Jak Sieńka uciekał, chował się, a potem dostał czkawki

To, że Sieńka nie dotarł do Siniuchina, nie było jego winą. Istniały po temu konkretne przyczyny.

Pod słowem honoru prosto z domu Śmierci wyruszył na zaułek Podkołokolny, do noclegowni Jeroszenki. Na górze są tam numerowane kwatery, gdzie w nocy gnieździ się do tysiąca osób, a na dole, w podziemiach, także mieszkają ludzie: łaciarze, którzy przerabiają kradzione ubrania, najgorsza nędza, i pisarze, czyli tacy, co to wprawdzie mocno popijają, ale zachowują pewien umiar – tak żeby móc utrzymać pióro w ręce i prosto stawiać litery na papierze. Z tego żyją – piszą analfabetom listy, a ci, co potrafią, to i podania. Opłata zależy od długości pisma: za stronę płaci się pięć kopiejek, za dwie dziewięć i pół, za trzy – trzynaście.

Droga z bulwaru Jauzańskiego do noclegowni Jeroszenki była pechowa, i dlatego Sieńka nie dotarł tam, dokąd szedł.

Kiedy skręcił za róg Podkołokolnego (skąd widział już wejście do noclegowni), zobaczył coś takiego, że dosłownie wrósł w ziemię.

Koło Michejki Puchacza, trzymając go za ramię, stał mały Chinol w kraciastym garniturze i meloniku, ten sam, któremu Sieńka tydzień wcześniej zwędził sznurek nefrytowych paciorków. Jak człowiek raz takiego zobaczy, już go nie zapomni. Chińczyk miał pucołowate policzki koloru przejrzałej rzepy, wąskie, skośne oczka i nos, choć płaski, z garbkiem.

Puchacz był zupełnie spokojny, szczerzył zęby w uśmiechu. Czego miał się bać? Za plecami Chińczyka (czego ten dureń nawet się nie domyślał) stało dwóch chłopaków z Chitrowki. Kiedy Michejka zauważył Skorika, mrugnął do niego porozumiewawczo: poczekaj, zaraz zobaczysz, jaka będzie radocha.

Jak można było nie popatrzeć na takie widowisko?

Sieńka podszedł bliżej, żeby dobrze słyszeć, i przystanął.

Chinol pyta (z zabawnym akcentem, ale w pełni zrozumiale):

– Puchac-kun, gdzie twój towazys? Który sybko biegar. Taki scupry, nos zadarty, ocy sare, pegowaty?

No proszę, wszystko zapamiętał antychryst, nawet piegi. A przede wszystkim, ciekawe, jak odszukał Michejkę? Chyba przypadkiem zabłądził na Chitrowkę i tu go zobaczył.

Ale w tej samej chwili Sieńka zauważył, że Chiniec trzyma w ręce starą czapkę z pękniętym daszkiem. A niech go! Więc to tak, nie zabłądził tu przypadkowo, tylko zjawił się, żeby odzyskać swoje korale. Skombinował, że chłopaki były z Chitrowki (a może podpowiedzieli mu to woźnice, którzy mieli wyćwiczone oko). Połaził tu trochę i dopadł Puchacza. Michejka jest niepiśmienny i na wszystkich swoich rzeczach maluje puchacza, żeby mu ich ktoś nie ukradł. No i domalował się. Azjata pewnie pochodził trochę ze zgubioną przez Michejka na Srietience czapką i popytał, czyja to własność. I, na swoje nieszczęście, dowiedział się. Och, lepiej by skośnooki trzymał się daleko stąd i nie ucapił Puchacza za rękaw. Zaraz chłopaki mu nakładą po płaskiej jak naleśnik, okrągłej japie.

Michejka na to:

– Jaki znowu „towazys”? Co, chińskiej rzodkwi się objadłeś? Pierwszy raz cię widzę.

Puchacz popisywał się przed kumplami, to jasne. Chińczyk pomachał czapką.

– A to cio? Cio to za ptasek?

I wskazuje palcem na podszewkę.

Ot, głupek. Zaraz za te zielone kulki, warte siedemdziesiąt kopiejek, dostanie po pysku i tyle mu z tego przyjdzie. Sieńce zrobiło się nawet żal Chinola. Dzida, bystry chłopak z zaułka Podkopajewskiego, już przysiadł na czworakach za jego plecami. Zaraz szturchnie żółtka i będzie uciecha. Chiniec zostanie bez spodni, a w dodatku policzą mu wszystkie zęby i żebra.

Z placu i z zaułka nadciągnęli gapie. Skrajem rynku przeszedł Budnik z gazetą w ręku, spojrzał ponad nią, ziewnął i ruszył dalej. Zwyczajna rzecz, obrabiają frajera. Nie trzeba było się pchać, gdzie cię nie prosili.

– Och, nie straszcie mnie, panoczku, bo jeszcze się zsikam w portki – wygłupiał się Puchacz. – A za czapeczkę bardzo dziękuję. Kłaniam się nisko, no i jeszcze ze szczerego serca przyjmijcie to…

I z całej siły wyrżnął Kitajca w zęby!

Czy może słuszniej byłoby powiedzieć: celował w zęby, ale żółtek przykucnął i pięść Michejki trafiła w powietrze, a on sam aż się okręcił w kółko. Wtedy Chiniec zrobił jednoczesny ruch prawą ręką i lewą nogą – otwartą dłonią trzepnął Michejkę w potylicę (lekko, ale chłopak zarył nosem w uliczny kurz), a Dzidę poczęstował kopniakiem w ucho. Trzeci kumpel, starszy od tamtych, zwany Świdrem, chciał zwinnego bisurmana potraktować kastetem, ale też trafił w powietrze. Kitajec uskoczył w bok i kopnął Świdra czubkiem buta w podbródek, zadzierając nogę niczym akrobata, tak że chłopak runął na wznak.

Słowem, gapie nie zdążyli ust otworzyć ze zdumienia, a już trzech kumpli, którzy zamierzali obrobić chińskiego frajera, leżało jak neptki i nie mogło się ruszyć.

Ludzie pokiwali głowami, widząc takie dziwo, i poszli dalej, każdy w swoją stronę. A Chiniec kucnął obok Michejki i wziął go za ucho.

– Niedobze, Puchac-kun – powiedział. – Barzo niedobze. Gdze pacorki?

Michejka aż się zatrząsł ze strachu – wcale nie na żarty.

– Nic nie wiem o żadnych paciorkach! Klnę się na mamusię nieboszczkę! Jak mi Bóg miły!

Chinol wykręcił mu ucho i objaśnił:

– Kulecki, zelone, na nitecce. Byry w węzerku.

A Puchacz jak nie wrzaśnie:

– To nie ja, to Sieńka Skorik! Och, puść ucho, boli! To Sieńka, o, tam stoi!

Judasz! Nie wytrzymał zwykłego wykręcenia ucha! Szkoda, że Zot Łarionycz nie uczył go rozumu! Przydałoby się. Chińczyk odwrócił się i zobaczył Sieńkę.

Po czym wstał i miękko jak kot ruszył w jego stronę.

– Sieńka-kun – powiedział – nie warto ucekać. Dzysaj mam stybrety nie chodaki, dogoni cę.

I pokazuje palcem swoje buty. Że niby dziś nie potknie się jak wtedy.

Ale Sieńka i tak rzucił się do ucieczki. Chociaż przysięgał sobie, że więcej nie stchórzy, taki już widocznie jego nieszczęsny los – wciąż musi zdzierać zelówki. Skoro nie chcesz dostać po pysku, bierz nogi za pas.

Zeszłotygodniowa ucieczka była niczym w porównaniu z dzisiejszą. Najpierw przebiegł Sieńka cały zaułek Podkołokolny, potem Podkopajewski, dalej Trójcy Świętej, Chitrowski, plac i znowu skręcił w Podkołokolny.

Pędził jak strzała, o mało butów nie pogubił, ale Chiniec wciąż go gonił, nie ustępował, jeszcze, zakazana morda, przygadywał w biegu.

– Sieńka-kun, nie tak sybko, upadnies, potluces się.

I nawet się nie zasapał, gdy tymczasem Sieńka już ledwie dyszał.

Dobrze, że chociaż sprytnie skręcił w zaułek Swiniński, zwany w skrócie Świnią, gdzie znajdowała się Kułakowka – największa i najbardziej zapuszczona noclegownia na Chitrowce. Uratowały Sieńkę przed tym pogańskim bałwanem jej nieprzebyte piwnice. Miały jeszcze więcej zakamarków niż piwnice noclegowni Jeroszenki i nikt ich nigdy nie zbadał do końca. Różnych przejść i kryjówek było tu bez liku – nie tylko Chińczyk, ale i sam diabeł by się w nich nie rozeznał.

Sieńka nie zapuszczał się zbyt daleko, bo w ciemnościach, zwłaszcza jeśli ktoś nie orientował się zbyt dobrze w tym labiryncie, łatwo było zabłądzić.

Usiadł, wypalił papierosa. Wyjrzał – Chińczyk wciąż siedział w kucki u wejścia i mrużył oczy w słońcu.

Co robić? Wrócił Sieńka do podziemi, pochodził trochę tam i z powrotem, znów zapalił papierosa, popluł na ścianę (ale szybko dał za wygraną, bo w ciemności nie było widać, czy dobrze celuje). Obok niego przemykali jak cienie mieszkańcy noclegowni. Nikt Sieńki nie pytał, dlaczego tu sterczy. Wystarczyło, że jest swój, z Chitrowki.

Wyjrzał znowu, gdy przy wejściu paliła się już gazowa latarnia. Ten psi syn, Kitajec, ciągle siedział, nie ruszał się z miejsca. A to ci nachalne plemię!

Sieńka wpadł w rozpacz. Ma tu przesiedzieć całe życie, czy co? Był głodny, a w dodatku obiecał załatwić ważną sprawę – uprzedzić pisarza pijaczynę o zamiarach Księcia.

Znów zszedł na dół i zaczął badać korytarz (który był nim tylko z nazwy; przypominał raczej jaskinię o śliskich kamiennych, a tu i ówdzie piaszczystych ścianach). Z pewnością gdzieś tutaj jest jakieś drugie wyjście, niemożliwe, żeby go nie było.

Sieńka chwycił za rękę pierwszego mieszkańca Kułakowki, który wynurzył się z mroku.

– Bracie, powiedz, którędy można stąd wyjść?

Zaczepiony wyrwał się i obrzucił Sieńkę przekleństwami. Dobrze, że nie poczęstował go nożem, co było tutaj na porządku dziennym.

Chłopak oparł się o ścianę i zaczął kombinować, jak by się wydostać z tej kabały.

Nagle w miejscu, gdzie stał, rozwarła się ziemia – pod nogami Sieńki ziała czarna, wilgotna dziura. Wychynął z niej kudłaty łeb i ubódł go w kolano.

Sieńka wrzasnął:

– O święci Pańscy! – i odskoczył.

A łeb rozsierdził się:

– Czegoś się tu rozwalił? Zastawiłeś całą norę! Łażą tu i łażą, skurczybyki!

Wtedy dopiero Sieńka się zorientował, co to za kret wylazł spod ziemi. Podziemia Chitrowki zamieszkiwało takie plemię, które w dzień nie opuszczało swoich nor, a jeśli już któryś z jego członków wyłaził na powierzchnię, to tylko nocą. Opowiadano, że krety zawiadują schowkami z kradzionym dobrem i za to dostają od złodziei i paserów niewielką dolę na jedzenie i picie, a odzieży żadnej nie potrzebują, bo na co komu ubranie pod ziemią?

– Panie krecie! – rzucił się do niego Sieńka. – Znasz tu wszystkie wejścia i wyjścia! Wyprowadź mnie stąd, ale nie drzwiami, tylko jakąś inną drogą!

– Innej nie ma – oznajmił kret, prostując się. – z Kułakowki jest wyjście tylko na Świnię. Jak zapłacisz, mogę cię zaprowadzić do innej piwnicy. Do Buninki za dziesiątaka, do Rumiancewki za dwanaście kopiejek, do Jerochy za piętnaście…

Skorik ucieszył się.

– Dobra, do Jerochy! To jeszcze lepiej niż na ulicę!

Siniuchin tam przecież mieszkał.

Sieńka pogrzebał w kieszeniach i znalazł akurat piętnastokopiejkówkę – ostatnią.

Kret wziął monetę i wsunął ją za policzek. Machnął ręką, pokazując Sieńce, żeby szedł za nim. Że ucieknie z pieniędzmi, a jego porzuci w ciemności, Sieńka się nie bał. O kretach wiadomo było, że są uczciwi, inaczej nikt nie powierzyłby im blitu.

Najważniejsze, żeby za nim nadążyć, nie zostawać w tyle. Kretowi to dobrze, jest przyzwyczajony do życia w mroku, widzi i bez światła, ale Sieńka stawiał nogi na oślep, tyle że liczył zakręty.

Najpierw szli prosto i jakby trochę w dół. Potem przewodnik opuścił się na czworaki (czego Sieńka domyślił się po odgłosie) i wlazł w jakąś dziurę na lewo; Skorik – za nim. Przepełzli może dziesięć sążni, aż korytarz znowu zrobił się wyższy. Z niego skręcili w prawo. Następnie znowu w lewo. Podłoga, początkowo kamienna, była teraz miękka, ziemna, gdzieniegdzie nawet błotnista – mlaskała pod nogami. Znów w lewo i jeszcze raz w lewo. Znaleźli się chyba w jakiejś pieczarze; Sieńka poczuł przeciąg. Stamtąd wspięli się po kilku schodkach – Sieńka poślizgnął się i uderzył w kolano. W górze zgrzytnęły żelazne drzwi. Za nimi ciągnął się jakiś korytarz. Po przejściu, przez które musieli pełznąć na czworakach, wydał się on Sieńce dość jasny.

– To już Jerocha – odezwał się po raz pierwszy kret. – Można stąd wyjść albo koło szynku „Tatarskiego”, albo na Podkołokolny. Dokąd chcesz iść?

– Chciałbym się dostać tam, gdzie się gnieżdżą pisarze – wyjaśnił Sieńka i na wszelki wypadek zełgał: – Muszę wysłać list do ojca i matki.

Podziemny człowiek poprowadził go w prawo – przez wielką kamienną piwnicę z łukowatymi sklepieniami, pełną brzuchatych przypór czy kolumn, dalej korytarzem, potem znów przez piwnicę, aż znaleźli się w kolejnym korytarzu, szerszym niż dotychczas przebyte.

– No – powiedział kret i skręcił za węgieł.

Kiedy Sieńka też się tam znalazł, przewodnik jakby się zapadł pod ziemię. Tu było już szaro – widocznie gdzieś blisko znajdowało się wyjście na ulicę, lecz kret nie poszedł w tym kierunku, tylko skrył się w jakiejś dziurze.

– Co, jesteśmy na miejscu, czy jak?! – krzyknął Sieńka, nie wiedząc, czy tamten go usłyszy.

Od sufitu i ścian odbiło się echem: „Czy-jak-czy-jak-czy-jak?!”

A potem głuchy głos, jakby naprawdę dochodzący spod ziemi, odpowiedział:

– Aha!

Widać Sieńka znajdował się na miejscu. Rozejrzał się i zobaczył dwie przeciwległe ściany, każda z szeregiem drzwi z desek. Zastukał do jednych i krzyknął:

– Gdzie tu mieszkają Siniuchinowie?!

Zza drzwi ktoś się odezwał, chociaż nie od razu:

– A co, trzeba coś napisać? – Głos był niepewny, drżący. – To i ja mogę. Mam lepszy charakter pisma.

– Nie – powiedział Sieńka. – Ten wszarz jest mi winien pół rubla.

– Aa – przeciągle mruknął głos. – To trzeba w prawo. Trzecie drzwi.

Chłopak zrobił kilka kroków we wskazanym kierunku, przystanął i zaczął nasłuchiwać. A jeżeli Książę już tam jest? Nie daj Boże.

Ale nie, za drzwiami było cicho.

Zapukał, najpierw lekko, potem uderzył w deski pięścią.

Wciąż panowała cisza.

Może dokądś wyszli? Ale nie. Kiedy Sieńka dobrze wytężył wzrok, dojrzał w szczelinie nad podłogą słabiutką smugę światła.

Pchnął drzwi – otworzyły się.

Zobaczył stół zbity z desek, na nim ogarek w glinianej misce, obok drobne szczapki – łuczywa. Więcej nic na razie nie było widać.

– Szanowanie – rzucił Sieńka i zdjął czapkę.

Nikt mu nie odpowiedział. Chłopak nie chciał jednak na próżno mitrężyć czasu – w każdej chwili mógł się pojawić Książę.

Dlatego też zapalił łuczywo i uniósł je nad głowę, żeby sprawdzić, co się tu dzieje. Czy Siniuchinowie są i dlaczego milczą.

Na ławie pod ścianą leżała jakaś baba. Spała. Na podłodze pod ławą – dziecko, małe, dwu-, może trzyletnie.

Kobieta położyła się na wznak, oczy zasłoniła jakimiś czarnymi klapkami. Żona Zota Łarionycza też kładła sobie przed snem na powieki płatki waty nasączone roztworem szałwii, żeby się ustrzec od zmarszczek. Ale wszystkie baby są głupie, rzecz wiadoma. Popatrzysz na taką i aż niedobrze się robi – jakby zamiast oczu miała dziury w głowie.

– Ej, ciotko, obudź się! Nie pora na spanie – zagadnął Sieńka, podchodząc bliżej. – A gdzież to szanowny małżonek? Mam sprawę…

I raptem cofnął się. To nie były waciki, tylko jakaś ciecz. Zastygła w oczodołach, a wcześniej pociekło jej trochę na skroń i spłynęło aż do ucha. Płyn nie był czarny, tylko czerwony. Szyja żony Siniuchina też była cała mokra, błyszcząca.

Sieńka parę razy zamrugał ze zdumienia, nim do niego dotarło, co tu się stało: ktoś poderżnął babie gardło, a potem jeszcze wyłupił oczy.

Chłopak chciał krzyknąć, ale wyrwało mu się tylko czknięcie:

– Hyk!

Przykucnął, żeby zobaczyć, co z malcem. Ten też był martwy, a zamiast oczu miał dwie ciemne dziury, tyle że mniejsze.

– Hyk! – znowu czknął Sieńka. – Hyk, hyk, hyk!

Potem już hykał bez przestanku, nie mógł opanować czkawki.

Cofnął się od nieszczęsnej ławy i potknął o coś miękkiego. O mało nie upadł.

Poświecił łuczywem – zobaczył chłopaka, może dwunastoletniego. Usta otwarte, zęby połyskują. I jemu też wykłuto oczy.

– Och! – wykrzyknął wreszcie Sieńka. – Och, nieszczęście!

Chciał dać nura z powrotem w drzwi, gdy nagle z ciemnego kąta dobiegł czyjś głos.

– Mitiusza! – zawołał ktoś cicho, żałośliwie. – Poszedł już? Nie zrobił mamusi krzywdy? Co? Nie słyszę… Widzisz, jak ten łajdak się ze mną obszedł… Chodź, chodź tutaj…

W kącie wisiała perkalowa zasłonka.

Sieńka czknął raz i drugi. Co robić? Uciec czy podejść tam?

Podszedł i odsunął zasłonkę.

Zobaczył drewniane łóżko. Leżał na nim mężczyzna, macając rękoma po mokrej od krwi piersi. On też nie miał oczu. Pewnie to właśnie był pisarz Siniuchin.

Sieńka chciał mu powiedzieć, że i Mitiuszę, i jego matkę, i malca ktoś zarżnął na śmierć. Ale tylko czknął.

– Milcz i słuchaj – odezwał się Siniuchin, oblizując wargi i jakby się uśmiechając. Sieńka odwrócił się, żeby nie widzieć tego ślepego uśmiechu. – Słuchaj, bo życie ze mnie uchodzi. Przyszedł na mnie koniec, Mitiusza. Ale to nic, trudno. Grzeszyłem, byłem złym człowiekiem, więc niechaj choć umrę po ludzku. Może Bóg mi wybaczy… Nic przecież nie powiedziałem! On mnie całego podziabał nożem, oczy mi wykłuł, a ja wszystko wytrzymałem… Udawałem, że już po mnie, ale żyłem!

Siniuchin zaśmiał się, w gardle coś mu zabulgotało.

– Słuchaj, synku i zapamiętaj… Tajemne miejsce, o którym mówiłem… Powiem ci, jak tam trafić. Wiesz, gdzie jest piwnica z łukowymi sklepieniami i ceglanymi przyporami? Jasne, że wiesz, musisz wiedzieć… Za ostatnią przyporą po prawej stronie, w samym kątku, dolny kamień jest obluzowany, można go wyjąć… Chowałem tam przed mamusią swoją butelkę. Wyjmiesz ten kamień, odsuniesz, a potem te, które są wyżej… Wleź do środka, nie bój się, jest tam tajemne przejście. Dalej to już łatwe… Pójdziesz prosto przed siebie i wyjdziesz na komorę, w której znajdziesz skarb. Grunt to się nie bać. – Głos stał się zupełnie cichy, tak że Sieńka musiał się nachylić nad łóżkiem, a i przeklęta czkawka zagłuszała słowa umierającego. – Skarb… Wielki skarb… Niczego wam nie zabraknie… Żyjcie uczciwie i nie wspominajcie tatusia złym słowem…

Nic więcej Siniuchin nie powiedział. Sieńka spojrzał na niego. Wargi mężczyzny rozciągał uśmiech, ale on sam już nie oddychał. Wyzionął ducha.

Sieńka przeżegnał się i właśnie wyciągał rękę, żeby zamknąć zmarłemu oczy, jak Bóg przykazał, lecz nagle odsunął ją gwałtownie.

Już nie czkał, tylko dygotał bezgłośnie. I to nie ze strachu – zapomniał o nim.

Skarb! Wielki skarb!

Загрузка...