ROZDZIAŁ 20

Więzienie znajdowało się w porcie. Tuż przy nabrzeżu, gdzie rozładowywano statki, ku postrachowi gawiedzi umieszczono tych, którzy mieli najcięższe przewiny. Przykuci łańcuchami do mola gnili powoli zanurzeni w wodzie po szyję. Jeśli burza wpędzała do portu więcej wody tonęli, ale w upalne dni, jakich większość tutaj, nie było dla nich zlitowania. Ot, może jakiś statek prowadzony przez złego sternika uderzył w kilku, wtedy znajdowali wytchnienie w śmierci, ale to zdarzało się rzadko. Na poły żywe, na poły martwe głowy skazańców wtopiły się w pejzaż nabrzeży i prawdę powiedziawszy nikt nie zwracał uwagi na dochodzące stamtąd jęki.

Zaan był pierwszym, może od wielu lat wędrowcem, który przystanął, by spojrzeć na walczące niemrawo z łagodną falą postacie. A i to patrzył dłużej pewnie tylko dlatego, że niewiele dzieliło go, by znaleźć się pośród nich. Wśród nich… Jeśli się nie uda, będzie poczytywał sobie za wielkie szczęście, jeśli przykują go z nimi. Nie liczył na to. Cóż za biedni ludzie. Być o krok, o wyciągnięcie ręki od normalnego świata, ale bez żadnej nadziei. Bez możliwości powrotu do tego życia, które kipiało wokół, powodując tylko zazdrość odbijającą się w przeżartych solą oczach. Potrząsnął głową. A może to w ogóle nie ludzie? Przecież im się nie udało. Czy jeśli przykują tu jego, to ktokolwiek, choćby jeden człowiek, jeden jedyny z całego wielkiego świata przystanie obok, żeby użalić się nad jego losem? Nigdy. Nigdy w życiu. Nie miał nikogo i nikogo nie obchodził jego nędzny los.

Ruszył w kierunku właściwego budynku więzienia przylepionego do portowych magazynów. Świetne miejsce. Kradniesz? No bo gdzie kraść, jeśli nie tutaj? To nie trzeba cię będzie odprowadzać daleko. Energicznie zastukał w obite spiżowymi ćwiekami drzwi. Uchyliły się natychmiast.

– Prowadź do dowódcy – pokazał strażnikowi pierścień Siriusa.

– Proszę za mną panie – strażnik ugiął kark w ukłonie.

Ciekawe, czy następnym razem będzie równie uprzejmy? Zaan widział już siebie prowadzonego do mistrza topora. Przez te same drzwi, przez ten sam niewielki dziedziniec, te same schody i wąskie korytarze. Ciekawe, jak ten sam strażnik będzie się wtedy zachowywał?

– Panie – żołnierz otworzył wąskie drzwi prowadzące do pokoju rozprowadzania. – Tędy.

Zaan wkroczył do środka pewnym krokiem gotowy pokazać pierścień, ale dowódca warty był rozsądnym człowiekiem. Wiedział, że żaden strażnik nie ośmieli się sprowadzić bez zapowiedzi człowieka o małym znaczeniu. Stał już, wskazując gościowi jedyne w pomieszczeniu krzesło.

– Panie? – wykonał prawie dworski ukłon. Widać zwyczajny był wizyt ludzi lepiej urodzonych.

– Macie tu jakiegoś oszusta? – wypalił Zaan prosto z mostu, zajmując należne mu miejsce.

– Oj wielu, wielu panie.

– Chodzi mi o jakiego znacznego.

– U nas sami znaczni – dowódca powtórzył ukłon. – Mało znacznych chłostają w stoach, znak wypalają, a bardzo znacznych mistrz leczy z ich profesji, albo do mola są przykuci.

– No to odkujcie jakiegoś.

Dowódca uśmiechnął się lekko.

– Znać panie, z daleka przybywacie – pochylił głowę, nie ośmielając się patrzeć wprost na przybysza. – Jak kto do mola przykuty, to już na wieki. Nawet jakby syn króla przez pomyłkę, to już odkuć nam nie lza… Każdy kto tam – wskazał ręką małe okno wychodzące na port – to musi wiedzieć, że już nie ma dla niego poratowania. Jak go kują, to on wie, że to już na zawsze, że głowę tam złoży.

– No, a tu – Zaan wykonał skomplikowany gest, który miał oznaczać właściwe więzienie. – Nie macie kogoś znaczniejszego?

– Mamy – dowódca wzruszył ramionami. – Brać, wybierać, ile komu trzeba.

– No to daj kogoś lepszego niż inni. I mistrza zawołaj.

Dowódca pokłonił się znowu i skinął na czekającego pod drzwiami strażnika.

– Słyszałeś? – tamten ruszył biegiem. Dowódca zwrócił się znowu do Zaana. – Musimy zejść do podwału – powiedział. – Nie godzi się więźniom na światło wyjść.

– No to prowadź.

Ruszyli w dół, po drewnianych schodach oświetlonych jedynie chybotliwym światłem lampek oliwnych. Jeszcze niżej lampki zastąpiły pochodnie, widać świeżo przez kogoś utknięte w załomach muru. Jak często gości tu światło? – pomyślał Zaan, rozglądając się wokół, po celach wykutych w dziewiczej skale – musieli być już pod poziomem morza. Tylko niektórzy więźniowie zasłaniali oczy rękami. Pozostali siedzieli przykuci do ścian, z otwartymi oczami, ale tak jakby niczego już nie widzieli…

– Tutaj – dowódca wskazał rozległą salę u samego krańca schodów. – To on.

Mistrz, kulejąc lekko, podszedł do nich. Jego lewe oko było zupełnie skaprawione, w prawym błyszczały ślady szaleństwa. W jednej ręce miał kaptur, w drugiej opaskę – widać nie wiedział, po co go wezwano.

– Panie?

Zaan usiłował nie oddychać przez nos. Słodkawo-zgniła woń sącząca się zewsząd przyprawiała go o zawroty głowy. Strażnicy wlekli skądś usiłującego się wyrwać więźnia.

– Spytaj go, czy zna oszusta znaczniejszego od siebie. Takiego, co go jeszcze nie złapali.

Mistrz skinął głową, zawiązując na głowie opaskę z otworami na oczy. Wszystko jasne. Odrzucił niepotrzebny kaptur.

– Szybko mam się sprawić, czy też wielki pan ma cierpliwość?

– Szybko.

– Ano – mistrz zaczął przygotowywać narzędzia. Dwóch pomocników rozpalało ogień na podręcznym palenisku. Oni nawet nie śmieli spojrzeć na wielkiego pana, który raczył odwiedzić to miejsce. – To chyba cyną będzie najlepiej.

– Jak?

– Ano – powtórzył mistrz. – To go rozetnę i wrzącej cyny naleję do brzucha. Nie masz takiego, co by strzymał, a i najszybciej będzie.

– Rób co chcesz – Zaan zajął podsunięte mu krzesło, ale odwrócił je w kierunku ściany, nie chcąc być świadkiem przygotowań.

– Panie, panie! – ryczał więzień, którego właśnie mocowali do stołu. – Przecież ja wszystko wyznałem. Do wszystkiegom się przyznał.

Zaan zerknął kątem oka na cele wychodzące na salę tortur. Ludzkie łachmany przykute do ścian były zupełnie obojętne. Żadna twarz nie odwróciła się w stronę światła. Bogowie! Cóż za okrucieństwo!

– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – wył więzień przywiązany do stołu.

Zaan zasłonił uszy. Cóż za okrucieństwo trzymać ich tutaj… A jak przy wiozą jego samego? Lata, całe lata w takiej celi, bez światła, bez…

– Aaaaaaaa! Nie, nie nie!!!

Jak można skazywać tak ludzi? Jasne. Taki porządek. Co innego wiedzieć jednak, co innego widzieć. Widzieć… tak. Widział siebie samego w identycznej celi, ale to tylko wtedy, kiedy będzie miał szczęście. Widział też siebie w rękach mistrza. Jak można? Jak można…

Kolejny krzyk więźnia sprawił, że Zaan zerwał się z krzesła i pobiegł na górę wąskimi schodami. Przebył dwa piętra, o mało nie tracąc butów. Dopadł jakiegoś okna, może strzelnicy dla kusz i wystawił głowę, dopiero teraz mogąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Oddychał głęboko, usiłując się uspokoić. Czy istniał zbrodniarz wart takiego losu? Taki był porządek. Taki był porządek rzeczy. Tylko on, żyjący w oddaleniu, w świątynnej izolacji, mógł spojrzeć na to z boku.

– Panie – dowódca straży przestępował z nogi na nogę. Nigdy w życiu nie zdarzyło się, by wielki pan zachowywał się w ten sposób. – Skazaniec przyznał się. Powiedział, że zna żyjącego tu w porcie oszusta o imieniu…

– Przyprowadź go – przerwał mu Zaan.

– Ale… Panie! To straż miejska powinna…

Zaan wyszarpnął z kieszeni sakiewkę.

– Połowa tego, co widzisz, będzie twoja – warknął zduszonym głosem, bo znowu zbierało mu się na wymioty. – Przyprowadź go i niech mistrz spyta go o to samo, co tego tu – z trudem zaczerpnął nowy oddech.

– Będzie jak każesz, panie – dowódca skłonił się, przygryzając wargę. Nie miał pojęcia, czy jego dozorcy zdołają schwytać sprytnego oszusta w porcie. Ale z kolei… Sakiewka była gruba i dobrze wypchana. Mógłby przecież pogadać z dowódcą straży w porcie. Połowa połowy to też dużo. Znacznie więcej niż nic.

– Czekam w tawernie, w porcie – Zaan z trudem odkleił się od okna i ruszył w kierunku wejścia. – Odnajdziesz mnie.

Nie oglądał się za siebie i starał się, w każdym razie w tym stopniu, w jakim było to możliwe, nie oddychać. Dopiero na zewnątrz otarł pot z twarzy. Stał dłuższą chwilę, usiłując się uspokoić. Zupełnie nieruchomo, poza jednym gwałtownym rytmem – wdech, wydech, wdech, wydech… Ruszył w głąb portu po zalanym słońcem polderze dopiero wówczas, kiedy uznał, że oczyścił płuca z więziennej woni. Odnalezienie drogi nie było trudne. W równym bruku, którym pokryte tu było niemal wszystko wykuto starannie wspaniałe drogowskazy. Dużych rozmiarów penisy wskazywały którędy do lupanarów, amfory informowały jak trafić do winiarni. Innych znaków uwiecznionych w chodniku nie było.

Zaan wszedł do najbliższej tawerny, zdziwiony, że o tej porze jest prawie pusta. Widocznie zapełniała się dopiero wieczorem. Usiadł przy oknie, pozbawionym nie tylko szyby i framugi, ale i jakiejkolwiek okiennicy. Gospodarz nie pytał co gość, sądząc po stroju i bladej twarzy, pochodzący z daleka, chce zamówić. Bez słowa postawił przed nim naczynie do podgrzewania wody, mieszalnik i dzbanek wina. Zaan zignorował bogato rzeźbione naczynie i mieszalnik. Wziął się od razu za wino. Dopiero teraz rozejrzał się wokół. Ściany nie były bielone, miękki, wypolerowany piaskowiec pokrywały napisy, które pozostawili tu goście. Jedne ostrzegały przed oszustwami właściciela lokalu, wyjaśniały, co i w jakich ilościach dolewa do czego, inne były wyrazem obżarstwa i opilstwa – wieczną pamiątką, kogo i kiedy wyniesiono po tym, co zjadł lub wypił i, szczegółowo, co się później działo zarówno z osobą, jak i rzeczami, które zostały spożyte. Jeśli choć połowa inskrypcji była prawdziwa, rynsztok przy wejściu musiał być świadkiem nieprawdopodobnych scen. Jeszcze inne, wyskrobane w pośpiechu lub niewyraźnie, były ledwie czytelne: „Tu piłem i tu ugodzony sztyletem umieram. Nie siadaj do gry z nieznajomym…” albo: „Już widać strażników. Doniósł pewnie Ardon. Bracia wypijcie za moją pamięć, bo położę głowę pod topór”. Zaan duszkiem wychylił kubek wina i spojrzał za okno. Nie rozumiał tego miasta. Przytłaczało go swoim zgiełkiem, rozmachem, wspaniałością budowli i tym, paradoksalnie, że było tak sprzyjające, tak świetne, tak czarowne. Wspaniały port, błyszczące w słońcu białe mury, portyki, kolumnady… Więzienie i Biuro Handlowe niedaleko siebie. Jedno obok drugiego. Bogowie! Dlaczego nikt nie domyślił się, jakie naprawdę były zamysły twórcy Biura? Zaan był tam rano z pierścieniem Siriusa. Rządzący nim stary człowieczek zasypał go stosami papierów, trajkocząc bez przerwy, że wszyscy go ignorują, nikt nie docenia jego działalności, nikt nie wie, jak ważna jest w handlu informacja, że faktorie we wszystkich państwach ledwie zipią, bo brakuje pieniędzy, kupcy nie chcą płacić, książęta nie chcą płacić, Rada nie chce płacić, nikt nie chce płacić i z braku funduszy to wszystko nie ma sensu… Był zupełnie nieszkodliwy. Zaan zapewnił go, że pieniądze rychło się znajdą, i w dalszym ciągu ma mielić stosy zupełnie bezwartościowej informacji. Oczywiście nie użył wobec tamtego słowa „bezwartościowa” – staruszek, jego ludzie i jego handel mogli być świetną zasłoną.

Drgnął, widząc biegnącego ulicą dowódcę więzienia. „Strażników już widać. Wypijcie za moją pamięć, bo…”. Opanował się i machnął ręką przez okno. Wychylił jeszcze jeden kubek wina i otarł usta.

– Panie – dowódca straży, który wbiegł do środka, z trudem opanował oddech. – Złapaliśmy go.

– Czy mistrz… – zawahał się.

– Panie, on zaczął mówić, jak tylko zobaczył mistrza i tamtego drugiego. On…

– Co powiedział?

– Że zna większego od siebie oszusta, którego jeszcze nie złapali. Nazywa się Mika i mieszka…

– Jak?! – Zaan zakrztusił się nagle, bo wydało mu się, że tamten powiedział: „Nazywa się Zaan i siedzi tutaj”.

– Nazywa się Mika – powtórzył strażnik. Patrzył trochę przestraszony na wielkiego pana. – Mieszka na górze w tawernie „Pod Złotym Osłem”.

„Świetna nazwa” – pomyślał Zaan. – „Idealna dla wszystkich oszustów”. Dokładnie odliczył połowę zawartości swojej sakiewki i wręczył dowódcy więziennej straży.

– Czy mamy go złapać? – tamten nie mógł oderwać wzroku od tego, co trzymał w dłoni.

– Odejdź.

– Dziękuję panie. Bardzo dziękuję, wielki panie – wycofywał się tyłem.

– Już, już – Zaan dopił wino i rzucił na stół srebrną monetę. Przystanął na chwilę w progu, żeby przyzwyczaić oczy na powrót do rażącego słońca, potem ruszył ulicą, starając się trzymać jej ocienionej strony. Odnaleźć „Złotego Osła” nie było trudno – wszystko razem wzięte było w porcie: więzienie, Biuro Handlowe, obaj oszuści… Zastanawiał się czy w górnym mieście, przy flankowanych kolumnami stoach, zadaszonych pasażach, na placach przed świątyniami i wielu ryneczkach, toczy się w ogóle jakieś życie. Czy tam nie ma oszustów? Ach są, są. Tyle, że większego znaczenia. Tam życie jest polityczne, a oszuści bogato utytułowani.

Wszedł do niewielkiej tawerny, równie pustej jak poprzednia. Od razu ruszył zawieszonymi na bocznej ścianie schodami do góry.

– Hej ty, pokój chcesz wynająć? – tłusty gospodarz wychynął z bocznej komory. – To do mnie najpierw. Tu na dole!

– Milcz – mruknął Zaan, ale po chwili zatrzymał się nagle. – Powiedz mu, żeby sprawdził. Dom nie jest obstawiony.

Gospodarz uśmiechnął się lekko. Skądś wiedział, że dom nie jest obstawiony. Widać to było wyraźnie. Nie czynił jednak więcej przeszkód.

Korytarz na górze był bardzo wąski i na co dzień chyba ciemny. Teraz jednak padało nań światło z otwartych drzwi, w których stał, oparty niedbale o framugę, młody człowiek. Wystarczył rzut oka na jego obojętną, pozbawioną wyrazu twarz – Zaan wiedział, że dobrze trafił. Bez słowa przepchnął się obok niego przez drzwi i wszedł do małego wnętrza. W pokoju, poza łóżkiem, nie było żadnych sprzętów. Żadnej skrzyni, żadnych rzeczy, żadnych ukrytych przejść – nic, nie było nawet kołka w ścianie, na którym można by powiesić okrycie. Z konieczności usiadł na łóżku. Mika tkwił ciągle w drzwiach. Jedyna zmiana była taka, że teraz opierał się o framugę plecami, patrząc tępo przed siebie.

Zaan obserwował go za to bardzo uważnie. Widać było, że nigdy nie pracował fizycznie. Jego dłonie pokrywała skóra, która nie zaznała dotyku siekiery, piły, młota ani wiosła. Nie zaznała również miecza, jeśli już o to chodzi. Kto to jest? – zadawał sobie pytanie. Nie zna ciężkiej pracy, nie zna wojaczki, więc kto. Musi być dobrze urodzony… To dlaczego oszustwem się para? Ktoś go wyrugował z majątku? Skrzywdził? Albo to tylko chęć bogactw… Nie. Każdy dobrze urodzony był chciwy (zresztą wszyscy pozostali ludzie też byli), ale nie do tego stopnia, by ryzykować aż tak strasznie. Więc jak? Ktoś go skrzywdził. Jego samego albo rodzinę. Wszystko jedno. Zabrali im majątek albo zubożeli sami, albo… A może starszy brat wygonił po śmierci ojca? Co za różnica? Stojący w drzwiach człowiek, tak czy tak, musiał czuć zapiekłą złość do świata, który go skrzywdził – był idealny do planów Zaana.

– No co tam – odezwał się wreszcie. – Co ciekawego po drugiej stronie framugi?

– Patrzę, czy dobrze pomalowali – mruknął Mika, nie odwracając wzroku.

– Poszukiwałem sprytnego oszusta – ciągnął Zaan. – Takiego, co nie dał się złapać.

– Kogo? – obruszył się Mika, ale jakoś tak niespecjalnie.

Zaan uniósł dłonie w odżegnującym geście.

– Mówiłem, że poszukiwałem oszusta, a znalazłem, ma się rozumieć, kryształowo uczciwego człowieka. Jasna sprawa. Niemniej, skoro już jestem, chciałem zaproponować ci pracę.

Mika wzruszył ramionami. Ani na moment nie oderwał wzroku od framugi.

– Chciałbym, żebyś pokierował Biurem Handlowym – powiedział Zaan.

– Akurat – tamten nie okazał cienia zdziwienia. – Znam się na handlu jak stara baba na robieniu mieczem.

– Tam już są tacy, co się znają na handlu. A ja mówię poważnie.

– No co ty – na twarzy Miki pojawił się ledwie zauważalny cień uśmiechu. Po raz pierwszy też spojrzał w kierunku siedzącego na jego własnym łóżku człowieka. – Delatora chcesz ze mnie zrobić?

– Nie chcę, żebyś donosił – Zaan urwał nagle i zmienił zdanie. – Albo wiesz? Nie. Chcę, żebyś mi donosił.

Skrzywienie warg.

– Tak nisko upadłem? Podsłuchiwać, co kto szepcze w kiblu?

Zaan zignorował jego uwagę.

– Chcę, żebyś donosił mi o wszystkim. Co słychać u Wielkich Książąt, co nowego w Radzie Królewskiej, co i o kim Król rano powiedział i…

– A może sam cesarz Luan? – zakpił Mika.

– A owszem: co słychać u cesarza, u księcia Linnoy, u tyrana Symm, a nawet czy ktoś nie pierdnął przypadkiem w zapadłej gospodzie za Wielkim Lasem.

Mika już chciał się roześmiać na głos, ale nagle wyraz jego twarzy zaczął się powoli zmieniać. Zaczął wyobrażać sobie te wszystkie faktorie Biura Handlowego, placówki w każdym mieście Królestwa Troy, w każdym mieście na świecie, tych ludzi łażących za każdym kupcem, niosących informacje o wszystkim, co się dzieje i, co najważniejsze, mających na to oficjalne pozwolenie. Powoli i u niego zaczęło świtać pojęcie o prawdziwym celu twórcy Biura. O jego nieprawdopodobnym zamyśle. Głośno przełknął ślinę.

– Eeeee… – żachnął się. – Ty wiesz, ile to będzie kosztowało?

– Na biednego nie trafiło – Zaan podrzucił w dłoni pierścień Siriusa, ale tak, żeby tamten nie rozpoznał godła.

– Aaaaach – parsknął Mika. – Opowiadasz… – mełł w ustach jakieś słowa albo przekleństwa. Ale po chwili zapytał znowu: – A niby co ja z tego będę miał?

– Ano, jak to mówią – Zaan wykonał ręką nieokreślony gest. – Załóżmy taką sytuację. Mówię oczywiście czysto teoretycznie, bo nie wyglądasz na człowieka, który da sobie w kaszę dmuchać. Ale, możemy założyć taką sytuację: Na przykład ktoś, jakiś wielki pan, zrobił ci kiedyś coś złego… Może nie tobie, może twojej rodzinie, a może to się w ogóle nie zdarzyło. Mówię tylko hipotetycznie. Ale załóżmy. A ty zamiast gryźć palce, idziesz do niego. On cię poznaje, mówi: „Ty psie, jeszcze ci mało? Wychłostać każę”, a ty: „Pocałuj mnie w dupę”, wtedy on: „Cooooo?!! Ja cię, psie, pyłku, marna istoto…”, a ty, na przykład: „brać go! mordą w gnój i prać!”… – Zaan wydął wargi. – Nooo… to oczywiście tylko taka hipotetyczna sytuacja. Proszę, nie bierz sobie do serca.

Mika potrząsał głową. Milczał długo, roztrząsając coś w swojej głowie. O dziwo wyraz jego twarzy nie zmieniał się ani na jotę. Zaan był już skłonny myśleć, że źle go ocenił.

– A ci wszyscy… – powiedział wreszcie. – Ci co, hipotetycznie mówiąc oczywiście, będą, no jakby to powiedzieć…

– Śledzeni? – podsunął Zaan.

– No. Co oni na to?

– Chyba nie będziesz się głośno chwalił na rynku?

– No ale… – Mika pokręcił głową. – Twój pan nas ochroni?

Zaan powoli pochylił się do przodu. Dłuższą chwilę studiował twarz tamtego, ale nie mógł z niej niczego wyczytać.

– Co? Boisz się? – palnął na chama.

Mika syknął jak wąż.

– Kurwa – szepnął zamykając oczy. – Kurwa!!! – walnął pięścią w drzwi, aż zachybotały się trzeszcząc. Ale nie wypadły z zawiasów. Nie był ani w połowie tak silnym człowiekiem jak choćby Sirius.

Zaan jakby widział samego siebie. Naraz jakby zobaczył całą swoją drogę z Północy do Królestwa Troy. Teraz już wiedział, jakich słów ma użyć. Wstał powoli, prostując kości.

– Jesteś szczęśliwym człowiekiem – mruknął, przekraczając próg. – Masz wybór – uśmiechnął się słodko i ruszył wzdłuż korytarza, nie oglądając się za siebie. – Albo ta karczma, nerwy, bezsilne zaciskanie zębów i pięści, albo… – doszedł już do schodów. – Albo… może mistrz umierania niedługo. Ale przedtem też nerwy, zaciskanie zębów i pięści. Nie inaczej. Z tym tylko, że jak już zaciśniesz to… z tysiąca ludzi wióry lecieć będą.

Śmiejąc się cicho, schodził ignorując pytanie tamtego, kiedy się znowu zobaczą.


* * *

Zaan siedział w sypialni Siriusa, drapiąc się w plecy. Odkąd pamiętał, zawsze plecy swędziały go jak tylko zdarzyło mu się myśleć o pieniądzach. Wychowany na świątynnych księgach wiedział dużo o wszelkiego rodzaju sprawach finansowych. Ale… O ile jego wiedza na temat stosunków w królestwie Troy, polityki, zwyczajów ludzkich wystarczała (przynajmniej na razie) do skutecznych działań w tych wszystkich dziedzinach, o tyle wiedza o obrocie gotówką okazała się zupełnie niepraktyczna. Tymczasem Mika reorganizował Biuro Handlowe, kupował ludzi na dworach, u kupców, w straży i w wojsku… Kupował ludzi w królestwie Troy i w Luan, i w krajach, których nazw sam nigdy nie słyszał. Mika potrzebował pieniędzy. Mika rozpaczliwie i natychmiast potrzebował całej góry pieniędzy!!! Bogowie…

Zaan robił, co mógł. Skromne środki Biura nie wystarczały właściwie na nic, poza utrzymaniem samych faktorii (dobre choć to). Sirius nie mógł zrobić niczego – oczywiście miał jakieś pieniądze, ale nigdy w ręku. Wystarczyło, by mruknął, że czegoś chce, a natychmiast dostarczano tę rzecz, nierzadko w kilku egzemplarzach do wyboru. Ale gotówka? Po co księciu gotówka, wszak wystarczy, że każe swym sługom. Ale słudzy nie utrzymają Biura.

Zaan zrobił wszystko, co w jego mocy. Za wyłudzane środki Wielkiego Księcia założył piekarnię, która wytwarzała ciasteczka rozprowadzane w amfiteatrze podczas przedstawień – zdobył nawet wyłączność (ot, co znaczy sługa Wielkiej Osoby). Kazał wyciskać cytryny do wody i sprzedawać wraz z winem za brązowego od kubka przechodniom, w upalne dni. Kupił kilkudziesięciu szewców i psim swędem, powołując się na kogo tylko mógł, załatwił dostawy sandałów dla armii. Kupił kamieniołomy i załatwił dostawy budulca dla robót publicznych przy drogach. Kupił tartak, który spłonął następnego dnia i na tym trochę wpadł… Mimo to zarabiał tyle, że w swoich świątynnych czasach nie mógł przypuszczać, że jakikolwiek człowiek na świecie może mieć tyle pieniędzy. Ale dla Biura to wciąż było mało. To było jak ziarenko piasku w ogromnym dole, który miał być wypełniony po brzegi.

– No co tak dumasz? – zdenerwował się Sirius, sączący wino z rozanielonym wyrazem twarzy. – Źle ci, czy jak?

– A źle.

– No to zabierajmy całą tę twoją gotowiznę i w nogi.

– Ta. Łapią nas drugiego dnia i…

Sirius westchnął ciężko i machnął ręką.

– No to zostajemy i bawimy się dalej.

Zaan zerwał się na równe nogi.

– Ty naprawdę myślisz, że oni wszyscy rozum postradali?!

– Jacy wszyscy?

– Ci wokół. Książę i reszta. Myślisz, że oni rozum dali za psi postaw?

Chłopak wzruszył ramionami.

– Mamy coraz mniej czasu – Zaan usiłował mówić cicho, żeby nie usłyszał żaden ze sług. Po tym, czego dowiedział się od Miki o łatwości werbunku wśród służących, coraz częściej łapał się na tym, że mówi szeptem. – Zaraz nas odkryją!

– No to chodu.

Zaan załamał ręce i opadł z powrotem na zydel. Dłuższą chwilę mełł przekleństwa, potem splunął na wzorzysty kobierzec i również machnął ręką.

– Aaaaaaaa… powiedz jak było na Radzie.

– Przecież przed chwilą mówiłem – zdziwił się chłopak.

– Powiedz jeszcze raz.

– O żesz ty. No to, ten no, niby mój ojciec…

– Nie mów nigdy „niby”! Nawet jak jesteśmy sami!!!

Sirius pociągnął kolejny łyk wina i długo gulgotał nim w gardle. Widząc jednak, że nie rozbawi towarzysza, powrócił do opowieści.

– No, przedstawił mnie Radzie Króleskiej…

– „KRÓLEWSKIEJ”! „KRÓLEWSKIEJ”! W środku tego słowa jest litera „W”!!! I musi być ją słychać!

– Oj, no nie poprawiaj mnie cały czas.

Zaan zakrył twarz dłońmi.

– No i – kontynuował chłopak. – Wszystko było fajnie, bardzo się wszyscy cieszyli.

Zaan zgiął się tak, że głowa dotknęła kolan i zakrył się już całym ramieniem.

– No co? Nawet powiedzieli, że niezadługo mam być przedstawiony na dworze. No co?! Mój niby… tfu! Mój ojciec powiedział tam przecież, że póki co, przeprasza, za mój język i manewry…

– Maniery.

– A co za różnica czy manierki, czy inne bukłaki? Bo niby przebywałem wśród barbarzyńców i warunków.

– Pewnie: „w barbarzyńskich warunkach”.

– No. Czy coś tam… A ja na to, żeby mi dali jakiś korpus albo armię, to podbiję Luan i wtedy zobaczą.

– O Bogowie! Nie powiedziałeś tego? Prawda?

– A co? I jeszcze, że jak chwycę tego głównego z Rady za jaja to suche zostaną – roześmiał się Sirius. – Tyle lat przy wiosłach… Ma się rękę, nie?

– Żartujesz? Prawda?

– No. Z tymi jajami to trochę tak.

– A o pieniądzach? O pieniądzach nic nie mówili?

– Że niby mamy im w łapę dać? – Sirius wybałuszył oczy, szczerze zdziwiony, bo nawet jemu zaproponowanie łapówki Radzie Królewskiej wydało się trochę przesadne. – Nie.

– W jaką łapę?! – wrzasnął Zaan, ale zaraz się skonfundował. – Słuchaj, przecież poza specjalnym powitaniem uczestniczyłeś w normalnym posiedzeniu Rady. Może mówili coś o handlu, o koniunkturze, cenach.

Sirius myślał intensywnie dłuższy czas.

– Nie.

– Bogowie.

– No czekaj. Mówili… – chłopak zmarszczył brwi, usiłując sobie przypomnieć. – Mówili, że handel… że handel… no! Że handel tego…

– Co?

– Aj, no nie pamiętam. W każdym razie podwyższą podatki.

– Bogowie! Na co?

– Na ziarno. Jest dwadzieścia siedem od sta, a będzie dwadzieścia dziewięć od sta.

Zaan myślał intensywnie. Podwyższenie podatków na zboża. Co to oznacza? Koniunkturę? Jest za dużo, więc zdławimy wymianę. Czy upadek? Jest mało, zacznie się import, więc zaróbmy na tym. A może chodzi o cła?

– Słuchaj – powiedział po chwili. – Troy importuje, czy eksportuje ziarno?

– Psiamać. Co?

– No, sprzedajemy zboże, czy kupujemy?

– Nie wiem.

Jeśli przewidują koniunkturę, to trzeba zboże kupić. Ale podatki? Jeśli będą wyższe, to trzeba sprzedać. Zaan nie miał żadnych spichrzów, ale przecież mógł sprzedać samą informację. Tylko komu? Bogowie! Nie miał pojęcia o handlu. Zaraz, po co sprzedawać – przyszła mu inna myśl. Może przywiązać kogoś do siebie na stałe? Jakiegoś kupca? Nie znał żadnych kupców. A poza tym jakiś przypadkowy handlarz mógł się okazać człowiekiem niezbyt sprytnym. Więc kogo? Aaaaaaach! Nagle doznał olśnienia. Jak strzał z łuku w sam środek tarczy. Lichwiarz! Potrzebował lichwiarza!

– Dobra – powiedział głośno. – Wzywaj kuzynów. Idziemy.

– Jakich? Pałacowych czy ulicznych?

– Idziemy do miasta.

Syn Wielkiego Księcia nie mógł się oczywiście pojawić na ulicy sam. Ale też w żadnym wypadku nie można było chodzić z obstawą. Co to Król, któremu należy się świta, czy jak? Z drugiej strony każdy jednak przechodzień mógł nastawać na wysoko urodzoną osobę. Zwyczaje królestwa Troy regulowały tę sprawę bardzo precyzyjnie. Nie może być towarzyszących żołnierzy ani zbyt licznych sług? Nie ma sprawy. Każdy jednak może chodzić po ulicy w towarzystwie rodziny. Wynajmowało się więc ludzi sprawnych w mieczu i nadworny heraldyk robił z nich bliższą lub dalszą rodzinę, nierzadko sięgając o tysiąc lat wstecz. Panowie kuzynowie zbrojni w miecze (w końcu każdy może chodzić z mieczem, gdzie chce – to wyłącznie jego sprawa), prowadząc wesołą dyskusję (to wymóg) towarzyszyli bezcennej osobie na każdym kroku. Oczywiście nie wypadało z nimi wchodzić gdziekolwiek (na przykład do innej wysoko urodzonej osoby). Przecież to brak manier pojawiać się w cudzym domu z uzbrojonymi ciężko ludźmi. Zwyczaj regulował i to. Były dwa zestawy „rodzinne”. Jeden uliczny, przypadkowo z mieczami. Drugi „pałacowy”, który stanowili „kuzynowie” o wiele lepiej wykształceni, znający etykietę, pozbawieni mieczy. Mieli tylko sztylety i byli bardzo bezczelni. Niezmiennie od lat ośmielali się wyjmować z rąk swoich wysoko urodzonych „kuzynów” wszelkie napitki i jadło, i po chamsku próbować jako pierwsi. Cóż za upadek obyczajów…

„Pałacowi kuzyni” Siriusa potrafili się lepiej zachować niż on sam. Z „ulicznymi kuzynami” chłopak jednak zaprzyjaźnił się szybko. Zaana natomiast niezbyt lubili jedni i drudzy, ale nimb sługi Zakonu sprawiał, że, przynajmniej na zewnątrz, starali się go akceptować. Zaan obawiał się jednak, czy zdołają zadośćuczynić niecodziennej, jak mniemał, prośbie. Mylił się. Kiedy opuścili już pałac i jąkając się powiedział, że Książę ma pewną sprawę do… hm… tego, no… lichwiarza, na wszystkich twarzach odbiło się jedynie zrozumienie.

– Jest taki jeden przy „Malowanym Portyku” – powiedział smagły chłopak z dużym zakrzywionym mieczem i wojskowym nożem przy boku. – Zna on wysoko urodzonych. Niejedno widział.

– Nie, nie – Zaan skrzywił się lekko. – Wolałbym… hm… wolelibyśmy kogoś mniej światowego.

– No nie ma sprawy. Do wyboru do koloru.

Kuzyni roześmieli się głośno. Stolica Troy słynęła z kupców i lichwiarzy.

– Ktoś, żeby miał dużo… no wiecie czego… i nie pytał i… był na uboczu.

Chłopcy spojrzeli po sobie.

– Będzie Zyrion dobry? Nie?

– Haale? Margento? Albo ten, spod Wysokiego Sadu, jak mu?…

– Zyrion! – uciął ten sam smagły chłopak. – Tylko on w dzielnicy od… – zawahał się nagle patrząc na Zaana. – No od…

– To zła dzielnica – dodał inny. – no… od…

– Od kurew – dodał ktoś odważniejszy.

– No to chodźmy.

Ruszyli szybko. Ktoś pożyczył Siriusowi długi płaszcz z kapturem, pod którym mógł ukryć swój książęcy strój. Chłopcy skupili się wokół Siriusa luźnym kręgiem, a kiedy opuścili dobre dzielnice, zacieśnili krąg tak, że ledwie mógł iść, żeby nie potknąć się o ich nogi. Na razie jednak nie widać było niczego zdrożnego. Dopiero po dobrych kilkunastu modlitwach wkroczyli do dzielnicy rozpusty, przy której port, który tak kiedyś zafascynował Zaana, mógł uchodzić za świątynny dziedziniec. Dziewczyny z lupanarów, widząc eskortę… tfu! rodzinę zakapturzonej osoby nie atakowały jednak, a przynajmniej nie ze wszystkich stron naraz. Zaan czuł, że jeszcze kilka młodych kobiet zrobi do niego minę niewinnych świętoszek i nie wytrzyma. Rzuci się do najbliższego „domu”, żeby trwonić fortunę. Spuścił oczy i zaczął liczyć kroki. Nie był osamotniony. Młodzi kuzynowie, też dość często mylili krok. Sirius gwizdnął parę razy. Chciał rozchylić kaptur, ale najbliższy kuzyn zdecydowanie naciągał mu go na głowę. Stolica Troy słynęła nie tylko z kupców i lichwiarzy.

Zaan o mało co nie przeoczył momentu, kiedy zwarta grupa skręciła w wąski zaułek. Dopadł ich dopiero w momencie, kiedy zatrzymali się pod ciemnymi drzwiami ze wzmocnionych desek. Smagły chłopak z całej siły kopnął w drzwi, a potem poprawił.

– Będzie tu – dodał jakby to wyjaśniało jego zachowanie.

Zaan zastukał dużo grzeczniej.

– Zostajecie tutaj – dodał.

– Nie może być, my w takim miejscu…

– Zostajecie, psiekrwie! – syknął Sirius. – Funduję każdemu dziewkę i jeszcze po złotemu na głowę!

– Aaaaaaaaaa… – chóralne westchnienie było najprawdopodobniej aprobatą poczynań młodego księcia.

W tym momencie drzwi uchyliły się nieco. Smagły chłopak z zakrzywionym mieczem poprawił nogą tak, że otworzyły się na oścież.

– Prowadź do pana! – Zaan, biorąc przykład, odepchnął sługę i wkroczył do wąskiego korytarza. Sirius ruszył za nim, usiłując powstrzymać kuzynów pchających się z tyłu. W końcu jednak udało się domknąć wzmocnione drzwi.

– No co jest? – ryknął Zaan na służącego. – Na jednej nodze, psia jucho!

Sługa, gnąc się w ukłonach, poprowadził ich wzdłuż korytarza, a potem w górę, wąskimi schodami. Kamienny dom z tak zbudowanymi przejściami przypominał raczej twierdzę niż cokolwiek, co miało mieć jakikolwiek związek z handlem. Strome schody, na których mógł się zmieścić tylko jeden atakujący naraz, grube, porządnie okute drzwi na ich szczycie pozwalały bronić domu długo, nawet podpalenie niewiele by tu pomogło. Po co zresztą podpalać? Ewentualni rabusie raczej nie dla pustej zemsty mogliby nastawać na gospodarza. A poza tym… Pewnie jakiś podziemny korytarz lub przejście pozwalały ujść w porę ze wszystkim, co było pod ręką, podczas gdy napastnicy jeszcze długo po tym kołataliby do zabitych drzwi.

Sługa, z pewnym trudem, odsunął ciężką zasłonę z kutego na ogniu żeliwa i wpuścił ich do niewielkiego pomieszczenia, gdzie siedział Zyrion.

Zaana uderzył kompletny brak sprzętów w całym pokoju, poza niewielkim stołem i wąską ławą. Zupełnie jak u Miki – pomyślał. Co oni tu wszyscy, na nagłą powódź się gotują?

– Witam – Zyrion skłonił głowę, oceniając gości. Ogląd musiał wypaść dobrze, bo wstał powoli, opierając się na stole. Był opasły, wręcz tłusty, jego wielkie cielsko wylewało się znad paska, dosłownie rozdzierając skromną szatę. Jedynie małe, ukryte w fałdach tłuszczu oczka prześlizgiwały się błyskawicznie, studiując wygląd i ubiór przybyszów. Dłużej zatrzymały się tylko na czerwonym kosmyku, który wymsknął się spod kaptura Siriusa.

– No jak tam? – zapytał Zaan z pańska, naśladując trochę ton dworskiego rządcy. – Jak sprawy idą?

Sądził, że zostanie zalany potokiem słów, w których lichwiarz przedstawi swoją sytuację jako tragiczną, interesy jako fatalne, a zdrowie jako wręcz już niebyłe.

– Dziękuję – Zyrion powoli skinął głową, zaskakując swojego rozmówcę zupełnie. Widać zwyczaje trudniących się lichwą na Północy i na Południu nie miały ze sobą wiele wspólnego.

– Pewnie cię zaskoczę – kontynuował Zaan. – Nie przyszedłem niczego pożyczać. Raczej chciałbym coś ofiarować.

Twarz grubasa pozostała nieruchoma, jednak jakiś nieuchwytny wyraz kazał świadczyć, że w najmniejszym stopniu nie jest zaskoczony. Zupełnie jakby nikt nie przychodził tu pożyczać. Sytuacja robiła się coraz bardziej głupia. Wszyscy trzej, nie wyłączając bądź co bądź księcia, stali mierząc się wzrokiem. Jakoś dziwnie byłoby zacząć teraz mówić o tajnych informacjach handlowych. Zaan zrobił ruch jakby chciał wyjść, na szczęście Sirius szturchnął go ponaglająco, bo zaczynało mu się nudzić. Pozwalało to, jako tako przynajmniej, zachować obraz rozsądnego sługi, który źle ocenia gospodarza i niecierpliwego pana, który, mimo wszystko, każe załatwić interes.

– No dobrze – powiedział Zaan, rzucając w bok spojrzenia, niby to piorunujące młodego księcia. – Chcę sprzedać pewną informację.

Brwi Zyriona powędrowały do góry.

– Ze wszystkiego, co dzięki temu uzyskasz, dasz mi cztery części od całości. Dla siebie weźmiesz jedną część.

Zyrion już chciał się roześmiać, tak niesłychana była bezczelność propozycji. Jedną część przeciw czterem! Co za…

– Wzrosną podatki na ziarno z dwudziestu siedmiu od sta na dwadzieścia dziewięć…

Zyrion zamarł w pół niedokończonego uśmiechu. Bogowie!!! Bogowie!!! To przecież góra… Góra… Góra złota!!! Z trudem odzyskał oddech. Zaraz… A jeśli to jego wrogowie chcą go przywieść do zguby? Nie… Ten drugi tutaj to przecież syn Wielkiego Księcia, przed domem stoją jego „kuzynowie” – żadna z osób, z którymi się zadawał, nie mogłaby przecież nawet w najśmielszych marzeniach wynająć syna Wielkiego Księcia! Temu wszak służyła osobista wizyta tak wysoko urodzonej osoby. Przekonaniu go, że chodzi wyłącznie o pieniądze. I żeby trzymał mordę zamkniętą na trzy skoble! Stąd to rozliczenie cztery do jednego. Bogowie! Jaka łaska! Jakie szczęście, że wybrali właśnie jego. Zastanawiał się, czy upaść na kolana, ale jakieś resztki zdrowego rozsądku, którym kierował się w interesach powiedziały mu, że nie zostałoby to dobrze odebrane.

– Gdzie mam dostarczyć złoto? – spytał, przełamując nagłą suchość w gardle.

– Przyślę po nie.

Ton sługi księcia nie budził wątpliwości. To prawda! To prawda! Interes jego życia właśnie się ziszcza.

– A na jakie ziarno nałożą… – odważył się spytać, ale Zaan przerwał mu ruchem ręki.

– Domyśl się.

– A kiedy ogłoszą?

– Nic więcej nie powiem – Zann ruszył ku drzwiom, otworzył je i przepuścił księcia przodem. – Działaj szybko – rzucił na odchodnym.

Zyrion długo po ich wyjściu stał ciągle w tej samej pozycji, zupełnie jakby bał się, że najmniejsze poruszenie obudzi go z najpiękniejszego snu w jego życiu. Czuł jakąś dziwną słabość w nogach, serce biło mu tak mocno, jakby zaraz miało stanąć. Wreszcie przemógł się, otarł pot z czoła i usiadł na ławie.

– Już – mruknął.

Niewidoczne dotąd, ukryte w bocznej ścianie drzwi otworzyły się nagle, przepuszczając jego wiernego sługę i sześciu zbrojnych. Tych lichwiarz pchnął do najniższej komnaty, by sprowadzili jego pisarzy i by odtąd żaden z nich nie opuszczał żadnego pisarza, choćby na mgnienie oka. Kwity, jakie będą sporządzać, muszą pozostać tajemnicą tak pilnie strzeżoną, że przy nich sam król mógłby się wydawać osobą pozostawioną samej sobie na pastwę losu.

– Panie? – sługa zgiął się w ukłonie, kiedy zostali sami.

– Słuchaj mnie dobrze. Kupisz na targu największą jałówkę, jaką tylko znajdziesz. Tylko żeby była młoda i tłusta! Zaprowadzisz ją do świątyni i złożysz na ofiarę dla Wszystkich Bogów. I nie licz się z pieniędzmi. No już, biegnij!

Zyrion zamilkł i pogrążył się w rozmyślaniach o jakichś niebotycznych kwotach, które staną się jego udziałem. Sługa podszedł, co prawda, do drzwi, ale nie zamierzał opuszczać pomieszczenia. Zbyt dobrze znał obyczaje swojego pana.

– Czekaj – rozległo się po chwili zgodnie z przewidywaniami. – Jałówka to chyba przesada. Kup barana. Tylko wielkiego i tłustego! No biegnij, biegnij już.

Góra złota! Góra złota… ależ szczęście! Co za traf!

– Czekaj! Właściwie po co Bogom baran? Kup koguta.

Wiedzieli do kogo się zwrócić. Taaaak… On to załatwi. Do niego złote lgną, jak nie przymierzając rzepy do psiego ogona.

– Nie, kup kurę – po raz kolejny zmienił zdanie – Albo nie, kurczaka. Tylko, żeby nie był za tłusty. Albo… Wiesz co? Kup jajko i zanieś je do świątyni – Zyrion nagle oblizał wargi. – A zresztą po co masz biegać tam i nazad? Kup jajko i ugotuj mi na kolację.

Teraz dopiero stary służący skinął głową i ruszył, żeby wypełnić powierzoną mu misję. Zyrion nie utrzymywał przesadnie przyjacielskich stosunków z Bogami i raczej wychodził na tym dobrze.

Загрузка...