – Próbuję tylko zrozumieć, dlaczego jest pan taki wściekły na Jeffriesa. Czy chodzi o to, że aż do wczoraj nie powiedział panu prawdy o celu badań, które panu zlecił?

– Niechże się pan postawi na moim miejscu, jeśli potrafi – odparł Knight. – Wiem, że niełatwo jest bogatemu Amerykaninowi wejść w skórę niezamożnego i kalekiego angielskiego teologa, ale może pan chociaż spróbuje. Przed dwoma laty – ciągnął lekko drżącym głosem – Jeffries namówił mnie, żebym porzucił moje wygodne życie w Oksfordzie i przyjechał do tego śmierdzącego spalinami miasta, żebym zamieszkał w tym parszywym mieszkaniu i pracował nad jakimś jego tajemniczym, sensacyjnym opracowaniem. Złożył mi pewną obietnicę. Nigdy jej nie dotrzymał, ale wciąż mu ufałem i nie załamywałem się. Tyrałem dla niego jak niewolnik i nie przeszkadzało mi to. Kocham tę pracę i zawsze będę ją kochał. Wycisnąłem z siebie wszystko tylko po to, żeby się wczoraj nagle dowiedzieć, że ta cała historia to jedna wielka komedia. Że pracowałem z takim poświęceniem nie nad tym, co myślałem, ale nad tłumaczeniem jakiejś nowej ewangelii, nowej rewolucyjnej Biblii. Zostałem potraktowany z takim brakiem szacunku, z pogardą wręcz… Nie sposób było nie wpaść w furię, panie Randall.

– Rozumiem pana – odparł Randall – ale powiedział pan, że kocha swoją pracę. I patrząc na to z boku, dokonał pan wspaniałego dzieła, profesor Jeffries nie mógł się pana nachwalić. Wykonał pan pracę dla doniosłej sprawy.

– Jakiej sprawy? – warknął Knight. – Tego przeklętego papirusu i kawałka pergaminu z Ostii? Tych rewelacji o Jezusie jako człowieku? Spodziewa się pan, że w to uwierzę? Że uwierzę Jeffriesowi na słowo?

Randall zmarszczył brwi.

– Te dokumenty zostały starannie przebadane przez ekspertów zarówno z Europy, jak i z Bliskiego Wschodu – powiedział. – Zaakceptowałem w pełni…

– Pan nie ma o tym wszystkim bladego pojęcia – przerwał mu gwałtownie uczony. – Jest pan amatorem. Poza tym oni panu płacą, więc wierzy pan w to, co chcą, żeby pan wierzył.

– Nie tak całkiem – odparował Randall, starając się trzymać nerwy na wodzy. – A właściwie wcale nie. Jednakże na podstawie dowodów, które widziałem i o których słyszałem, nie mam podstaw do kwestionowania projektu Drugiego Zmartwychwstania. Nie sugeruje pan chyba, że to odkrycie…

– Nie sugeruję niczego – uciął Knight – poza jednym. Żaden naukowiec na świecie nie wie tyle co ja o postaci Jezusa Chrytusa, jego czasach i jego ziemi. Ani Jeffries, ani Sobrier, Trautmann, Riccardi, ani nikt inny. Oświadczam panu, że nikt nie zasłużył na kierowanie tym projektem bardziej od Floriana Knighta. Dopóki nie zobaczę tego przeklętego znaleziska na własne oczy i nie zbadani go osobiście, nie przyjmuję całej sprawy do wiadomości. Jak dotąd wszystko opiera się tylko na pogłoskach.

– Dlatego właśnie powinien pan pojechać ze mną do Amsterdamu i sprawdzić to sam, doktorze Knight.

– Za późno – odparł uczony. – Za mało i za późno. – Opadł na poduszki, wyczerpany i blady. – Przykro mi, Randall. Nie mam nic przeciwko panu, ale nie zgodzę się być konsultantem Drugiego Zmartwychwstania. Nie interesuje mnie masochizm i autodestrukcja. – Przesunął osłabłą dłonią po czole. – Valerie, znowu się pocę. Czuję się obrzydliwie.

Dziewczyna podeszła do łóżka.

– Nie wolno ci się tak męczyć, Florianie – powiedziała. – Weź zaraz pastylkę na uspokojenie i prześpij się. Ja odprowadzę pana Randalla do drzwi. Za chwilę wrócę.

Randall podziękował Florianowi Knightowi za poświęcony mu czas i choć wychodził niechętnie, nie osiągnąwszy celu, podążył za dziewczyną do drzwi wyjściowych.

Niepocieszony wyszedł na korytarz, lecz przy schodach zorientował się, że Valerie wyszła za nim.

– Niech pan zaczeka na mnie w Roebuck – szepnęła. – To nasz miejscowy pub, tuż za rogiem Pond Street. To nie powinno potrwać dłużej niż dwadzieścia minut. Chyba… chciałabym o czymś panu powiedzieć.

Za piętnaście dziesiąta wciąż jeszcze na nią czekał. Siedział na drewnianej ławeczce pod ścianą, w pobliżu przeszklonych drzwi wejściowych. Choć nie był głodny, zamówił tarte z cielęciną i szynką, aby wypełnić nie tyle żołądek, ile czas. Skonsumował jajko na twardo, część zimnej cielęciny i szynki i całą chrupiącą skórkę.

Patrzył leniwie, jak młodsza z dwóch barmanek nalewa do kufla piwa z kurka ze znakiem Double Diamond, czeka, aż pianka opadnie, i dopełnia kufel. Podała piwo samotnemu klientowi przy barze, starszemu mężczyźnie w roboczym ubraniu, który zajadał gorącą parówkę na patyku.

Randall zastanawiał się kolejny raz, co Valerie miała na myśli, mówiąc: Chciałabym o czymś panu powiedzieć.

O czym jeszcze nie wiedział?

Zastanawiał się też, co ją zatrzymało tak długo.

W tym momencie otworzyły się drzwi pubu i weszła narzeczona Knighta. Randall poderwał się z ławki, wziął ją pod ramię i pomógł się usadowić za stołem. Sam usiadł naprzeciwko.

– Przepraszam, ale musiałam zaczekać, aż on zaśnie – usprawiedliwiała się.

– Ma pani ochotę na coś do picia albo do jedzenia? – zapytał.

– Chętnie wypiję małe gorzkie, jeśli pan się przyłączy.

– Oczywiście. Jedno nie zaszkodzi. Valerie zawołała do matrony za barem:

– Dwa charringtony proszę! A pint and a half pint!

– Przykro mi, że zdenerwowałem pani narzeczonego.

– Och, zeszłej nocy i zanim pan przyszedł, było z nim o wiele gorzej – odparła. – To dobrze, że rozmawiał pan z nim szczerze. Słuchałam bardzo uważnie i dlatego właśnie chciałam z panem zamienić kilka słów na osobności.

– Chciała mi pani coś powiedzieć.

– Tak, właśnie.

Zaczekali, aż postawią przed nimi piwo, duże przed Randałlem, a małe przed Valerie.

– Czy zauważył pan coś szczególnego w tym, co mówił panu Florian? – spytała, odstawiając kufel.

– Właściwie tak – odparł. – Myślałem o tym, czekając na panią. Mówił o obietnicy, którą złożył mu Jeffries i której nie dotrzymał. Powiedział, że nie włączy się do Drugiego Zmartwychwstania, bo nie interesuje go masochizm i autodestrukcja, cokolwiek to miało znaczyć. Powiedział też, że go wykorzystano, że mu nie zaufano. A jednak nie mogę uwierzyć, że wycofał się ze wszystkiego tylko z powodu urażonej ambicji. Czułem i wciąż czuję, że to coś więcej.

– I nie myli się pan – odrzekła wprost dziewczyna. – Kryje się za tym coś więcej i chcę, żeby pan o tym wiedział, pod warunkiem że zachowa to pan dla siebie.

– Obiecuję, że tak będzie.

– Dobrze więc. Mam niewiele czasu, muszę jeszcze zajrzeć do Floriana i sama trochę się przespać. Wyjawiam panu prawdę dla dobra Floriana, ze względu na jego życie. Nie czuję, żebym go zdradzała.

– Ma pani moje słowo – powtórzył. – Wszystko zostanie między nami.

Jej krągła twarz była poważna, a ton stanowczy i pełen napięcia.

– Panie Randall, Florian jest bardziej głuchy, niż to okazuje – zaczęła. – Aparat słuchowy umożliwia mu porozumiewanie się, lecz nie jest do końca skuteczny. Tak naprawdę Florian radzi sobie tylko dlatego, że już dawno nauczył się czytać z ruchu warg. Potrafi wykonać wszystko, czego się podejmie, i szczerze wierzę, że jest geniuszem. Jednakże, jak mi wiadomo, ma uszkodzone ucho środkowe na skutek infekcji w okresie dorastania. Jedyną szansą na przywrócenie mu słuchu jest operacja, być może seria operacji. Zabieg ten nazywa się tympanoplastyką.

– Czy będzie potem słyszał normalnie?

– Jego otorynolaryngolog zawsze tak uważał. Jednakże taka operacja jest bardzo kosztowna i zrobić ją może jedynie chirurg w Szwajcarii. Wszystko to nie na kieszeń Floriana. Ledwie wiąże koniec z końcem, a w dodatku pomaga owdowiałej matce, która mieszka w Manchesterze i sama by sobie nie poradziła. Chciałam pomóc Florianowi na tyle, na ile mogę, ale on jest na to zbyt dumny. Widział pan, jak mieszka. Za to trzypokojowe mieszkanie płaci osiem funtów tygodniowo. Powinien mieć samochód, jakikolwiek, ale go nie stać. Chociaż jest takim zdolnym młodym naukowcem, absolutnie bezcennym dla profesora Jeffriesa, zarabia ledwie trzy tysiące funtów rocznie *.

*podane przez autora kwoty dotyczą drugiej połowy lat sześćdziesiątych

To oczywiste, że długo się tak nie da żyć i że Florian bardzo chciałby zarabiać więcej, prawda? Ta głuchota strasznie go dręczy. Nie chodzi tylko o trudności w rozmowie, ale także o powody psychologiczne. Wskutek tej ułomności bywa zgorzkniały. Dlatego zależy mu na zebraniu pieniędzy na operację. Później chciałby… chciałby ożenić się ze mną i założyć rodzinę. Rozumie pan?

– Rozumiem.

– Florian pokładał wielkie nadzieje w tym, że jego przełożony, profesor Jeffries, przejdzie na emeryturę przed ukończeniem obowiązkowej siedemdziesiątki, a on otrzyma jego stanowisko na uniwersytecie w Oksfordzie. Ta nadzieja przed dwoma laty zmieniła się w obietnicę. Jeffries przyrzekł Florianowi, że jeśli uda się do British Museum w charakterze dokumentalisty, jego praca zostanie nagrodzona. Profesor przejdzie na wcześniejszą emeryturę, a Florian obejmie jego posadę na uczelni. Awans oznaczałby oczywiście wzrost wynagrodzenia, a co za tym idzie, możliwość operacji i poślubienia mnie. Dlatego Florian z wielką ochotą poświęcił się pracy dla Jeffriesa w Londynie. Wkrótce jednak dotarła do niego niepokojąca pogłoska, z wiarygodnego źródła, że profesor zmienił swój zamiar co do emerytury z powodu ambicji politycznych. Okazało się, że Jeffries ma szansę wyboru na stanowisko przewodniczącego Światowej Rady Kościołów w Genewie. Aby wzmocnić swą kandydaturę, postanowił zachować stołek w Oksfordzie, dopóki to będzie potrzebne.

– Jako chwyt reklamowy – stwierdził fachowo Randall.

– No właśnie. Biedny Florian bardzo się zdenerwował, lecz nie miał jak tego zweryfikować, żył więc nikłą nadzieją, że Jeffries dotrzyma obietnicy. Wiedząc jednakże, że nie może na to liczyć w stu procentach, postanowił zarobić pieniądze także w inny sposób. Od dawna pragnął napisać nową biografię Jezusa Chrystusa, wykorzystując do tego obecny stan wiedzy – ewangelie, źródła niechrześcijańskie, spekulacje teologów, a także jego własne naukowe dociekania. Zaczął dwa lata temu. W ciągu dnia pracował dla Jeffriesa, a wieczorami, w świątek czy piątek, nawet podczas wakacji, prowadził własne badania i pisał książkę. Wspaniałą książkę, którą zatytułował Chrystus bez tajemnic. Przed kilkoma miesiącami pokazał fragment swojej pracy czołowemu angielskiemu wydawcy. Tekst zrobił na nim ogromne wrażenie i natychmiast zaproponował Florianowi kontrakt, a także obiecał wypłacić mu sporą zaliczkę zaraz po złożeniu książki do druku. To dość pieniędzy, żeby starczyło na operację, a nawet na nasz ślub. Florian ukończył książkę i był w trakcie ostatecznej redakcji. Planował złożyć całość za dwa miesiące, podpisać umowę i żyć wreszcie, po tym wiecznym wyczekiwaniu, wygodnie czy też w miarę dostatnio. Był bardzo szczęśliwy. Aż do wczoraj.

– Kiedy Jeffries wyjawił mu prawdę?

– Tak, kiedy ujawnił mu tajemnicę odkrycia w Ostii i plany publikacji Międzynarodowego Nowego Testamentu, dzięki któremu świat ma poznać nieznane dotąd fakty z życia Jezusa. Dla Floriana było to jak uderzenie obuchem w głowę. Był zdruzgotany, w kompletnym szoku. Wszystkie swoje marzenia i nadzieje, każdy zastrzyk energii lokował dotąd w Chrystusie bez tajemnic. Teraz, po opublikowaniu nowej Biblii, jego wspaniała biografia stała się bezwartościowa, nieaktualna, nie nadaje się do druku. Najgorsze było to, że gdyby powiedziano mu o odkryciu dwa lata temu, nie zmarnowałby czasu na daremny wysiłek. Co więcej, zdał sobie sprawę, że Jeffries nieświadomie wykorzystał go do pracy nad przekładem tekstów, które zniszczyły jego własną książkę i nadzieje na przyszłość. Czy jest pan w stanie pojąć, co się z nim wczoraj działo? Jaki był zgnębiony i rozgoryczony? Czy nie dziwi już pana, że nie chciał się z panem widzieć, a tym bardziej jechać do Amsterdamu?

Randall wpatrywał się bezradnie w swoje piwo.

– To okropne, stała się rzecz straszna – powiedział w końcu. – Jest mi niewymownie żal doktora Knighta. Gdyby to mnie się przytrafiło, chyba… chyba miałbym chęć się zabić.

– Florian próbował – wypsnęło się Valerie. – Nie chciałam tego mówić, ale… to już i tak bez znaczenia. Wczoraj po wyjściu od Jeffriesa był tak chory z rozpaczy, że wrócił do mieszkania, połknął kilkanaście, a może nawet więcej tabletek nasennych i położył się na łóżku, żeby umrzeć. Na szczęście obiecałam przyjść i ugotować mu obiad. Miałam klucz, więc weszłam i znalazłam go nieprzytomnego. Gdy tylko zobaczyłam pustą buteleczkę, zadzwoniłam do lekarza mojej matki, on mnie przyjmował na świat i wiedziałam, że można mu zaufać. Przyjechał natychmiast i uratował Floriana. Dzięki Bogu. Przez noc Florian czuł się fatalnie, ale dziś zaczął odzyskiwać siły.

Randall pod wpływem impulsu położył dłoń na ręce dziewczyny.

– Nie masz pojęcia, jak mi przykro, Valerie, że go niepokoiłem – powiedział. – W rzeczy samej, trudno go winić za to, że nie chce mieć nic wspólnego z projektem.

– Jest pan uczciwym człowiekiem, panie Randall, ale myli się pan – odparła z nagłym ożywieniem. – Gdyby pan nie przyszedł, nie mogłabym panu powiedzieć tego, co zaraz powiem. Widzi pan, ja uważam, że właśnie teraz Florian potrzebuje jakiegoś zajęcia, pracy, która go wciągnie. Uważam, że powinien, wręcz musi włączyć się do Drugiego Zmartwychwstania. Przed pańską wizytą sądziłam, że nie ma na to szans. Lecz kiedy poruszył pan ten temat, przyglądałam się twarzy Floriana, słuchałam, co mówi. Znam go i dobrze wiem, co czuje naprawdę. Powiedział panu, że całkowicie odrzuca ostiackie odkrycie, a także, że uwierzy dopiero, kiedy zobaczy je na własne oczy. Znam Floriana i potrafię w nim rozpoznać oznaki zaciekawienia i powrotu do życia. I spostrzegłam je, panie Randall. Jest tylko zbyt głęboko urażony i zbuntowany, żeby to przyznać otwarcie.

– To znaczy, że…

Na twarzy Valerie zagościł smutny uśmiech.

– To znaczy – odrzekła – że Florian ma do mnie bezgraniczne zaufanie. Jeżeli trzeba, mogę na niego wpłynąć niemal w każdej sprawie. Chcę, żeby wziął udział w Drugim Zmartwychwstaniu, i wierzę, że on pragnie to zrobić, ale przeszkadza mu urażona duma. Postaram się, żeby dołączył do pana w Amsterdamie, i prawie mogę dać gwarancję, że tak się stanie. Powiedzmy, za tydzień od dziś. Potrzebuje tego tygodnia, żeby stanąć na nogi, ale potem będzie go pan miał. Rozgoryczonego, zawziętego i usposobionego niechętnie, a jednak kochającego każdą chwilę tej pracy i wykonującego ją tak jak trzeba. Ma pan na to moje słowo. Dziękuję za pańską cierpliwość… i za piwo. Muszę już zmykać.

Dopiero wiele minut później – gdy złapał w Hampstead taksówkę i przypomniał sobie, że musi poinformować telefonicznie profesora Jęffriesa, że ma już konsultanta – Randall rozłożył wieczorne wydanie „London Daily Courier".

Na pierwszej stronie rzucił mu się od razu w oczy nagłówek biegnący przez trzy kolumny.

MAERTIN DE VROOME UJAWNIA SENSACYJNE ZNALEZISKO NOWOTESTAMENTOWE I KWESTIONUJE POTRZEBĘ WYDANIA NOWEJ BIBLII. TEN PROJEKT JEST NIEPOTRZEBNY I BEZSENSOWNY, TWIERDZI PASTOR

Artykuł podpisano: „Korespondencja z Amsterdamu od naszego specjalnego wysłannika Cedrica Plummera. Pierwszy z trzech odcinków".

I już po tajemnicy, pomyślał Randall.

Z bijącym sercem zabrał się do czytania w słabym świetle taksówki.

Plummer przeprowadził z pastorem rewolucjonistą rozmowę, w której de Vroome ujawnił, że zdobył utrzymywaną w tajemnicy informację o przygotowywanym przekładzie Nowego Testamentu i jego kolejnej edycji, uwzględniającej najnowsze odkrycia archeologiczne. Edycję tę miał wprowadzić na rynek międzynarodowy syndykat wydawniczych spekulantów, wspieranych przez zachłanne ortodoksyjne kręgi upadającego Kościoła.

„Nie potrzeba nam kolejnego Nowego Testamentu, żeby dodać religii znaczenia w zmieniającym się świecie – powiedział de Vroome. – Potrzebujemy radykalnych reform w Kościele i w samej religii, zmian wśród duchowieństwa i w interpretacji Pisma. Wówczas religia znów nabierze wagi. W tych niełatwych czasach wiara – jeżeli ma mieć dla ludzkości prawdziwą wartość – wymaga czegoś innego niż nowe Biblie, ich nowe przekłady i nowe komentarze oparte na odkryciach archeologii. Wiara wymaga odmiany ludu bożego, pracującego na rzecz człowieka tu, na Ziemi. Powinniśmy ignorować i bojkotować tę nieustanną komercjalizację wiary. Musimy zaprotestować przeciwko kolejnej, nikomu niepotrzebnej świętej księdze i stać się głosicielami przesłania symbolicznego Jezusa, znanego cierpiącym ludziom na całym świecie".

Tekst był o wiele dłuższy, lecz dalej w tym samym stylu.

Randall nie znalazł w nim jednak żadnych faktów. Nie wymieniono nazw: Ostia, Drugie Zmartwychwstanie, Międzynarodowy Nowy Testament.

Pastor de Vroome dysponował jedynie pogłoską. Było to jego pierwsze ostrzeżenie pod adresem kościelnego establishmentu, sygnał, że zbroi się do bitwy.

Randall zamknął gazetę. Okazało się, że Wheeler wcale nie przesadzał w kwestii bezpieczeństwa projektu. Skoro tak silny przeciwnik jak de Vroome szykował się do ataku, projekt faktycznie znajdował się w niebezpieczeństwie. Randall, teraz już związany z projektem, sam poczuł się zagrożony i zniechęcony.

I nagle zaniepokoiła go jeszcze jedna myśl.

Stał się właśnie odpowiedzialny za sprowadzenie do Amsterdamu gniewnego i rozgoryczonego młodego naukowca Floriana Knighta. Maertin de Vroome, wróg Drugiego Zmartwychwstania, mógł znaleźć w Knighcie sprzymierzeńca, który odnosił się do projektu z jeszcze większą nienawiścią.

Na razie pastor rewolucjonista nie przerwał jeszcze linii obronnych Drugiego Zmartwychwstania. Lecz gdy doktor Knight pojawi się w Amsterdamie, de Vroome może zyskać konia trojańskiego.

Randall zastanawiał się, co zrobić.

Postanowił zaczekać i obserwować uważnie sytuację, dopóki się nie zorientuje, czy ów koń trojański pozostanie jedynie pustą skorupą, czy też przyniesie zagrożenie jego własnej nadziei.

Загрузка...