Jak Sieńka szukał skarbu

To jasne, że nie mógł przyjść do siebie po takim przeżyciu.

Raz myślał: że też święta ziemia nosi takiego potwora, który nie ulitował się nawet nad małym dzieckiem, a w dodatku jeszcze wyłupił mu oczy, bestia. Książę także dobry sobie! Niby to uczciwy bandyta. Więc po co trzyma przy sobie łajdaka, który żywym ludziom oczy wykłuwa?

To znów przeskakiwał myślą od mrożącego krew w żyłach morderstwa do przyjemniejszych rzeczy i zaczynał sobie wyobrażać miejsce ukrycia skarbu. Fantazjował, że przypomina ono carskie wrota w cerkwi. Wszystko błyszczy, skrzy się i mieni, że aż oczy rwie. Widział skrzynie pełne złota, srebra i brylantów.

Potem przywołał w myślach brata Waniuszkę. On, Sieńka, przyjeżdża do niego, a w prezencie przywozi nie drewnianego konia na biegunach i nie, jak sędzia Kuwszynnikow, śmiesznie małego kucyka, ale prawdziwego rumaka krwi arabskiej, a do tego kolaskę na gumach.

O Śmierci także myślał, to jasne. Jeżeli zostanie bogaczem, może ona inaczej na niego spojrzy. Nie będzie już szczerbaty i piegowaty, żaden tam jerzyk i mały dzikus, ale Siemion Trifonowicz Skorikow, samodzielny, odpowiedzialny kawaler. A wtedy…

Co „wtedy”, sam nie wiedział.

Gdy tylko wyszedł z koszmarnej izby, pobiegł z powrotem do piwnicy z ceglanymi przyporami, jako że z pewnością to o niej mówił Siniuchin.

„Ostatnia przypora” – czyli która, z tego końca czy z tamtego?

Chyba ta położona najdalej od kwatery Siniuchina.

Chociaż Sieńka był jak pijany po tym, co zobaczył, zdążył chwycić ze stołu zapałki i garść szczap.

W najdalszym kącie piwnicy przykucnął i potarł zapałkę. Ujrzał duże ciosane kamienie, ułożone Bóg wie jak dawno, każdy wielkości skrzynki. Spróbuj taki poruszyć!

Kiedy zapałka zgasła, Skorik wymacał palcami spojenie, po czym usiłował podważyć kamień, ale ten ani drgnął. Próbował ruszyć sąsiedni – to samo.

No dobra. Przeszedł do drugiego kąta, po prawej stronie. Teraz już przyświecał sobie nie zapałką, lecz łuczywem. Rozejrzał się. Kamienie były tu takie same, ale wokół jednego widniała ciemna szczelina.

Ano spróbujmy.

Natężył się, podważył kamień – i ten się poddał, nawet dosyć łatwo.

Sapiąc z wysiłku, wyjął go i odsunął na bok. Z dziury wionęła woń wilgoci i stęchlizny.

Sieńka znowu zaczął dygotać z podniecenia. Siniuchin mówił prawdę! Tam coś jest!

Drugi kamień, z góry, dał się usunąć jeszcze łatwiej – był odrobinę szerszy od dolnego. Trzeci – jeszcze szerszy, tkwił luźno, bez zaprawy. Ogółem wyjął Sieńka pięć kamieni. Górny ważył co najmniej trzy pudy, a może i więcej.

Przed Sieńka widniał teraz czarny otwór, przez który z łatwością, bokiem i trochę skulony, mógł się przecisnąć człowiek.

Chłopak przeżegnał się i wlazł do dziury.

W środku od razu zrobiło się przestronniej. Chwilę się wahał, czyby nie wstawić kamieni na miejsce. Ale uznał, że nie warto. Kto będzie się pchał w kąt piwnicy? Bez światła szczelina i tak jest niewidoczna, a tutejsi mieszkańcy go nie zapalają.

Sieńka nie mógł się już doczekać chwili, kiedy dotrze do skarbu.

Zapalił zgasłe łuczywo.

Przejście było szerokie na półtora arszyna, z niskiego sufitu zwisały jakieś szare szmaty – ni to pajęczyny, ni to festony zbitego kurzu. W dole rozległy się piski. To hałasowały szczury. Pełno ich gnieździło się w piwnicach, tym szczurzym królestwie. Ale te były wyjątkowo bezczelne. Jeden skoczył Sieńce na but i wczepił się zębami w przyszczypkę na cholewce. Chłopak strząsnął natręta, ale zaraz zaatakował go drugi. Szczury niczego się nie bały.

Sieńka potupał, żeby je przestraszyć – a kysz, przeklęte!

Potem, kiedy ruszył dalej, spiczastonose stworzenia wciąż smyrgały mu pod nogami. W ciemnościach błyskały tylko ich małe okrągłe oczka.

Chłopaki opowiadali, że zeszłej zimy szczury, oszalałe z głodu, odgryzły jakiemuś pijanemu, który zasnął w piwnicy, nos i uszy. Często też podobno atakowały niemowlęta pozostawione bez opieki. Ale w końcu, uspokajał sam siebie Sieńka, on nie jest ani pijakiem, ani niemowlęciem. A buta szczury nie dadzą rady przegryźć.

Kiedy łuczywo zgasło, nie zapalał nowego. Po co? Nie było tu innej drogi prócz tej, którą szedł.

Trudno powiedzieć, ile czasu posuwał się naprzód w ciemności, ale chyba nie trwało to zbyt długo.

Idąc, macał rękami po ścianach, żeby nie przegapić jakiegoś zakrętu lub rozwidlenia.

Chociaż lepiej byłoby obmacywać sufit – w pewnej chwili Sieńka wyrżnął głową o wystający kamień, aż mu we łbie zahuczało i świeczki stanęły w oczach. Schylił się, zrobił jeszcze trzy kroki i ściany raptem usunęły mu się spod rąk.

Zapalił łuczywo.

W jego świetle zobaczył, że znalazł się w jakimś piwnicznym pomieszczeniu. Może to o nim właśnie mówił Siniuchin martwemu synowi?

Sufit był tu łukowato sklepiony, z wąskich cegieł, niezbyt wysoki, ale ręką nie można go było dosięgnąć. Cegły gdzieniegdzie się osypywały, trochę gruzu leżało na podłodze. Pomieszczenie nie było duże, ścianę od ściany dzieliła odległość jakichś dwudziestu kroków.

Żadnych skrzyń Sieńka nie zobaczył.

Pod jedną i drugą ścianą leżały ogromne sterty chrustu. Chłopak podszedł bliżej – nie, to nie był chrust, tylko poczerniałe metalowe pręty.

Naprzeciwko przejścia, którym się tu dostał, zauważył drzwi, zasypane niemal do samej góry odłamkami cegieł, kamieniami i ziemią – trudno by je było sforsować.

Gdzież więc znajdował się skarb, z powodu którego Siniuchin i jego rodzina ponieśli tak straszną śmierć?

Może pod podłogą, tylko nieszczęśnik nie zdążył już tego dopowiedzieć?

Sieńka opuścił się na czworaki i pełzając, opukiwał podłogę. Łuczywo znów zgasło, więc zapalił następne.

Podłoga, również ceglana, wydawała głuchy odgłos. Na środku komory znalazł Sieńka mieszek z grubej, stwardniałej skóry, stary, sparciały. Wewnątrz jednak coś brzęknęło.

No, wreszcie!

Otworzył woreczek i wytrząsnął zawartość. Na podłogę posypały się jakieś drobne metalowe ni to łuski, ni to blaszki, każda wielkości paznokcia u małego palca. Niewiele tego było, parę garści.

Może to złoto?

Ale wyglądało inaczej – blaszki były ciemne i błyszczące.

Sieńka słyszał, że złoto sprawdza się, nagryzając. Wsunął między zęby jedną blaszkę. Smakowała kurzem i była twarda. Diabli wiedzą, może to naprawdę złoto?

Wsypał blaszki do kieszeni i poczołgał się dalej. Wypalił jeszcze trzy szczapy, obtarł sobie kolana, ale nic więcej nie znalazł.

Usiadł, podparł głowę rękami i zasępił się.

To ci dopiero skarb! Wygląda na to, że Siniuchin bredził.

A może skrytka jest w ścianie?

Zerwał się, chwycił ze sterty metalowy pręt i dalejże opukiwać ściany.

Nie minęło dużo czasu, gdy uszy rozbolały go od rozlegającego się przeciągłym echem huku. Tyle Sieńka wystukał.

Wyjął z kieszeni jedną blaszkę i zbliżył do płomienia. Widniał na niej mężczyzna na koniu i jakieś niezrozumiałe litery. Przypominała monetę, ale była cała powyginana i jakby obgryziona.

Zawiedziony Sieńka znowu zaczął grzebać w mieszku, mając nadzieję, że może coś znajdzie pod podszewką. Wymacał jeszcze duże blaszki i okrągłą monetę – prawdziwą, trochę większą od rubla. Wybito na niej wizerunek brodatego mężczyzny i także jakieś litery. Pieniądz był srebrny, to Sieńka od razu poznał. Zapewne było tu takich więcej, ale Siniuchin musiał wszystkie zabrać i ukryć w innym miejscu. Kto tam wie, gdzie ich teraz szukać.

Cóż było robić? Tym samym podziemnym przejściem ruszył Sieńka z powrotem, niewiele się wzbogaciwszy.

Ot, jedna srebrna moneta i trochę blaszek – nie wiadomo, srebrnych czy miedzianych, trudno się wyznać. Jeśliby nawet były srebrne, to i tak niewielki majątek.

Metalowy pręt, którym opukiwał ściany, wziął Sieńka ze sobą, żeby przeganiać szczury. Zresztą taki pręt zawsze się przyda, jest przyjemny w dotyku i poręczny.

Загрузка...