ROZDZIAŁ 24

Mika rozłożył papiery na szerokim stole. Obydwaj z Zaanem siedzieli teraz w osobnym, odseparowanym od reszty budynku należącym do Biura Handlowego, gdzie znajdowała się hm… „administracja”. Ani staruszek będący nominalnie szefem biura, ani żaden z jego ludzi nie mieli tutaj wstępu. Zresztą po co? Nikt z nich nie znał się na administracji. Chociaż… Tak pomiędzy Bogami a prawdą, siedzący w samym sercu okazałej budowli Mika i Zaan również nie znali się na administrowaniu czymkolwiek. I właściwie nie musieli. Wypisana ślicznymi literami nazwa, zdobiąca główne drzwi, nie miała nic wspólnego z biegiem nadawanych tu spraw.

– Sytuacja przedstawia się tak – Mika przesunął palcem po wspaniałej mapie – dzięki pieniądzom Zyriona udało się kupić wielu ludzi w Luan. W Syrinx mamy ich także dużo, ale same płotki.

– A dwór cesarza? – spytał Zaan.

– Podobnie. Dużo ludzi, nawet zaufanych – tu Mika uśmiechnął się drwiąco. – Co z tego? Wiemy, co cesarz je na śniadanie, wiemy jak i co robił ze swoimi nałożnicami, wiemy ile wojsk jest w samym mieście, a nawet wiemy, co powiedział na oficjalnych audiencjach, ale… Nie wiemy, co myśli. Nie wiemy, o czym szepce z doradcami w zaciszu swoich prywatnych sal.

– Nic?

Mika skrzywił się, jakby nagle zabolał go ząb.

– Niewiele. Mamy tam świetnego człowieka. To szlachcic. Kiedyś w długach, zlicytowali mu majątek, on sam miał jakiś proces… mało głowy pod topór nie położył. Cesarz osobiście ujął się za nim, spłacił długi z własnej kiesy, ochronił go przed procesem i teraz ten człowiek nienawidzi cesarza jak psa. Jest bardzo aktywny, donosi o wszystkim. Ale dojścia do doradców nie ma.

– Przekupić ich? – zaproponował Zaan.

– Nasz człowiek odradza. Za duże niebezpieczeństwo.

Zaan niespokojnie poruszył się na prostym zydlu. Nie czuł się najlepiej w surowym wnętrzu pozbawionym jakichkolwiek sprzętów, poza stołem i tym, na czym obaj siedzieli. Co ten Mika? Cierpi na jakąś chorobę, która nie pozwala mu na wstawienie do pomieszczeń, w których przebywa nawet głupiej skrzynki z papierami? Pamiętał jego pokój w gospodzie, w którym stało tylko łóżko i nic więcej. Teraz siedział w jego gabinecie – tu Mika nie spał, więc nie było nawet łóżka – po prostu gołe ściany.

– Jakieś długi? Hazard? Impotencja? – spytał. – Może któryś przedkłada chłopców nad dziewczęta? Masz cokolwiek na nich?

– Nic – Mika znowu się skrzywił. Wiedział już, że jego pracodawca nie cierpi takich odpowiedzi.

– Przecież to ludzie, psiamać, nie Bogowie.

Milczenie przedłużało się nieznośnie. Zaan sapał, bo coś grało mu w płucach i coraz ciężej było mu oddychać. Wychylił kielich wina, ale nawet to nie przyniosło ulgi.

– Kurwa! – odkaszlnął z trudem. – Przecież muszą kupować, grać, pieprzyć się, ktoś daje im borg, kogoś lubią, kogoś nie lubią – zamilkł nagle. Jego mina świadczyła, że roztrząsa coś w głowie. Mika nie chciał przerywać tego żadną niewczesną uwagą. Powiedział wszystko, co miał do powiedzenia.

– No dobra – powiedział cicho, pokonując kłujący ból w płucach. – Jak tam nasza wojna z Luan?

– Znowu gorzeje – tu Mika miał wiele do powiedzenia. – Nawet, o dziwo odnosimy sukcesy. Zupełnie jakby to nie nasza armia walczyła – roześmiał się z własnego dowcipu, ale umilkł, zaraz widząc skupioną twarz Zaana. – Zdobyliśmy kolejny port w spornym pasie, a teraz…

– Czekaj, czekaj – Zaan powoli rozmasowywał sobie twarz. – Ten port musimy szybko stracić.

– Co? – Mika z wrażenia usiadł na krześle. – Kurza twarz. Co zamyślasz?

– Zamyślam tak… – celowo przedrzeźniał Mikę. Od pewnego czasu nie znosił prostackiego języka. – Poślesz do Luan wróżbitę. A on będzie przewidywał nasze posunięcia militarne…

– Żaden wróżbita nie potrafi niczego przewidzieć dokładnie.

– Myśl Mika – zdenerwował się Zaan. – To będzie nasz wróżbita, psiamać. Będzie od nas dostawał raporty o planowanych ruchach naszych wojsk. Będzie „przewidywał” wszystko niezwykle dokładnie.

– Kurwa mać – tamten uśmiechnął się, doznając olśnienia. – Najpierw „przewidzi” jakieś drobne zwycięstwo, potem drugie, trzecie… Potem „przepowie” jakieś zagrożenie i uchroni Luan przed naszą akcją. Będzie zdobywał zaufanie cesarza, będzie coraz bliżej jego światłej osoby, aż…

– Aż… – uśmiechnął się Zaan, nie kończąc.

– Aż powie, jak odbić nasz port. I stanie się powiernikiem cesarza.

Obaj zaczęli się śmiać głośno.

– Najbliższym.

– Najbardziej pewnym!

– Jego okiem i uchem.

– Bliższym, niż kochanka! Pewniejszym niż sztab generalny i całe zgromadzenie czarowników!!!

– Aż pewnego dnia…

– Nasz wróżbita straci zdolność przepowiadania…

– Nie straci, nie straci. On przepowie, tyle, że…

– To będzie, co innego niż chciałby usłyszeć Jaśnie Wielmożny Pan Cesarz Luan, posiadający dziedzictwo w woli Bogów, i tak dalej, i tak dalej.

Obaj ryczeli ze śmiechu. Jakiś przemożny chichot dławił im gardła, łzawił oczy, nie pozwalał na wypowiadanie normalnych słów.

– Cóż – Mika opanował się pierwszy, aczkolwiek nie do końca. – Będziemy musieli stracić trochę wojska.

– I troszkę zdobyczy.

– Biedni nasi wojacy. Chyba część z nich pójdzie w niewolę…

– Albo poginą jak psy. Taki już los żołnierza.

Mika zauważył nagle jakiś pyłek na wypolerowanym blacie stołu. Poślinił palec i delikatnie zdjął okruszek czy może kawałeczek sadzy. Nie strzepnął go na podłogę. Wytarł palec w czystą szmatkę, którą wyciągnął z rękawa. Potem tą samą szmatką wyczyścił stół, usuwając dokładnie mokry ślad po ślinie.

– A my przez ten czas… Będziemy, psiamać, wiedzieć wszystko.

– I znajdziemy dalszych ludzi.

Zaan masował sobie twarz, potem spojrzał zupełnie przytomnie.

– Masz takiego człowieka, który by się nadał?

– Mam. Były kapłan, strasznie, psiamać, mądry. Zna gadkę wróżbitów i potrafi się nią posłużyć. A poza tym… On lubi ogromnie chłopców. A to, kurza twarz – Mika uśmiechnął się perfidnie – Zakazane przez prawo i u nas, i w Luan.

– Byle się tam nie wydał.

– Podeślę mu naszych. Będziemy go mieć na sznurze krótszym niż pół łokcia.

Zaan pokręcił głową. Nalał sobie drugi kubek wina i wychylił kilkoma łykami. Ból w płucach zdawał się maleć. Tylko zaczerpnięcie powietrza było równie trudne jak poprzednio. Jego świszczący oddech był coraz bardziej głośny.

– No dobra – powiedział z trudem po chwili. – A co dalej? Za Luan?

– Tam jest takie małe państewko – Mika znowu nachylił się nad mapą. – Arkach. Nie na wiele nam się przydadzą. Tam jest matriarchat, w wojsku walczą same dziewczyny. Górzysty kraj, biedny, za nim już tylko Wielki Las a za nim „Chorzy Ludzie”.

– Jak oni… a przepraszam. Jak one się lubią z Luan?

– W ogóle się nie lubią. Tam jest ciągła wojna. Nie tak jak u nas – wybuch i spokój, wybuch i spokój. Oni… hm… czy one raczej, walczą cały czas. Ale to żadne zagrożenie dla cesarstwa. Kiedyś granica przebiegała na paśmie gór za Negger Bank. Teraz cesarscy wypierają wojsko Arkach, ale postępy są niewielkie. Kraj górzysty, ani ustawić wojsko, ani puścić w marsz. Bo dobrych dróg nie ma. I prawdę powiedziawszy, łaszczyć się na co, też nie ma. Ot, ciachają się rok w rok, postępując do przodu, o parę stajń. O parę pagórków.

– I co? – spytał Zaan. – Nie będzie jakiejś zdecydowanej akcji ze strony Arkach?

– A zaraza ich wie. Chcieliby, ale nie mogą, nie mają za co, nie mają po co, nie mają kim.

– Jest tam, jakiś zdecydowany przywódca?

– To same baby. Ich królowa to by najbardziej chciała, żeby wszystkim naraz było dobrze. Ale tego to się nie udało sprawić nawet samym Bogom. Eeeeee, błoto, góry, małe poletka i uwiędnięty handel. To wszystko.

– Mamy tam kogoś?

– Coś tam mamy. Paru durnowatych agentów, jak całe to państwo.

– Jest tam ktoś z jajami? Tfu! – Zaan uderzył się w czoło. – Chciałem spytać, czy jest tam jakaś baba do rzeczy?

Mika uśmiechnął się mimowolnie.

– Ktoś, kto mógłby wziąć udział w naszych interesach? – zmarszczył brwi. – Jest. Nazywa się Biafra, jedyny facet w morzu bab. Syn księżniczki. Nie mógł brać udziału w życiu publicznym, bo jest chłopcem. Po śmierci matki zabrali mu pałac, bo… Tam się księżniczki wybiera jak u nas, nie przymierzając rajców. A jednak mamusia przedtem zdołała mu zapewnić jakieś tam stanowisko. Jest bodaj szefem zaopatrzenia ichniej armii. Niezły, jeśli ci o to chodzi. Straszny skurwysyn, inteligentny jak zaraza, z żalem do wszystkiego i wszystkich wokół, chorobliwie ambitny.

– O to, to, to – podjął Zaan. – A z czego żyje?

– No w zaopatrzeniu…

– Pytam, z czego żyje? – przerwał mu Zaan.

– Ma jakiś tam drobny handelek. Ale wiesz, to przy całej swojej inteligencji, tylko wychuchany paniczyk. Idzie mu jak krew z nosa.

– Ooooo… – Zaan kiwnął głową. – No to zacznijmy go przyzwyczajać do siebie. Na początek, niech mu ten jego handelek zacznie iść nieco lepiej.

– Warto?

– Skoro mówisz, że skurwysyn.

Mika roześmiał się cicho.

– Niewąski – szepnął. – No panie Biafra – z powrotem zajął swoje miejsce na krześle. – Jeszcze pan nie wie, ale pańska karta zaczyna się właśnie odwracać.

Zaan nalał sobie trzeci kubek wina, ale nie mógł go wypić. Suchy kaszel wstrząsał nim, ból w płucach znowu przybierał na sile. Coś dusiło go coraz bardziej, czuł większy i większy ciężar, który kładł się na klatce piersiowej. Wiedział, że nie będzie mógł dokończyć rozmowy. A tyle jeszcze rzeczy pozostało do omówienia.

– A co u nas? – spytał świszczącym głosem.

– Dużo ciekawych rzeczy. Mamy swoich ludzi w wielu ciekawych miejscach. Ale… – Mika podniósł wzrok, usiłując nie widzieć coraz silniejszych objawów choroby. – Jedno miejsce jest szczególnie ciekawe. Wbrew pozorom nie żaden dwór ani pałac.

– A co? – z najwyższym trudem zdołał wyszeptać Zaan. Chciało mu się wymiotować.

– Pewien astronom czy astrolog. Jest w nim coś dziwnego. Mniej więcej, co dziesięć dni pisze list. Zanosi do portu i daje kapitanowi statku, który od razu wypływa w morze.

– Gdzie? – Zaan usiłował rozluźnić szatę pod szyją, ale po raz kolejny stwierdził, że nic go tam nie krępuje. Uczucia duszności nie powodowała szata.

– Statki płyną w różne miejsca. Sprawdzałem. Porty docelowe nie wyróżniają się niczym szczególnym, listy przewozowe to zwykłe łgarstwo. Zastanawia mnie jednak, kogo z władców stać na to, żeby co dziesięć dni wysyłać statek po jeden list. Nikogo na to nie stać.

Zaan czuł, że mąci mu się w głowie. Pochylił się do przodu w swym zydlu i oparł na rękach.

– Zakon – wykrztusił z trudem.

– Ano właśnie – Mika udawał, że patrzy w okno.

– Masz… – atak kaszlu. – Masz tam kogoś?

– U astronoma? Mam. Jego służący został przez swojego pana podniesiony z biedy, przygarnięty, kiedy w oczy zaglądała już śmierć głodowa, wykształcony i… – Mika usiłował się uśmiechnąć, ale widok duszącego się człowieka naprzeciw nie napawał do śmiechu. – Wiesz, zrobisz komuś dobrze, to się strzeż, bo on będzie cię nienawidził do końca życia, a Mika i Zaan już kręcą się koło niego – widząc brak jakiejkolwiek reakcji podjął znowu. – Ten służący donosi sam z siebie. Nawet nie musimy mu płacić. Astronom szyfruje wszystkie listy, pali papier, pali notatki, no ale sam przecież nie będzie się trudził zanoszeniem do portu. Jego zaufany sługa natomiast zawsze po drodze skręci gdzie trzeba i da chwilę czasu na przepisanie. Nawet dziewki mu nie trzeba podsuwać. Robi to sam z siebie.

– Masz te listy? – wydyszał Zaan. Czuł się coraz gorzej.

– Mam. Ale szyfru nie złamałem.

– Daj – Zaan z trudem podniósł się z zydla. Świat wokół wirował mu w głowie. Chciało mu się wymiotować, ale nie wiedział, czy jeśli ulży żołądkowi, nie udusi się przy tym. Skóra swędziała go coraz bardziej, przy każdym wydechu płuca świszczały i bulgotały w nienaturalny sposób. Z najwyższym trudem schował listy pod połą płaszcza.

– Dam ci dwóch ludzi, żeby odprowadzili do pałacu – zaproponował Mika.

– Nie, nie… – Zaan chwycił się futryny. – Uda mi się. Jeszcze tym razem… się uda.

Tymczasem w mieście działy się dziwne rzeczy. Książę Sirius wraz z ojcem jechał właśnie do budynku Rady. Kolejne posiedzenie miało odbyć się właśnie dzisiaj. Inne, wielkoksiążęce rody miały już jednak dość zachwiania równowagi sił w państwie. Skoro czekanie na reakcję Bogów w tej kwestii nie przyniosło spodziewanych rezultatów, przedstawiciele rodów postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Tuż przy Malowanym Portyku czekał na orszak mistrz Lirion. Z ręką na głowni miecza miał wystąpić w odpowiedniej chwili i symulując wypadek, obrazić śmiertelnie młodego księcia prowokując do pojedynku. Oczywiście, najpierw stanęliby kuzyni. I „uliczni” i „pałacowi”, dopiero potem sam książę. Ale Lirion nie miał podstaw do obaw. Był szermierzem natchnionym. Uśmiechał się lekko, nie co dzień przychodziło mu zabijać tak wytrawnych szermierzy jak eskorta Wielkiego Księcia. Jego usługi były w cenie. Mierzono je wyłącznie złotem i to w słusznej wadze.

– Panie…

Lirion spojrzał w dół. Tuż przed nim klęczało dwóch ludzi, pośród płaszczącej się dziatwy.

– Panie! Zmiłowania prosim! – mężczyzna bił pokłony jak przed królem. – Wyrugowali nas z ziemi. Mam żonę i dziewięcioro dzieci.

– Panie! My od dziesięciu dni nic nie jedli! – zawodziła kobieta. – Dzieci pomrą! Ulituj się panie, prosim pokornie!

– Won ścierwa – żachnął się mistrz, ale jedna z zasmarkanych dziewczynek przysunęła się na kolanach, ujęła jego dłoń i zaczęła całować. Jej oczy szkliły się łzami od niemej prośby i bezmiaru ufności. Ośmielony czynem siostry, mały chłopczyk, również na kolanach chwycił za drugą dłoń.

– Won.

Reszta dzieci przy wtórze zawodzeń rodziców chwyciła mistrza za ręce i pokrywała je pocałunkami.

– Dobra, psiamać, dam brązowego – Lirion zmełł przekleństwo. – Tylko puśćcie nareszcie.

Rodzice przepełnieni wdzięcznością wstali składając ręce… do ciosu. W dłoniach mieli pałki. Lirion nie mógł się bronić obciążony dziatwą. Może mimo to wyszedłby jakoś z opresji, żona jednak widząc, że się wywija i pamiętając o przyszłości swych dzieci, walnęła tak mocno i celnie, że mistrz zalał się krwią i runął do jej stóp.

Złapali ich od razu. To był sam środek miasta, strażnicy chodzili nie parami, ale po sześciu… Tyle tylko, że Zaan zawsze powtarzał Mice: „Płać naszym ludziom uczciwie i ratuj z opresji. By ich los stanowił przykład dla innych! Nie przestrogę”. I stało się tak jakoś, że w drodze do więzienia, cała rodzina, jak raz jedenaście osób, sprytnie zawinęła się i prask! – uciekła jak jeden mąż, a strażnicy w pogoni wpadali na siebie… Notabene kobieta i mężczyzna rzeczywiście byli żoną i mężem, a reszta wspólników zbrodni to ich prawdziwe dzieci. Rzeczywiście cierpieli głód. No, oczywiście jedynie do dnia śmierci Liriona, potem już nie.

Gdyby szermierz natchniony zawiódł (oczywiście nie w zabijaniu „kuzynów” Wielkiego Księcia ani jego syna – w to nikt nie wątpił – mogłoby mu się jednak nie udać skuteczne obrażenie i młody książę mógłby jednak ujść z honorem), wielkie rody przygotowały następną pułapkę.

Sześciu dahmeryjskich kuszników, sprowadzonych z końca świata, nie bacząc na koszty, nie wiedziało, kto ich najął. Znali jedynie swoje zadanie. Teraz ukryci wśród drzew i krzewów wspaniałego, królewskiego parku, czekali na księcia, który miał tędy przejeżdżać. Organizatorzy zamachu (a właściwie egzekucji) przewidzieli wszystko, kąty strzałów były tak dobrane, że książę, bez względu na pozycję, jaką zajmie w orszaku, powinien zostać trafiony co najmniej dwoma bełtami. Przewidziano kamuflaż – Dahmeryjczycy ubrani byli w długie płaszcze kapłanów z Yd pozwalające ukryć kusze do samego końca i poruszać się przy tym swobodnie. Wspaniały plan. Tym bardziej, że Mika do ostatniej chwili miał na jego temat tylko mgliste doniesienia od służących szpiegujących na wielkoksiążęcych dworach. Ale… Złodzieje-kalecy, którzy parali się żebraniną i wypróżnianiem sakiewek przechodniów na obrzeżach parku, nie mieli żadnego powodu, żeby współpracować z Biurem Handlowym. Musieli to robić, bowiem pieczę nad nimi sprawował klan złodziei miejskich i portowych, a nimi z kolei opiekowali się oszuści… Większość oszustów Mika znał osobiście. Nie płacił im za informacje, a mimo to je dostawał. W stolicy szybko rozeszła się wieść, że lepiej mieć go po swojej stronie niż przeciwko sobie. I faktem jest, że wszyscy, którzy hołdowali tej zasadzie, żyli długo i szczęśliwie. Ci, którzy nie hołdowali… albo już nie żyli, albo przykuci do falochronu, oglądali port z poziomu wody.

Pomysł przebrania Dahmeryjczyków w kapłańskie płaszcze mógł się wydawać świetny jedynie w głowach wielmoży, którzy go ułożyli. Złodzieje-kalecy zorientowali się od razu, widząc wspaniałe świątynne płaszcze i tępe mordy ich właścicieli, znamionujące wszystko tylko nie cnotę, posty i szeptanie modlitw w cieniu ołtarzy. Mika nie miał czasu, żeby sprowadzać zagranicznych kuszników, tym bardziej z Dahmerii. Wziął krajowych, zwykłych wojskowych partaczy – wprost z miejskiego garnizonu Armii Domowej. Tyle tylko, że jeden Dahmeryjczyk miał przeciwko sobie czterech strzelców z Troy. A strzelano z odległości kilku kroków. Mimo to jeden z przyjezdnych, raniony, zdołał się wyrwać, trzeba go było gonić, bić kolbami kusz, dźgać nożem i wreszcie dobić wyrwaną z płotu, pozłacaną sztachetą. Mika miał wrażenie, że wszystko, za co weźmie się armia Troy, kończy się tak właśnie… Tym bardziej, że wrzaski, gonitwa i przydługa walka kilkunastu krajowych bohaterów z jednym zagranicznym, sprowadziła całe zastępy strażników i ilość sakiewek wypełnionych złotem, które trzeba było przeznaczyć na łapówki, była oszałamiająca.

Prawdziwą trudność miał jednak przed sobą oficer, dowódca zmiany miejskiej straży danego dnia. Długo krążył w ciasnej izbie, klął i złorzeczył. To patrzył na zgromadzone na stole sakiewki, to znowu w okno, szukając natchnienia. Wreszcie wzruszył ramionami, usiadł za stołem, wziął ryzę papieru, inkaust i pióro. Zaczął pisać, z wyraźnym wysiłkiem formułując myśli. Skończył, spocony jak mysz, w jakieś dziesięć modlitw później. Skrzywił się, jakby bolały go zęby i na miękkich nogach powlókł się do kwatery dowódcy garnizonu.

– Masz raport? – Hylen kierował miejską strażą od wielu lat. Nie zwrócił jednak uwagi na skwaszoną minę podwładnego. Zmarszczył brwi i odsunął papier od oczu – na starość lepiej czytało mu się z coraz większych odległości.

„Patrol patrolujący rejon patrolowania okolic Króleskiego parku…”

– Psiamać – zaklął. – „Królewskiego” idioto! W środku jest litera „w”!

„…napotkał sześć trupów należących do obcokrajowców…”

– Bogowie! Jak się pisze „trupów”? A poza tym chodzi o trupy obcokrajowców, czy jedynie trupy, które były własnością obcokrajowców? – zmrużył oczy, żeby odczytać koślawe litery. – Potem rajcy mi głowę suszą o te raporty.

Dowódca zmiany stał bez słowa. Wiedział, że dalej będą gorsze rzeczy i to bynajmniej nie z dziedziny ortografii czy stylistyki.

„Wszyscy oni dnia dzisiejszego postanowili targnąć się na żywot własny, co niniejszym uczynili”.

– Cooooooo?!!!

„Pięciu z nich zastrzeliło się z własnych kusz, w tym trzech za pierwszym razem nie wycelowało dobrze i musieli ponownie założyć bełty, by nimi się razić. A jeden to strzelił do siebie aż cztery razy, zanim wycelował dobrze i się ubił…”

Hylen przełknął ślinę. Oczy mu wyszły z orbit. Wyciągnął rękę ponad stołem.

– Dawaj! – warknął.

Dowódca zmiany włożył sakiewkę w nadstawioną dłoń. Hylen potrząsnął głową i czytał dalej.

„Jeden natomiast z obcokrajowców musiał czuć do siebie szczególny żal. Najpierw raził się z kuszy, chcąc pewnie ugodzić się w samo serce, ale nie wycelował dobrze, raniąc swą nogę od tyłu w łydkę. Następnie zaczął okładać się kolbą kuszy, a potem zadał sobie siedemnaście ciosów własnym nożem, godząc w klatkę piersiową, ale głównie, właściwie, to w plecy…”

– W plecy, kurwa, się raził?!!! Nożem?!!!

„…następnie wyrwał z płotu pozłacaną sztachetę i dalejże się nią okładać okrutnie, co zeznali jak następuje świadkowie…”

– Dawaj – jęknął Hylen, wyciągając powtórnie dłoń.

„…następnie zawzięty okrutnie na swój żywot samobójca wdrapał się na mur okalający park i skoczył na trawę, oddając ducha…”

– Bogowie! – ryknął Hylen. – Przecież ten mur… Tfu!… murek, ma raptem dwa łokcie wysokości! Jak to się wdrapał i skoczył na… trawę? Nie mogłeś, pacanie, napisać chociaż, że uderzył głową w jakiś korzeń?

– Tam nie ma korzenia.

Hylen po raz trzeci wyciągnął dłoń po sakiewkę. Dopiero potem opatrzył dokument własnym podpisem, klnąc przy tym i złorzecząc.

– Następnym razem, półgłówku, napisz, że korzeń był, ale go zbójcy potem ukradli. Taaaaaaa… – Hylen po patrzył ciężkim wzrokiem na leżące przed nim sakiewki. – Taaaa… Samotność i zły los często do samobójstwa przywodzą, nawet i sześciu ludzi naraz – zerknął na swojego podwładnego. – Mniemam jednak, że po stronie samotności i złego losu żadnych strat nie zanotowano, co?

– A gdzie tam, szefie. Te samotności i złe losy poszli później chlać do knajpy.

Загрузка...