ROZDZIAŁ 10

Obóz wojskowy to miejsce, gdzie wszystko zorganizowane jest z niesamowitą skrupulatnością. Pobudka zawsze o tej samej porze (no chyba, że złośliwy dziesiętnik obudzi wcześniej), te same pory wydawania posiłków (chyba, że dziesiętnik w ogóle nie pośle oddziału na jedzenie… ale to zdarzało się rzadko), te same pory ćwiczeń (jeśli dziesiętnik nie wlepi dodatkowych). Ten dzień jednak był inny. Dziesiętnik obudził wszystkich grubo przed świtem, ale tym razem nie ze złośliwości. Stało się coś niesamowitego! On… on nagle zamienił się w człowieka. Zamiast gromkiego „Pobudka, psy!!!” i ciosów, padło ciche „Wstawać, wstawać szybko”. Jak zwykle w pośpiechu komuś urwał się rzemień u sandała, ktoś wywalił zawartość plecaka na ziemię, ktoś inny skołtunił swój siennik, a tu… żadnych przekleństw. Podoficer sam wyrównał siennik, poukładał co bardziej niezgrabnym żołnierzom koce, a nawet sam z siebie pomógł przyszyć urwany rzemień. Oddział zamarł w bezgranicznym zdumieniu. Ale dziwne rzeczy działy się nadal. Kiedy wyszli przed namiot, dziesiętnik pobiegł, żeby przynieść im śniadanie, potem z troską w oczach poprawiał na nich oporządzenie. Doszło nawet do tego, że skoczył jeszcze raz do kuchni po garść mąki, którą osobiście wtarł w poplamioną tunikę Reeny. W jego oczach najwyraźniej czaił się strach!

– O Bogowie! – szepnął jeden z nowych – Wojna!

Achaja kopnęła go w tyłek, a Durban poprawił z pięści. Nawet przy tak odmienionym podoficerze nie należało gadać w szeregu. Stali długo w rosnącym napięciu. W obozie natomiast wrzało. Oficerowie biegali z jednej strony na drugą. Setnicy, taktycy, ba, nawet kilku strategów przenosiło jakieś papiery, kwity i listy, nie zwracając uwagi na wystraszonych żołnierzy, którym zdawało się, że stojąc w niewłaściwej postawie, popełniają wykroczenie wbrew wszystkim punktom regulaminu. Kiedy słońce ukazało się nad horyzontem, bieganina ustała. Całe wojsko, dosłownie wszystko, co żyło, stało w równych szeregach, czekając na jakiś kataklizm. W kość dostawali wszyscy. Rekruci, podoficerowie, setnicy, taktycy… Muchy, unoszące się nad morzem coraz bardziej spoconych ciał, były jedynym ruchomym elementem krajobrazu. Słońce pięło się wyżej i wyżej, co słabsi zaczynali chwiać się na nogach, aż wreszcie oczekiwany kataklizm nastąpił, wraz z pojawieniem się kilku wozów, które wychynęły zza najbliższego wzgórza. Coś, jakby nagła zima zamroziła zwarte szeregi. Wszystko znieruchomiało do tego stopnia, że poprzedni stan (też dość „nieruchomy” wszakże) mógł się kojarzyć z targowiskiem w dzień poboru podatków. Co mniej odważni rekruci usiłowali nawet przestać oddychać. Wozy powiększały się wraz ze zmniejszaniem się odległości od bramy. Już nie tylko żołnierze, ale wielu podoficerów uznało, że oddychanie wcale nie jest potrzebne – można go spokojnie zaprzestać, jeśli tylko na bezdechu zacznie się przypominać rzeźbę w kamieniu. Kiedy pierwszy wóz zatrzymał się przed frontem oddziałów, oddychania zaprzestali oficerowie. A kiedy z wozu wysiadł siwy człowiek z buławą w ręce, oddychać przestał nawet dowódca obozu.

Siwy człowiek z buławą nie zamierzał jednak choćby rzucić okiem na wyprężone oddziały. Skinął na swoją świtę i wraz z wyższymi oficerami obozu skrył się w budynku dowództwa. Coś jakby wiatr powiał ponad szeregami. Ale nie był to zefirek zesłany przez Bogów dla ulżenia spalonej słońcem ziemi. To tylko tysiąc osób zebranych na placu wypuściło powietrze z płuc.

– Noooo… możecie się rozejść – powiedział ich dziesiętnik, ciągle jednak zadziwiająco łagodnym tonem. – No już, już – dodał widząc, że nikt nie spieszy, by spełnić ten niecodzienny rozkaz.

– Co teraz będzie? – spytał jeden z nowych. Zarobił od razu dwa ciosy od najbliżej stojących, ale jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Dziesiętnik, o dziwo, nie zamierzał się rozedrzeć.

– Będzie wymarsz – mruknął. – Dostaniecie nowego podoficera. A mnie już nie spotkacie.

I odszedł bez dalszych komentarzy. Było to tak niecodzienne, że dopiero po dłuższej chwili odważyli się usiąść. Kilka osób poluzowało nawet paski oporządzenia. Nikt się nimi nie interesował. Czekali… Po raz pierwszy od początku służby mieli choć chwilę dla siebie – chwilę, która nie była wyrwana z nawału bezsensownych obowiązków. I nagle okazało się, że nie bardzo mają o czym mówić. Że właściwie się nie znają. Siedzieli w milczeniu, okazało się, że słońce tak okrutne, jak się stoi na placu w pełnym oporządzeniu, jest nawet przyjemne, kiedy się siedzi w cieniu namiotu. Że plecak, który stanowił dotąd narzędzie tortur, jest całkiem fajną poduszką, jeśli położyć go pod głowę, że, wreszcie, w pełnym umundurowaniu wyglądają całkiem nieźle, jak starzy żołnierze po bitwie, zdobywcy świata, o których mówi się w balladach. Pojawiły się pierwsze, nieśmiałe jeszcze, uśmiechy, ktoś zaczął opowiadać o domu i nie dostał za to w mordę, jakaś dziewczyna zaczęła nucić piosenkę i szło jej bardzo dobrze… Po raz pierwszy wszyscy czuli się… jakoś inaczej. Wymarsz? A kogo to obchodzi? Już nie są idiotami, nie są wyjątkowo głupimi rekrutami. Są żołnierzami Królestwa Troy. Są zdobywcami. Są niesamowicie dobrze wyszkoleni. Że jest kolejna wojna pomiędzy Luan i Troy? Co z tego? Pokażą tym rozlazłym gnojom, gdzie ich miejsce!

Spokój przerwało dopiero przyjście ich nowego dziesiętnika. Stary, doświadczony żołnierz, już z daleka jednak krzyczał:

– Siedzieć, siedzieć, spokojnie…

Podnieśli się jednak kiedy podszedł bliżej.

– Żołnierz Durban melduje…

– Ciiiiii – ich nowy dowódca zgasił zapał chłopca. – Przecież mówiłem, spokojnie.

– My…

– Ciiii. Nazywam się Haran i jestem waszym dziesiętnikiem – stary żołnierz zawahał się patrząc na Reenę. – A co to jest? – spytał, otrzepując mąkę z jej poplamionej tuniki.

– Ja wyczyszczę, proszę pana!!! – dziewczyna wyprężyła się, za wszelką cenę chcąc uzyskać najmniejszą z możliwych kar.

– No, co tak krzyczysz, dziecko? – skrzywił się Haran. – Należy ci się nowa tunika. Idź, pobierz w magazynie.

Dziewczyna skamieniała ze zdumienia.

– A ty co masz na nogach? – dziesiętnik nie ustawał w indagacjach.

– Panie dziesiętniku, melduję, że na nogach mam sandały!!! – wykrzyczał Durban.

– Ty co? Nie umiesz odpowiedzieć jednym słowem? – podoficer nachylił się, żeby lepiej widzieć. – Sandały? Chyba ćwiczebne. Przecież w czymś takim nie zrobisz nawet stu kroków. Słuchaj – zwrócił się dobrotliwie do Reeny. – Idź do magazynu i przynieś porządne sandały dla wszystkich. Co oni tu, zaraza, z wami zrobili? Oddział patrzył na niego z niedowierzaniem.

– A ty – dziesiętnik zwrócił się do Achai. – Co masz w plecaku?

– Melduję, że buławę stratega!!! – wywrzeszczała dziewczyna, prężąc się jak struna.

– Coooo? – Haran wytrzeszczył oczy. – Dziecko… W rozumie masz pomieszane?

– Melduję, że mam kubek, miskę, łyżkę, koc, drewniany, zaostrzony palik, krzesiwo, rzemień…

– Ciiiiiii… – zgasił ją podoficer. – Wyrzuć natychmiast ten palik, kubek i parę innych rzeczy. Wszyscy wyrzućcie. Nie będziecie przecież tego tachać na plecach.

Oddział osłupiał. A kiedy Reena wróciła w nowej tunice i z workiem pełnym sandałów osłupienie zamieniło się w coś znacznie gorszego. Wojsko miało porządne sandały! Psiamać, wojsko naprawdę miało porządne, miękkie, dostosowane do rozmiaru nogi sandały!!! Wśród niepewnych jeszcze śmiechów zaczęło się przymierzanie. Nowy dziesiętnik przyglądał się temu, gryząc jakąś słomkę. Kiedy skończyli, niespiesznie zaczął ich ustawiać do wymarszu. Pozwolił zdjąć skórzane pancerze i nagolennice, pozwolił poluzować paski hełmów. Niedługo potem w luźnym szyku opuścili obóz, który u nikogo nie pozostawił przyjemnych wspomnień. Maszerowanie bez zbytniego obciążenia było nawet przyjemne. W żaden sposób nie można było tego porównać z forsownymi marszami, które odbywali podczas szkolenia. Teraz ich ciężkie piki podróżowały osobno, ułożone na specjalnych wozach. Nawiasem mówiąc, już na początku podróży piki (razem z wozami) gdzieś się zgubiły i nie musieli nawet dostosowywać kroku do tempa pociągowych koni. Ludzie z mijanych wiosek wychodzili na drogę, żeby popatrzeć na wojsko. Chłopcy z oddziału uśmiechali się do wiejskich dziewczyn, po raz pierwszy od rozpoczęcia służby byli dla kogoś obiektem zachwytów. Stare chłopki dawały dziewczętom w mundurach mleko, czasem nawet łyk cierpkiego wina. Mówiły: „oj, biedne wy córeczki, wam dziecka rodzić, a nie na wojnę się wybierać…”.

Pierwszy popas zarządzono w późne południe, na specjalnym placyku wybrukowanym równymi kamieniami, tuż obok królewskiej drogi. Rozdano placki i wodę, ale chłopcy z oddziału skombinowali gdzieś kurę. Reena, która urodziła się na wsi, zabiła ją, oskubała i wypatroszyła błyskawicznie. Piekli ją ukradkiem na małym ognisku, ukrytym za otaczającymi placyk drzewami. Ta stara, chuda i łykowata kura, przypalona z jednej strony, a prawie surowa z drugiej, smakowała im lepiej niż wszystko, co do tej pory jedli.

Kiedy po dłuższej przerwie ruszyli dalej, można było sądzić, że są grupą przyjaciół, którzy wybrali się na spacer. Dziesiętnik nie wtrącał się do niczego, przymknął oko nie tylko na kurę, ale nawet na wino, które ktoś kupił w miasteczku leżącym na drodze ich marszu. Miasteczko utkwiło im w pamięci z jeszcze jednego powodu. Otoczyła ich tam zgraja kilkuletnich chłopców, którzy długo biegli za nimi. Pytali o wszystko, dokąd idą, z kim będą walczyć i co należy zrobić, żeby zostać żołnierzem. Gdyby cesarz Luan słyszał choć część rzucanych przez członków oddziału odpowiedzi, już dawno powinien ze strachu odebrać sobie życie. W każdym razie dzieci były chyba jedynymi istotami na świecie, które zazdrościły żołnierzom ich losu.

Nocleg przypadł im w następnym mieście. I to nie byle gdzie, tylko w pięknych koszarach, gdzie były prawdziwe łóżka i gorąca kolacja. Nie wyznaczono im żadnych wart, żadnego zmywania, ani szorowania podłóg. Nie było capstrzyku, ani nawet apelu. Wielu wydawało się, że jeśli tak ma przebiegać ich dalsza służba, to właściwie najgorsze w wojsku mają już za sobą…

Piękny sen trwał dalej następnego dnia. Po pierwsze pozwolono im się wyspać, po drugie nakarmiono ich serem i owocami, nie obdzielając żadnymi dodatkowymi służbami, nie kazano niczego sprzątać, myć ani wygładzać. Ich wiezione wozami piki znalazły się rano, ale kiedy ruszyli w dalszy marsz, zgubiły się znowu, więc w dalszym ciągu nie musieli dorównywać kroku pociągowym koniom. Dziesiętnik wydał im nawet maść na obolałe stopy, ale nikt jej nie użył, bo starsi żołnierze z innych oddziałów wytłumaczyli im, że maść chłopi używają do polepszenia smaku wina i płacą za nią ogromne pieniądze. Istotnie w najbliższej wsi udało się opchnąć cały zapas – starsi żołnierze nie kłamali. Wina jednak, tym razem, nikt nie kupił.

Szlak prowadził ich doskonałą Królewską Drogą (choć nikt nie zdradził im jej numeru, ani nazwy, mniej więcej wiedzieli, że zmierzają w stronę granicy z Cesarstwem Luan). Na najbliższym postoju postanowili odważyć się i spytać dziesiętnika, co z nimi będzie. Ten jednak roześmiał się.

– Wiem tyle, co i wy – powiedział.

Długo nie mogli ochłonąć. Po raz pierwszy, od czasu rozpoczęcia służby, zwierzchnik przyznał się, co do swojej niewiedzy w czymkolwiek. On sam jednak zorientował się, że taka odpowiedź nie satysfakcjonuje podopiecznych.

– Słuchajcie – usiadł na murku otaczającym placyk manewrowy przy drodze. – Rekruta nie wysyła się od razu w bój. Chyba, że dostaliśmy tęgie wciry – sięgnął do skrawka trawy, która uchowała się w cieniu murku i urwał słomkę, którą włożył sobie do ust. – Ale nie wygląda na to, żeby nasza kochana, cha, cha, Armia Zachodu dostała duuuuże lanie… Wiecie dlaczego?

Powiódł wzrokiem po skupionych wokół niego żołnierzach, ale na żadnej ze spoconych twarzy nie malował się nawet cień zrozumienia.

– No bo – odchrząknął – jakbyśmy dostali, to na każdym postoju byłaby bieganina. Wszyscy by latali jak z pieprzem w dupie! Nie?

Dalej nikt nie rozumiał – co ma wspólnego bieganina z klęską?

– Oj, nooooo… – dziesiętnik machnął ręką. – No bo jest tak. Jakbyśmy w dupę wzięli, to by wozy nie jechały do granicy tylko od granicy – wyjaśnił. – A widzieliście jakiś wóz, któryby nas mijał z naprzeciw?

– Widzieliśmy – odważył się powiedzieć Durban.

– Aaaaaach – znowu trochę lekceważące machnięcie ręką. – Nie, żeby kupiec jakiś, chłop, czy, tfu, poborca. O wojskowe wozy mi chodzi. Sztaby, dowództwa, ranni, pełno wszelakiego dobra…

– Aaaaaaaa… – cień zrozumienia odbił się na twarzach żołnierzy.

– No. A tu nic – dziesiętnik wypluł słomkę i urwał sobie następną. – Pewnie jak zwykle, oni nas ciachnęli, my ich ciachnęliśmy, dwa dni drogi do przodu, dwa dni drogi w tył i rokowań czas wyglądać. Nie raz, nie dwa i nie dziesięć razy ciachaliśmy się z Luan.

Dziesiętnik żuł słomkę i nikt nie odważył się przerwać ciszy. Potem podjął znowu.

– No, ale nigdy nie ciągnęliśmy rekruta na granicę. Rekrut nie do tego jest – odchrząknął znowu. – Rekruta się daje po kilku do tych oddziałów, co ludzi potraciły w walce. Nie? Nigdy nie pamiętam tak, żeby cały obóz do granic, nigdy. Się najpierw cofa wykrwawione oddziały, dodaje rekruta i nazad, jak jest potrzeba. Toż z was gówno, nie wojsko, póki co.

Kilka osób poruszyło się niespokojnie. Nie, żeby mieli inne zdanie, ale większość uważała, że po tym, co przeszli w obozie, są wojskiem co najmniej wyborowym.

– Taaaaa… – kontynuował dziesiętnik. – Was razem to, tfu, w try miga rozproszą w polu, jakby co. A jak rozproszą to… – wypluł słomkę – nocy doczeka co pięćdziesiąty. A jakby was dodali do starego wojska, po kilku na ten przykład na setkę, to byście się w marszu od starych kolegów poduczyli, co i jak.

Cisza przedłużała się nieznośnie.

– Noooo… Nigdym jeszcze tyle rekruta nie prowadził nad granicę – dziesiętnik cmoknął i pokiwał głową. – Ale też w dupę nie dostaliśmy za bardzo – podłubał paznokciem w zębach. – Jakbyśmy dostali, to tu wokół inaczej by wyglądało. By wszyscy biegali, krzyczeli… i tłok by był na drodze… i sam strateg by przychodził i mowy do was wygłaszał… nieeeeeee… Musi coś nowego wymyślili.

– Może na Syrinx idziemy? – wyrwał się ktoś stojący z tyłu. Syrinx była stolicą Luan. A ostro brzmiąca nazwa, w przeciwieństwie do miękkich nazw stosowanych w cesarstwie ponoć, według legend i podań, świadczyła, że nie od zawsze miasto należało do Luan.

– Już ci – kiwnął głową dziesiętnik. – Do Syrinx. Tylko mnie obudź, jak dojdziemy, żebym nie przespał.

Roześmieli się. Wojna pomiędzy Luan a Troy, z krótszymi lub dłuższymi przerwami, toczyła się od bez mała setek lat. I nigdy, żaden z adwersarzy nie zdobył niczego, co wykraczałoby poza przechodzący z rąk do rąk nadgraniczny pas kilku miast, osad i portów. Pustynia, rozdzielająca oba państwa na większej części wspólnej granicy, skutecznie hamowała, co bardziej wojownicze zapędy kolejnych władców. Oba państwa, poza przygranicznym handlem, który rozkwitał w bardziej sprzyjających okresach czasu, nawet nie znały wzajemnie swoich kultur. Słynny „płonący pas” stał się już przysłowiowy. Jeśli w jednej wsi mieszkało tuż obok dwóch nienawidzących się sąsiadów, inni mieszkańcy mówili o nich: „lubią się jak Luan i Troy”.

– Nie da się zdobyć Syrinx – powiedziała Achaja.

– Prawdę mówisz dziecko – mruknął dziesiętnik, ale zaraz się zorientował. – A skąd wiesz?

– To księżniczka – uśmiechnął się Durban. – Uczona.

– Aaaaaaa… To mów dziecko, co ci powiedzieli.

Achaja przypomniała sobie wszystko, co mówiono na dworze jej ojca. Po raz pierwszy mogła pochwalić się swoją wiedzą i, co ważniejsze, jej koledzy chcieli słuchać.

– Oba państwa dzieli pustynia, na której nie da się walczyć, bo nie ma wody ani dróg. Jak armia tam wejdzie, to wykończy się sama – wróg nie jest potrzebny. Łączy nas wąski pas nadbrzeżny. Tak wąski, że wystarczy wystawić trzydziestotysięczną armię przeciw stutysięcznej – nie przejdą. Można się wedrzeć na dwa, trzy dni drogi przez zaskoczenie. Może na cztery. Potem zatrzymają, bo zdobędą przewagę w ludziach. I trzymać swoje po zwycięstwie, bo to handel, ważne porty. Ile się da. Aż nie odbiją. Kiedyś nasz poprzedni król planował wysadzenie desantu morskiego za „płonącym pasem” i zwycięstwo…

– A co to jest „desant”? – spytał Durban.

– Wsadza się wojsko na okręty i wysadza poza pasem umocnień wroga. Ale się nie udało. Na jeden okręt wchodzi do pięćdziesięciu żołnierzy z wyposażeniem. Troy ma jakieś sześćdziesiąt okrętów. To daje trzy tysiące sześciuset żołnierzy. Tyle co nic. Musiałyby pływać wiele razy, a to oznacza czas i fakt, że tamci musieliby nie odkryć lądujących oddziałów. Tego się nie da zrobić.

– Mamy tylko sześćdziesiąt okrętów? – zdziwił się Durban. – W bitwie pod Annop wystawiliśmy trzysta!

Achaja roześmiała się cicho.

– Mówiłam o wojennych okrętach. Różnych statków możemy wystawić i tysiąc.

– No to czemu?

– Statek handlowy, nawet przerobiony, może zabrać na pokład raptem dwudziestu żołnierzy. Ale nie to jest najważniejsze. Jak zabierzemy kupcom wszystkie statki, to upadnie handel i będzie głód.

– Nażremy się w Luan!

– Żeby zająć całe Luan, trzeba czterech lat. Ich prowincje, które dają ziarno, położone są na zachodzie, to tereny najbardziej oddalone od nas. Cztery lata! A co będziemy jedli w drugim roku wojny?

– Psiamać. Można trochę przegłodować, żeby…

– To tylko teoria. Rekwizycja wszystkich statków handlowych zajmie pewnie z rok. Przecież nie stoją w porcie, tylko pływają. Tego się nie da ukryć. W tym czasie Luan wystawi flotę wojenną złożoną z trzystu prawdziwych okrętów wojennych i pośle nasze na dno, zanim my dopłyniemy gdziekolwiek.

– To czemu sami nie wybudujemy?

– Wybudowanie tylu okrętów, ile potrzeba, zajmie też rok. Luan przez cały ten czas, na pewno się dowie, co robimy i sam wystawi więcej. Nasze okręty będą obciążone wyposażeniem żołnierzy do walki na lądzie – ich puste! Na jednego naszego żołnierza na morzu przypadnie dwóch luańskich i… koniec. A nie poruszyliśmy jeszcze kwestii finansowej. Za co niby wybudujemy tysiąc okrętów jak normalnie stać nas na sześćdziesiąt?

– Dziewczyna ma rację – przerwał im dziesiętnik.

– Ale… – rozpalony dyskusją Durban nie chciał dać za wygraną.

– Ma rację – powtórzył podoficer. – Wojna to pieniądz. Ja tam się nie rozumiem na tych wszystkich… – zmełł przekleństwo. – Jedno wiem. Im większą armię wystawisz, tym prędzej głód w oczy zajrzy. A los na bitwie nigdy nie przesądzony.

– Ale…

Chłopcu znowu nie było dane dokończyć.

– Toż nie znikąd masz ludzi w wojsku. Oni od pługa, od handlu, od rzemiosła i od rządzenia oderwani. A jedzą jak wszyscy. Ubrać ich trzeba. O spanie zadbać, dach nad głowę dać, miecz przypasać, żeby nim mogli wywijać, drogi pobudować, fortece postawić… Mnie mówił jeden stary strateg, cośmy go pijanego raz wieźli… Wojsko – mówił – jest jak wrzód na ciele zdrowego człowieka. Tyle tylko, że tego wrzoda wrogowie się boją. Ale jak wrzód zajmie całe ciało… To wtedy człowiek sam umrze, bez pomocy wrogów.

Oddział stał w większości z otwartymi ustami – tak nowe i nie za bardzo zrozumiałe były prawdy, które właśnie usłyszeli. To było zupełnie coś innego od wszystkiego, co usłyszeli w obozie.

– No dobra – dziesiętnik podniósł się ociężale i spojrzał na coraz dłuższe cienie drzew. – Ruszać nam trzeba. A co mądrego jeszcze dodać… to już szarża wymyśli.

Ruszyli dalej, ale tym razem nieskoro. Wszystkich frapowała myśl, co z nimi zrobią. Obserwowali dziesiętnika, czy się aby nie zdradzi z jakimiś nowymi przemyśleniami. Ale ten, po rozmowie ze swoim oddziałem, wyraźnie poweselał. Kilka razy w marszu zerkał na Achaję i ktoś idący tuż obok niego przysięgał potem, że słyszał wyraźne mruczenie: „Ha! Księżniczka z nami. To w bój nie poślą. Na hazard jej przecież nie wystawią”.

Powolny marsz trwał siedem dni. Okolica wokół wyraźnie pustynniała. Coraz mniej wiosek, coraz mniej drzew, coraz mniej rzek i strumyków, tylko droga ta sama. Noclegi w koszarach, wszystkie pomieszczenia puste, jakby wichura wymiotła ludzi poza nieliczną obsługą. Szeregi maszerujących topniały z każdym dniem, co chwilę jakieś oddziały kierowano w inne miejsca. Na postojach wszystko czekało przygotowane z wojskową precyzją, kuchnie, namioty medyków, stosy porcji żywieniowych, które wysuszały się lub gniły powoli w palącym słońcu – nie było odpowiedniej liczby ludzi, którzy mogliby wykorzystać to wszystko… Na poboczach przygotowane piki, pancerze, miecze i tarcze, ot rzucone wprost na ziemię, wszystko nowe, przygotowane na przemarsz jakichś wojsk, które pewnie nigdy nie nadejdą w zakładanej przez strategów liczbie. Można było brać, wybierać, dopasowywać poszczególne części wyposażenia w zależności od potrzeb lub zwykłej chęci – pies z kulawą nogą nie interesował się tym dobrem. Po siedmiu dniach marszu ich oddział wyglądał jak reprezentacyjna sotnia strzegąca samego króla. Wszystko błyszczało, lśniło na nich, jeszcze parę dni i nie zdołają udźwignąć coraz to lepszych rzeczy.

Potem jednak sytuacja uległa zmianie. W zaopatrzeniu pojawiły się pierwsze braki, a na poboczach pierwsze punkty opatrywania rannych. Posiłki z dnia na dzień jałowiały coraz bardziej (właściwie, od pewnego momentu podawano im same placki i wodę), już nie było stosów niepotrzebnego sprzętu, a stare wojsko często prowadziło na drogach rekwizycje (o mało co nie stracili swoich nowych, metalowych tarcz – tylko ostra ingerencja setnika i jakieś papiery, które pokazał uratowały sytuację). Naprawdę źle zaczęło się dziać jednak od chwili, kiedy dowódca napotkanego punktu opatrunkowego spytał ich, czy nie mają jakiegoś medyka lub choćby kogoś, kto zna się na leczeniu. Widok cierpiących ludzi ułożonych wprost na drodze, nie wpłynął kojąco na ich morale. Tego dnia po raz pierwszy w ogóle nie dostali kolacji. Za to zaserwowano im ćwiczenia bojowe. „Ustaw się w dwuszeregu, frontem do nieprzyjaciela…” „Obniżyć piiiikiiiiiiii… wkopać!” Żadnych pik oczywiście nie było. Ich własne dawno zgubiły się wraz z wozami, a nowych nie wzięli ze sobą, kiedy jeszcze piętrzyły się w równych stosach przy drodze. Teraz musieli udawać, że trzymają ciężkie drzewca i machali w powietrzu pustymi rękami. Noce paradoksalnie były coraz bardziej chłodne, pustynny wiatr, zamiast przynosić nagrzane za dnia powietrze, niósł chłód powodujący dreszcze. Pozbawieni możliwości skorzystania nie tylko z koszar, ale nawet z byle jakich namiotów, trzęśli się z zimna, przytulając do siebie nawzajem. Po raz pierwszy też zajrzał im w oczy strach. W nocy minęły ich wozy jadące w przeciwległym kierunku. Nie widzieli wiele, ale dochodzące z nich jęki sprawiły, że wiele osób zasłaniało sobie rękami uszy.

Następny dzień był jeszcze gorszy. Połączyły się z nimi jakieś inne oddziały – wszystko nowe wojsko, nikt niczego nie wiedział, nikt nie brał udziału w żadnej walce. Musieli wziąć dodatkową wodę, każdy ładował bukłak na plecy, a suszone i pocięte na paski mięso do plecaka. Pojawiły się piki na wozach, nie ich własne, skąd, jakieś stare, wiele z krwią na drzewcach. Nieśli je po dwie, opierając na ramionach tak, że każdy był obciążony połową swojego ciężaru i połową ciężaru kolegi. I tak to rozwiązanie było lepsze od tego, że każdy niesie swoją. Szybkość marszu spadła zaledwie o połowę. A potem… Potem kazano im zejść z drogi. Zaczęli maszerować, a właściwie wlec się przez piaski pustyni. Twarz dziesiętnika spochmurniała nagle. Achaja czuła, że coś ściska ją za gardło. Strach? Nie, właściwie, nie. Ale coś działo się wokół. Tak… Tak się nie walczy! Wojsko łażące po pustyni? Niby w jakim celu?

Gorący piach wsypywał się do sandałów, parząc stopy. Kazano im podociągać wszystkie paski, włożyć nagolennice… Każdy żołnierz zamienił się tym samym w indywidualny piec, w którym sam się wypiekał. Na szczęście nie trwało to długo. Lekko zaledwie przypaleni dotarli na szczyt wzgórz, skąd zobaczyli więcej wojska.

– Ustawiać się! – ryknął dziesiętnik. – Szereg od lewej, róóóóóóównać z nastęęęęęępnyyyyyym!!!

Każdy chwycił swoją pikę, kilka, źle ujętych potoczyło się w dół zbocza po piasku.

– Stój! – nagły okrzyk podoficera powstrzymał tych, którzy chcieli po nie pobiec.

Ich oddział błyskawicznie formował linię, usiłując połączyć się z innymi grupami ich setki. Zwykłe w takich razach przekleństwa, kuksańce i przepychanki zostały jednak przerwane przez samego setnika. Uformowali dość poszarpaną linię, która w żaden sposób nie przypominała idealnej prostej, jaką nauczyli ich robić w obozie. Dwóch taktyków przegalopowało na koniach, wznosząc tumany pyłu. Poniżej, pomiędzy rozległymi wydmami, stały oddziały przygotowane na odparcie ataku. Idealnie równy rząd pik był wymierzony w przeciwległe wzgórze.

– Co teraz będzie? – spytał Durban. – To są ćwiczenia?

– To bitwa – warknął dziesiętnik.

Kilka osób znowu chciało ruszyć po upuszczone piki, ale podoficer powstrzymał je ostrym gestem.

– Patrzcie! – wskazał wzgórze naprzeciw, na którym zaroiły się nagle drobne postacie. – Konnica i piechota.

Achaja rozejrzała się przerażona. Ich oddział, cała dziesiątka stała na lewym skrzydle setki rozwiniętej na szczycie piaszczystego wzgórza. Druga setka, takich samych jak oni nowicjuszy, stała po prawej. Bogowie! Tak się nie ustawia ludzi do bitwy!!! Spojrzała na trzy setki ustawione na zboczu poniżej i jeszcze trzy na samym dole, pomiędzy wzgórzami. Co to ma być? Bogowie… Ale nie tylko jej wydało się to dziwne.

Dziesiętnik oddziału, który stał obok, podszedł do Harana.

– Widziałeś już, kurza twarz, coś takiego? – spytał.

– W życiu – ich podoficer rozglądał się wokół jak wszyscy. – Czekaj… – strzelił palcami. – mam tu jedną taką… księżniczkę.

Obaj podeszli do Achai.

– Słuchaj dziecko – powiedział Haran. – na pewno uczyli cię strategii.

– Tak, proszę pana!

– No to… Hm… Co o tym myślisz?

Gdyby nie to, że sylwetki na przeciwległym wzgórzu rosły coraz szybciej, sytuacja mogłaby być zabawna. Oto dwóch starych, doświadczonych żołnierzy pyta o opinię swojego świeżuteńkiego rekruta. Ale nikomu nie było do śmiechu. Księżniczkę rzeczywiście nauczono strategii i zrobili to mistrzowie, przy których dwaj podoficerowie nie mieliby prawa nawet pojawić się w orszaku.

– To wygląda… eeee… na działania opóźniające albo pozoracyjne.

– Co? Dlaczego tu jest tak mało naszego wojska?

– Armia planuje uderzenie gdzie indziej. Pewnie wzdłuż drogi. A nas ustawili po to, żebyśmy odciągnęli część sił przeciwnika.

– A to dziwne ustawienie? – mruknął Haran. – Zaraz, co ty gadasz dziecko?

– Właśnie – dodał drugi dziesiętnik. – Przecież sypnęli nami prosto z marszu. Prosto w bitwę.

Achaja przełknęła ślinę.

– Tak, bo… To odcinek bez żadnego znaczenia. Mamy tylko ich odciągnąć od głównej bitwy.

– Zaraz, a to kretyńskie ustawienie oddziałów?

– Nie jest takie głupie – dziewczyna wzięła głębszy oddech. – Będziemy ich wiązać do wieczora.

– Chyba śnisz.

– Nie posuną się naprzód bo sądzą, że za nami następują inne oddziały. Idealne rozwiązanie – mniej niż tysiąc najsłabszych żołnierzy zwiąże parę tysięcy ich doborowego wojska. Na główną bitwę gdzie indziej już nie zdążą.

– Znaczy, wystawili nas?

Dziewczyna niezbyt pewnie skinęła głową. Potem jednak wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Ustawienie warstwowe, jak tutaj, jest typowo obronne, opóźniające. Ale nie chodzi o żadną obronę, bo obok nie ma innych wojsk i teren nie sprzyja taktyce powstrzymywania – znowu wzruszyła ramionami. – Może ci tutaj – wskazała na oddziały przeciwnika – to jakiś korpus, który chciał dołączyć do sił głównych, a nasi chcą opóźnić go jak najmniejszym kosztem. A może prowadzono działania pozoracyjne już wcześniej i udało się oderwać jakieś siły z głównego zgrupowania na czas decydującej bitwy.

Haran skinął głową, zagryzając wargi. A Achaja dopiero teraz zdała sobie w pełni sprawę z tego, co powiedziała i z tego, o co ją pytają. W nagłym przebłysku zobaczyła twarz Asiji, swojej macochy. Zamknęła na chwilę oczy.

– To może być… Taaak – dziesiętnik przesunął wierzchem dłoni po brodzie ledwie wystającej spod paska hełmu. – Ale, zaraz, wystawiliby ciebie? Księżniczkę?

Westchnęła ciężko.

– Być może… – prawie szepnęła, przypominając sobie dokładnie kwestie dziedziczenia nie rozstrzygnięte pomiędzy nią, a dzieckiem jej macochy. – Być może chodzi tylko o mnie.

Haran zaklął soczyście. Drugi dziesiętnik pokiwał głową, potem splunął na piasek. Obaj spojrzeli na siebie, a potem odwrócili wzrok.

– No, wszystko jasne – mruknął obcy dziesiętnik. – Że też, kurza twarz, mnie… – zaklął nagle, nie kończąc zdania.

Haran klepnął Achaję w ramię.

– No nic, dziecko – przymknął oczy. – Nic, nic…

Achaja również przymknęła oczy. Czy to możliwe, żeby Asija uknuła to wszystko? Ona sama nie, ale jej rodzina? Tak, mogli ukartować wszystko nie tylko z wojskiem, ale nawet z cesarstwem Luan. Być może ci wszyscy ludzie wokół realizują teraz plan rodziny Asiji, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Bogowie! Zupełnie nagle zdała sobie sprawę, że jest sama, całkiem, sama i bardzo się boi. A może się pomyliła? Może zaraz dotrą do nich nowe oddziały, które… Nie. Nie było sensu się łudzić. Bardzo się bała, bardzo chciała się mylić, ale z całą pewnością nie była głupia. Kto posyła na pustynię niewielką ilość wojska? Głupiec lub intrygant. Ponieważ głupców, wbrew pozorom, nie ma tak wielu, to… Ktoś o bardzo długich rękach obmyślił to wszystko i postawił wokół całe mury pozorów, żeby wszystko wyglądało na zwykłą operację wojskową. A to, że zorientowała się teraz? Że powie kilku ludziom? Przecież zginą i tak. Dziecko Asiji odziedziczy wielkoksiążęcy tytuł, a wszystko to przez… jej własnego ojca. Czy Archentar mógł być aż tak głupi? Przecież całe życie miał do czynienia z dyplomacją, z intrygami. Mógł. Mógł to zrobić. Był uczciwy, a przynajmniej za takiego chciał uchodzić. Poświęcić wszystko tylko po to, żeby ludzie uważali go za ideał uczciwości?

– No, patrzta teraz! – rzucił ktoś z boku.

Oddziały na przeciwległym wzgórzu wyrównały linie i ruszyły do przodu. Piechota w centrum, konnica, ospale i leniwie, jak wydawało się z tej odległości, gdzieś w bok.

– Bogowie – mruknął Haran.

Ich własne wojsko stojące poniżej, druga linia, również ruszyła w dół. Achaja wiedziała, że to manewr mający na celu osłonięcie boków pierwszej linii przed obcą jazdą. A w takim razie… ich własny oddział również powinien ruszyć w dół, żeby osłonić tyły. Ale nikt nie wydał rozkazu. Stali nieruchomo w gorącym powietrzu, patrząc jak las pik tych z przodu pochyla się w stronę wroga. Druga linia po chwili dotarła do pierwszej i rozdzieliła się, flankując wysunięte oddziały. Obca konnica w chmurach pyłu i piasku zatoczyła już pół obwodu koła.

– Uderzą z boku – mruknął Haran. – Szykować się! Zaraz nas poślą w dół.

Mylił się, w dalszym ciągu żaden rozkaz nie padł.

Piechota Luan zatrzymała się nagle. Zza pleców żołnierzy uniosła się w górę chmara strzał i poszybowała na wojska Troy skupione na dole. Achaja, stojąc na szczycie wzgórza, patrzyła wraz z innymi, jak strzały opadają na ludzi. Zobaczyła krew, po raz pierwszy w życiu, choć z dala – widziała padające sylwetki. Tu na szczycie, gdzie stali, bitwa była ledwie słyszalna. Jakieś odległe krzyki, zgłuszony tętent konnicy, cichuteńki chrzęst oporządzenia – tak, piechota tamtych znowu ruszyła do przodu tym razem szybciej. Konnica właśnie rozpędzała się na lewym skrzydle.

– Dlaczego nie posyłają nas w dół? – mruknął Haran.

– Już po nich!

Achaja odwróciła głowę, żeby zobaczyć, kto to powiedział, ale nie dostrzegła nikogo, kto mógłby wiedzieć coś więcej. Z pozoru na dole nie działo się jeszcze nic groźnego. Piechota Troy stała w równym szyku za ochronną barierą pochylonych pik. Łucznicy nie zdziałali wiele. W szeregach nie było żadnych większych wyrw. Nie było zamieszania.

– Patrzcie tam! – Haran wskazał kierunek.

Obca konnica w coraz większym pędzie skręciła lekko w ich stronę.

– Gotować się? – Durban pochylił odruchowo swoją pikę.

– Stój równo, durniu!

Konnica skręciła znowu, tym razem w stronę wysuniętych linii. Piechota zaczęła się gorączkowo przegrupowywać. Oficerom udało się nawet skrócić prawe skrzydło i posłać posiłki na lewe, ale w tej właśnie chwili uderzyła piechota. Tym razem wrzawa była lepiej słyszalna na górze. Ostry szczęk, krzyki i ochrypłe nawoływania oficerów.

– Na nic… – mruknął Haran.

Konnica wroga runęła właśnie na niezbyt skłębione jeszcze szeregi lewego skrzydła. Rozległ się straszliwy trzask łamanych pik i przeraźliwe rżenie koni. Pył unosił się coraz wyżej, utrudniając obserwację, ale któraś z linii musiała wytrzymać, nie utworzyło się jeszcze bezwładne kłębowisko ludzi i zwierząt. Konnica na piasku nie mogła rozwinąć odpowiedniej prędkości do przełamującej szarży. Teraz jeźdźcy tłoczyli się coraz bardziej, chcąc swoją masą rozerwać linię obrony. Nie musieli długo czekać. Prowizoryczne posiłki, przybywające ze skróconego prawego skrzydła, zamiast przynieść pomoc, uczyniły jeszcze większy rozgardiasz. Młodzi żołnierze, pozbawieni jakiegokolwiek bitewnego doświadczenia walczyli, co prawda rozpaczliwie, ale nie potrafili już wykonać żadnego manewru.

– Lewy skrót! Lewy skrót!!! – jakiś oficer wył tak, że jego słowa były wyraźnie słyszalne nawet na wzgórzu, gdzie stała Achaja. – Zwinąć skrzydło!!!

– Niech zamkną tyły – szeptał Haran, choć wiedział, że to już niemożliwe. – Niech domkną czworobok.

Jeźdźcy wroga naparli tak silnie, że poszarpana linia obrońców rozprzęgła się w jednej chwili. Kilka czy kilkanaście osób rzuciło się do ucieczki, ale wszyscy zostali stratowani lub ścięci zakrzywionymi mieczami. Z powstałego kłębowiska wyrywały się tylko pojedyncze sylwetki kawalerzystów, ani jednego pieszego… Jednocześnie klin piechoty Luan rozdzielił pierwszą linię tak, że cała obrona straciła sens. Jeszcze toczyły się indywidualne pojedynki, jeszcze krzyczano i walczono, jeszcze resztki prawego skrzydła usiłowały przebić korytarz do centrum, ale… to już był koniec.

– Zamknąć oczy – warknął Haran. – To rozkaz, kurwa!

Nikt jednak, zdaje się, nie spełnił niecodziennego rozkazu. Rozszerzone oczy rekrutów śledziły z uwagą wszystko, co działo się przed nimi. Otoczonych kolegów, rzucających broń jakby chcieli się poddać, a potem ścinanych na zawody przez luańskich piechociarzy. Kilku chłopców, bez hełmów już i tarcz, którzy zetknęli się plecami dla wspólnej obrony, przeszytych strzałami z odległości kilku kroków, przez roześmianych, zupełnie nie spieszących się łuczników. Jakąś dziewczynę, która uklękła przed podoficerem, prosząc o coś, a ten… Bogowie! Trzeba było zamknąć oczy! Trzeba było zamknąć oczy!!! Haran znowu miał rację! – ta sama myśl przebiegła przez cały szereg na wzgórzu. Ktoś zwymiotował nagle, ktoś modlił się głośno. Jakiś chłopak w coraz rzadszym kłębowisku na dole płakał i biegał w kółko poganiany kopniakami zwycięzców. Potem zaczęli kaleczyć go nożami, a on ciągle płacząc, usiłował zasłonić się gołymi rękami. Wzięli go na miecze, ale powoli, powoli…

– Tam – krzyknął Durban.

Kilku żołnierzy wyrwało się z kręgu śmierci. Zaczęli biec w stronę własnych szeregów na wzgórzu. Byli bez broni, bez tarcz i cięższego oporządzenia. Zadawało się, że chociaż jeden będzie miał szansę. Zaraz jednak za plecami pojawili się jeźdźcy. W przeciwieństwie do swych ofiar nie spieszyli się jednak. Jadąc stępa, utrzymywali ciągle ten sam dystans. Biegnący dobywali ostatnich sił. Ktoś upadł i został wzięty na arkan. Na razie nic mu nie zrobiono – niech patrzy, niech żałuje, że nie był dość silny. Jeszcze sto kroków! Jeszcze dziewięćdziesiąt. Mogli już rozpoznać twarze biegnących.

– Tutaj! Tutaj! No jeszcze!!! – wokół rozległy się okrzyki.

Haran wyjął miecz, ale nie po to, żeby pomóc uciekającym.

– Jak ktoś się ruszy, zabiję na miejscu!

Ich własny strateg podjechał na koniu. Oficerska świta patrzyła w dół obojętnie.

– Koledzy! – wrzasnął jeden ze ściganych. – Ratujcie!

Krzycząc, stracił rytm, potknął się. Jeden z jeźdźców wziął go na arkan i zaczął ciągnąć, ale nie z powrotem w dół. Jechał dokładnie wzdłuż linii wojsk na wzgórzu.

– Pomóżcie! Koledzy, ratujcie! – krzyczał chłopak na sznurze, ale zaraz zachłysnął się piaskiem.

Jeszcze pięćdziesiąt kroków! Czterech biegnących miało cień szansy! Jeszcze czterdzieści kroków. Jeźdźcy ruszyli szybciej. Świsnęły arkany. Trzech ściganych zatrzymało się w miejscu, przez chwilę trwali oplecieni przez skórzane rzemienie, a potem runęli w dół ciągnięci przez zawracające konie. Czwarty upadł, zawinął się w bok i zagryzając wargi do krwi wstał, by ruszyć dalej. Świsnął kolejny arkan, ale chłopak zwalił się znowu, powstał i ruszył do przodu, dobywając ostatnich sił.

– Tutaj! Tutaj! Biegnij! – ryczał szereg na górze, a dziesiętnicy, bijąc rękojeściami mieczy, powstrzymywali tych, co chcieli rozerwać linię.

Jeszcze trzydzieści kroków! Bogowie! Tylko trzydzieści! To przecież o wyciągnięcie ręki. Jeszcze tylko!… Jadący za nim jeździec pochylił się nad kulbaką, potem uniósł w strzemionach i chlasnął mieczem w ramię chłopca.

Achaja zamknęła oczy. Nie mogła jednak zamknąć uszu. Słyszała oddalający się tętent, krzyki zawodu wokół i… i… ten ryk, to wycie i… jak to nazwać… bulgot?… Chciała zasłonić uszy rękami, nie udało się, własną tarczą walnęła kogoś obok i o mało nie upuściła ciężkiej piki. Ktoś płakał tuż obok, jakiś kolega? Nie to nie on. To nie może być ten biedny chłopak. Bogowie! Niech ktoś coś zrobi! Niech on nie płacze!!!

Odruchowo otworzyła oczy. Nie była jedyna jeśli chodzi o nieżołnierskie zachowanie. Ktoś rzucił broń i poszedł do tyłu, ktoś usiadł na piasku, ukrywając głowę w splecionych ramionach. Dziesiętnicy wściekłymi kopniakami zaprowadzali porządek, ale szereg i tak falował, giął się i wybrzuszał. Na szczęście grupa oficerów na koniach przesłoniła Achai widok na leżącą postać.

– No… – mruknął taktyk, ocierając pot z czoła. – Oddział jest zdemoralizowany.

Strateg kiwnął głową. Uspokajał konia, klepiąc go po szyi.

– Cofamy się?

– Gdzie?

– Nie mamy nic z tyłu? – taktyk uniósł się w strzemionach, choć równie dobrze jak inni wiedział, że z tyłu nie ma żadnych wojsk.

– No to… do przodu?

– Taaaa… Do przodu… – strateg splunął na piasek. – Wy dwaj!

Taktyk skrzywił się lekko, ale nic mu nie powiedział. Towarzyszący mu setnik wyrwał stojącemu najbliżej żołnierzowi z rąk pikę i z trudem manewrując na koniu, ciężkim drzewcem uniósł ją ostrzem do góry. Obaj nie mówiąc nic więcej, stępa ruszyli w dół.

– No tośmy się nawalczyli – mruknął Haran.

Nie tylko on odgadł zamiary dowództwa. Jego kolega, dziesiętnik, z którym rozmawiali przedtem, przypadł do konia stratega.

– Panie! Pozwólcie! Panie!

Strateg zmierzył go długim spojrzeniem.

– Pozwalam.

Kilku innych podoficerów zaczęło krzyczeć.

– I ja! Ja też! Panie!

Ale strateg tylko potrząsnął głową. Dziesiętnik zdjął hełm, zrzucił pancerz i wyjął miecz. Powoli podszedł do Harana.

– Pomożesz mi?

Ten skrzywił się, jakby miał połknąć żabę, ale wziął miecz z jego ręki. Obaj bez słowa ruszyli za najbliższą wydmę. Żołnierze w szeregu obrzucali się zdziwionymi spojrzeniami. Tymczasem taktyk wraz z setnikiem zbliżali się do luańskich oddziałów. Na ich spotkanie ruszyło kilku, sądząc po bogatych mundurach, znaczniejszych jeźdźców. Spotkali się mniej więcej w połowie drogi.

– Co oni robią? – szepnął Durban.

Achaja nie mogła niczego powiedzieć. Chwiała się na nogach. Było jej niedobrze, czuła, że jeszcze chwila, a przewróci się prosto w gorący piasek i więcej nie podniesie. Straszliwie chciało jej się pić. Wiedziała, że ma prawie pełny bukłak na plecach, ale nie mogła go zdjąć – całe jej ciało ogarnęło dziwne odrętwienie. Odrętwienie i coraz większa słabość.

Haran powrócił po chwili, patrząc tępo na zakrwawiony miecz.

– Ach, zaraza! – warknął. – Udało mu się, psiej krwi!

Odrzucił miecz, klnąc pod nosem. Potem spojrzał na nic nie rozumiejących swoich żołnierzy.

– A tera… do niewoli! – wypalił. – Już się tam na górze umawiają, kogo za jaki wykup puszczą.

– Jak to do niewoli? – szarpnął się Durban. – Jak? Kogo wypuszczą? – dopiero teraz zrozumiał drugą część wypowiedzi zwierzchnika.

– Nie ciebie. Wykupią się panowie oficerowie, bo z bogatych rodzin – zaklął siarczyście i splunął na piasek. – A my do końca życia w pętach jęczeć będziem.

– Jak to? Pozwolimy na to? Bez walki?!!!

– To idź i walcz.

– Ale…

Haran już go jednak nie słuchał. Podszedł do Achai.

– Dziecko – szepnął. – Nie jestem uczony, ale swoje wiem. Swoje lata mam. Zapamiętaj, co ci powiem.

Achaja z trudem uniosła powieki ciążące jakby były ze spiżu.

– Pamiętaj córeczko – ochrypły głos dziesiętnika był coraz niższy. – Ty niczemu niewinna, skoro jesteś tu z nami. Niech cię to nigdy po nocach nie męczy. Skoro jesteś tu z nami, to ty niczemu nie winna. Pamiętaj!

Dziewczyna z trudem skinęła głową, nie bardzo docierało do niej, co mówi.

– I druga rzecz. Tyś dobrze myślała… o tym wszystkim – zatoczył ramieniem koło. – Dobrześ myślała. Ty myśl tak dalej – długo patrzył jej w oczy. – Pewnie teraz nie usłuchasz, taaaaak… i będziesz żałować. Ale ja ci powiem… – przełknął ślinę, potem odchrząknął. – Zabij się, jak będziesz mogła. Żegnaj dziecko.

Postąpił krok w tył i zwrócił się do całej ich dziesiątki.

– Niewola – powiedział cicho, żeby strateg nie słyszał – gorsza niż zaraza. Lepiej się zabić. Ale młodziście, głupi, tak i jeszcze się nacierpicie. Dam wam jednak dwie rady. Jak mówiłem, lepiej się zabić i to teraz, później sposobności nie będzie. Druga rada: kto chce żyć, niech teraz zje, co ma ze sobą i wypije wodę. No! A ja pierwszy raz w życiu rozkazu nie wykonam – wyjął z plecaka małe, drewniane naczyńko, wyrwał zębami korek, wypluł go i podniósł do ust. – Wiele widziałem, to i przygotować się zdążyłem.

Przełknął zawartość jednym haustem i bez słowa ruszył w stronę wydmy, za którą leżał jego kolega.

– Ty!!! – ryknął strateg. – Wróć!!!

Haran zaczął biec, ale zaraz zwolnił. Po jakichś dziesięciu krokach zwalił się na piasek. Zdołał jeszcze przewrócić się na plecy, potem znieruchomiał.

Taktyk z setnikiem wracali właśnie, tym razem galopem. Strateg spojrzał na nich, pokiwał głową i zwrócił się do dwóch setek ludzi ciągle stojących w szeregu na wzgórzu.

– Pikiiii kładź! – jako najwyższy oficer nie był wdrożony do osobistego wywrzaskiwania komend, ale wolał nie powierzać tego jakiemuś podoficerowi. – Tarcze kładź! Dwa kroki do przoduuuu… marsz!

Szereg niezbyt zbornie wykonywał polecenia.

– Hełmyyyyyy zdejm! Dwa kroki do przoduuuuu…

Ostre komendy wprowadziły jednak jaki taki ład. Postępowali krok za krokiem, zostawiając za sobą rzędy w większości nowiutkiego wyposażenia aż do momentu, kiedy zostali w samych tunikach i sandałach. Achaja niezbyt przytomnie rozejrzała się wokół. Nie wyglądali już jak wojsko. Wyglądali śmiesznie. Chłopcy i dziewczęta w przepoconych, krótkich tunikach, bezradni, ośmieszeni, bezbronni. I po co było to wszystko? Ta bitwa, tyle niepotrzebnych śmierci, tyle nieszczęścia… Oszołomienie powoli przeradzało się w strach. Co z nią teraz będzie? Co z nią zrobią? Bogowie! Jak strasznie chciało jej się pić… Obejrzała się, jej nietknięty prawie bukłak leżał kilkanaście kroków z tyłu. Haran miał rację. Haran zawsze miał rację. Usiłowała zmusić się do myślenia, tak jak jej radził. No myśl! Myśl dziewczyno! – strofowała się sama. To dziwne ustawienie wojsk, to, że nie rzucili ich do walki, a teraz niewola. Bogowie! Tak! Przecież rodzina Asiji, wchodząc w układ z cesarstwem Luan, musiała czymś zapłacić za realizację planu. Musiała zapłacić jakąś cenę. I to dużą. Bogowie. Nagle zrozumiała. Tą ceną była ona sama. Przez moment zamroczyło ją, potem o mało nie zsikała się z duszącego strachu. Obejrzała się znowu. Jej własny miecz leżał daleko z tyłu, ale i tak nie wiedziała, czy udałoby się jej użyć go przeciw samej sobie. Haran znowu miał rację.

Загрузка...