ROZDZIAŁ SZESNASTY

14.50

Molly wdrapała się na prawe siedzenie karetki i obrzuciła Lenę krytycznym spojrzeniem.

– Nie mieli już ciaśniejszego stroju?

– Chyba nie – odparła Lena, zdając sobie sprawę, że pielęgniarka chce tylko pokryć zdenerwowanie. Jej też dłonie lepiły się od potu, a nerwy, zwykle wytrzymałe jak postronki, stopniowo zaczynały puszczać. Liczyła na to, że odzyska zimną krew po wejściu na komisariat. Należała do osób, które lubią stawić czoło zagrożeniom. W pełni rozumiała przyczynę tremy, ale po wyjściu na scenę musiała się jej błyskawicznie pozbyć.

Molly wzięła głębszy oddech, a gdy wypuściła powietrze, ramiona jej opadły i cała oklapła jak przekłuty balon. Kurczowo ścisnęła w garści końcówkę stetoskopu, który miała na szyi, i wycedziła:

– W porządku. Możemy jechać.

Lenie tak się trzęsły ręce, że nie mogła wcelować kluczykiem do stacyjki. Po kilku nieudanych próbach Molly wychyliła się z fotela i mruknęła:

– Daj. Ja to zrobię.

– To od urazów – bąknęła Lena, uruchamiając silnik. – Uszkodzenia nerwów.

– Bardzo ci to przeszkadza?

Przycisnęła lekko pedał gazu, żeby poczuć wibracje podłogi.

– Nie. Tylko czasami.

– Dostałaś skierowanie na fizykoterapię?

Nie mogła zrozumieć, dlaczego musi prowadzić tę idiotyczną rozmowę, wolała ją jednak ciągnąć, choćby dla zabicia czasu.

– Byłam na niej trzy miesiące – odparła. – Brałam kąpiele parafinowe, grałam w tenisa, wkładałam na czas różne klocki do otworów…

– To test sprawnościowy – wyjaśniła Molly ze wzrokiem utkwionym nieruchomo przed siebie.

– Zgadza się.

Centrum Medyczne okręgu Grant dzieliło od posterunku nie więcej niż trzysta metrów, lecz im bliżej podjeżdżały, tym dłuższa zdawała się ta droga. Lena miała wrażenie, że zagłębiają się w mroczny tunel prowadzący do czarnej dziury.

– Jakiś czas temu chodziłam na fizykoterapię z powodu urazu kolana – powiedziała Stoddard. – Po urodzeniu drugiego dziecka ledwie mogłam wchodzić po schodach.

– Masz dwójkę dzieci?

– Tak, dwóch chłopaków – odrzekła z dumą.

Lena specjalnie najechała na żelazną klapę studzienki w ulicy, ale ciężki ambulans prawie bez wstrząsu pokonał przeszkodę. Przyszło jej na myśl, że i ona nosi już w łonie dziecko, nie wiadomo tylko, chłopca czy dziewczynkę. Co by się stało, gdyby je urodziła? Była pewna, że gdyby wyszła za Ethana, do końca życia nie zdołałaby się już od niego uwolnić.

– To bliźniaki – dodała Molly.

– Cholera – syknęła, chociaż z zupełnie innego powodu, niż tamta mogłaby podejrzewać. Bliźniaki. Zdwojona odpowiedzialność. Podwójne niebezpieczeństwo. I dwa razy więcej bólu.

– Wszystko w porządku? – zaniepokoiła się Stoddard.

– Dzisiaj są moje urodziny – mruknęła Lena, nie zwracając nawet uwagi, dokąd jedzie.

– Naprawdę?

– Tak.

– Tutaj byłoby dobrze stanąć – rzuciła Molly.

Dopiero teraz spostrzegła, że o mało nie minęła posterunku. Nick nakazał jej tak zaparkować, żeby nie zasłoniła drzwi frontowych, razem doszli do wniosku, że lepiej będzie stanąć od strony salonu odzieżowego, a nie college’u.

Obejrzała się, czy nie cofnąć, ale było już za późno.

– Dobra. Staniemy tutaj.

– Może być – odparła pielęgniarka, wycierając spocone dłonie o uda. – To powinno być rutynowe zadanie, prawda? Wchodzimy, zostawiamy żywność i zaraz wychodzimy razem z Marlą, tak?

– Zgadza się.

Dłoń ześliznęła jej się z gałki dźwigni biegów, kiedy wprowadzała karetkę do zatoczki. Aż zaklęła pod nosem, usiłując się skupić na wykonywanych czynnościach. Nigdy niczego się nie bała. W ciągu ostatnich paru lat naoglądała się tylu potworności, ile większość ludzi nie widziała przez całe życie. Czego miała się bać tym razem? Czyżby czekało ją w tym budynku coś jeszcze gorszego, niż spotkało ją przed dwoma laty?

– Posłuchaj – zaczęła z wyraźnym ociąganiem Molly. – Nick prosił, żeby ci tego nie mówić…

Lena popatrzyła na nią.

– Według standardowej procedury mamy ograniczony czas. Jeśli w porę nie wyjdziemy, ruszą do szturmu.

– Dlaczego cię prosił, żebyś mi o tym nie mówiła?

– Z obawy, że oni się czegoś domyśla.

– Aha. – Pokiwała ze zrozumieniem głową.

Zatem Nick także jej nie ufał. Tak samo, jak Amanda Wagner. Podejrzewał, że ona zrobi coś głupiego, co przyczyni się do śmierci wszystkich zakładników. Może i miał rację. Lena także się bała, że bezmyślnie może sknocić to zadanie, podobnie jak sknociła całe swoje życie. Trudno było to wykluczyć.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziała Molly, biorąc ją za rękę.

W zakłopotaniu Lena spojrzała na zegarek. Molly natychmiast to podchwyciła.

– O, właśnie. Lepiej zsynchronizujmy zegarki. Podetknęła jej pod nos duży i masywny zegarek marki Snoopy. Lena pospiesznie ustawiła według niego swój elektroniczny, zastanawiając się, czemu to ma służyć.

– Ruszą do szturmu dokładnie czterdzieści minut po tym, jak wejdziemy na posterunek. – Molly jeszcze raz spojrzała na zegarek. – To znaczy o trzeciej trzydzieści dwie.

– W porządku.

Molly położyła rękę na klamce.

– Wyjdziemy na tyle wcześnie, żeby jeszcze zdążyć zorganizować ci przyjęcie.

– Jakie przyjęcie? – zapytała, nie mając pojęcia, o co jej chodzi.

– Urodzinowe. – Molly uchyliła drzwi na parę centymetrów. – Gotowa?

Skinęła głową, nie mogąc dobyć z siebie głosu. Wysiadły równocześnie i podeszły do tylnych drzwi ambulansu, przy których agenci Wagner ustawili skrzynki z wodą mineralną i kanapkami zakupionymi na stacji benzynowej na obrzeżu miasta. Kiedy ruszyły w stronę wejścia na komisariat, Lena skoncentrowała się na tych kanapkach. Zaczęła odczytywać nalepki na opakowaniach, zachodząc w głowę, kto zapłaci za drogie kanapki z szynka i sałatą na białym chlebie. Miały jeszcze trzy miesiące przydatności do spożycia. A więc z pewnością zawierały tyle konserwantów, żeby uchronić padłego słonia przed rozkładem co najmniej przez rok.

– Wchodzimy – odezwała się głośno Molly, kiedy ktoś uchylił przeszklone drzwi od wewnątrz.

Lena o mało nie krzyknęła głośno, gdy zwłoki Matta osunęły się po nich na chodnik, przy czym głowa mająca postać krwawej miazgi opadła z donośnym klaśnięciem, obryzgując betonowe płyty krwią i strzępami szarej substancji. Rysy twarzy były prawie nierozpoznawalne, lewe oko wisiało na wiązce nerwów jak w gumowej masce na Halloween. Urwana duża część dolnej szczęki ukazywała wnętrze jamy ustnej, zęby, nabrzmiały język, mięśnie i ścięgna.

– Powoli – rzekł mężczyzna stojący w drzwiach.

Miał na głowie czarną wełnianą kominiarkę z owalnymi wycięciami na oczy i usta. Przypominał bohatera tandetnego horroru i Lenę ogarnął tak przemożny strach, że niemal ją sparaliżował. Frank nic nie wspominał o kominiarkach. Należało zakładać, że bandyci naciągnęli je specjalnie, żeby uniemożliwić identyfikację. Tym gorzej wróżyło to zakładnikom, którzy przecież widzieli twarze zabójców.

– Powoli i spokojnie – powtórzył, ruchem ręki nakazując im wejść do środka.

W jednej ręce trzymał strzelbę z odciętą lufą – tego samego wingmastera, którego opisywał Wallace – a w drugiej sig sauera. Kamizelkę kuloodporną miał zapiętą na wszystkie sprzączki, zza pasa wojskowych spodni od panterki wystawała mu kolba następnego pistoletu.

Lena uświadomiła sobie, że gapi się na niego dopiero wtedy, gdy Molly syknęła:

– Lena!

Siłą woli zmusiła się, żeby zrobić kilka kroków. Próbowała przestąpić nad zwłokami Matta, nie patrząc na nie, ale żołądek ściskał jej się do tego stopnia, że omal nie złamała się wpół. Pośliznęła się w kałuży krwi.

W środku temperatura była co najmniej o dziesięć stopni wyższa niż na ulicy. Drugi zabójca stał za kontuarem, trzymając dłonie na kolbie leżącego przed nim AK-47. I on miał na głowie kominiarkę, ale dużo luźniejszą, gdyż jej koniec unosił się przy każdym oddechu. Spojrzał na nie pozbawionymi wyrazu, jakby martwymi oczyma, i zaraz odwrócił wzrok.

Ten pierwszy, zapewne Smith, próbował zamknąć za nimi drzwi, ale zablokowało je ciało Matta. Z całej siły huknął skrzydłem w zwłoki, lecz niewiele to pomogło.

– Kurwa – zaklął i wymierzył zabitemu solidnego kopniaka w brzuch.

Miał na nogach wojskowe buty z żelaznymi okuciami na noskach. Rozległ się stłumiony trzask, prawdopodobnie pękającego żebra Matta. Przypominał trzask suchej gałązki pod nogami.

– Chodź, przesuniemy tego fiuta – warknął.

Lena przyglądała się temu jak skamieniała, trzymając w rękach pudło z kanapkami. Molly zerknęła na nią z przerażeniem w oczach i powoli postawiła skrzynkę z wodą na podłodze. Cofnęła się do drzwi, chwyciła Matta za kostki nóg i wciągnęła do lobby.

– Nie tu. Na zewnątrz – rozkazał Smith. – Wy pieprz tego kutasa na ulicę. – Otarł wierzchem dłoni usta zasłonięte kominiarką. – Zaczyna cuchnąć. – Zanim Molly zdążyła okrążyć trupa i złapać go pod ramiona, wymierzył mu jeszcze jednego kopniaka. – Pierdolony kutas – warknął tak groźnie, że pielęgniarka na chwilę zastygła w miejscu.

Jeszcze raz podniósł stopę i kopnął zabitego w krocze. Rozległ się głuchy dźwięk, który Lenie skojarzył się z odgłosem trzepania dywanów rozwieszonych na sznurze do bielizny za domem, jednego z ulubionych zajęć Nan.

Wyładowawszy swą wściekłość, Smith krzyknął na Molly:

– Na co czekasz, do cholery?! Zabieraj go stąd! Pielęgniarka popatrzyła bezradnie na zwłoki, jakby nie wiedziała, jak je chwycić. Matt miał na sobie białą koszulę z krótkimi rękawami i służbowy krawat, który wyszedł z mody, kiedy Jimmy Carter wyprowadził się z Białego Domu. Ale cała koszula była przesiąknięta krwią, pojawiły się nawet nowe plamy na bokach i pod pachami po serii kopniaków bandyty. Te świeżo otwarte rany miały dziwny, czarnopurpurowy kolor i wcale nie krwawiły.

Zniecierpliwiony Smith trącił Molly czubkiem buta. Sam w sobie nie był to groźny gest, ale wziąwszy pod uwagę jego niedawny wybuch, Molly odebrała to jako śmiertelne zagrożenie. Próbowała wyholować Matta za koszulę, lecz tylko wyciągnęła ją ze spodni i oderwała parę guzików, które z brzękiem potoczyły się po posadzce, a oczom wszystkich ukazał się biały brzuch zabitego. Zamknęła więc oczy, chwyciła go pod ramiona i szarpnęła.

Ale ciało nawet nie drgnęło. Smith chciał mu już wymierzyć kolejnego kopniaka, lecz Molly zaprotestowała:

– Nie.

– Co powiedziałaś? – zapytał zdumiony.

– Przepraszam – bąknęła, spuszczając głowę. Bluzę na piersiach miała już pokrytą plamami czarnej, na wpół zakrzepłej krwi. Spojrzała na Lenę. – Na miłość boską, może byś mi pomogła!

Lena rozejrzała się dookoła, jakby nie miała pojęcia, gdzie postawić pudło z kanapkami. Nie chciała nawet dotykać Matta. Brzydziła się już samej myśli, że miałaby dotknąć trupa.

Smith wymierzył do niej z obrzynka.

– Ruszaj się.

Postawiła pudło na podłodze, mając wrażenie, że płuca jej dygoczą przy każdym oddechu. Zagryzła mocno zęby, żeby nimi nie szczękać. Jeszcze nigdy w życiu tak bardzo się nie bała. Tylko właściwie czego? Ostatecznie w przeszłości bez obaw stykała się ze śmiercią, kilka razy prawie błagała, by do niej przyszła. Teraz jednak śmiertelnie się bała samej myśli, że mogłaby tu zginąć.

Jakimś cudem zdołała uklęknąć przy nogach Matta. Popatrzyła na jego tanie czarne buty, wystrzępione mankiety znoszonych spodni i niedoprane białe frotowe skarpetki z brązowymi plamami. Kiedy Molly odliczyła do trzech, dźwignęły go razem z posadzki. Zsunęła się nogawka, ukazując kostkę lewej nogi i fragment łydki pokrytej białą, pozbawioną owłosienia skórą. Lena nie mogła się uwolnić od bolesnej świadomości stopy zabitego wrzynającej jej się w brzuch. Pomyślała o dziecku w swym łonie, zastanawiając się, czy ma ono świadomość tak bliskiego kontaktu z trupem. Przemknęło jej nawet przez głowę, że może podłapać coś zaraźliwego.

Pod czujnym okiem Smitha ułożyły Matta na chodniku tuż przed komisariatem. Kiedy Lena dostrzegła w oczach bandyty wyraz olbrzymiej satysfakcji, ledwie się powstrzymała, żeby nie zawrócić biegiem do karetki. Ruszyła jednak z powrotem za Molly. Dopiero gdy wkraczały do lobby, uświadomiła sobie, co się stało. Bandyci mieli już potrzebną żywność i wodę. Mogli po prostu nie wpuścić ich już do środka czy nawet zastrzelić z zimną krwią na ulicy. Nie zrobili tego jednak.

– Tak będzie lepiej – oznajmił Smith. – Tolliver zasmradzał cały posterunek.

Molly otworzyła usta ze zdumienia i obejrzała się szybko.

– Co? – warknął zabójca, wymierzając jej pistolet między oczy. – Chciałaś coś powiedzieć, suko? Masz coś do powiedzenia?!

– Nie – odparła za nią Lena, zaskoczona, że zdołała cokolwiek wydusić.

Nawet przez kominiarkę łatwo było dostrzec, że Smith uśmiecha się szeroko. Jego oczy prześliznęły się po jej ciele od stóp do głowy, zatrzymując się nieco dłużej na biuście, a wyraźne błyski satysfakcji świadczyły, że spodobało mu się to, co zobaczył. Dźgnął lufą sig sauera czoło Molly i zwrócił się do niej:

– Tak myślałem. – Trzymanym w ręku obrzynkiem dał jej znak, żeby się obróciła. – Łapy na ścianę.

Nagle rozległ się dzwonek telefonu, którego przenikliwy terkot rozciął powietrze jak nożem.

– Odwróć się! – powtórzył ostrzej bandyta.

Lena wykonała polecenie, układając dłonie między dwiema fotografiami w ramkach przedstawiającymi obsadę tutejszego posterunku z lat siedemdziesiątych. Byli na nich sami mężczyźni w granatowych mundurach, niemal bez wyjątku z krzaczastymi wąsami. Ben Walker, ówczesny komendant, jako jedyny był gładko ogolony i krótko ostrzyżony, po wojskowemu. A dwa miejsca dalej w prawo wisiało zdjęcie aktualne, na którym była również ona. Aż wstrzymała oddech, modląc się w duchu, żeby Smith nie zwrócił na nie uwagi.

– Ukryłaś coś? – Zaczął ją bezceremonialnie obmacywać, przyciskając całym swoim ciężarem do ściany. – A może tutaj? – Wsunął jej łapę pod biust i zaczął szybko rozpinać bluzę pielęgniarskiego stroju.

Przyjmowała to w milczeniu, czując, jak serce wali jej coraz mocniej. Starała się za wszelką cenę nie patrzeć na przykuwające wzrok zdjęcie, które wisiało pół metra od niej. Myślała, że w chwili jego zrobienia była jeszcze młoda i z optymizmem zapatrywała się na swoją przyszłość. Od dzieciństwa pragnęła pójść w ślady ojca i zostać policjantką. Ten dzień, kiedy pozowali do wspólnej fotografii, był jednym z najlepszych dni w jej życiu, teraz jednak mógł się stać przyczyną śmierci.

Smith wsunął rękę pod bluzę i zacisnął dłoń na jej piersi.

– Masz tam coś dobrego? – zapytał. – Bo serce strasznie mocno ci wali.

Zacisnęła powieki, nakazując sobie zachować spokój, kiedy przesunął dłoń na drugą pierś. Czuła na karku jego gorący, przyspieszony oddech, świadczący wyraźnie o przyjemności, jaką czerpał z tej rewizji.

Zaskoczyło ją, że nie czuje już przerażenia. Było coś upiornie znajomego w odczuciach, jakie wywoływał w niej dotyk jego ciała. Smith nie był zbyt wysoki, ale atletycznie zbudowany. Imponujące muskuły rozpychały krótkie rękawy bawełnianej koszulki. Na swój sposób przypominał jej Ethana. A z nim przecież dawała sobie radę, świetnie wiedziała, co robić, by powstrzymać go od przekroczenia granicy wybuchu wściekłości. Wręcz traktowała jak sport obserwowanie jego reakcji, ciągłe sprawdzanie, jak daleko może się posunąć. Jedyny problem polegał na tym, że zdarzało jej się przesadzić, czego najlepszym dowodem była rozcięta warga.

– Masz tam coś dobrego? – szepnął Smith, dysząc jej prosto do ucha. Jeszcze mocniej przycisnął ją do ściany, jakby chciał unaocznić swoje intencje. Ale i to odebrała spokojnie, mając wrażenie, że jej świadomość odpływa do innego świata, a tylko ciało pozostaje nadal na posterunku.

– Skończ z tym – rozległ się drugi, jakby trochę nieśmiały głos, którego w pierwszej chwili nie rozpoznała. Ale Smith przeciągnął jeszcze raz dłonią po jej piersiach i cofnął się o krok.

– Ściągaj buty – rzucił groźnie, po czym zwrócił się do Molly. – Teraz ty. Odwróć się i łapy na ścianę.

Molly obrzuciła go zalęknionym spojrzeniem, ale wykonała polecenie i tak samo zaparła się o ścianę między zdjęciami. Lena szybko zapięła bluzę, przyglądając się, jak Smith obszukuje Molly bez przejawiania jakichkolwiek uczuć. Odsunęła się od swojej fotografii na ścianie, usiadła na podłodze i zaczęła rozwiązywać pantofle. Kawałkami plastra przykleiła scyzoryk w podbiciu stopy, miała nadzieję, że nie będzie go widać przez skarpetkę. Starała się ukryć zdenerwowanie, podając Smithowi buty, których cholewki dotąd maskowały ukryty scyzoryk. Powtarzała w myślach, że jeśli nie przeszuka jej ponownie i nie każe zdjąć skarpetek, wszystko będzie dobrze. Obrócił pantofle podeszwami ku górze, popatrzył na nie, po czym zajrzał do środka. To samo zrobił z butami Molly i rzucił obie pary na podłogę. Molly przysunęła swoje, żeby je włożyć, aleją powstrzymał.

Zaczął grzebać w pudle z kanapkami, szukając kontrabandy, zaraz jednak rozkazał: – Zabierzcie to i zanieście do sali. Lena klęknęła, żeby podnieść pudło, ale z dłonią przyciśniętą do piersi zaczekała, aż Molly dźwignie skrzynkę z wodą i otworzy wahadłowe drzwi prowadzące do sali ogólnej. Wcześniej zdążyła włożyć pantofle, tylko ich nie zawiązała. Stopy także miała spocone, więc tym bardziej wyraźnie czuła scyzoryk przyklejony plastrem pod skarpetką. Jak miała go przekazać zakładnikom? Zresztą, czy mógł im w czymkolwiek pomóc?

Szybko skupiła się na tym, co było w jej mocy, i rozejrzała ciekawie po sali. Panował tu nieopisany bałagan, stwierdziła jednak, że plan sytuacyjny sporządzony przez Franka i Pata dość dobrze zgadza się z rzeczywistością. Z otworów systemu wentylacyjnego wystawały powtykane ubrania, część regałów i szafek na akta została przesunięta w celu zabarykadowania drzwi. Brad stał na środku sali w samych bokserkach i białym podkoszulku, jego chude, słabo owłosione nogi wystawały jak patyki z czarnych skarpetek i służbowych pantofli. Za nim na podłodze siedziały trzy dziewczynki i tuliły się do Marli niczym stadko spłoszonych sikorek. Jeszcze dalej siedziała Sara, oparta plecami o ścianę. Trzymała na kolanach głowę rannego mężczyzny leżącego z nogami wyciągniętymi w kierunku środka sali. Lena aż się potknęła i z hukiem postawiła pudło na podłodze, gdy rozpoznała w nim Jeffreya.

– Świetnie – odezwał się Brad, który zaczął błyskawicznie oglądać przyniesione kanapki. Podniósł na nią oczy rozszerzone bardziej niż zwykle i dodał głębokim, gardłowym barytonem: – Matt jest ranny w ramię.

– Co?

– Matt – powtórzył, ruchem głowy wskazując Jeffreya. – Został postrzelony w ramię.

– Aha – mruknęła, jakby wszystko rozumiała, choć nie potrafiła sobie wytłumaczyć, o co chodzi.

– To odzyskuje, to znów traci przytomność – wyjaśniła cicho Sara zatroskanym głosem. – Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzyma.

– Możemy mu jakoś pomóc? – wtrąciła Molly. Sara ledwie mogła dobyć z siebie głosu. Odchrząknęła i powiedziała:

– Należałoby go stąd zabrać.

– Nie ma mowy – burknął Smith, przerzucając kanapki i odczytując nalepki na opakowaniach. – Rety, co za gówno.

Robił to wyraźnie na pokaz i Lena doszła do wniosku, że specjalnie dla niej. Sama zaczynała powoli odczuwać mdłości na widok policyjnego munduru, stawała się jedną z tych, które wzywają gliniarzy do awanturującego się chłopaka, a chwilę później są gotowe rzucić się do nóg stróżom prawa i błagać, żeby nie zabierali jej ukochanego do więzienia. Uważała, że istnieje wyodrębniona grupa kobiet, które zachowują się i patrzą na otaczający je świat, jakby oczekiwały kolejnego ciosu. W dodatku roztaczały wokół siebie dziwną aurę, może wydzielały jakieś feromony, które przyciągały facetów uwielbiających pastwić się nad kobietami.

– On potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarskiej – wycedziła Sara.

Molly zdjęła stetoskop z szyi i ruszyła w jej stronę.

– A ty dokąd?! – warknął groźnie Smith.

– Chciałam tylko…

– Ach, proszę uprzejmie. – Skłonił się teatralnie i usunął się z drogi. Dostrzegł, że Lena bacznie mu się przygląda, i puścił do niej oko.

Domyśliła się, czego od nich oczekuje, toteż bez namysłu powiedziała cicho:

– Bardzo dziękujemy.

Zaczęła rozpakowywać kanapki i podawać je dzieciom, pytając kolejno, jak się czują. Wciąż jednak czuła się odizolowana od wszystkiego, jakby to ktoś inny się tym zajmował, a ona, niewidzialna, unosiła się w powietrzu i obserwowała to z boku.

Znowu zadzwonił telefon. Smith cofnął się szybko do biurka sekretarki, podniósł słuchawkę i z hukiem cisnął ją z powrotem na widełki.

Jedna z przestraszonych dziewczynek aż się wzdrygnęła.

– Ja chcę do taty.

– Tak, wiem. Cicho – odezwała się do niej łagodnie. – Już niedługo.

Mała jednak zaczęła płakać i Lena pospiesznie wsunęła jej w rączkę otwartą butelkę wody mineralnej, próbując opanować narastającą wściekłość i poczucie bezradności.

– Nie płacz – szepnęła błagalnym tonem, myśląc, że nigdy nie umiała sobie radzić z dziećmi. – Wszystko będzie dobrze.

Marla jęknęła gardłowo, utkwiwszy w niej spojrzenie szklistych oczu.

Lena postanowiła wcielić się w rolę pielęgniarki.

– Dobrze się pani czuje? – zapytała, kładąc dłoń na ramieniu sekretarki. – Wszystko w porządku?

Smith wrócił i stanął nad Molly i Sarą. Najwyraźniej niezadowolony z rozwoju wydarzeń, burknął:

– Wystarczy. Zabierajcie się stąd. I wyprowadźcie tę starą małpę.

– Jemu potrzebna jest pomoc – zaoponowała słabo Molly.

– A mnie? – zapytał bandyta, wskazując zaciśniętą wokół ramienia białą szmatkę z dużą krwawą plamą.

Telefon zadzwonił po raz kolejny. Widocznie Wagner zaczynała robić w gacie, ujrzawszy, jak wynoszą zwłoki Matta na ulicę.

– W karetce są niezbędne środki – powiedziała Molly. – Pozwól Mattowi stąd odjechać, a ja zostanę zamiast niego.

– Oho, znalazły się bohaterki – rzucił ironicznie Smith do swego kumpla.

Lena wciąż klęczała przy Marli i o mało jej nie kopnął, ruszając w kierunku drzwi. Bez słowa złapał jedną z dziewczynek za rączkę i pociągnął za sobą. Mała krzyknęła, ale ścisnął ją silnie za nadgarstek i natychmiast umilkła. Wyszedł z nią do lobby i zaczął się naradzać ze wspólnikiem. Nie wstając z klęczek, Lena odwróciła się powoli, udając, że ich obserwuje, a jednocześnie powoli wyciągnęła rękę do tyłu, żeby wydobyć ukryty scyzoryk. Nagle ktoś ją złapał za dłoń, nie miała jednak odwagi, żeby się obejrzeć. Brad stał z boku, więc to na pewno nie on. Dziewczynki były zbyt przerażone, żeby się choćby poruszyć. Zatem to Marla musiała błyskawicznie zsunąć jej skarpetkę i szarpnięciem oderwać scyzoryk.

– Mamy przecież lekarkę i dwie sanitariuszki. Czemu nie? – odezwał się głośniej Smith.

Jego kolega z rezygnacją pokręcił głową, jakby nie w smak był mu pomysł Smitha. Ten wrócił do sali, ciągnąc za sobą dziewczynkę, i zwrócił się do Leny:

– Idź i przynieś z karetki potrzebne rzeczy.

– Co? – zapytała zdziwiona, jakby nie rozumiała, o co chodzi.

Spojrzał na zegarek – model, który reklamowano we wszystkich czasopismach dla mężczyzn, zachwalając, że właśnie takich używają komandosi z marynarki wojennej – i rzucił:

– Idź po sprzęt i zaraz tu wracaj. – Przystawił małej pistolet do głowy. – Masz trzydzieści sekund.

– Kiedy ja…

– Dwadzieścia dziewięć.

– Cholera – syknęła, podrywając się i ruszając biegiem do wyjścia z mocno bijącym sercem.

Wypadła na ulicę, podbiegła do tylnych drzwi karetki, otworzyła je gwałtownie i zaczęła się rozglądać za czymś, co przypominałoby torbę z zestawem pierwszej pomocy.

– Pani detektyw? – zawołał ktoś z ulicy. Domyśliła się, że to któryś z policjantów czuwających za osłoną wozów patrolowych, lecz wolała nie tracić czasu na oglądanie się w tamtym kierunku.

– Pani detektyw?!

– Wszystko w porządku! – odkrzyknęła w panice. – Nic się nie stało!

Jej wzrok spoczął na dużym plastikowym pojemniku przymocowanym paskami do karoserii. Wiele razy bywała na miejscu wypadku drogowego i natychmiast rozpoznała walizkę, z którą sanitariusze zbliżali się do poszkodowanego. Wskoczyła do środka i roztrzęsionymi rękami zaczęła ją odpinać, mamrocząc pod nosem:

– Kurwa mać! Kurwa mać!

Nie mogła sobie przypomnieć, ile czasu przebywa już poza budynkiem.

– Może w czymś pomóc?! – zawołał policjant.

– Zamknij się! – wrzasnęła, otwierając pojemnik.

W środku znajdowały się fiolki z lekami, materiały opatrunkowe i narzędzia. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że to wystarczy. Po chwili namysłu złapała drugi pojemnik i dźwignęła ciężki defibrylator.

Podbiegła do drzwi i wpadła do środka z takim impetem, że aż czuwający za kontuarem zabójca podskoczył na miejscu. Zacisnął palce na kolbie pistoletu maszynowego, ale na szczęście nie zaczął do niej strzelać. Naparła ramieniem na drzwi wahadłowe i wskoczyła do ogólnej sali, gdzie Smith wciąż trzymał pistolet przytknięty do głowy dziewczynki. Z takim uśmiechem spoglądał na zegarek, że ogarnęła ją bezgraniczna nienawiść do niego.

Z hukiem postawiła na podłodze przyniesiony sprzęt, złapała małą za ramiona i wyszarpnęła ją z jego uścisku.

Smith przytknął więc pistolet do jej czoła, przez co zastygła bez ruchu. Powoli osunęła się na kolana, a on błyskawicznie kopnął ją w pierś. Poleciała do tyłu i rozciągnęła się na wznak na podłodze. Brad wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać, kiedy bandyta wymierzył mu pistolet między oczy i ciężkim butem przycisnął ją do podłogi.

– Wiedziałem, że spróbujesz jakiegoś bohaterskiego wyczynu – syknął.

– Nie – jęknęła Lena, choć pod naciskiem jego buciora ledwie mogła zaczerpnąć tchu.

Przydepnął ją mocniej i zapytał:

– Naprawdę chcesz być bohaterką?

– Nie… Proszę… – wyjąkała, próbując zsunąć jego nogę ze swojej piersi, co tylko skłoniło go, by zwiększyć nacisk. – Proszę… – powtórzyła, nie mogąc się uwolnić od myśli, jak to wpłynie na płód rozwijający się w jej macicy.

Smith fuknął głośno, jak gdyby rozczarowany.

– W porządku – mruknął, zdejmując z niej nogę. – Niech to będzie dla ciebie nauczką.

Brad pomógł jej wstać. Kolana ugięły się pod nią, a żołądek podszedł do gardła. Czyżby doznała jakiegoś wewnętrznego urazu? Połamał jej żebra?

Smith nogą pchnął pierwszy plastikowy pojemnik w stronę Sary.

– To wam powinno wystarczyć – oznajmił. – Obejrzymy sobie zabieg chirurgiczny w warunkach polowych. Jak w telewizji.

Sara pokręciła głową.

– To zbyt niebezpieczne. Nie podejmę się…

– Nie masz innego wyjścia.

– On powinien się znaleźć na sali operacyjnej.

– Ta będzie musiała wystarczyć.

– Może umrzeć. Smith podniósł pistolet.

– Przecież i tak może umrzeć.

– Co masz przeciwko… – Sara urwała nagle, najwyraźniej próbując nad sobą zapanować, gdyż emocje brały w niej górę nad zdrowym rozsądkiem. Po chwili ciągnęła: – Co masz przeciwko nam? Co złego ci zrobiliśmy?

– Nie chodzi o ciebie – mruknął Smith. Podszedł do biurka, podniósł słuchawkę dzwoniącego natrętnie telefonu i wrzasnął do niej: – Czego, do kurwy?!

– Więc co masz przeciwko Jeffreyowi? – rzuciła Sara łamiącym się głosem. Smith nawet na nią nie spojrzał, toteż zwróciła się do drugiego zabójcy: – Co on wam złego zrobił?

Tamten obejrzał się na nią, wciąż mierząc z pistoletu maszynowego w drzwi frontowe.

– Zamknij się, do cholery! – warknął Smith do słuchawki. – Właśnie zamierzamy tu przeprowadzić drobną operację chirurgiczną. W końcu po to przysłałaś sanitariuszki, no nie?

Sara nie zamierzała popuścić.

– No więc? – rzekła głośno. – O co wam chodzi? Czemu to robicie? – zapytała z nutą desperacji w głosie. – Dlaczego?

Drugi zabójca wpatrywał się w nią nieruchomym wzrokiem. Smith przytknął słuchawkę do piersi, jakby był ciekaw, czy jego kumpel odpowie. I tamten odparł cicho, ale na tyle wyraźnie, by wszyscy słyszeli:

– Bo Jeffrey był jego ojcem.

Sara osłupiała, jakby na własne oczy zobaczyła ducha. Wargi jej zadygotały, gdy mruknęła bezwiednie:

– Jared?

Загрузка...