ROZDZIAŁ DWUNASTY

Żar zwalił się na nią nieznośnym ciężarem, gdy tylko otworzyła drzwi domu pogrzebowego. Wszystko wskazywało na to, że burza nie przejdzie bokiem, ale nawet spiętrzone ciemne chmury nie mogły sprawić, by powietrze się orzeźwiło. Miała wrażenie, że jej skóra gwałtownie się skurczyła na słońcu, ale zanim podeszła do Jeffreya stojącego przy samochodzie, pierwsze krople potu już ściekały jej po karku. Mimo to zaproponowała:

– Chodźmy się trochę przejść.

O nic nie pytał, dopóki nie dotarli do końca cmentarza na tyłach budynku. W stojącym nieruchomo powietrzu zaczęli pokonywać łagodny stok wzgórza, aż zakręciło jej się lekko w głowie. Szła jednak dalej, w milczeniu rejestrując punkty orientacyjne terenu na drodze do widniejącej przed nimi ściany lasu. Jeffrey wyprzedził ją i otworzył furtkę w ogrodzeniu cmentarza.

Kiedy dotarli do linii drzew, niebo groźnie pociemniało, nie umiała jednak rozsądzić, czy na skutek nadciągającej burzy czy z powodu zbitej powłoki listowia. Tak czy inaczej, w cieniu było o dobrych kilka stopni chłodniej, co przyjęła z ulgą.

Idąc przodem wąską ścieżyną, Jeffrey odchylał zwieszające się nisko gałęzie i skopywał z drogi większe kamienie. Ptaki świergotały im nad głowami, a powietrze wypełniało monotonne bzyczenie, cykanie świerszczy, a może syk żmij, zależnie od tego, jak dalece popuszczała wodze wyobraźni.

Wreszcie postanowiła przerwać milczenie.

– Wiem, że to głupie pytanie, wziąwszy pod uwagę, że jesteśmy w Alabamie, ale czy ktokolwiek raczył się zastanowić, dlaczego Luke Swan był nagi do pasa?

Jeffrey ułamał suchą gałązkę zwieszającą się nad ścieżką i rzekł:

– Mam wrażenie, że nikt już nie zamierza o nic pytać. – Zerknął na nią przez ramię. – W ogródku pod oknem nie ma żadnych śladów stóp. – Jak gdyby po głębszym namyśle dodał: – Sucha ziemia jest mocno udeptana, więc można by się upierać, że nawet dużo cięższy człowiek nie zostawiłby na niej śladów.

– A mnie się zdaje, że jak dotąd poczyniono wszystko, by przymknąć oko na wiele szczegółów.

Skrzywiła się, nadepnąwszy na wystający korzeń. Jeffrey stanął i odwrócił się do niej.

– Nie potrafiłem też stwierdzić, czy okiennica została oderwana od podwórka, czy wypchnięta od środka.

– I co powinniśmy zrobić z tymi wątpliwościami?

– Cholera – syknął, rzucając gałązkę w zarośla. – Nie mam pojęcia.

Przyklęknął i zaczął rozwiązywać adidasy.

– Co robisz?

– W tych cienkich sandałkach jest ci chyba jeszcze gorzej, niż gdybyś chodziła boso – wyjaśnił, podając jej but. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem, więc dodał: – Całowałem każdy centymetr twojego ciała, Saro. Myślisz, że nie zauważyłem, że masz stopy mniej więcej tego samego rozmiaru jak moje?

– Wcale nie są takie duże – mruknęła skonsternowana, ale oparła się na jego ramieniu dla utrzymania równowagi, pozwalając, by włożył jej but na nogę.

Ku jej zakłopotaniu but okazał się tylko trochę za duży. Spojrzała w dół, żeby sprawdzić, czy i on to zauważył. Uśmiechnął się szeroko.

– Uwielbiam, kiedy się tak rumienisz.

– Wcale się nie zarumieniłam – odparła, chociaż wyraźnie czuła żar palący policzki.

Pomógł jej włożyć drugi but. Chciała kucnąć, żeby je zawiązać, ale pospiesznie zrobił to za nią.

– Ja też ciągle czekam, aż ktoś coś wreszcie powie. Bo nie chce mi się wierzyć, że wszyscy kupili bajeczkę Roberta.

– Wydaje mi się, że Reggie ma sporo wątpliwości – odparła, przyglądając się, jak starannie zawiązuje sznurowadła na kokardkę.

Miał duże, masywne dłonie, wiedziała jednak, że ich dotyk potrafi być bardzo delikatny i czuły. Z jakiegoś powodu wygasła cała złość, jaką jeszcze rano czuła do niego, i teraz w głowie kołatała się tylko myśl, że jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu była gotowa zakochać się w tym człowieku bez pamięci. I choć teraz bardzo pragnęła zmienić to nastawienie, po prostu nie umiała na zawołanie zapomnieć o swoich uczuciach.

– Proszę – rzekł, wstając i wyciągając w jej kierunku sandały. – Teraz lepiej?

Zrobiła niepewnie parę kroków i bąknęła:

– Są za duże.

– Masz rację – rzucił obojętnym tonem, ruszając dalej w samych skarpetkach. – Reggie wspominał ci, że chodziłem z jego siostrą?

– Nie musiał. I tak wiem, że umawiałeś się z każdą dziewczyną w mieście.

Zerknął na nią z ukosa.

– Przepraszam – dodała pospiesznie, bo zrobiło jej się głupio. Przez pewien czas szli w milczeniu, wreszcie zapytała: – Dlaczego ludzie tutaj tak bardzo cię nie lubią?

– Mój ojciec nie należał do tutejszego Klubu Rotariańskiego.

– To nie tylko to – mruknęła, zastanawiając się, co jeszcze przed nią ukrywa. Ona także miała swoje tajemnice, toteż nie czuła się uprawniona do narzekania na jego małomówność.

Znów się zatrzymał i odwrócił do niej.

– Chciałbym tu zostać jeszcze do jutra.

– W porządku.

– Ale z tobą.

– Nie mam ochoty…

– Jesteś tu jedyną osobą, która nie traktuje mnie jak kryminalistę.

– Przecież możesz liczyć na względy Hossa.

– I on będzie przeciwko mnie, gdy złożę zeznania.

– A co zamierzasz powiedzieć? – spytała zdumiona.

– Dokładnie to samo, co ty, to znaczy tylko prawdę. – Ruszył dalej. – Może myślałbym inaczej, gdyby Robert chciał ze mną rozmawiać.

Obejrzał się i wskazał coś ponad jej ramieniem. Sara popatrzyła na ciemną linię wznoszących się na horyzoncie gór.

– To Przełęcz Pasterska – wyjaśnił. – Tam mieszkają wszyscy bogacze, włączając w to rodzinę Jessie.

Sara osłoniła oczy dłonią, żeby lepiej widzieć.

– Może stąd wygląda dość niepozornie, ale to już przedgórze Appalachów. Teraz widoczność nie jest najlepsza, ale tam – wskazał nieco w lewo – przy dobrej pogodzie widać pasmo Cheaha. – Ruszył dalej ścieżką. – A pod nami na obszarze ponad pięćdziesięciu kilometrów rozciąga się płyta z najbielszego i najtwardszego marmuru na świecie. Sięga do głębokości ponad stu dwudziestu metrów.

Zapatrzyła się na jego plecy, zachodząc w głowę, dlaczego jej to mówi.

– Naprawdę? – bąknęła.

– Z tutejszego marmuru jest zrobiony pomnik Waszyngtona i elewacja gmachu Sądu Najwyższego – ciągnął. – Pamiętam, że gdy byłem mały, szyby w oknach ciągle dzwoniły od wybuchów w kamieniołomach.

Przestąpił nad zwalonym drzewem i wyciągnął rękę, by pomóc jej przejść. Jego skarpetki były już prawie całkiem czarne, ale najwyraźniej nic sobie z tego nie robił.

– Jest też podziemna rzeka, która przepływa pod miastem – mówił dalej. – Na obszarze między tą rzeką a kamieniołomem utworzyło się wiele otworów odpływowych w skałach. Kilka lat temu powstała tak wielka dziura, że cała tylna część kościoła baptystów zapadła się jakieś trzy metry w ziemię.

– Jeffrey… Znowu przystanął.

– Chciałem, żebyś zrozumiała, co czuję. Mam wrażenie, że całe to miasto po prostu się zapada, a ja pogrążam się razem z nim. – Zaśmiał się chrapliwie. – Mówi się, że nie można upaść niżej niż na ziemię, ale to jest chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie można.

Westchnęła ciężko i wyrzuciła z siebie jednym tchem:

– Nie mogę mieć dzieci.

Nie odzywał się przez dłuższy czas, wreszcie odparł:

– Nie ma sprawy.

– Jak się domyślam, powinniśmy oboje udawać, że wcale nie powiedziałeś tego, co padło ostatniej nocy… – machnęła ręką w powietrzu -…zanim rozpętało się to całe piekło.

– Nie. – Zatrzymał ją na miejscu. – Powiedziałem dokładnie to, co słyszałaś. – Wyznał to takim tonem, że serce jej się ścisnęło.

Nie miała podstaw, aby mu nie wierzyć.

– W takim razie wyjaśnij mi, dlaczego Reggie ani trochę ci nie ufa.

Pierwsze krople deszczu zaszeleściły o liście nad ich głowami. Sara spojrzała w niebo, lecz w tej samej chwili lunęło na dobre. W ciągu paru sekund oboje przemokli do suchej nitki. Ulewa do tego stopnia przesłoniła widoczność, że Sara złapała Jeffreya za rękę, żeby nie zgubić się w lesie.

– Tędy! – zawołał, przekrzykując szum deszczu. Zaczął iść szybciej, a gdy niebo rozświetliła błyskawica, ruszył truchtem. Otaczające ich wysokie drzewa, które jeszcze przed chwilą wydawały się takie piękne, teraz przypominały gigantyczne, rozbłyskujące pochodnie, toteż i Sara przyspieszyła kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć schronienie, zanim burza rozszaleje się na dobre.

Zrobiło się prawie ciemno. Bezradnie rozglądała się po niebie, kiedy Jeffrey przystanął i pociągnął ją w dół. Rozchylił grube zwisające pędy dzikiego wina, za którymi ukazały się stare przegniłe deski. Kiedy je odsunął, ujrzała ponadmetrowej szerokości mroczny wylot jaskini. Ze środka wionęło niemal lodowatym powietrzem. Pochylona ostrożnie, weszła do środka, usiłując cokolwiek dojrzeć. Pieczara była niska, nie mogła w niej stanąć na wyprostowanych nogach. Zgięta wpół, wyciągnęła przed siebie ręce, żeby namacać ewentualne przeszkody, lecz Jeffrey śmiało poprowadził ją w głąb. Poczuła tylko, że wolna przestrzeń wokół niej się poszerza, i po paru krokach mogła już iść wyprostowana. Mimo to nadal się garbiła i wciskała głowę w ramiona, z obawy, że się uderzy.

Z głębi pieczary dolatywał stłumiony szmer deszczu i wzmocnione przez echo rytmiczne pluskanie. Przez dziurawą zaporę z przegniłych desek i zasłonę z dzikiego wina przesączało się do środka trochę światła, ale i tak czuła się nieswojo. Nawet gdy oczy przywykły już do ciemności, nadal nie mogła dostrzec dna jaskini.

– Nic ci nie jest? – zapytał Jeffrey.

– W porządku – odparła, chociaż wstrząsnął nią dreszcz, i to wcale nie z chłodu. Wyciągnęła rękę w górę i oparła dłoń o skałę, czując, jak powoli ogarniają klaustrofobia.

– Boże, jak tu cuchnie – mruknął, zawracając w stronę wylotu.

Kopniakami wywalił parę desek, wpuszczając do środka trochę więcej światła, lecz i ono nie rozproszyło wiecznego mroku.

Sara zamrugała szybko, jakby nie wierzyła własnym oczom, gdy z boku ujrzała szeroką kanapę, będącą chyba tylnym siedzeniem z jakiegoś samochodu. Przez dziury w obiciu wyłaziły sprężyny i kawałki winylowej pianki. Przed kanapą stał wysłużony kawiarniany stolik z blatem obitym dookoła grubą konopną liną, w wielu miejscach powycieraną, jakby opierano o nią nogi. Jeffrey strzepnął jakieś śmieci z włosów, podszedł, usiadł na kanapie i sięgnął pod nią. Jego śmiech rozbrzmiał głucho, odbity od skał.

– No proszę, nadal tu są – rzekł, wyraźnie zadowolony.

Zbliżyła się do niego na krok, wciąż niepewnie czując się w ciemności. W zatęchłym powietrzu unosił się fetor zgnilizny i rozkładu. Przyszło jej do głowy, że jaskinia może być zamieszkana przez jakieś zwierzę, które właśnie wraca do legowiska, uciekając przed deszczem.

Jeffrey potarł zapałką o draskę i na chwilę zajaśniał płomyk, który szybko zgasł. On też musiał stać przygarbiony, nie mógł się w pełni wyprostować. Ale w przeciwieństwie do Sary czuł się tu całkiem swobodnie. Aż się poczuła zakłopotana, że obleciał ją strach. Nigdy dotąd nie bała się ciemności, lecz w ciasnej przestrzeni pieczary odczuwała coś, czego nawet nie potrafiła dokładnie określić.

Potarł drugą zapałką, lecz płomyk zgasł równie szybko, jak poprzednio.

– Pewnie zawilgotniały – mruknął.

– Nie podoba mi się tutaj – powiedziała mimowolnie Sara.

– Burza szybko przejdzie – rzekł, biorąc ją pod rękę, żeby podprowadzić do kanapy. – Nie bój się. Często przychodziliśmy tu po szkole.

– Po co? – zapytała, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że wszystko tu budzi w niej obrzydzenie.

Nawet gdy usiadła, nie uwolniła się od idiotycznego przeświadczenia, że skały na nią napierają. Pospiesznie złapała Jeffreya za rękę.

– Naprawdę nie ma się czego bać – powtórzył, wyczuwając jej lęk. Objął ją za ramiona i pocałował w skroń.

Przytuliła się do niego.

– Jak odnalazłeś tę jaskinię?

– Jesteśmy niedaleko kamieniołomów – rzekł. – Robert ją odkrył któregoś dnia, gdy szukaliśmy w lesie grotów strzał.

– Grotów?

– W tej okolicy mieszkało sporo Indian, najpierw z plemienia Creek, a potem Shawneesów. Nazywali tę dolinę Chalakagay. W kronikach de Soto jest wzmianka o indiańskim miasteczku założonym w początkach szesnastego wieku. – Zamilkł na chwilę. – Oczywiście po utworzeniu Stanów Zjednoczonych, w roku tysiąc osiemset trzydziestym szóstym, władze federalne wygnały stąd Indian na zachód. – Znowu urwał. – Wcale nie zależy mi na dzieciach, Saro.

Szum deszczu przybierał na sile, wypełniał jaskinię monotonnym szmerem, jakby setki mioteł zamiatały jej wnętrze.

– Prawdę mówiąc, nawet nie miałbym skąd zaczerpnąć wzorców do wychowywania dzieci. Poza tym, kto wie, jaki skutek przyniosłyby moje geny w następnym pokoleniu.

Przytknęła mu palce do warg.

– Lepiej opowiedz mi jeszcze coś o Indianach. Pocałował jej dłoń:

– Czyżbyś chciała usłyszeć bajkę na dobranoc? Zaśmiała się cicho, uprzytamniając sobie nagle, że mogłaby tak siedzieć przy nim w nieskończoność i słuchać jego głosu.

– Opowiedz – powtórzyła.

Zawahał się, jakby szukał w myślach tematu.

– Teraz tego nie widać, ale nawet tutaj jest pełno marmuru. Nie opłaca się go eksploatować, lecz skały są wszędzie poprzetykane białymi lśniącymi żyłkami. To dlatego jest tu tak zimno. Nie zmarzłaś?

– Nie, tylko przemokłam.

Przytulił ją mocniej do siebie. Oparła głowę na jego ramieniu, rozmyślając, że wszystko dobrze się skończy, jeśli tylko zdołają przetrwać razem do końca burzy.

– Wykradliśmy tę kanapę z samochodu odstawionego na złomowisko – ciągnął. – Opos pewnie do dzisiaj ma na tyłku ślady zębów psa, który pilnował placu. A stolik znaleźliśmy przy drodze, musiał wypaść z ciężarówki wywożącej śmieci. Taszczyliśmy go aż pięć kilometrów wzdłuż autostrady, żeby przynieść tutaj. – Zaśmiał się ironicznie. – Myśleliśmy, że to będzie fajne miejsce.

– Mogę się założyć, że potem przyciągałeś tu różne dziewczyny.

– Żartujesz? Za bardzo się bały pająków.

– Są tu pająki? – zapytała, prostując się gwałtownie.

– Tylko mi nie mów, że ty też się ich boisz.

– Boję się wszystkiego, co mogłoby mnie obleźć niepostrzeżenie. – Wstał z kanapy, więc dodała szybko: – Dokąd idziesz?

– Zaczekaj. – Oddalił się ostrożnie, sunąc dłonią po ścianie pieczary. – Trzymaliśmy tu puszkę po kawie… – Rozległ się brzęk metalu. – Aha, i ona wciąż tu jest. Opos zostawił w niej kiedyś zapałki dołączone w promocji do jakiegoś komiksu. Miały być impregnowane.

Sara podciągnęła pod siebie nogi i odchyliła się na oparcie kanapy. Natychmiast ogarnął ją bezpodstawny strach, że za chwilę ktoś albo coś złapie ją od tyłu.

– Już mam – powiedział Jeffrey.

Potarł zapałką i ta zapłonęła mocnym, stabilnym płomieniem. W jego lekko rozchybotanym blasku Sara dostrzegła w ręku Jeffreya krótką świeczkę. Płomyk zamigotał, toteż wstrzymała oddech, dopóki nie zajął się knot.

– Aż nie chce się wierzyć, że po tylu latach te zapałki dają się jeszcze zapalić.

W słabym świetle dostrzegła nagle jakąś ciemną sylwetkę za jego plecami. Serce skoczyło jej do gardła i tak gwałtownie wciągnęła powietrze, że Jeffrey aż podskoczył na miejscu i walnął głową w sklepienie jaskini.

Obejrzał się i wrzasnął:

– Jezus! Maria!

Skoczył w stronę wylotu, ale potknął się o nogę stolika i młócąc rękami powietrze, rozciągnął się jak długi na ziemi.

Sara w panice złapała świeczkę i choć poparzyła sobie palce gorącą stearyną, nie wypuściła jej z ręki, tylko osłoniła płomyk dłonią, żeby się jeszcze lepiej rozpalił. Serce tłukło jej się w piersi, jakby chciało się wyrwać na zewnątrz.

– Chryste… – mruknął Jeffrey, otrzepując spodnie z kurzu. – Co to jest, do jasnej cholery?!

Zmusiła się do tego, żeby wstać z kanapy i podejść bliżej szkieletu, który tak bardzo ich przeraził.

Ludzkie szczątki spoczywały na fragmencie skały wysuniętym w głąb jaskini niczym fotel. Chociaż szkielet był pożółkły ze starości, w kilku miejscach zachowały się poprzyklejane do niego resztki ciała, zapewne utrwalone przez panującą w pieczarze niską temperaturę. Brakowało lewej nogi od kolana w dół, łącznie ze stopą, jak również kilku palców prawej ręki. Nawet w mętnym blasku wątłego płomyka łatwo było dostrzec ślady zębów jakichś drobnych gryzoni, które oczyściły kości z resztek ciała. Sara uniosła świeczkę nad głowę i popatrzyła na czaszkę zaklinowaną w szczelinie między dwoma głazami. Z prawej strony była wgnieciona i zapadnięta a spora jej część musiała się wykruszyć prawdopodobnie pod wpływem bardzo silnego ciosu zadanego twardym narzędziem.

Obejrzała się na Jeffreya w samą porę, by dostrzec jak chowa coś do kieszeni.

– O co chodzi? – pytał lekko podniesionym głosem.

Popatrzyła jeszcze raz na szkielet

– Wydaje mi się, że ten człowiek został zamordowany.

Загрузка...