ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Jeffrey odnalazł starego chewoleta matki na parkingu przed szpitalem. May Tolliver mogła śmiało chodzić do pracy na piechotę, wolała jednak nie tracić ani jednej bezcennej minuty do swojego pierwszego drinka po zakończeniu pracy w szpitalnym bufecie.

Jak zwykle wóz miał opuszczone szyby, żeby, stojąc na słońcu, nie nagrzał się za bardzo w środku. Ale i tak ledwie Jeffrey otworzył drzwi, uderzyła go fala gorąca przepełnionego zatęchłym odorem dymu papierosowego. Wiedział, że matka zawsze trzyma zapasowe kluczyki w schowku pod deską rozdzielczą i wygrzebał je szybko spod sterty religijnych broszurek i reklamówek, które zapewne wyciągała zza wycieraczek. Była nałogową palaczką i alkoholiczką, ale zawsze starała się utrzymywać wokół siebie porządek.

Silnik zaskoczył dopiero po dłuższym czasie, gdy kilka razy docisnął pedał gazu do podłogi. Strzepnął popiół z osłony skrzyni biegów, zanim włączył wsteczny. Szyby były aż poszarzałe od nikotyny, toteż przetarł je trochę chusteczką, wyjeżdżając powoli z parkingu. Wiedział, że jeśli nawet nie zdąży wrócić przed wyjściem matki ze szpitala, to ona z pewnością skojarzy brak samochodu z jego pobytem w mieście i nie zgłosi kradzieży. W młodości często pożyczał sobie jej wóz i nigdy nie usłyszał z tego powodu jednego złego słowa. Nawet wtedy, gdy dwa razy zastępcy szeryfa zatrzymali go za prowadzenie bez prawa jazdy, zawsze twierdziła stanowczo, że zgodziła się, by skorzystał z jej samochodu.

Ruszył powoli przez miasto, nie mając przed sobą żadnego konkretnego celu. Wszystko się w nim kurczyło, jakby właśnie dowiedział się o śmierci bliskiej osoby. Znów doskwierało mu stare przeświadczenie, że życie wymyka mu się spod kontroli. Był niczym oko cyklonu, który przynosi wyłącznie zniszczenie.

Nie mógł się pogodzić z tym, że przez tyle lat Robert żył z podejrzeniami, iż to on zabił Julię Kendall. Jeszcze w gabinecie Hossa, kiedy Robert zapytał o to wprost, był zbyt oszołomiony, żeby zareagować inaczej jak wściekłością. A później, gdy stanowczo zaprzeczył i próbował wytłumaczyć, jak było naprawdę, przyjaciel tylko smutno pokręcił głową, jak gdyby nie chciał słuchać żadnych bajeczek wymyślonych naprędce w celu ukrycia prawdy.

– To bez znaczenia – powtórzył w końcu. – I tak wezmę wszystko na siebie.

Uprzytomnił sobie, że dotarł do domu pogrzebowego, w ostatniej chwili szarpnął kierownicą i zjechał z autostrady. Wjechał na prywatny parking na tyłach budynku, mając nadzieję, że White nie każe odholować chevroleta. Pomyślał, że ma już dość korzystania z cudzych samochodów albo czyichś butów, do czego był ostatnio zmuszony. Marzył mu się powrót do własnego domu i spędzenie nocy we własnym łóżku. Chciał znowu być sam. Pewnie dlatego pomyślał o jaskini, jedynym miejscu tutaj, gdzie mógł znaleźć trochę spokoju.

Nikt nie wyszedł z budynku, żeby zwrócić mu uwagę, toteż wysiadł i ruszył przez cmentarz. Gdzieś na tym wzgórzu znajdował się grób jego dziadka, ale ojciec nigdy mu go nie pokazał. Dobrze znając charakter ojca, mógł się domyślać, że zaczerpnął on wzorce wychowywania dzieci od swojego ojca, toteż o dziadku również nie potrafił myśleć z życzliwością. Nigdy nie odczuwał kierującej wieloma mężczyznami potrzeby przekazania swojego genotypu następnemu pokoleniu, będącej motorem tęsknoty za synem. Może w jego wypadku natura dążyła do skorygowania błędu i dlatego zaliczał się do mężczyzn, którzy w ogóle nie chcieli mieć dzieci.

Idąc przez las, nie potrafił się uwolnić od myśli o Sarze i o tym, jak go potraktowała. Oczywiście dała wiarę we wszystko, co usłyszała od Lane Kendall, nawet nie biorąc pod uwagę możliwości, że tamta kłamie jak z nut. Wciąż palił go ów wstyd, który stara zwaliła mu na głowę przed laty, rozpowiadając na lewo i prawo po całym mieście, jakby nie miała nawet cienia wątpliwości, że naprawdę zgwałcił jej córkę, chociaż opowieść Julii od początku nie trzymała się kupy, w dodatku zmieniała ją tyle razy, że sama nie mogła za tym nadążyć.

Bo czym, w gruncie rzeczy, był gwałt? Ludzie wyobrażali go sobie jako brutalne i bezwzględne działanie obłąkanego psychopaty, zmuszającego ofiarę do rozłożenia szeroko nóg pod groźbą uczynienia jej straszliwej krzywdy. Julia zadawała się z wieloma chłopakami i nie było się co łudzić, że wszystko robiła z własnej i nieprzymuszonej woli. Desperacko poszukiwała miłości i zrozumienia, traktując seks jako jedną z podstawowych metod osiągnięcia celu. Prawdopodobnie większość jej partnerów zdawała sobie z tego sprawę, ale w wieku kilkunastu lat nikt się tym nie przejmował. Jeśli tylko dziewczyna zanadto się nie opierała, każdy brał to, na czym mu zależało. Parę ciepłych słów pod adresem Julii czy przytulenie jej na kilka minut całkowicie wystarczało do osiągnięcia celu. W szkole krążyły nawet dowcipy na ten temat, chłopcy robili zakłady, któremu szybciej uda się ściągnąć z niej majtki. Ale nawet takie żarty urwały się jak nożem uciął, gdy dziewczyna przyszła do szkoły z tym cholernym wisiorkiem na szyi i zaczęła się zachowywać tak, jakby wreszcie znalazła upragnioną miłość. Ten biedny palant, który dał jej łańcuszek, pewnie narobił w gacie, jak tylko zaczęła się nim przechwalać.

Może ktoś poczuł się winny, że bezczelnie ją wykorzystał i na przykład spuścił jej się w usta, mając pełną świadomość, że nie sprawiło jej to wielkiej radości? Każdy mężczyzna miał zapewne kiedyś do czynienia z kobietą nie do końca gotową na jego przyjęcie. On sam poprzedniego wieczoru, mimo że był nieźle wstawiony, jakimś cudem zdołał nakłonić Sarę do uległości. Był po prostu tak zdesperowany, że w chwili, gdy wszystko zaczęło układać się po jego myśli, musiał sobie ulżyć, ani trochę nie licząc się z tym, że ona tylko wyrządza mu przysługę.

Julia Kendall nazywała to właśnie „wyrządzaniem przysługi”. Jeffrey wciąż pamiętał, jak patrzyła na niego tamtego dnia, gdy obracając w palcach pozłacany wisiorek, zagadnęła:

– Cześć, Spryciarzu. Nie chcesz, żebym wyrządziła ci przysługę?

Wyszedł z lasu i stanął przed wylotem jaskini. Deski zasłaniające wejście były wyłamane, zapewne zrobił to Hoss, gdy przyjechał po szkielet. Po szczątki Julii. Ta myśl sprawiła, że zawahał się, jakby miał wejść do otwartego grobu, w który przemieniła się jego kryjówka z dzieciństwa. Po chwili wkroczył jednak ostrożnie do środka, nadal przekonany, że to teraz najlepsze miejsce dla niego.

Usiadł na kanapie i znowu powędrował myślami do Sary. W końcu dlaczego miałaby nie wierzyć w jego winę? Ludzie na każdym kroku mówili jej o nim najgorsze rzeczy, w dodatku niektóre prawdziwe. Bóg jeden raczył wiedzieć, co Neli wkładała jej teraz do głowy. Kiedy Julia zniknęła, ona również zaczęła go traktować inaczej, wyraźnie odsunęła się od niego, jak gdyby przekonana, że nie może mu już ufać. Trzy tygodnie przed końcem roku szkolnego całkiem z nim zerwała, wrzeszcząc na niego na sali gimnastycznej jak na bezpańskiego kundla. I od tamtej pory pałała do niego nienawiścią, chociaż nadal nie wiedział, o co jej chodziło.

Kiedy wówczas wybiegł z sali gimnastycznej, omal nie zderzył się z Julią. Wróciła właśnie po dłuższej nieobecności i szła do domu, żeby pomóc matce zajmować się najmłodszym braciszkiem. Lane Kendall niedawno owdowiała i potrzebowała każdej pomocy, jaką tylko mogła uzyskać. Nawet po tych fałszywych oskarżeniach o gwałt, jakimi Julia wcześniej obrzuciła jego i Roberta, kiedy nagle wpadł na nią – prawie dosłownie, gdyż stała tuż za drzwiami – zapytała słodkim głosikiem, czy nie chce, żeby mu wyrządziła przysługę. Rzucił wtedy z głupia frant:

– Jasne!

O rzekomym gwałcie nikt już nie pamiętał, bo plotki szybko przycichły, kiedy wyjechała z miasta. Zresztą i tak nikt za bardzo w to nie wierzył. W końcu sypiała z tyloma chłopakami, że wydawało się nieprawdopodobne, by nie robiła tego z własnej woli. A po co ktoś miałby ją gwałcić, jeżeli nie trzeba było wiele zachodu, żeby oddała się dobrowolnie?

– Przepraszam za to, co kiedyś wygadywałam – powiedziała, gdy szli przez las do jaskini. – Nie chciałam cię wpakować w żadne kłopoty.

– I nie wpakowałaś. Zaśmiała się.

– Tego byłam pewna. Stary Hoss nie pozwoli nikomu zrobić ci krzywdy.

Nie odpowiedział. Kiedy wyszli na polanę, odgarnął pędy winorośli.

– Ale tam jest ciemno – zaprotestowała.

– Więc jak? Chcesz to zrobić czy nie? – zapytał, popychając ją lekko do środka.

Miał wtedy siedemnaście lat i całkiem obca była mu sztuka misternego uwodzenia kobiet. Kiedy krew zaczynała mu szybciej krążyć w żyłach, nie był w stanie nawet myśleć logicznie. Kiedy stał przed jaskinią i myślał tylko o tym, że za chwilę Julia zrobi to, czego Neli uparcie mu odmawiała, tak się podniecił, że spodnie nagle stały się za ciasne, ledwie mógł się w nich ruszać.

– Wciąż jesteś na mnie zły? – zapytała z tajemniczym uśmieszkiem, zerkając właśnie na jego spodnie wybrzuszone w kroku. – To może nie powinnam tu z tobą wchodzić?

– Jak sobie chcesz – mruknął i dał nura do jaskini, już niemal tak obolały w kroku, że z trudem łapał oddech.

Teraz rozejrzał się, próbując sobie przypomnieć, co czuł, kiedy przyprowadził tu Sarę. Na pewno był przy niej dużo swobodniejszy niż przed laty przy Julii. Bo ta, gdy tylko weszła za nim do środka, od razu zaczęła płakać, tłumacząc, jak zabagniła sobie życie, przepraszając za oskarżenia skierowane pod adresem jego i Roberta. Wpadł wtedy w złość, bo ani w głowie mu była rola jej powiernika. Zależało mu wyłącznie na tym, żeby go obsłużyła.

Kiedy poprosiła, by ją pocałował, odmówił. Jej grube pełne wargi wydawały mu się odrażające, poza tym nie mógł się uwolnić od myśli, ilu chłopaków wtykało między nie swoje członki. Po paru minutach kazał jej się wynosić i zostawić go w spokoju, a gdy nie chciała wyjść, sam wybiegł z jaskini. To było jego ostatnie spotkanie z Julią Kendall. Kiedy znów ujrzał ją tutaj po latach, była już tylko szkieletem na wpół leżącym na występie skalnym, jakby wtedy postanowiła się zdrzemnąć na chwilę i zaczekać na jego powrót.

Teraz najważniejsze pytanie brzmiało: czy Robert naprawdę ją zamordował? Wszyscy słyszeli, z jaką nienawiścią się o niej wypowiadał, kiedy rozpowszechniała plotki o gwałcie. W przeciwieństwie do Jeffreya, który uznał po prostu, że Julia chce za wszelką cenę ściągnąć na siebie uwagę, Robert wściekał się na nią, pozwalając, by coraz bardziej paląca nienawiść stopniowo zżerała go od środka. Jeffrey zaś w ogóle nie wziął sobie do serca tych oskarżeń, świetnie wiedząc, że są całkiem bezpodstawne. Zresztą, miał już w perspektywie wyjazd do college’u w Auburn. Kiedy teraz o tym rozmyślał, przyszło mu do głowy, że nienawiść Roberta mogła być wynikiem poczucia winy. Przecież ktoś w końcu musiał być ojcem dziecka Julii.

Zaczerpnął głęboko powietrza i westchnął głośno. Nie, Robert nie mógł jej zabić. Przecież nawet nie wiedział, jak zginęła. Zamordował ją ktoś inny, kto również przyprowadził Julię do tej jaskini. Może się pokłócili? A może zabójca po prostu się nią znudził? Wiele razy miał do czynienia z podobnymi wypadkami, kiedy służył w policji w Birmingham. Aż trudno było uwierzyć, do jak idiotycznych wyjaśnień uciekali się ludzie próbujący uzasadnić fakt, że odebrali komuś życie. Niewykluczone, że morderca regularnie chodził w każdą niedzielę do kościoła i po pracy, na podwórku za domem grywał ze swoimi dziećmi w piłkę, wmówiwszy sobie, że wcale nie jest złym człowiekiem, bo Julia Kendall sama się o to napraszała. Na tę myśl Jeffreya aż ścisnęło w gardle.

Położył nogi na stoliku i rozejrzał się po mrocznej jaskini. Kiedy ją odkryli, pomyślał, że to najwspanialsza kryjówka na świecie. Teraz wydawała mu się tylko zimną i wilgotną jamą w skale, tym bardziej odpychającą, że ktoś zamienił ją w grobowiec.

Wstał i wyszedł na zalaną słońcem polankę.

Nie spiesząc się zbytnio, ruszył przez las z powrotem w kierunku domu pogrzebowego, zastanawiając się, co dalej robić. Chciał znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania, raz na zawsze wyjaśnić wszystkie zagadki.

Nie miał co liczyć na szczerość Roberta, ale był przecież gliniarzem nawykłym do braku współpracy ze strony głównego podejrzanego. Pomyślał więc, że powinien tak właśnie działać, czyli patrzeć na wszystko oczyma policjanta i zapomnieć o chęci ratowania za wszelką cenę przyjaciela z opresji. I od razu nasunął mu się wniosek, że pominął najważniejszy etap dochodzenia: rozmowę z rodziną ofiary.


* * *

Kilka lat przed przeprowadzką do Heartsdale Jeffrey urządził sobie dwutygodniową wycieczkę po całym południu Stanów Zjednoczonych i odwiedził wiele spośród historycznych budowli, o których czytał w młodości. Wyruszył na nią pod wpływem nagłego impulsu, pragnąc się wyrwać na jakiś czas z Birmingham, gdy asystentka prokuratora okręgowego zaczęła na niego mocniej naciskać, mimo że tłumaczył jej wielokrotnie, iż pod żadnym pozorem się z nią nie ożeni. Wspominał tamtą wyprawę jako jeden z najprzyjemniejszych okresów w życiu.

Zwiedził wtedy między innymi słynną posiadłość Vanderbiltów w Biltmore „Belle Monte” oraz dom Tomasza Jeffersona „Monticello”. Obejrzał zabytkowe okręty i pola słynnych bitew. Przeszedł szlak, którym Grant zdobywał Atlantę. Wędrując po śródmieściu po odwiedzeniu słynnej „Ruiny” – starej kamienicy, która przestała być ruiną, gdy podniesiono ją do rangi zabytku, ponieważ tam właśnie Margaret Mitchell napisała Przeminęło z wiatrem – natknął się na klasycystyczny dworek o nazwie „Swan House”.

Rodzina Inmanów, podobnie jak większość najznamienitszych rodów w Georgii, dorobiła się na plantacjach bawełny i postanowiła wznieść dom, który będzie symbolizował jej bogactwo. Zaangażowała miejscowego architekta, niejakiego Philipa Trammella Shutzego, ten zaś stworzył prawdziwą perłę architektury. Właśnie w „Swan House” Jeffrey mógł podziwiać najpiękniejsze pomieszczenia, w jakich do tej pory bywał, między innymi łazienkę wyłożoną aż po sufit różowym marmurem, tak pomalowanym, by przypominał biały kamień, bo pani domu nie podobał się jego pierwotny kolor. Kiedy już cała grupa wyszła z budynku, wśliznął się do ogromnej biblioteki tylko po to, by popatrzeć na zgromadzone tam stare książki. Nigdy wcześniej nie widział ich aż tylu, jednakże oprócz zachwytu niezwykłym księgozbiorem poczuł jeszcze coś innego, olbrzymią pokorę.

W przeciwieństwie do tamtej rezydencji, dom Luke’a Swana był rozsypującą się ruiną już wiele lat temu. Kiedy inspekcja budowlana zarządziła eksmisję, rodzice Luke’a przenieśli się do przyczepy mieszkalnej, zaparkowanej na podjeździe. Do dziś na werandzie leżały wysokie sterty pożółkłych gazet, toteż wystarczyłaby jedna iskra, żeby stary barak stanął w płomieniach. Z daleka emanował biedą i beznadzieją, skłaniając do wniosku, że nie całe ubogie rolnicze Południe wyszło obronną ręką z okresu odbudowy.

Ledwie zatrzymał wóz na bitej drodze przed domem, od razu podbiegło do niego sześć czy siedem wychudzonych psów, pełniących tu rolę swoistego systemu alarmowego. Wręcz majestatyczna skrzynka na listy, która wznosiła się przy podjeździe co najmniej na półtora metra, miała na boku krzywo wymalowany numer. Niezbyt pewny, czy dobrze trafił, jeszcze raz spojrzał na adres widniejący na kartce, którą wyrwał ze zniszczonej książki telefonicznej w budce. Pochodziła co najmniej sprzed dziesięciu lat, wiedział jednak, że mieszkańcy Sylacaugi nie zmieniają zbyt często adresu. Znalazł w niej dwóch ludzi o tym nazwisku, ale nie trzeba było specjalnej wyobraźni, by zgadnąć, że rodzina Luke’a nie może mieszkać w pobliżu wiejskiego klubu.

Z przyczepy mieszkalnej wyjrzała staruszka, wspierając się na grubej drewnianej lasce, zeszła na pustak pełniący rolę schodka pod drzwiami i zawołała:

– Do nogi!

Wszystkie psy natychmiast skupiły się wokół niej. Mocno zapadnięte policzki kobiety świadczyły, że zostawiła swoją sztuczną szczękę prawdopodobnie w szklance z wodą.

– Pan od kabla? – zapytała.

– Kabla?… – Obejrzał się na samochód matki, zdziwiony, że staruszka wzięła go za technika telewizji kablowej. – Nie, proszę pani. Przyjechałem porozmawiać z panią na temat Luke’a.

Powykręcaną artretyzmem kościstą dłonią zgarnęła poły szlafroka. Kiedy podszedł bliżej, zauważył, że mruży załzawione oczy, jakby słabo na nie widziała. Niemal czytając w jego myślach, wyjaśniła:

– Mam kataraktę.

Mówiła z tak silnym akcentem, że musiał wytężać słuch, by ją zrozumieć.

– Przykro mi.

– Przecież to nie pańska wina, prawda? – skwitowała łagodnym tonem. – Proszę wejść. Tylko niech pan uważa na stopień. Mój wnuczek miał go poprawić, ale teraz… Cóż, chyba już pan wie, co się z nim stało.

– Tak, proszę pani.

Jeffrey spojrzał z boku na pustak. Deszczówka spływająca z rynny przyczepy mieszkalnej podmyła go z jednej strony, dlatego się bujał. Bez namysłu zgarnął nogą trochę ziemi i żwiru pod jeden róg i wszedł za staruszką do środka.

– Trochę tu ciasno – powiedziała, zdobywając się na jeden z największych eufemizmów, jakie w życiu słyszał.

W rzeczywistości wnętrze przyczepy wyglądało jak chlew, wąskie i kiszkowate pomieszczenie mogło przyprawić o klaustrofobię. Pod ścianami leżały stosy gazet i czasopism, aż cisnęło się na usta pytanie, po co staruszce tyle makulatury.

– Mój zmarły mąż bardzo lubił czytać – wyjaśniła, wskazując sterty papierzysk. – Po jego śmierci jakoś nie mogłam się tego pozbyć. Zabrała go rozedma płuc. Pan nie pali, prawda?

– Nie, proszę pani – odparł, przeciskając się za nią do środkowej części będącej połączeniem kuchni z jadalnią i salonikiem, choć mającej najwyżej trzy metry długości i niewiele ponad metr szerokości. Panował tu zaduch, w powietrzu unosiła się woń potu, kurzego łoju i jakichś maści przeciwbólowych powszechnie stosowanych przez ludzi w jej wieku.

– To dobrze – mruknęła, wyciągając przed siebie ręce, żeby wymacać kant stołu i dojść do krzesła. – Palenie to straszny nałóg. Sprowadza na człowieka okrutną śmierć.

Za nią na półce dostrzegł plik czasopism poświęconych broni palnej, jak również kilka wydawnictw przeznaczonych wyłącznie dla mężczyzn. Aż zerknął ciekawie na kobietę, zastanawiając się, czy ona w ogóle ma pojęcie, że tuż przy niej leży gwiazdkowe wydanie „Penthouse’a” z 1978 roku.

– Proszę siadać, jeśli znajdzie pan kawałek wolnego miejsca – powiedziała. – Niech pan coś zgarnie na bok. Mój Luke zawsze siadał po tamtej stronie stołu, aby mi poczytać. – Wyciągnęła rękę do tyłu, żeby wymacać za sobą krzesło. Jeffrey szybko wziął ją pod rękę i pomógł usiąść. – Bardzo lubię „National Geographic”, ale Reader’s Digest” jest jak dla mnie zbyt liberalny.

– Ma pani kogoś, kto teraz będzie mógł się panią zaopiekować?

– Nie, miałam tylko Luke’a. Jego matka uciekła z komiwojażerem, a ojciec, to znaczy mój najmłodszy syn, Ernest, zawsze był nic niewart. Zmarł w zakładzie karnym.

– Przykro mi – rzekł Jeffrey, ostrożnie stawiając stopy na lepiącym się dywaniku. Początkowo chciał usiąść przy stole, ale się rozmyślił i tylko oparł o niego.

– Często pan przeprasza za różne rzeczy, które nie mają z panem nic wspólnego – zauważyła staruszka, macając ręką po stole. Stał na nim talerzyk z krakersami, tyle że Jeffrey nie miał pojęcia, jak ona zamierza je gryźć. Kobieta włożyła jednego do ust, ale wcale nie próbowała gryźć, tylko roztarła go językiem o podniebienie. Wypluwając istną fontannę okruchów, poinformowała: – Kabel nie działa już od dwóch dni. Oglądałam właśnie mój ulubiony teleturniej, kiedy ekran zgasł.

Chciał znowu powiedzieć, że mu przykro, ale ugryzł się w język.

– Mogłaby mi pani opowiedzieć o swoim wnuku?

– To był bardzo dobry chłopak – wycedziła i wargi jej lekko zadrżały. – Wciąż trzymają go w domu pogrzebowym?

– Nie wiem. Chyba tak.

– Nie mam pojęcia, skąd miałabym wziąć pieniądze, żeby go pochować. Dostaję tylko zasiłek z opieki społecznej i tych parę marnych groszy emerytury z młyna.

– Pracowała pani w młynie?

– Tak, dopóki jeszcze trochę widziałam – odrzekła, oblizując wargi. Obróciła jeszcze w ustach rozkruszonego krakersa i przełknęła. – To było jakieś cztery, może pięć lat temu.

Wyglądała na sto lat, ale przecież nie mogła mieć aż tyle, skoro jeszcze niedawno pracowała.

– Luke chciał mnie zawieźć na operację – mówiła dalej, wskazując swoje oczy. – Ale ja nie wierzę lekarzom. I nigdy nie byłam w szpitalu. Nawet tam nie rodziłam – oznajmiła z dumą. – Zawsze powtarzam, że trzeba brać obowiązek, jaki Bóg nakłada na człowieka, i iść z nim przez życie.

– To bardzo mądre podejście – przyznał Jeffrey, choć nie mieściło mu się w głowie, że ktoś mógł wybrać ślepotę do końca życia.

– Dobry chłopak, bardzo się mną opiekował. – Sięgnęła po następnego krakersa, a Jeffrey obejrzał się na maleńką kuchenkę, zachodząc w głowę, czy staruszka ma jeszcze coś do jedzenia oprócz nich.

– Czy Luke nie napytał sobie ostatnio jakichś kłopotów? – zapytał. – Może zadał się z niewłaściwymi ludźmi?

– Zarabiał, robiąc porządki u innych. Mył okna, czyścił szamba. Nie mógł mieć żadnych kłopotów, bo uczciwie pracował po całych dniach.

– Tak, ma pani rację.

– Wcześniej miał trochę kłopotów z prawem, ale który chłopak ich nie ma? Ale jak tylko w coś wdepnął, szeryf zawsze traktował go bardzo dobrze. Pozwalał mu wyrównywać straty, jakie ludzie przez niego ponieśli. – Włożyła krakersa do ust i zaczęła go rozcierać. – Żałuję tylko, że nie znalazł sobie porządnej kobiety, by się ustatkować. Bo niczego więcej nie potrzebował, tylko kogoś, kto by go przypilnował.

Jeffrey pomyślał, że Luke Swan potrzebował jednak o wiele więcej, ale zachował to dla siebie.

– Słyszałem, że zadawał się z żoną jednego z zastępców szeryfa.

– Ano tak mówią. Zawsze miał swoje sposoby na kobiety. – Z niewiadomych powodów uznała to za zabawne, uderzyła się dłonią w kolano i zarechotała głośno, pokazując mu różowe bezzębne dziąsła i rozkruszonego krakersa na języku.

Kiedy spoważniała, zapytał:

– Czy Luke mieszkał tu z panią?

– Tam, z tyłu. Ja sypiam tu, na kanapie, a czasem nawet na krześle. Niewiele mi już trzeba, żeby zasnąć. Kiedy byłam mała, lubiłam sypiać na tamtym drzewie przed domem. Ojciec wychodził czasem w nocy i krzyczał: „Dziewczyno, złaź mi natychmiast z tego drzewa!”. Ale ja i tak lubiłam tam spać. – Po raz kolejny oblizała wargi. – Chce pan zobaczyć pokój Luke’a? Bo ten drugi zastępca szeryfa obejrzał go dokładnie.

– Który zastępca?

– Reggie Ray – odparła. – To też dobry człowiek. Czasami śpiewa w kościelnym chórze. Może mi pan wierzyć, że głos ma jak anioł.

I tym razem Jeffrey zachował dla siebie własną opinię, zastanowił się tylko, dlaczego Reggie dotąd nie wspomniał ani słowem, że oglądał pokój Luke’a Swana. Wziąwszy pod uwagę, że był zastępcą szeryfa, prawdopodobnie przeprowadził tylko rutynową kontrolę. Niemniej nasuwało to kolejne pytanie bez odpowiedzi.

– Nie wie pani, czy coś tam znalazł?

– Nic nie mówił. Ale może pan sam pójść i się rozejrzeć.

– Będę bardzo wdzięczny – rzekł, poklepał staruszkę po ramieniu i ruszył na tył przyczepy.

Musiał zamknąć drzwi toalety, żeby przecisnąć się dalej wąskim przejściem, zdążył jednak rzucić okiem na najbrudniejszy klozet, jaki kiedykolwiek w życiu widział. W ciasnej klitce ściany wyłożone arkuszami plastiku tłoczonymi w namiastkę kafelków były gęsto zachlapane Bóg wie czym. Dałoby sieje wyczyścić chyba tylko palnikiem.

– Zobaczył pan coś? – zawołała staruszka.

– Jeszcze nie – odpowiedział, starając się oddychać przez usta.

Pchnął kolejne drzwi harmonijkowe, myśląc, że chyba nie czeka go nic gorszego niż smród wiszący w korytarzyku przy toalecie. Mylił się jednak. Pokoik Luke’a Swana wypełniał podobny fetor. Pościel skopana w kąt odsłaniała wielką, zaschniętą plamę na środku tapczanu. Wisiała nad nim goła żarówka zwieszająca się spod sufitu na poskręcanym kablu. Aż trudno było uwierzyć, że Jessie mogła nawiązać romans z człowiekiem mieszkającym w takim chlewie. Musiała być piekielnie zdesperowana. Trudno mu było się do tego przyznać, ale uważał dotąd, że ma trochę więcej klasy.

Dwie plastikowe skrzynki przy tapczanie mieściły całą garderobę Luke’a. Jeffrey pomyślał z wdzięcznością, że są przejrzyste, toteż nie musi tam niczego dotykać. Pod tapczanem było pełno pajęczyn i kłębów kurzu gromadzącego się od wielu lat. Poza jedną, niegdyś białą, a teraz prawie czarną skarpetką, niczego tam nie zauważył.

W kącie stała blaszana szafka ubraniowa, mniej więcej taka, jakie widuje się w szkołach czy szatniach obiektów sportowych. Na górnej półce leżały zmięte, brudne podkoszulki i skarpety, na dolnej – koszule i dżinsy. Wsunął głowę do środka, próbując dojrzeć, czy nie ma czegoś za ubraniami, bo wciąż nie chciał tu niczego dotykać. Już przez sam pobyt w tej norze miał wrażenie, że obłazi go jakieś robactwo. Wreszcie zacisnął zęby i szybkim ruchem zgarnął ubrania na podłogę, mając nadzieję, że nic go nie ugryzie w palec. Ale na dnie szafki nie znalazł niczego, jeśli nie liczyć pary rozerwanych w kroku elastycznych spodenek.

Obejrzał się i jeszcze raz obrzucił spojrzeniem cały pokoik. Nie miał ochoty tknąć materaca na tapczanie, nawet gdyby leżała na nim kartka z informacją, że pod spodem zostały ukryte jakieś skarby. Pewnie i tak Reggie już tam zaglądał. Gdyby znalazł coś podejrzanego, z pewnością od razu powiedziałby o tym Robertowi.

Nogą upchnął z powrotem ubrania do środka, ale po chwili zmienił zdanie i wygarnął je ponownie. Znowu zacisnął zęby i mając nadzieję, że nie podłapie jakiejś zarazy, złapał za wycięcia wentylacyjne po bokach szafki i wysunął ją nieco z kąta.

Nóżki donośnie zazgrzytały o podłogę, aż zatrzęsła się cała przyczepa.

– Wszystko w porządku?! – zaniepokoiła się staruszka.

– Tak, proszę pani – odparł, ale wystarczył mu jeden rzut oka na to, co kryło się za szafką, żeby zrozumieć, że jednak nie wszystko jest w porządku. – Jak… – zaczął, lecz głos u wiązł mu w gardle.

Bezsilnie klapnął na brzeg tapczanu i wpatrywał się w znalezisko jak urzeczony, gorączkowo usiłując w myślach znaleźć jakieś wytłumaczenie, które mogłoby świadczyć o niewinności przyjaciela, a nie obciążać go jeszcze większą winą. Ale raz za razem dochodził do tego samego wniosku i nagle zapragnął się napić, znowu dać sobie w gaz, żeby większą dawką alkoholu zmyć to, co dławiło go w gardle.

– Nie – powiedział na głos, jakby chciał w ten sposób uwiarygodnić swoje odkrycie. – Nie! – powtórzył z naciskiem, a po chwili, wręcz mimowolnie, zapytał cicho: – Robert, coś ty zrobił?

Загрузка...