ROZDZIAŁ 26

Tym razem Meredith był przygotowany. Od ostatniego spotkania, od roku (ach jak to się łatwo mówi…), usiłował odnaleźć sposób, żeby móc jakoś obliczyć upływające dni. I znalazł go. Woda, która ściekała po ścianie jego celi zmieniała temperaturę. Raz była lodowato zimna, raz jakby letnia, tak jakby pochodziła z wystawionego na działanie słońca zbiornika. Ponieważ nie mogło być dwóch źródeł, rozwiązanie było proste – raz na powierzchnię wody padały promienie słońca, a raz nie. Dzień i noc. Dzień i noc… Meredith zaczął oznaczać dni na ścianie. Wiedział, kiedy minął rok i był przygotowany. Nie zauważył, kiedy pojawił się chłopak. Ale słysząc jego „No jak tam?”, opanował się i odpowiedział w miarę spokojnie:

– A dziękuję. W porządku.

Spojrzał na niego i z pewną satysfakcją obserwował, jak brwi tamtego wędrują do góry.

– No co? Zastanowiliście się?

– Ano zastanowiłem.

To już nie była pułapka pomiędzy dobrem i złem. Meredith miał dużo czasu i rzeczywiście przemyślał wszystko sumiennie. I zrozumiał, albo wydawało mu się, że zrozumiał. To już nie Dobro i nie Zło. To było starcie dwóch najzupełniej obojętnych wobec niego potężnych sił. To, co ludzie nazywali Dobrem, było Dobrem… ale było też okrutnie obojętne, wyniosłe i dalekie. To, co ludzie nazywali Złem, było Złem, ale też nie do końca było obojętne wobec ludzi. Zło potrzebowało sojuszników. Dobro, nie. Dobro oczekiwało wykonywania rozkazów.

– No i co wymyśliliście? – zaciekawił się Wirus. – Jeśli nie tajemnica, oczywiście.

Meredith pokiwał głową. Wbrew temu, czego się spodziewał, nie czuł zdenerwowania. Szczerze mówiąc, nie czuł niczego szczególnego.

– Bóg mówił… Świat złożony ze wszystkich światów to dobro i sprzyjanie. Nie ma zła, nie ma nienawiści. A Ziemcy to zło. Ziemcy to nienawiść. Bóg mówił: „Ziemcy nie mają prawa istnieć. Wszystko musi być zniszczone, wszystko musi pławić się w ogniu. Wszystko musi zginąć. Świat złożony ze wszystkich światów musi pozostać bez zła, bez nienawiści.”

– Dobrze zapamiętaliście – pochwalił go Wirus. – Ale co z tego zrozumieliście?

– Ano zrozumiałem – powiedział cicho czarownik. – Wielki świat ma pozostać bez zła, bez nienawiści. My mamy pokonać Ziemców. I u nas, dlatego właśnie, jest i zło, jest i nienawiść. A skoro wielki świat ma być bez zła, to… – czarownik ledwie dostrzegalnym ruchem pogładził swoją brodę -…to nawet jak pokonamy Ziemców, nie mamy prawa istnieć. Też musimy być zniszczeni.

Meredith umilkł. Chłopak też nie mówił niczego. Siedzieli w kompletnej ciszy jeśli nie liczyć cichego szmeru spływającej po kamieniach strużki wody. Czarownik usiłował kilka razy pochwycić spojrzenie chłopca, niepewny czy dobrze odgadł, ale ten siedział wpatrzony w swoje własne buty. Wreszcie nie wytrzymał.

– No i jak? Pomożesz mi?

Wirus podniósł głowę. W jego oczach nie było śladu dawnej wesołości. Skrzyła się w nich jedynie straszliwa inteligencja.

– Dobrze zrozumieliście – prawie szepnął. – Pomogę wam.

Meredith czuł jak zalewa go fala gorąca. Nagły bezwład ogarnął jego ciało, poczynając od nóg, idąc wyżej i wyżej, aż po głowę, która zaczęła się chwiać jak po wypiciu gorzałki. Powietrze uszło z niego, czuł tylko mrowienie pod powiekami.

– Ale to nie będzie łatwe – mruknął chłopak.

Czarownik skinął głową. Na razie nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Bezwład mijał powoli, ale ciągle czuł się jak pijany. Dopiero po dłuższej chwili zdołał podnieść głowę i spojrzeć trochę przytomniej. Wirus zdążył się zmienić. Gdzieś znikł dziwny wyraz jego twarzy. Znowu miał przed sobą wesołego, wiejskiego chłopca, skorego do żartów i kpin.

– Co mam robić?

– Ano… głupio by było, gdybym spytał, czy macie przy sobie coś ostrego – roześmiał się. – Ale czy macie coś, co może być ostre?

– Chcesz, żebym drążył tunel?

– Eeeee… Życia nie starczy.

Meredith nie musiał się rozglądać. Jedynym metalowym przedmiotem była jego sprzączka do pasa.

– O! – chłopak wyraźnie się rozochocił. – Teraz ją naostrzcie.

– Jak?

– A pocierając o kamień. Nie bójcie się, czasu mamy dużo.

– Rok? – tym razem Meredith odważył się na lekką kpinę.

– No co wy? – Wirus rozłożył ręce, jakby się od czegoś odżegnywał. – No ruszajcie, ruszajcie.

Meredith oparł klamrę o wystający kamień w murze i zaczął pocierać, jak mógł najmocniej.

– Ciała nie mam, to wam nie pomogę w robocie – powiedział chłopak. – Ale wesprę was na duchu, opowiadając krotochwile, co?

– Tego się obawiałem – wysapał Meredith, który wkładał w ostrzenie wszystkie swoje wątłe siły.

– A słyszeliście historię o wielkim rycerzu, co to wygrywał wszystkie bitwy?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, chłopak ciągnął dalej.

– No więc był taki wielki rycerz, co to nie przegrał żadnej bitwy w swoim życiu. Ruszał w bój i zawsze wygrywał. Nie było równego mu na całym świecie. I wszyscy chwalili jego taktykę i strategię, i sposób walki, i… no słowem wszystko. I wszyscy chcieli się dowiedzieć jak on to robi. Jego najbliżsi wiedzieli tylko, że przed każdą bitwą rycerz wyjmował z sakwy małą karteczkę, czytał coś długo i uważnie, potem oglądał swojego konia, wsiadał na niego i wygrywał. Nikt nie wiedział cóż to za wielkie zaklęcia odczytywał z tej kartki. Aż pewnego dnia rycerz umarł. Stary już był i ze starości umarł. No i wszyscy, dawaj do jego sakwy. I wyjmują kartkę i czytają… A tam było napisane: „Tył konia, tam gdzie ogon, przód konia tam, gdzie uszy. Należy siedzieć twarzą w kierunku uszu”. Cha, cha, cha, cha… Dobre, co?

Meredith nie odzywał się. Strumyczki potu spływały po jego twarzy.

– A wiecie, dlaczego rycerz idąc na wojnę, zabiera ze sobą pięciu ludzi, czyli jak to mówią „kopię”? – ciągnął nie zrażony chłopak. – No ci ludzie to giermek, koniuszy, zbrojarz, gałęźnik i herold. Nie wiecie dlaczego aż tylu? No więc zbrojarz wie, jak rycerza w zbroję zakuć, koniuszy, jak go na konia wsadzić, giermek, jak mu miecz do ręki włożyć i tę rękę unieść do góry, gałęźnik wie, jak konia gałęzią w zad palnąć, żeby do przodu ruszył. A jak już rycerz dojedzie do wroga, to jest jeszcze herold z donośnym głosem, by miał kto krzyknąć: „Już!!!”, żeby rycerz rękę opuścił. Cha, cha, cha… Tego nie znaliście, co?

Meredith obrócił klamrę, usiłując ją zetrzeć z drugiej strony.

– A to znacie? Jak dwóch królów założyło się, w którym królestwie najgłupszy na świecie człowiek żyje? No i każdy z nich szuka u swojego sąsiada. I jeden znalazł. Chłopa, co głupi był jak osieł. No, ale ten drugi też szuka. I też chłopa znalazł. Jeszcze głupszego niźli osieł. Ale myśli sobie, no chłop głupi jest, nawet mówić nie bardzo umie, ale jednak coś tam wie, coś tam pod nosem pomrukuje. I postanowił oszukać rywala. Sprowadził czarownika i kazał mu do reszty chłopu rozum odebrać. I czarownik napary robi i zaklęcia szepcze, i wreszcie klątwę rzuca, rozum do cna odbierając. I zaciekawiony król chłopa budzi. A tu nagle, chłop, jak się ocknął, za miecz chwyta i krzyczy: „Bracia rycerze, na koń, na wroga!”. Cha, cha… też niezłe, co?

Meredith kompletnie zasapany osunął się znowu pod ścianę. W wyciągniętej ręce trzymał naostrzoną nieporadnie klamrę. Chłopak nachylił się nad nią i obejrzał uważnie.

– O to chodzi – kiwnął głową – o tak, właśnie o to – Był wyraźnie zadowolony. – A teraz wam powiem, jak stąd uciec.

Czarownik otarł pot z czoła. Dwa lata bez nadziei, bez słońca, bez możliwości zobaczenia innego człowieka. Dwa lata patrzenia we własne stopy, byle tylko nie widzieć muru naprzeciw… Dopiero teraz naprawdę poczuł, jak bardzo słowa chłopca wstrząsnęły nim, jak bardzo chciał wyjść, oderwać się od poczucia niezawinionej krzywdy, poniżenia i bezradności.

– Ano, jak mówiłem proste to nie będzie – chłopak znowu porzucił gdzieś minę wesołka, ale na jego twarzy nie pojawiła się ta dziwna inteligencja, którą można było zaobserwować przedtem. Wyglądał teraz jak ktoś, kto musi wygłosić długi, nudny wykład do niezbyt pojętnego słuchacza. – Sami wiecie dobrze, że nie da rady zamienić się w jakieś małe zwierzę i przejść przez labirynt. Udusicie się i umrzecie, szybciej nawet niż myślicie. Nie mówiłem wam przedtem, ale w każdym labiryncie i tym, którym woda przypływa i tym, którym woda odpływa, są śmiertelne pułapki, które zabiją wszystko, co żywe.

– No to jak? – nie wytrzymał Meredith. – Mam kuć mur?

– Nawet nie wiecie jaki on gruby – chłopak lekceważąco machnął ręką. – Jak mówiłem, przez labirynt żadne zwierzę nie przejdzie, choćby tak małe jak mrówka, ale… – uśmiechnął się tajemniczo – są organizmy mniejsze niż mrówka. Dużo, dużo mniejsze.

– Przecież nie mogę zamienić się w nic tak małego. W naszej szkole… w annałach była wzmianka, że jakiś czarownik usiłował zamienić się w mrówkę. To było…

– To było jego ostatnie zaklęcie – zgodził się chłopak. – Ale posłuchajcie mnie uważnie.

Otworzył dłonie i zbliżył je do siebie tak, jakby chciał podtrzymać wielką tacę. Jego ręce zajaśniały nagle i nad nimi pojawił się obraz. Była to wielka, powiększona do nadnaturalnych rozmiarów mrówka.

– Mrówka w ogóle nie ma płuc, więc jeśli się w nią zamienicie, zabraknie wam powietrza i zginiecie zanim zrozumiecie, co się dzieje. Hmmmmm… A to pchła.

Nad jego dłońmi pojawił się obraz powiększonej do ogromnych rozmiarów pchły. Meredith wzdrygnął się, widząc po raz pierwszy tyle szczegółów. Pchła w dłoniach Wirusa zaczęła się powiększać, zajmując całą celę. Rosła i rosła, tak, że gdyby była czymś rzeczywistym, musiałaby już rozsadzać mury.

– A to takie małe żyjątko – w rękach chłopca pojawił się maleńki stworek o kształcie przypominającym wrzeciono. – To pierwotniak. Jest tak samo powiększony jak pchła.

– Taki mały? – Meredith nachylił się, żeby zobaczyć dokładniej. Przy monstrualnej pchle żyjątko wyglądało jak jakiś brud na jej skórze. – Po co mi to pokazujesz?

– Czekajcie.

Pchła znikła i teraz żyjątko zaczęło powiększać się, aż wypełniło całą celę, a potem przybrało wielkość pchły. Meredith z nieufnością przyglądał się jego ciału. Nie przypominało niczego znajomego, niczego, co widział do tej pory. Jego bok mógł być porównany, co najwyżej, do jakichś ciemnych gór i dolin.

– Tego stworzenia nie widać gołym okiem – powiedział chłopak – ale jest ono olbrzymem wśród innych stworzeń, jeszcze mniejszych. Nad jego dłońmi pojawiło się coś, co już w ogóle nie przypominało zwierzęcia. – To bakteria. Tak samo powiększona jak pierwotniak.

Nie można było uwierzyć, że mogło istnieć coś tak nieskończenie małego. Jak to w ogóle mogło żyć? Tymczasem pierwotniak zniknął, a jego miejsce zajęła powiększająca się bakteria.

– Jest coś jeszcze mniejszego? – spytał Meredith.

– Jest.

– Co?

W rękach chłopca pojawił się maleńki w porównaniu do ogromnej bakterii kształt.

– To wirus.

Czarownik drgnął nagle.

– Ma… Ma takie samo imię jak ty.

Chłopak uśmiechnął się znowu.

– Dla mnie to imię, dla niego nazwa.

Meredith westchnął. Czuł, że wokół rozgrywa się coś tajemniczego. Coś, czego jeszcze nie rozumiał i czego być może nie zrozumie nigdy.

– Przecież nie mogę zamienić się w coś tak małego – powtórzył.

Tym razem chłopak roześmiał się na cały głos.

– Otóż musicie wiedzieć jedną rzecz – powiedział po chwili, kiedy zdołał się uspokoić. – Za tysiąc albo i więcej lat, kiedy mędrcy odkryją wirusy, będą się spierać w jednej kwestii: czy wirus żyje, czy też nie – roześmiał się znowu. – Prawda, że to imię pasuje do mnie? Prawda?

– Ale…

– Pomyślcie chwilę. Wirus żyje i nie żyje jednocześnie. Nie oddycha, nie rośnie. Więc nie żyje. Zaraz, przecież się rozmnaża… Więc żyje! No nie… nie może rozmnażać się sam z siebie, nie może rozmnażać się bez cudzej komórki. Więc nie żyje. Cha, cha… Złapaliście już?

– Co złapałem?

– Zrobimy tak. Wiecie już pewnie… Żywi stąd nie wyjdziecie. Czarownik wyspy już wszystko tak ustawił, że nie ma sprawy. Żywi nie wyjdziecie. Ale możecie wyjść martwi, panie.

– Jak to martwy? I co z tego, że wyjdę skoro…

– Ach, nic nie rozumiecie. Coś tak małego jak wirus może stąd wyjść. A on nie jest ani martwy do końca, ani tym bardziej żywy. Trwa na granicy życia i śmierci. Nie przechodząc na żadną ze stron.

– Ale jak…

– Postawicie zaklęcie kroczące – chłopak podniósł rękę. – I zrobicie to, jak będziecie umierali. Zamienicie się w wirusa.

– Dlaczego kroczące? – przestraszył się czarownik. – Przecież to sprawi, że za każdym razem, jak będę umierał, zamienię się w wirusa.

Chłopak przekrzywił głowę i spojrzał na niego z ukosa.

– Czyż nie mówiłem wam, wtedy, na jeziorze, że być może ofiaruję wam życie prawie wieczne?

Czarownik potrząsnął głową. Przeraźliwa logika Zła była porażająca. Przecież jeśli to coś, jeśli ten wirus, czy jak mu tam, trwa w zawieszeniu pomiędzy życiem a śmiercią, to będzie musiał też postawić zaklęcie stojące, żeby móc po jakimś czasie odzyskać ludzką postać. A w takim razie, jeśli kiedyś umrze, przecież musi umrzeć jak każdy, znowu zadziała zaklęcie kroczące – nie da się go nigdy odwołać. I Meredith znowu zamieni się w wirusa. Potem znowu zadziała sprzężone z poprzednim zaklęcie stojące i znowu czarownik przybierze ludzką postać, będzie miał znowu tyle lat, ile ma teraz, a potem znowu i znowu… i tak bez końca…

– Prawie wieczne? – powtórzył schrypniętym głosem. – To okropność! To nie żadne prawie, to po prostu życie wieczne!

Chłopak wzruszył ramionami.

– Nie martwcie się. W końcu znajdą na was lekarstwo.

Czarownik nie zrozumiał, co tamten miał na myśli. Siedział, ukrywając głowę w dłoniach. Co za makabryczna konsekwencja. Jeśli rzeczywiście istnieje ta mała istota, która trwa na granicy życia i śmierci… A dlaczego miałaby nie istnieć? Skoro on tak mówi… W takim razie to jest ta formuła. Formuła nieśmiertelności, której tak szukali dawni magowie.

– To nie może być… tak nie można… nie wolno.

– Wolicie tu siedzieć?

Meredith nie umiał znaleźć odpowiedzi. Bogowie… Chłopak otwierał przed nim świat jakiejś zamierzchłej, tajemniczej i makabrycznej wiedzy. Wiedzy Zła. Ten świat odpychał go, przerażał, ale i przyciągał. Tak, przyciągał z coraz większą mocą. Czy on, Meredith, stary, skrzywdzony czarownik znajdzie na tyle sił, żeby mu się oprzeć? Wątpił w to. Wiedział, że nie zniesie nie tylko reszty życia, ale nawet kolejnego roku w tej ciemnicy. Nawet miesiąca, nawet dnia. Tylko ta straszliwa wiedza… Bogowie! Komu, czy czemu będzie teraz służył? Wiedział, że to Zło. Wiedział, że to ciemność. Wiedział, że z tej drogi nie będzie odwrotu. Z własnej woli żaden czarownik nie podążyłby tą ścieżką. To kraina, która nie zna ochotników. Ale… czy on rzeczywiście miał wybór? Czy odległe, absolutnie obojętne Dobro nie wepchnęło go samo na tą drogę? Bał się coraz bardziej, ale też coś coraz bardziej pociągało go w tym wszystkim. Z jednej strony koszmar ciągłego odradzania się żywym, życia i życia… a z drugiej… móc zobaczyć, co będzie za sto, za pięćset, za tysiąc lat…

– Co mam zrobić?

– I to w was lubię – chłopak uderzył dłonią we własne kolano. – No więc słuchajcie. Te bakterie, co wam pokazywałem wcześniej i wirusy, sprawiają, że ludzie chorują. To one wywołują choroby. Ale wirusy są znacznie gorsze od bakterii. Są tak wredne, że potrafią atakować nawet bakterie. Jak się zamienicie w wirusa… to sami tu w tej celi możecie zginąć, nawet się nie wydostawszy. Takie małe coś rozumu nie ma, chodzić nie umie i nie rozmnoży się bez nosiciela. Dlatego musimy sprawić, żeby było tu dużo bakterii. Wirus je zaatakuje, rozmnoży się i jadąc w nich, wydostanie się na zewnątrz.

Meredith rozumiał co drugie słowo. Sekretna wiedza przerażała go w dalszym ciągu. Skąd ktoś mógł znać zwyczaje stworzeń tak małych, że nie można było ich dostrzec gołym okiem? Jak je poznał? Ach, Seph… Bóg zdrajca. Bogowie przecież musieli wiedzieć wszystko i pewnie to on zdradził wszystko chłopcu.

– A skąd weźmiemy te… no… bakterie?

– Ano są wszędzie tam, gdzie coś gnije. Są w każdym człowieku.

– Znaczy, każdy człowiek jest chory? – Meredith przypomniał sobie poprzednie słowa tamtego.

– Niekoniecznie, chociaż… w końcu każde życie kończy się śmiercią – chłopak zaplótł nogi i usiadł wygodniej, choć w jego przypadku zdawało się, że każda pozycja jest bardzo wygodna. – Jest wiele metod na gnicie, ale my wybierzemy najpewniejszą. Potrzebujemy kawałka ciała.

– Czyjego?

– A jakie mamy do dyspozycji?

Czarownik patrzył na niego dłuższą chwilę, a potem zrozumiał.

– Jak to?! Znaczy, o co ci chodzi?

– No przecież nie całe ciało jest wam potrzebne. Weźmy na przykład taki mały palec u ręki. Na co wam on?

– Ale… Ach, do tego była ci potrzebna zaostrzona sprzączka?

– Właśnie – chłopak mrugnął do czarownika. – Ułożymy palec pod strumień wody. Pojawią się bakterie, wirus się rozmnoży i spłynie razem z bakteriami na zewnątrz.

– Bogowie…

– Eeeee… Nie wypowiadajcie tego słowa tak często.

Meredith znowu ukrył twarz w dłoniach. Niewiele rozumiał, ale powoli w jego głowie świtało choć ogólne zrozumienie planu chłopca. To mogło się udać. Mogło. Ale…

– Zaraz – powiedział. – Ale skoro mam umrzeć, żeby zamienić się w to coś… To, jak zadziała zaklęcie stojące, będę wprawdzie człowiekiem, ale… martwym.

– No wiecie… Zwykły człowiek zna dwa stany: życie i śmierć. Czarownik zna trzy: życie, śmierć i śmierć, z której jeszcze można człowieka wyciągnąć.

– No i kto to ma zrobić ze mną?

– Zaufajcie mi.

– Na zewnątrz jest jakiś czarownik?

– Zaufajcie mi – powtórzył chłopak.

Meredith potrząsnął głową. Teraz była ta chwila. W tę stronę czy w tamtą. Ostatni moment, żeby podjąć decyzję. W tę stronę… W stronę Zła, ale i dziwnej, straszliwej wiedzy, niewiadomej ale i działania… czy w tamtą… W stronę Dobra, ale i powolnej śmierci w imię… w imię czego? Porządku świata? Wierności? W tę… Czy w tamtą?… Wzruszył ramionami. Decyzja była podjęta.

– No to… – zaczął, a chłopak uśmiechnął się i nie pozwolił mu dokończyć.

– Zaczynajcie – wskazał na zaostrzoną klamrę w jego dłoni.

Загрузка...