ROZDZIAŁ 4

Dzięki pomysłowości Zaana, a raczej jego znajomości zwyczajów i niewielkiego rozumu miejscowych urzędników państwa, uniknęli pogoni i zasadzek. Jeśli oczywiście ospali urzędnicy zdołali w ogóle zorganizować jakieś pogonie czy zasadzki. Do wiedzy Zakonu jeszcze nic nie mogło dojść, bo było za daleko. Teraz, tak jak to dawniej Zaan czytał w rycerskich romansach, obozowali w zasypanej śniegiem kniei, pod gołym niebem, przy ognisku. Męska przyjaźń, wspólnie odczuwane niebezpieczeństwo, urocze, rycerskie pieśni, którymi zabawiał go Sirius w rodzaju: „Ech życie, życie… Sranie i gorzały picie!”

Wszystko było jak w romansach. Poza jednym – czasem. Zaan boleśnie odczuwał na sobie różnicę pomiędzy literaturą, a życiem. Co innego przeczytać w księdze jednym tchem zdanie: „Noc była bardzo mroźna”, a co innego odczuwać ten mróz od zmierzchu do świtu… Zgrabiałymi palcami otwierał i czytał listy, które Rycerz zakonu wiózł w jukach.

– He – Sirius nagle przestał śpiewać – otwierasz te listy i zalepiasz, żeby znaku nie było. A po co?

– Mogą się przydać.

– Lepiej rzucić w ogień.

– Nieee… A może przyjdzie potrzeba, żeby komu pokazać taki list.

– Toż pieczęcie złamane.

– Nie. Nie łamię pieczęci.

Chłopak nachylił się nad ogniskiem, żeby lepiej widzieć.

– Psiamać! Rzeczywiście – w jego głosie brzmiał niekłamany podziw.

– Papier nie ma dla mnie tajemnic – Zaan uśmiechnął się na wspomnienie wszystkich tych tajnych i zakazanych ksiąg, które czytał w świątyni. Nie takie pieczęcie zdejmował bez najmniejszego uszczerbku, by potem nienaruszone zakładać znowu. – Przez ostatnie trzydzieści lat nie zajmowałem się niczym innym.

– Eeeee… – dla chłopca czterdziestoletni mężczyzna był czymś niewyobrażalnym. – Ludzie tak długo nie żyją.

– Sirius… – Zaan schował listy na powrót do sakwy. – Po naszemu Syriusz. Tak?

– Taaa… Ja się tak nie nazywam – wyznał chłopak.

– Hm… Syriusz, Orion, Achaja, Archentar – to książęce imiona z królestwa Troy. Od gwiazd, od nieba.

– Mhm.

– A ty jak masz na imię? – skończywszy z listami, Zaan wziął się na powrót do obróbki korzenia, który znalazł rano. Korzeń był wielki, prawie tak wielki jak nikczemnego wzrostu człowiek. Z grubego pnącza wyrastały trzy rozwidlenia kończące się nieregularnymi zgrubieniami. Zaan wyrównywał je właśnie nożem, żeby uzyskać pożądany kształt.

– Nie wiem.

Zaan uśmiechnął się z niedowierzaniem.

– No jak to?

– Tak to – chłopak zachmurzył się nagle. – Nie wiem.

Zaan spojrzał na majaczącą pomiędzy zaśnieżonymi wierzchołkami drzew czerń nieba. Usiłował opatulić się bardziej swoim długim płaszczem, ale niezbyt gruby materiał ledwie chronił przed mrozem. Przysunął się jeszcze bliżej do ogniska.

– Opowiesz mi?

– A co tu opowiadać? – chłopak ułamanym patykiem grzebał w mokrym popiele wokół ognia. – Może lepiej nic o mnie nie wiedzieć?

– Coś tam jednak wiem.

– Niby co?

– A to, że raz mówisz jak rycerz, raz jak jaśnie wielmożny pan, a raz jak… chłop – zaryzykował. – Jak kupiec, jak karczmarz.

– Ano mówię. Potrafię mówić jak każdy – jak pan i jak sługa.

– Gdzie cię tego nauczyli?

Chłopak westchnął. Potem machnął ręką.

– Ano porwali mnie – wydął wargi, potem dolną przygryzł w zamyśleniu. – Piraci.

– Ile miałeś lat?

– A bo ja wiem? – Sirius przechylił głowę. – Trzy? – Zabrzmiało to jak pytanie. – Zabrali mnie z osady… potem się dowiedziałem… od „Chorych Ludzi” mnie porwali, to jest aż za Wielkim Lasem.

– Wiem.

– Chcieli mnie sprzedać, ale nikt nie chciał kupić. No to żyłem w psiarni, znaczy z psami na ich okręcie. Trzymali psy, żeby pilnowały obozu, jak przybijali w nocy do brzegu – Chłopak podrapał się w ucho. – Nie ma lepszego strażnika jak pies – znowu wydął wargi. – A potem jak podrosłem na ogryzanych kościach, co to nam rzucali… nam – znaczy mnie i psom razem.

Chłopak plątał się coraz bardziej, ale Zaan nie chciał przerywać pytaniami, żeby go nie spłoszyć. Powoli i dokładnie obrabiał swój korzeń. Nie był rzeźbiarzem i musiał bardzo uważać, żeby nie zepsuć kształtu.

– No to jak podrosłem, to znowu ze mnie człowieka zrobili. Już nie psa. Nie wiem, jak mam na imię, oni też nie wiedzieli, to wołali na mnie: „hej ty!”.

„Hej tyyyyy!” krzyczał Sirius do piekarza, jak miał go zabić – przypomniało się Zaanowi.

– No i… zacząłem im broń czyścić i strawę nosić, a potem… jak znowu podrosłem… to na brzeg chodziłem. Znaczy do wsi, na szpiegowanie. Żeby zobaczyć czy domy bogate, gdzie karczma, czy dwór jaki jest, czy wojsko może stoi. I ja piratom wszystko mówiłem, a oni potem w nocy… – Chłopak złamał w palcach patyk, którym dotąd się bawił. – Jak w nocy szli, to ja mogłem iść za nimi. Czasem nawet jakiegoś chłopa mieczem ciachnąłem, jak go ktoś wcześniej dziabnął, a nie ubił – nagle Sirius uśmiechnął się smutno. – Tośmy się bili, rabowali i palili. Fajnie było z piratami – westchnął ciężko – A potem znowu podrosłem. Miałem… – zamyślił się – siedem lat albo osiem… To mnie na galery sprzedali.

– Ośmioletniego chłopca? – nie wytrzymał Zaan. – A na cholerę takie dziecko na galerach?

– To były galery tyranii Symm. Oni mieli bitwy z księstwem Linnoy i galernicy marli. Piraci im sprzedawali wszystkich jak leci. A ja… silny byłem. Albo… Może dziesięć lat miałem.

Zaan pokiwał głową.

– No i mnie przykuli z takim jednym chłopakiem jak ja. On też był cały biały, jak ja. No to skuli nas do jednego wiosła, że my niby krajanie, żebyśmy pogadać se mogli. Ale nie. On nie był zza Wielkiego Lasu. On tylko był taki biały… no bo… jak słońce na niego padało…

– Wiem – mruknął Zaan. – Był albinosem.

– No… czy coś takiego. Ja nie miałem imienia, a on miał – właśnie Sirius. Byliśmy podobni do siebie, to mnie galernicy nazwali Sirius 2. A on był wielkim księciem. Tak jak mówiłeś – z królestwa Troy. Też go piraci złapali i sprzedali, ale nie ze wsi jak mnie tylko… – chłopak podrapał się w głowę – jego statek, co on nim płynął, utonął i go piraci wyłowili. Jak burza była, to go jego służący przywiązali do masztu, żeby go woda nie zmyła, a jak maszt się złamał, to on z nim płynął, a tam reja była i on był na wierzchu, a nie pod wodą…

– To nieistotne – przerwał mu Zaan. Wspominanie czegokolwiek przychodziło chłopcu z wielkim trudem i zaczynał mieszać coraz bardziej. – Jak to możliwe, żeby syna wielkiego księcia nie wypuścili za okup?

– A kto by go tam słuchał? – chłopak roześmiał się chrapliwie. – Na galerach to wszyscy mówili strażnikom, że są wielcy panowie, znaczy żeby ich odkuli. Wszyscy oni to niby byli synami królów i książąt, a jeden to nawet mówił, że był szwagrem cesarza Luan, ale mu nie uwierzyli, tylko w mordę częściej brał niż inni. A jeden chłop to łgał, że jest synem wójta ze swojej wsi, bo nikt większy nie przyszedł mu do głowy. A ja na przykład mówiłem, że jestem synem czarownika. Każdy chciał, żeby go odkuli, bo na galerach wcale nie było dobrze…

– To skąd wiesz, że ten twój Sirius to prawdziwy książę?

– Aaaaa… Bo jak strażników nie było, to każdy mówił o sobie. Wszystko mówił. Coś trzeba było mówić, bo jak się nic nie robiło, to się ludzie zmieniali, rozum gdzieś z nich odchodził. No, jeden to jadł własną… własną… no wiesz… a jeden to bił głową w wiosło, aż krew się puściła, a on ciągle bił, a potem dostał gorączki i miał zemrzeć, to go strażnicy wzięli na tortury na postrach dla innych. A jeszcze jeden to tak krzyczał cały czas – nawet jak go strażnicy bili, żeby nie krzyczał – to on dalej krzyczał, aż go ubili.

– No dobra. I ten książę wszystko ci opowiedział?

– Wszystko. Nie tylko mi. Ja znam całe życie ze czterdziestu ludzi, każdą chwilę ich życia. Tam się wszystkiego nauczyłem, bo żeby rozum nie odszedł, to starsi uczyli młodszych, a tam byli i kupcy, i żołnierze, i chłopi, i uczeni, i żeglarze… wszyscy tam byli. Tylko ja nic nie mogłem opowiedzieć, to ich naśladowałem dla śmiechu. I umiem mówić jak chłop i jak pan, i jak…

– Jak umiesz to… – Zaan kilkoma ruchami wystrugał na końcu korzenia coś, co wyglądało jak wielki pazur. – To opowiedz następny fragment tak, jakby to zrobił wielki pan.

– No cóż – chłopak uśmiechnął się lekkim, książęcym skrzywieniem warg. – Ciągnąc opowieść o moich peregrynacjach, pragnę zauważyć, że owe naśladowanie innych przychodziło mi łatwo – puścił oko do Zaana. – Czyniłem tak, ku płochej rozrywce, a także dlatego, iż moi nieszczęśni towarzysze niedoli, kiedy ubawiłem ich krotochwilą, dawali mi czasem kęs strawy ze swoich porcji. No i jak?

Zaan w zamyśleniu potarł brodę.

– Hmmmm… Po oszlifowaniu może ujdzie. I co dalej?

– Ano dalej… dalej też pływałem na galerze, rok po roku, inni umierali, a ja silny byłem. A właściwie, razem z księciem mieliśmy najmniejsze wiosło, to pierwsze od steru, bo byliśmy mniejsi niż inni. No i szczęście mieliśmy, że nas nie zatopili. Bo wiesz, galernik idzie…

– Na dno ze swoim okrętem – dokończył Zaan.

– Aż potem znowu któraś tam bitwa była. No i nas osaczyli. Taki jeden okręt księstwa Linnoy na nas płynął, bo chciał się zderzyć. To nas strażnicy tak bili, żeby znaczy szybciej, że dużo ludzi rzygało z wysiłku… i wiosłowali, a jeden to umarł, tak z siebie, i go odcięli, żeby nie hamował, nie było czasu kuć, to przecięli jego, a nie łańcuch, a kilku mdlało, to ich strażnicy budzili rozpalonym żelazem… No, aleśmy nie uciekli. Tamten okręt nas huknął dziobem i się zaczęła bitwa.

Chłopak ukrył twarz w dłoniach. Milczał dłuższą chwilę.

– No i potem nas znosiło… razem z nimi…

– Gdzie znosiło?

– Na mieliznę.

– Zaraz, a bitwa?

Chłopak wzruszył ramionami.

– Krzyk, krew i woda, co nas zatapiała. Wlewała się przez tą dziurę, co tamten okręt zrobił – znowu wzruszył ramionami. – Co się działo na górze, na pokładzie to nie wiem. Widziałem tylko jak galerników tych z drugiej strony zalewa woda. Oni byli coraz niżej, a my, po drugiej stronie, coraz wyżej. A wszyscy przykuci. I patrzyliśmy jak powoli… powoli toną. Jeden to nawet odgryzł… – chłopak potrząsnął głową – ale mu się nie udało.

Zaan dorzucił gałęzi do ognia.

– No i co?

– Jak nas zniosło to utknęliśmy na mieliźnie. Ci co jeszcze nie utonęli, to myśleli, że może choć na razie ujdą z życiem, ale nie. Okręt się osuwał, wody zaczęło przybywać.

– A załoga?

– Ci na pokładzie to się już do tej pory chyba wszyscy wyrżnęli. Okręt się palił od góry, a tonął od dołu – wyjaśnił Sirius. – Myśmy krzyczeli i szarpali, ale… – chłopak zamilkł.

Cisza przedłużała się coraz bardziej. Mróz zdawał się tężeć. Zaan otrzepywał swoje oszronione brwi. Z trudem wstał, żeby przynieść trochę drewna na ogień. Chłopak wyraźnie się zaciął, więc nie spieszył się, łamiąc suche, ukryte pod grubym śniegiem, gałęzie. Ruch go nie rozgrzał. Kiedy wrócił do ognia czuł, że drżą mu ręce. Dopiero po dłuższym zacieraniu i rozgrzewaniu mógł wrócić do rzeźbienia w drewnie.

– Powiesz mi, co było dalej? – spytał.

Chłopak spojrzał na niego z zupełnie innym wyrazem twarzy.

– No – jego głos był teraz dziarski. – No i wszyscy utonęli, nasz okręt tak osiadał, że ja byłem najwyżej i patrzyłem, jak wszyscy toną. A woda sięgała mi do szyi, a potem do brody, a potem do ust, ale się wygiąłem i jeszcze złapałem jeden oddech. No, a jak się znalazłem pod wodą, myślę sobie, to już po mnie. Tym bardziej, że ryby żarłoczne się do statku dostawały przez tą dziurę, co ją obcy okręt zrobił. Głodne były i chciały zjeść galerników. Ale patrzę, a tam ryba-piła wpłynęła. No to za ogon złapałem i przepiłowałem nią łańcuchy. Ledwie powietrza stało, jak wypłynąłem. I strażnicy mnie opadli, a ja ich tą rybą-piłą po gardłach. A w drugiej ręce też ryba. Miecznik się nazywała. No to ja…

– A naprawdę? – ziewnął Zaan.

– A naprawdę to… – chłopak spuścił oczy. Znowu milczał dłuższą chwilę. – Jeden strażnik mnie lubił. Bo… bo on lubił chłopców, nie dziewczyny… I ja mu kilka razy… bo… on mi lepsze jedzenie czasem dał, i mniej bił… I jak żeśmy osiedli na tej mieliźnie, to on przyszedł, bo nadzorcy już nie było, i chciał, żebym mu zrobił… wielkie świństwo. I ja mu powiedziałem, że tak… i mnie odkuł. I inni go prosili, żeby ich też odkuł, ale on się tylko śmiał i narzędzia kowalskie rzucił w wodę. No to ci, co jeszcze żyli i co byli blisko, go złapali i… i… i go rozdarli… normalnie rękami na strzępy. I mi kazali nurkować po te narzędzia. A statek już cały woda zalewała. I… no, nurkowałem, ale woda mętna, krwi pełno, trupy się unoszą na łańcuchach… A woda coraz wyżej. Okręt zaczął się zsuwać. No to myślę, co ja będę z nimi umierał. Poszedłem w górę, ja wolny, oni przykuci… I… No, odpłynąłem…

– A ten twój przyjaciel?

– To nie był mój przyjaciel.

– No to ten książę?

– No nic… Patrzył na mnie jak odpływałem. Patrzył i patrzył… Inni krzyczeli, on nie. Tylko patrzył. Ale zaraz woda ich wzięła.

Zaan rzeźbił nożem swój korzeń. Śnieg wokół sprawiał, że opowieści z mórz południowych brzmiały tu jak bajki. Jak legendy, które nigdy nie zdarzyły się naprawdę, a powstały jedynie w umysłach trubadurów, ku uciesze gawiedzi. Upał, słońce, ciepła, morska woda. Tu? W kniei wśród zamarzniętych gór? To było jak opowieści z ksiąg, które czytał Zaan. W księgach jednak nie było nic o oczach, które patrzyły w każdym śnie, w każdym, zmrużeniu powiek. Oczach, które prześladowały Siriusa, zawsze kiedy tylko śnił, że płynął. Zaan strugał swój korzeń, powoli, niespiesznie nadając mu kształt, który wykluł się w jego głowie. Chłopak milczał pogrążony w posępnych wspomnieniach. Siedzieli tak w ciszy, aż lekki jeszcze brzask rozświetlił niepewnie wschodnią część nieba. Zaan schował nóż do kieszeni. Robota była skończona.

– Co to jest? – Chłopak chyba ocknął się z krótkiej, męczącej drzemki, bo jego oczy nie były zbyt przytomne.

– Noga – wyjaśnił Zaan.

– Jaka, psiamać, noga? Wygląda jak kurza stopa.

– To dobrze.

– No ale… – Sirius nachylił się, żeby ocenić wielkość korzenia. – Gdyby kura miała taką stopę, to by musiała być wielka jak zamek!

– Jak… – Zaan też ocenił wielkość kury na podstawie wykonanego przez siebie dzieła – jak pięciu postawionych jeden na drugim ludzi. – Owinął swe dzieło szmatą i przywiązał sznurkiem do juków. – No. Zbierajmy się.

– Teraz? Po nocy?

– Ano, po nocy.

– Toż drogę zgubimy.

– Śnieg ubity, gościniec szeroki. Nie zgubimy.

Sirius wstał niechętnie i również zaczął szykować się do drogi. Jakaś myśl nie dawała mu jednak spokoju.

– Słuchaj – przystanął z wędzidłem w ręku. – Jak mówiłem to… jakoś tak dziwnie się uśmiechałeś.

– Nie uśmiechałem się – odparł Zaan.

– No może nie… ale… – na czole Siriusa pojawiła się pionowa zmarszczka. – Ale… – najwyraźniej nie mógł ubrać w słowa tego, co czuł instynktownie. – Ale jakoś tak… nie dziwiłeś się? – zabrzmiało to jak pytanie.

– Ano, nie dziwiłem się.

– Przecież nie możesz mnie znać.

– Bo nie znam.

– No to skąd wiedziałeś?

– Nie wiedziałem – Zaan przystanął z sakwą rycerza w ręce. – Nie znałem tego, co ci się przydarzyło. Wiedziałem jednak, że musiało to być właśnie coś takiego. Dziecko wychowane wśród psów, wśród piratów, którzy pozwalali ci dobijać chłopów, potem na galerach. Fakty nie są ważne. Wiedziałem, że to będzie coś takiego.

– Skąd wiedziałeś?

– Bo… – tym razem zawahał się Zaan. – I tak nie zrozumiesz.

– Powiedz.

– Bo jesteś istotą kompletnie amoralną. Czystą energią skierowaną donikąd.

– Co? – chłopak, zdaje się nie zrozumiał ani słowa.

Zaan wzruszył ramionami.

– Zabiłeś, bogom ducha winnego, piekarza za sześć brązowych. Karczmarz odliczył ci połowę za jedzenie i gorzałkę. Dla trzech brązowych. Zabiłeś go na oczach jego żony i córek, i ani ci w głowie nie postały żadne wątpliwości… To energia. Jesteś całkowicie amoralny, ale nie jesteś wredny, nie jesteś zły. To po prostu twoje życie. Z tej chałupy mogłeś wziąć więcej grosza niż pewnie widziałeś w życiu, mogłeś sobie zabrać jego córeczkę i teraz byłoby ci ciepło, ale nie. Jesteś istotą amoralnie uczciwą. Jak ten karczmarz.

– Co? – powtórzył Sirius.

– To syn suki! Sknera, dziad, złośliwiec. Ale nie doniósł na ciebie rycerzowi, choć mógł i zaoszczędziłby swoje brązowe. Jeszcze nagrodę by wziął.

– Też by go ścięli.

– Nie. On jest sprytny, ty nie. Ale zapłacił uczciwie za niegodziwość. Grosze, orżnął cię, ale zapłacił. Jesteście tacy sami. Ja znam jego historię.

– On też był na galerach?

Zaan żachnął się.

– Mówiłem, że nie zrozumiesz – podszedł do konia i zaczął zakładać mu uprząż.

Sirius stał nieruchomo przy ogniu.

– A dlaczego zgodziłeś się do mnie na giermka?

– Słuchaj – Zaan odwrócił się i oparł o koński ciepły bok. – Ja przez trzydzieści lat nie robiłem niczego, tylko czytałem księgi. Znam je wszystkie, wiem więcej niż jakikolwiek kapłan z mojej świątyni. Wiem więcej, niż można to sobie wyobrazić, bo nie ma drugiego człowieka, który przez trzydzieści lat nie robił nic innego, jak czytanie mądrych ksiąg od rana do późnej nocy!

– Skoro jesteś taki mądry, to dlaczego nie jesteś bogaty?

Zaan roześmiał się chrapliwie.

– Ponieważ mądrość to odwrotność działania. Jeśli chciałem coś zrobić, a przychodziły mi do głowy takie myśli, to zawsze tylko wyobrażałem sobie przeszkody piętrzące się przede mną. Jeśli chciałem coś zrobić, to widziałem tylko, co może się ze mną stać, jeśli się nie uda. Aż… – Zaan potrząsnął głową – aż pewnego dnia zobaczyłem człowieka, który nie widzi przed sobą żadnych przeszkód. Który potrafi działać. Który zabił piekarza, narażając się przy tym na nagonkę, na stryk, na tortury za trzy brązowe! Który zabił Rycerza Zakonu, o niebo lepszego od siebie, tylko dlatego, że… że po prostu nie wiedział… Nie wiedział, nie przeczuwał, nie podejrzewał, że rycerz jest od niego po stokroć lepszy w mieczu – Zaan przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. – Ty to byś nawet zabił matkę w połogu. Ale dziecko, które rodziła pewnie zawinąłbyś w jakąś szmatę i dał komuś, żeby się nie zmarnowało. Nie jesteś z natury zły – roześmiał się nagle. – Ty po prostu nie wiesz co to prawo, co to moralność, co to człowieczeństwo.

Sirius roześmiał się również. Jego mina jednak świadczyła, że nie bardzo rozumiał wywodu swojego giermka.

– W gruncie rzeczy – Zaan powrócił do oporządzania koni. – Jesteśmy tacy sami. Pod pewnym względem.

Resztę prac wykonali w milczeniu. Zaan promienny, mimo chłodu szarpiącego ciało, Sirius zamyślony, robiący miny, które w jego mniemaniu miały mu chyba pomóc w zrozumieniu usłyszanych słów. Zaan skończył pierwszy i z trudem wgramolił się na siodło.

– A ognisko? – Sirius wskazał za siebie. – Przecież las może zgorzeć.

– No to co?

– He! – Sirius zamyślił się, a potem roześmiał na cały głos. To zrozumiał na pewno. – No pewnie! – wskoczył na siodło i ruszyli w stronę tonącego w mroku gościńca. Chłopak śmiał się jeszcze, kiedy dotarli do drogi.

– To mówisz, żeśmy tacy sami? – powiedział, tłumiąc chichot.

– W pewnym sensie.

– To jacy niby jesteśmy?

Zaan spojrzał na niego, potem popędził konia.

– Kompletnie amoralni!!! – krzyknął, wysforowując się do przodu.

Sirius nie rozumiał tego słowa, ale śmiał się jak z wybornej dykterii.

– Znaczy jacy?

– Tacy, co to ich wieszają na stryku. Ale tylko wtedy jak im się nie uda!

– No to w konie!!! – chłopak ryknął jak mógł najgłośniej.

– W konie! – zawtórował mu Zaan. – Cały świat czeka na nas!

Загрузка...