ROZDZIAŁ 3

Wielki książę Archentar oszczędnym, ściśle określonym przez etykietę ruchem ręki, zaprosił gości do stołu. L’ath i Meredith zasiedli po obu stronach gospodarza, pilnując, żeby żaden z nich nie zrobił tego szybciej niż drugi. Potem jednak atmosfera znacznie się rozluźniła. Poseł poprosił o możliwość obsługiwania go przez własne niewolnice – tylko one wiedziały, co wolno mu jeść, a czego nie. Na nim też, jako na gościu honorowym, spoczywał ciężar nawiązania rozmowy. L’ath wiedział, co najbardziej interesuje gospodarza.

– A jak tam, panie gospodarzu, sprawy waszego handlu – powiedział. – Doszły mnie słuchy, że poprzez zmniejszenie ceł, odebraliście lwią część obrotów Państwom Wschodu.

– Lwią część? – mruknął Archentar. – Doprawdy przesada.

– Nooooo… Ale nowy zaciąg ogłosiliście.

– Powiedziałeś panie – Archentar skinął głową – że handel ma wpływ na armię – spojrzał na Mereditha – czy niczego nie pomyliłem?

– Tak, panie gospodarzu. Jeśli upadnie handel, Państwa Wschodnie nie będą mogły płacić żołdu. Wojsko obróci się przeciwko zubożałym władcom, bowiem ich siłą, ich jedynym źródłem bogactwa, jest handel…

– Czy możesz to wytłumaczyć, panie – wtrąciła Asija – przecież to bogate kraje, jak słyszałam.

– Właśnie – L’ath uśmiechnął się do dziewczyny – jak upadnie handel, zabraknie większości dochodów tych państw.

– Dziwne – nie mogła zrozumieć Asija – to państwo ma dochody i straty jak jakiś handlarz? Przecież oni są zbyt bogaci, żeby stracić wpływy i… – przez chwilę szukała odpowiedniego słowa -…i dochody.

– Taaaak – cesarski poseł nie mógł się powstrzymać, żeby nie wetknąć Asiji szpilki. – Bogactwo Państw Wschodu bierze się z ich bogactwa, zaiste.

– Ale armia i handel? – skrzywił się Meredith. – Czy to nie przesada łączyć te sprawy? Bogactwo bierze się z ziemi.

– To w takim razie, dlaczego Linnoy utrzymuje port w D’ei? To malutka, zagubiona w morzu skała, gdzie nic nie rośnie. Wszystko trzeba dowozić morzem. Utrzymanie portu kosztuje majątek. Po co im to?

Nikt się nie odezwał. Utrzymywanie portu w D’ei było powszechnie uważane za fanaberie starego księcia Linnoy, ale nikt nie odważył się powiedzieć tego głośno, na oficjalnej uczcie. Nawet wtedy, kiedy nie było w pobliżu nikogo z poddanych Linnoya.

– Żeby kontrolować pobliskie cieśniny – odezwała się nagle Achaja. – Trzymają port, żeby mogły stać tam wojenne okręty. Bez ich zgody nikt nie sforsuje cieśnin pomiędzy morzami.

– To bzdura – wtrąciła Asija. – Przecież każdy wie, że Linnoy nie pobiera ceł ani opłat za przepływanie cieśnin. Zresztą, nawet gdyby je brali, to i tak wpływy nie pokryłyby kosztów utrzymania portu – przypomniała sobie dyskusje na dworze jej ojca.

– Co ty na to, moja panno? – Meredith zwrócił się do Achai.

– Robią tak, bo więcej zysków mają z handlu niż z opłat i ceł. Cieśniny to złoto z gór, to nasze zboże i wełna, to wyroby rzemieślników zachodu, bydło z południa i żelazo z północy. Cały handel odbywa się teraz w miastach Linnoya. Wystarczy, że ktoś spróbuje założyć faktorię w pobliżu cieśnin, on je od razu zablokuje i mamy drugą „Wojnę Wiatrów”, w której małe księstewko pokonało olbrzymią tyranię, odcinając jej w końcu dopływ wszystkich towarów.

– Milcz, głupia – syknęła Asija, zdenerwowana zbyt długą wypowiedzią pasierbicy.

– Pani – Meredith lekko pochylił głowę. – Czuję podziw dla pani wychowawców.

– A więc czujesz podziw głównie dla pani Asiji, która uczy mnie, nie szczędząc wysiłków.

L’ath i Meredith tylko cudem powstrzymali się od parsknięcia śmiechem. L’ath położył nawet dłoń na ustach, jakby obawiał się, że nie będą posłuszne jego woli. Meredith, bardziej opanowany, krzywił wargi i skupił wzrok na swoim kielichu wina, jakby nagle odkrył tam coś interesującego. Nawet Archentar poczuł znowu coś, jakby szacunek dla córki, która potrafiła znieważyć Asiję, oficjalnie wypowiadając pochlebstwo. To dziecko naprawdę było żywe, inteligentne i bystre. A może… może uchronić ją od wojska… może ją obrać następcą? Archentar nie mógł mieć najmniejszego pojęcia, że decyzja, którą on sam uważał za drugorzędną w życiu może mieć tak ważne skutki dla świata. Nie miał pojęcia, bo nie mógł mieć, że właśnie w tej chwili, w jego głowie, waży się los całej znanej cywilizacji, całej historii w jej najbardziej istotnym węźle. Archentar nie był jednak kimś, kto zmienia raz powzięte decyzje. Tym samym, nie wiedząc o tym, odrzucił daną mu możliwość zmiany losu. Historia nie zapamiętała go, nie odnotowała w swoich annałach, nawet jako starego, uczciwego i ponad wszystko, ponad los własnej rodziny, oddanego państwu człowieka, za jakiego chciał we własnych oczach uchodzić. Archentar zapadł w nicość dokładnie w chwili, kiedy odrzucił myśl o zapobieżeniu służbie wojskowej Achai i postanowił jednak, gnany swoim fałszywym poczuciem przesadnej sprawiedliwości, skarcić córkę.

– Achajo – wmówił sobie jako dodatkowe usprawiedliwienie, że robi to także, by ochronić córkę od zemsty swojej żony – resztę uczty spędzisz na stojąco.

Achaja wstała szybko, pochylając głowę. Meredith spojrzał spod oka na gospodarza. Nawet L’ath uniósł w zdziwieniu brwi. Etykieta nie pozwalała jednak na najmniejszy nawet komentarz dotyczący surowości obyczajów gospodarza.

– Panie… – stary kucharz podszedł do stołu i ciężko opadł na kolana. Był bardzo ociężały i coraz trudniej było mu stosować się do wymogów obyczaju. Ale był też mistrzem. Mistrzem, któremu darowywało się nawet większe uchybienia i który mógł liczyć na spokojną starość, kiedy obdarowany majątkiem, a może nawet własną wioską, osiądzie gdzieś, wśród dóbr swojego pana.

– Dobrze, zaczynaj – książę klasnął w ręce.

Jedzono w milczeniu. Dziewczęta przy stole rzucały tylko ukradkowe spojrzenia na niewolnice, które pojawiły się razem z kucharzem i zaczęły usługiwać L’athowi. Obie były przestraszone. Niewolnice były praktycznie nagie. Każda z nich miała na sobie tylko rodzaj fartuszka. Nie uszło to również uwadze Archentara. On też był poruszony i chociaż słyszał o niewolnicach cesarstwa, zastanawiał się, jak zapytać o takie zhańbienie kobiet, żeby nie obrazić gościa. Z kłopotu wybawił go sam L’ath.

– Przepraszam, widzę, że widok niewolnic wzbudza pogardę.

– Ależ…

– Wiem, jakie są zwyczaje Królestwa Troy. U nas także się je szanuje. Wiem też, że żadna kobieta nie może chodzić półnago.

– One są całkiem nagie – wtrącił Meredith.

– Tak. Ale to nie kobiety. To niewolnice. Nieludzie – cierpliwie wyjaśniał poseł. – To tak jakbyście panie dopuścili do stołu psy. One również nie noszą szat.

– A… – Archentar czuł, że czerwienieją mu policzki. – Dlaczego tak dziwnie wydymają usta?

– Och, to takie zabezpieczenie. Każdej niewolnicy wypala się na pośladku znak jej stanu. W usta wkłada się im specjalny knebel, który sprawia, że nie mogą rozewrzeć szczęk ani poruszyć językiem. One nawet nie mogą nikogo poprosić o pomoc.

– Straszne – mruknął Meredith.

– To tylko niewolnice.

Obie dziewczęta przy stole były przerażone. Asija jednak po pewnym czasie przemogła się. Nie mogła nawet powstrzymać uśmiechu, wyobrażając sobie Achaję w takim stroju, z zakneblowanymi ustami. Szczególnie, że księżniczka nic sobie nie robiła z kary stania przy stole. Manewrowała tym nowomodnym widelcem z taką wprawą, jak stary wojownik włada mieczem. Nawet najmniejszy kąsek nie spadł na stół.

Po chwili główny kucharz ponownie pojawił się w jadalnej sali. Tym razem pochylił się, nie zadając sobie trudu, żeby choć udać, że chce przyklęknąć.

Archentar, który lubił go, nawet nie dlatego, że sam był żarłokiem, ale z powodu wpływu, jaki miały na gości świetne posiłki, uśmiechnął się do niego. Podniósł rękę i w sali zapadła cisza.

– Znajdź w piwnicy najlepsze wino! – polecił zgodnie z nakazem etykiety.

Wino stało przygotowane od dawna w kuchni. Kucharz jednak musiał je przynieść osobiście. Kiedy pojawił się z powrotem z wielkim dzbanem, Archentar wskazał córkę. Obyczaj nakazywał, żeby pierwszy kielich wychylił ktoś najmniej znaczny przy stole. W tym celu zawsze, w każdej uczcie towarzyszyło rodzinie, oficjalnym gościom i przyjaciołom domu kilku tak zwanych „ubogich krewnych” – ludzi, którzy nigdy nie mieli prawa zabierania głosu, których ignorowało się i traktowało jak powietrze, a ich jedynym zadaniem było kosztowanie pierwszych kielichów (by nikomu choć trochę bardziej znacznemu nie przypadł w udziale ten poniżający obowiązek), branie na siebie winy za zbyt głośne czknięcia czy pierdnięcia oficjalnych gości (tak, tak… każdy przecież pamięta, jak uporczywe wiatry księcia Linnoy podczas uczty doprowadziły do prawie dwudziestoletniej wojny pomiędzy jego księstwem, a tyranią Symm). Ci ludzie często nie byli nawet prawdziwymi krewnymi. W krańcowych przypadkach można było wynająć kogoś ze zubożałej szlachty, a nadworny heraldyk robił z nich krewnych jednym pociągnięciem pióra. Teraz jednak Archentar wskazał na swoją córkę. Chciał ją ukarać za to, że perfidnie tak dobrze radziła sobie, nawet stojąc? Za jej wcześniejszy ostry wobec macochy język? Ale była to kara zbyt sroga. Meredith zesztywniał zaskoczony, nawet L’ath spojrzał na dziewczynę, żeby upewnić się, czy to na pewno córka gospodarza. Asija stłumiła uśmiech.

Kucharz, z reguły mało czuły na wymogi etykiety, podszedł do dziewczyny tak denerwująco powoli, że dosłownie chwile dzieliły go od chłosty. Achaja jednak dzielnie podniosła swój kielich. Kucharz, nie zważając na tuszę, nalewał go na klęczkach. Meredith i Asija zamarli w bezruchu, kiedy dziewczyna podnosiła wino do ust. Meredith, dlatego bo ją lubił i nie chciał, żeby nieopatrzna skarga z jej ust doprowadziła do jeszcze większych upokorzeń w jego obecności, Asija przeciwnie, licząc na to, że tamta popełni jakiś błąd, co da jej możliwość natychmiastowego zareagowania.

Na twarzy księżniczki pojawił się jednak lekki uśmiech. Przez chwilę ważyła w głowie, na co może sobie pozwolić, a potem… Potem podniosła kryształ do ust i wychyliła zawartość jednym wielkim haustem, odrzucając głowę do tyłu. To była jej zemsta na ojcu – niech przez moment goście sądzą, że ma córkę zajadłą pijaczkę.

Kucharz zzieleniał bardziej nawet niż sam Archentar. Książęce dziecko, a goli wino jak marynarz w porcie! Taka zniewaga! Taki policzek wymierzony gościom!? Takie splunięcie w twarz posła L’atha! Kucharz żegnał się z życiem, Asija nie mogła uwierzyć w swe szczęście, L’ath zastanawiał się, czy może sam wypowiedzieć wojnę, czy musi czekać na decyzję cesarza…

– Och – powiedziała Achaja słodkim głosem – to wino jest tak znakomite i tak mocne, że upiłam się samym zapachem.

Z Archentara uszło powietrze. Asija przeciwnie, wciągnęła je z głośnym sykiem. Meredith zachichotał, a L’ath poczuł ulgę. Tak dobre wino, że upija sam zapach? Obraza zamieniła się nagle w komplement dla gości. Czarownik uśmiechnął się do dziewczyny. Ten brzdąc naprawdę jest sprytny. L’ath zaczął klaskać w dłonie. Był przekonany, że gospodarz ukartował to wszystko z córką. Ot, takie małe wytchnienie od nudy oficjalnych przyjęć. Jedynie kucharz, cudem uniknąwszy miecza, nie mógł napełnić pozostałych kielichów, bo drżały mu ręce.

Biesiadnicy, w przeciwieństwie do księżniczki, ledwie umoczyli wargi. Przyjdzie czas i na pijaństwo. Obyczaj jednak kazał zachowywać się bardziej konwencjonalnie, przynajmniej na początku.

– A wiecie Państwo – L’ath znowu podjął temat politycznej dyskusji, wiedząc, że w dalszym ciągu to na honorowym gościu spoczywa obowiązek podtrzymywania rozmowy. – Wiecie, że są krainy gdzie nie ma pojęcia honoru, ani godności, ani…

– Choćby kraje Północy – mruknął Meredith, wzruszając ramionami.

– A nie, nie. Oni tam swój psi i podły, ale honor jednak mają.

– Są kraje o jeszcze bardziej nikczemnych obyczajach? – zdziwił się Wielki Książę. Był odpowiedzialny za dyplomację Królestwa Troy, a jednak nie słyszał o większym prostactwie niż na Północy.

– A są, są – L’ath pogładził swoją równo przyciętą brodę. – Mówię o Chorych Ludziach zza Wielkiego Lasu.

– Zachód? – mgliście kojarzył Archentar. – Stamtąd wyroby rzemieślnicze płyną i jeszcze… – nie mógł sobie przypomnieć co jeszcze.

– Wielki Las? Słyszałem, że tak naprawdę nie jest za wielki.

– O nie, panie czarowniku. Jest przeogromny, jest nieprzebyty.

– To jak docierają do nas towary?

– Morzem albo poprzez góry Północy. To podnosi cenę, wiem, ale przez las? Nie. Nie ma mowy.

Wielki Książę skinął głową.

– No, a dlaczego, panie pośle cesarski, nazywasz ich ludźmi bez honoru?

– Ach – L’ath rozsiadł się wygodniej i skosztował wina.

– Posłowałem do Króla Hemenroy. Mój okręt zatrzymał się właśnie we wspaniałym porcie-twierdzy Hem, od samego imienia władcy nazwanym. Miałem już ruszać w głąb kraju, do stolicy, ale wstrzymano mnie, mówiąc, że świadkiem wielkiej bitwy zostać mogę. Takoż następnego dnia, zgodnie z zapowiedzią zwiadowców z okrętów kaperskich, na redzie flota Chorych Ludzi się pojawiła. Aaaaa… jaka tam flota. Łodzie w dużej kupie i kilka może pomniejszych statków handlowych. Okręty miasta Hem uderzyły na nich, spustoszenie czyniąc. Nie minęło pół dnia, a wszystkie już były sczepione, dym niósł się ku niebu, a ja rozczarowany byłem, bo to nie żadna bitwa, tylko zwykła rzeź.

– I nie poddali się?

– Ha! – cesarski poseł uderzył ręką w stół. – Nie było komu się poddawać. Myślałem, już po nich. Wszystkie okręty spalone po abordażu. A Chorzy Ludzie zamiast w jasyr, to do wody skakali.

– To na brzegu ich połapali?

L’ath pokręcił głową.

– Słuchajcie panowie. Stałem na brzegu, w porcie na murach. Wszystko widziałem. Ci rozbitkowie do portu płynęli…

– Jak to? Wpław?

– A jakże. Siła ich dopłynęła do łachy, na którą łodzie kupieckie wyciągano. Chciałem iść już. Co będę się kaźni przyglądał, ale oni… – poseł znowu łyknął wina. – Oni, jak dopłynęli, to za miecze i tłum, co się tam zebrał, siec zaczęli.

Meredith, choć bywały w świecie, skrzywił się z odrazy.

– No to ich chyba wojsko raz dwa rozproszyło? – powiedział Archentar.

– Jakie wojsko? Toż wojsko na okrętach bitwę czyniło! Straż uderzyła i murowi. Ale tam tłum był, przestrach i krzyki… Nie doszli. Ciżba runęła do bram, a Chorzy Ludzie wśród nich. Dźgając kobiety na równi z innymi.

– Nie zamknięto bram?

– Jak? Ciżba uciekała do miasta. Jak unieść most, skoro dwustu chamstwa po nim biegnie? Przy kole nikt nie wydoli, a i liny się pourywają.

– A Chorzy Ludzie wśród nich?

– Jak mówię. Na ulicach się rozluźniło trochę. Straż przyparła kilku „topielców”. Ale reszta… Tu do karczmy się wdarli, drzwi zamknęli i dawaj z rodziną karczmarza sobie poczynać. Straż szturmuje, a oni śmiechy sobie urządzają. To w końcu żołnierstwo z dymem karczmę puściło. To się dopiero ciżba obruszyła. I dawaj barwę straży lżyć, kamieniami obrzucać. A z takim uporem, że straż się cofnęła. Panowie oficerowie na zamek pobiegli, komendy wyglądać. Co czynić? A pan burmistrz właśnie w świątyni był. Ktoś go nożem dziabnął na schodach.

– Chorzy Ludzie?

– A któżby? Pan komendant straży jeno na konia zdołał wsiąść, jak go ktoś mieczem pomacał. I już we krwi leżał. Straż zbója, który to zrobił na strzępy rozerwała, jeszcze ubranie miał mokre. Ale co dalej? Kto ma komendę brać? A tu domy płoną. Chamstwo tumult czyni, w świątyniach kapłani pokotem leżą i nikt nie wie, kto ich do własnych bogów wyprawił. Ktoś rabuje domy, składy, kantory… Chorzy Ludzie czy zwykły gmin zamieszaniem rozzuchwalony? Wtedy do księcia, pod pałac, straż ruszyła – tam się najazdowi przeciwstawić. I nawet wydawało się, po krzykach i nawoływaniach sam książę na schody wychodzi… Ale nie… To jakiś cham z Chorych Ludzi, jeno w skrwawionym i rozdartym, książęcym płaszczu. Pije to swoje bezbarwne, cuchnące wino, pluje i urąga… i złorzeczy wszystkim, i wszystkiemu wokół. Straż się rzuciła, ale zdążył jeszcze krzyknąć, że bogactwa księcia teraz do każdego należą, bo nie ma już władzy w mieście Hem… Potem było tratowanie, i rabowanie, i palenie… ale nie Chorzy Ludzie to urządzili. Nie było już miasta Hem. Gdy bramę chyłkiem opuszczałem to Chorzy Ludzie ogłaszali, że teraz już ceł nie ma, ani podatków, że każdy sobie panem być może. Potem swoją władzę ustanowili, a ze wzgórz jeszcze zdążyłem zobaczyć, jak opornych z murów zrzucają.

– Bitwę przegrali i miasto zdobyli?

L’ath smętnie skinął głową.

– Nie orężem tylko świństwem zdobyte. Nie ma u nich komendy, nie ma porządku. Ale jak wściekłe psy gryzą. Jak ucapią, życia nie stanie.

Z całego towarzystwa jedynie Achaja zwróciła uwagę na zmianę, jakiej poddał się język posła. Nadworny kronikarz i nauczyciel kaligrafii, wiele razy zwracał jej uwagę, żeby uważała na język, jakim ludzie mówią. Każdy niby mówi tak po prostu. Oczywiście inaczej chłopstwo, inaczej kupiectwo, a jeszcze inaczej panowie. Ale nie o to tu chodzi. Zupełnie inaczej ludzie mówią na co dzień, a inaczej zapisuje się to w kronikach. Jeśli ktoś nagle zaczyna mówić „kronikarskim” językiem, to znaczy, że albo nie opowiada tego, czego sam doświadczył, albo owszem, ale było to dawno, zdążył podyktować wspomnienia, które kronikarze uwiecznili, a on sam potem je czytał, jak każdy inny… „I wiesz, księżniczko”, mówił preceptor kaligrafii, „jeśli kiedyś ludzie zaczną pisać tak jak mówią, niczego nie zmieniając, to będą się dziwić, czytając nasze opowieści: jakim dziwnym językiem mówiliśmy…”.

Meredith pokiwał smętnie głową.

– Taaaak. Też już widziałem Chorych Ludzi. Ale kilkudziesięciu raptem.

– Gdzie to było? – zainteresował się Archentar. – Opowiedzcie o tym, panie czarowniku.

– Jeśli nie znudzę słuchaczy… – powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych, ale nikt oczywiście nie zgłaszał zastrzeżeń. – Byłem na uroczystości odnowienia ślubów Tyrana Symm. Miasto Heberon, też port – zerknął w stronę posła. L’ath uśmiechnął się lekko.

– Przecież Chorzy Ludzie go nie zdobyli.

– Ach, nie, nie… bronili nawet. Ale do rzeczy. Otóż dziwna to była uroczystość. Wojska Linnoya oblegały Heberon od roku. Dwudziestoletnia wojna miała się ku końcowi. Symm przegrywało już zaduszone biedą, ale… Tyran nie żałował niczego. Nigdy przedtem nie widziałem takiej uczty. Stosy wymyślnych potraw sięgały sufitów w Starym Pałacu. Goście, poselstwa z całego świata, wspaniałe szaty, książęta… samych służących było więcej niż gości. A pod oknami ciżba zabijająca się, by ogryźć wyrzucane resztki.

– Ludzie? – zdziwił się Archentar. – Nie psy?

– Wszystkie psy dawno zjedzono w czasie oblężenia. Dziwna to była uczta. Wojska Linnoya szturmują mury, goście się bawią, tonąc w zbytku, a o krok dalej chamstwo wyżyna się, nie szczędząc kobiet ani dzieci, by wyssać choćby dawno ogryzioną kość. Straszna noc. Ogień na murach, krew pod oknami, muzyka wewnątrz pałacu.

– A gdzie Chorzy Ludzie? – spytał L’ath.

– Ano tyran zgromadził wiele osobliwości. Były dziwne ptaki, pawie, piękniejsze niż honorowa gwardia, były słonie – żeby je na sale wprowadzić musieli dwie ściany w pałacu rozebrać – dziwne kwiaty, które chwytały owady jak zwierzęta w paszczę. Byli i Chorzy Ludzie. Czterdziestu ich tyran sprowadził, płacąc ich władcy by huk dawali, czyniąc dym…

– Co dawali, przepraszam? – nie dosłyszał L’ath.

– Huk. Otóż wszyscy mieli ze sobą długie rury, muszkiety, czy jak im tam. I jak wszyscy naraz pod ścianą się ustawili, to huk i dym taki zrobili, że kawałki powały spadły na gości.

– No taaaak… – mruknął Archentar. – Może i dobrze, że Tyran Symm wojnę przegrał. Powałą gości podejmować? To i bez Chorych Ludzi da się uczynić.

– I taniej wyjdzie niż jadłem – roześmiał się L’ath.

– Takie zdania i wśród poruszonych książąt padały – ciągnął Meredith. – Ot, dali palbę, poszli i starczy. Niespodzianka się tyranowi niezbyt udała – czarownik przerwał na chwilę i pociągnął łyk ze swojego kielicha. – Następnego dnia rano wojska Linnoy mury zdobyły. Na ulicach gwałt, tumult i krzyki. Ogień z podpalonych domów i dym. Pałac zdobyty, żołnierze, ponoć leżących na podłogach gości, co do komnat nie doszli, nogami tratowali. Nie wiem, do portu biegłem, ale tam jeszcze większy zgiełk, wszyscy na statki, byle uciec, byle dalej, gwardia własny gmin mieczami cięła, by dać drogę swojemu władcy. Potem straż uderzyła i murowi. Ciżba legła w porcie pod mieczami własnych obrońców. Rzeź… No ale drogę otworzyli. Dostałem się na jakiś statek, płacąc kapitanowi tyle, że dwie wsie mógł za to kupić, chcemy odbijać wśród innych statków, ale na wodzie tłok, ścisk, jak na wiejskim jarmarku. A z okrętów wojennych Symm łucznicy strzelają, jak ktoś im w drogę wejdzie, nie ma litości. I patrzę, a wojska Linnoy już do portu wkraczają. Zwarci, w ordynku, żaden nawet raz kroku nie zmyli. Piękny to był widok, choć straszny w swej grozie. A z karczmy, co jej jeszcze nikt dotąd nie ruszył, Chorzy Ludzie wychynęli. Piękne kubraki, kolorowe spodnie, które wczoraj jako dziw oglądano, dziś w nieładzie, potargane, całą noc pewnie pili. Jeden rzyga pod ścianą, inni na widoku się załatwiają, ktoś głowę moczy w fontannie. A śmierdzieli tak, że ich na statku czułem – gorzej niż szewc po sutym obiedzie w amfiteatrze. Sam upadek i sama poruta. I ruszyli na nich książęcy wojacy. Sami młodzi chłopcy w jednakowych pancerzach, w hełmach z pióropuszami, równym krokiem do szturmu. Piękny to był widok, i ramiona i uda, lśniące w słońcu od namaszczenia oliwą, błyszczące nagolenice, tarcze i miecze. Ktoś tam zaczął zwoływać Chorych Ludzi, a oni niechętnie, chwiejąc się na nogach, swoją broń przygotowywali. Książęcy coraz bliżej, widać, że w mig rozniosą, ich dwustu, a szubrawców może czterdziestu…

– I co? – nie wytrzymał L’ath.

– Zebrali się jakoś. W cztery szeregi się ustawili, ale nierówne… nierówne… Tu chłopcy Linnoya, a tu pijane wieprze – Meredith pociągnął kolejny łyk. – I zrobili huk jeszcze raz. Pierwszy szereg zawrócił i ruszył w tył, drugą dziesiątkę odsłaniając. Tamci również wypalili i tak samo trzeci szereg. A książęce wojsko całe we krwi. Zaczęli żołnierze padać. I nie był to już ten piękny, wspaniały hufiec. Byli ludzie jęczący i ci co leżeli na ziemi, i… ci co uciekali jak dzieci.

– Co? – żachnął się Archentar. – W dwustu przed czterdziestoma uciekali?

– Jak mówię – czarownik pokiwał smutno głową. – Ostatni szereg Chorych Ludzi w plecy im palił.

– Nie może być. Dwustu doborowego wojska?!

– Eeeee… – włączył się L’ath. – Hufiec ściśnięty w portowej uliczce. Na polu raz dwa by im radę dali.

– Zapewne – zgodził się Meredith. – Ale to już nie byli ci ludzie, których widziałeś panie w mieście Hem. Pijani, szubrawcy… Ale komendę znali.

– I co dalej? – wyrwało się Asiji.

– Dalej już nic. Chorzy Ludzie dobiegli do mojego statku i o ratunek prosili. Kapitan ich wziął. Pewnie bał się, żeby w niego nie wypalili… I z portu jakoś wypłynęliśmy.

– Ha! – Archentar uderzył dłonią w stół. – Jednak uciekli.

– Prawda – zawtórował mu L’ath. – Jakich czasów jednak dożyliśmy. Żeby zwykły cham mógł z kuszy czy z… tego, jak mu… muszkietu w rycerza godzić. Nic, tylko upadek obyczajów i koniec kultury.

– Prawda, prawda – potwierdził Wielki Książę. – Na szczęście, ciągle nie ma to jednak jak uderzyć konnicą i pieszym wojskiem.

– Miecz i honor – dodał cesarski poseł. – Tylko to pozostanie godne dla mężczyzny na wieki.

Загрузка...