Jak się Sieńce żyło w bogactwie

Historia pierwsza. O złych dobrego początkach

Okazało się to trudne.

Na placu Łubiańskim, gdzie woźnice poją przy fontannie konie, Sieńka także poczuł pragnienie. Napiłby się kwasu, miodowego ponczu albo oranżady. No i w brzuchu burczało mu z głodu. Jak długo można wytrzymać bez jedzenia? Od poprzedniego ranka nie miał w ustach ani okruszyny. W końcu nie jest jakimś mnichem pokutnikiem.

I tu właśnie zaczęły się trudności.

Normalnie człowiek ma różne pieniądze – ruble, dziesięciokopiejkówki, półrublówki. A bogacz Sieńka miał tylko banknoty pięćsetrublowe. Ani z tym wejść do szynku, ani wsiąść do dorożki. Kto ci wyda tyle reszty? Zwłaszcza jeśli jesteś ubrany z szykiem z Chitrowki – w wyrzucaną koszulę, buty z cholewkami w harmonijkę i kaszkiet z przełamanym daszkiem.

Ech, trzeba było u jubilera choć część sumy wziąć drobnymi, bo tak to człowiek może umrzeć z głodu jak ten król, o którym Sieńka się uczył w szkole. Czegokolwiek dotknął, zamieniało się w złoto, i mimo takiego bogactwa nieszczęsny władca nie mógł nic zjeść ani wypić.

Zawrócił więc Sieńka na Marosiejkę, ale sklep był zamknięty. Tylko papuga Lewonczyk – widział przez szybę wystawową – wytrzeszczała gały i coś wrzeszczała, ale co, nie było słychać.

Jasna sprawa: Aszot Aszotycz zamknął pracownię i wyruszył do tych jakichś lekcjonerów numizmatów, żeby zrobić prawdziwy interes na sprzedaży srebrnych prętów.

Może pójść do Taszki? I odebrać część pieniędzy z tych, które jej dał?

Ale, po pierwsze, Taszka już szlifuje bruki. A po drugie, wstyd. Podarował jej korale – i odebrał. Dał pieniądze – i chce je z powrotem. Nie, musi sobie jakoś poradzić sam.

Ukraść coś na rynku, póki nie jest zamknięty?

Dawniej, jeszcze wczoraj rano, Sieńka po prostu ściągnąłby coś ze straganu, nie namyślając się długo. Ale kraść można wtedy, kiedy człowiek nie ma nic do stracenia i ze złości gotów jest na wszystko. Jeśli jednak się boi, na pewno wpadnie. A jak tu się nie bać, gdy za pazuchą szeleści taka forsa?

Strasznie mu się chciało jeść, głodny był jak wilk. To dopiero los sobie z niego zakpił! Dwa tysiące w kieszeni, a nie można kupić precla za kopiejkę.

Sieńkę tak rozstroił ten podstępny żart fortuny, że aż zatupał, cisnął czapkę o ziemię i łzy wielkie niczym groch same pociekły mu z oczu.

Stał pod latarnią i beczał jak głupi.

Nagle usłyszał dziecięcy głos:

– Głasza, Głasza, patrz, taki duży chłopiec, a płacze!

Z rynku szedł malec w marynarskiej bluzie, z nim zaś rumiana baba – pewnie niańka – z koszykiem w ręce. Widocznie wybrała się po zakupy na targ, a chłopczyk chciał iść razem z nią.

Baba na to:

– Skoro płacze, to pewnie ma zmartwienie. Może głodny?

I rzuciła w upuszczoną czapkę Sieńki monetę – piętnaście kopiejek.

Kiedy Skorik spojrzał na pieniążek, rozryczał się jeszcze głośniej. Poczuł się okropnie.

Nagle – brzęk! Druga moneta, miedziany piątak. Rzuciła go staruszka w chustce. Przeżegnała Sieńkę i poszła dalej.

Wziął jałmużnę i chciał od razu pobiec po jakieś bułki czy pierożki, ale opamiętał się. No dobrze napcha brzuch, zje dwie czy trzy drożdżówki, a co dalej? Lepiej zebrać trzy-cztery rubelki i kupić przynajmniej jakąś marynarkę. Może wtedy będzie nawet można rozmienić pięćsetrublówkę.

Sieńka kucnął i zaczął trzeć oczy rękami – to już nie były łzy od serca, ale żeby wzbudzić litość. I co myślicie? Pożałował biedaka naród chrześcijański. Nie minęła godzina, a w czapce już był cały stosik miedziaków. Razem – rubel dwadzieścia pięć kopiejek.

Siedział więc Sieńka, pochlipywał i snuł filozoficzne rozważania1 nawet kiedy nie miał grosza przy duszy, nikt mu nic nie dał, a tu proszę! Oto szczęśliwa gwiazda bogacza. W ewangelii za to jest mowa o tym, że bogaci są właśnie największymi nędzarzami.

Nagle ktoś Sieńkę boleśnie trzepnął po głowie. Chłopak odwrócił się i zobaczył kalekę o kulach, który rozdarł się na całe gardło:

– Ach, hieny! Ach, szakale! Tylko dybią na cudze miejsce! Ja tu siedzę, ja, od wiek wieków! Człowiek nie może na chwilę odejść, żeby się napić herbaty! Oddawaj, złodzieju, coś użebrał, bo jak nie, to zawołam naszych!

I buch Sieńkę kosturem.

Ten chwycił czapkę, omal nie rozsypując zdobyczy, i czym prędzej zwiał, nie wdając się w kłótnię. Żebracy są tak zawzięci, że potrafią człowieka nawet zabić. Mają własną organizację i własne prawa.

Szedł Sieńka przez plac Woskriesieński i obmyślał, jak najrozsądniej wydać rubla dwadzieścia pięć kopiejek.

I nagle go olśniło.

Z hotelu „Wielkiego Moskiewskiego”, gdzie przed wejściem zawsze stoi nadęty szwajcar, wybiegł chłopiec na posyłki w kurtce ze złotymi literami „WM” i czapce ze złotą kokardką. W ręce trzymał banknot trzyrublowy – widocznie jakiś gość kazał mu coś kupić.

Sieńka dogonił chłopaka i po krótkich negocjacjach wypożyczył od niego kurtkę i czapkę na pół godziny. Jako zadatek wsypał mu w garść wszystkie drobne, które zebrał na rynku. Obiecał, że kiedy wróci, zapłaci mu jeszcze dwa razy tyle.

I popędził co tchu do Banku Rosyjsko-Azjatyckiego.

Wsunął przez okienko banknot pięćsetrublowy i poprosił zdyszany – że niby nie ma czasu, spieszy się:

– Proszę mi to rozmienić na cztery setki, a piątą wezmę drobnymi. Gość tak sobie życzył.

Kasjer tylko z szacunkiem pokręcił głową.

– No, no, patrzcie, jakim to „Wielki Moskiewski” cieszy się zaufaniem.

– Wyrobiliśmy sobie taką markę – odparł Sieńka z godnością.

Urzędnik sprawdził numer nominału w jakimś spisie i wypłacił równowartość pięćsetrublówki w takich banknotach, o jakie Sieńka prosił.

No a potem, kiedy już w pasażu Aleksandrowskim przebrał się w czyste rzeczy i kazał się ostrzyc modnie w salonie fryzjerskim „Parisienne”, jego nowe życie bogacza wydało mu się odrobinę łatwiejsze.


Historia druga. O życiu w wielkim świecie i w domowych pieleszach

Środki w pełni pozwalałyby Sieńce zakwaterować się w „Wielkim Moskiewskim”. Podszedł już niemal pod same drzwi, ale popatrzył na lampy elektryczne, dywany i rzeźbione lwie głowy w narożnikach i przestraszył się. Oczywiście ubiór miał teraz pański, a w walizce jeszcze wiele innych drogich, nowych rzeczy, ale przecież hotelowi portierzy i lokaje to ludzie nie w ciemię bici, bez trudu pod szewiotem i jedwabiem dojrzą kundla z Chitrowki. Za kontuarem siedzi jakiś generał w złotych epoletach. Co Sieńka ma mu powiedzieć? „Proszę o najlepszy pokój”? A on powie na to: „Dokąd się pchasz, świński ryju? To nie miejsce dla ciebie”. I jak się zachować? Przywitać się z nim czy nie? Zdjąć czapkę? Może tylko ją unieść, jak to robią panowie na ulicy, kiedy zobaczą znajomego? No i przecież służbie hotelowej daje się napiwki. A jak tu wsunąć pieniądze takiemu ważniakowi? I ile? Może pogoni człowiekowi kota, nawet nie spojrzy na paryską fryzurę.

Sieńka długo się łamał, czy wejść do hotelu, ale w końcu się nie odważył.

Za to zamyślił się głęboko. Okazuje się, że bogactwo to niełatwa sprawa i wiele jeszcze trzeba się nauczyć.


* * *

Kwaterę oczywiście Sieńka znalazł – w końcu to Moskwa, nie Sybir. Wsiadł w zaułku Teatralnym do dorożki, zapytał, gdzie przyjezdny może się zatrzymać w przyzwoitych warunkach, a dorożkarz zawiózł go z fasonem do pensjonatu madame Borisenko na Trubnej.

Pokój był naprawdę wspaniały, Sieńka nigdy jeszcze w takim nie mieszkał. Duży, białe firaneczki, łóżko z błyszczącymi metalowymi gałkami, na nim puchowa pierzyna. Rano herbata z samowara i drożdżowe bułeczki, wieczorem, na żądanie, kolacyjka. Poza tym sprzątanie, w korytarzu umywalnia i ubikacja – nie taka, oczywiście, jak u Śmierci, ale także czysta, można siedzieć i czytać gazetę. Słowem, królewski pałac. Koszt, co prawda, także niemały, trzydzieści pięć rubli miesięcznie. W porównaniu z Chitrowką, gdzie człowiek przenocuje za pięć kopiejek, obłędna drożyzna, ale jeśli ma w kieszeni prawie dwa tysiące, może sobie na to pozwolić.

Sieńka roztasował się w pokoju, nacieszył oczy nowymi rzeczami, powiesił je i rozłożył w szafie na wysoki połysk i usiadł przy oknie, żeby popatrzeć na plac i pomyśleć nad tym, jak dalej żyć na świecie.

Wiadomo: każdy człowiek zazdrości innym, a na własny los kręci nosem. Sieńka całe życie marzył o bogactwie, chociaż w głębi duszy wiedział, że na zawsze pozostanie golcem. Jednak Bóg wszystko widzi i wysłuchuje każdej prośby. Najwyższy kieruje się własnymi racjami, niepojętymi dla maluczkich. Kiedyś pewien chromy, bezdomny kaleka mówił w herbaciarni: Bóg najciężej cię doświadcza, kiedy spełnia wszystkie twoje życzenia. Bierz, marzycielu, coś chciał, i udław się. Żądałeś wiele, otrzymałeś wszystko, sługo boży, a czego teraz zapragniesz?

Właśnie tak było i z Sieńka. Bóg mu powiedział: „Chciałeś dóbr doczesnych, chłopcze? Więc je masz. I co dalej?”

Bez forsy marnie się żyje, to fakt, ale bogacz także nie ma słodkiego życia.

No dobrze, najadł się Sieńka do rozpęku, samych ciastek w cukierni wsunął osiem (aż go po nich brzuch rozbolał), kupił przyodziewek, znalazł przyzwoite lokum, i co dalej? O czym pan marzy, czego pragnie, Siemionie Trifonowiczu?

Jednakże w nastroju owego filozoficznego smutku, wywołanego niewątpliwie wzmiankowanymi ciastkami, pozostawał Sieńka niezbyt długo, gdyż marzenia – w liczbie dwóch, ziemskie i niebiańskie – same zrodziły się w jego głowie.

Ziemskie dotyczyło tego, jak z wielkiego bogactwa zrobić jeszcze większe. Jeśli już nadano mu ksywkę Skorik, nie może zasypiać gruszek w popiele, musi ruszyć głową.

Nawet głupi zrozumie, że wszystkie srebrne pręty, które teraz leżą w podziemiach, po wydobyciu na powierzchnię można będzie sprzedać tylko na wagę. Skąd wziąć tylu lekcjonerów, żeby każdy kupił po jednym pręcie?

No dobrze, policzmy, ile by to wyniosło, gdyby sprzedać pręty na wagę. Jest ich tam… do diabła i trochę. Z pięćset sztuk co najmniej. Każdy waży pięć funtów. Czyli razem dwa i pół tysiąca, zgadza się? Aszot Aszotycz mówił, że zołotnik srebra wart jest dwadzieścia cztery kopiejki. Funt to dziewięćdziesiąt sześć zołotników. Dwa i pół tysiąca razy dziewięćdziesiąt sześć razy dwadzieścia cztery to daje…

Sieńka aż sapnął i usiadł, żeby pomnożyć liczby na papierze, jak go kiedyś uczyli w handlówce. Chodził tam krótko, trochę też zapomniał liczyć – rachunek nie wychodził.

Spróbował inaczej, prostszym sposobem. Samszytow mówił, że pręt zawiera czystego srebra za sto piętnaście rubli. A więc pięćset prętów – coś koło pięćdziesięciu tysięcy. Czy pięciuset?

Zaraz, zaraz, przywołał się do porządku Skorik. Aszot Aszotycz zapłacił po czterysta rubli za pręt i z pewnością nie ze swoją krzywdą. Lekcjonerom sprzeda je pewnie po tysiączku za sztukę.

Skoro te poczerniałe patyki są takie cenne, dobrze byłoby samemu nimi pohandlować, bez pośrednictwa Samszytowa. Sprawa oczywiście nie jest prosta. Najpierw trzeba będzie sporo się dowiedzieć. Przede wszystkim poznać prawdziwą wartość prętów. Dostarczyć je wszystkim moskiewskim nabywcom. Potem tym z Pitra. A później może nawet dotrzeć do zagranicznych. Trzeba będzie pręty trochę przetrzymać i wciskać je po jednej sztuce tym durniom, którzy gotowi są zapłacić za nie więcej, niż wypada według wagi. A potem, kiedy ci wszyscy już je będą mieli, resztę prętów można opylić jako złom do przetopienia.

Od tych handlowych kombinacji Sieńka aż się cały spocił. Nieźle trzeba w tym fachu kręcić głową! Po raz pierwszy pożałował, że nie mógł się uczyć. Nawet nie umie porządnie obliczyć przyszłych zysków.

Czyli co?…

To jasne. Musi wszystkie zaległości nadgonić, odrobić. Pozbyć się prostackich manier, opanować sztukę kulturalnej rozmowy, arytmetykę, nauczyć się porządnie pisać, no i liznąć trochę jakiejś cudzoziemskiej mowy, na wypadek gdyby przyszło mu robić interesy po różnych tam zagranicach.

Od tych myśli aż mu dech zaparło.

A przecież to na razie tylko ziemskie marzenie, nie to najważniejsze. Od drugiego, niebiańskiego, Sieńce zakręciło się w głowie.

To znaczy, tak naprawdę drugie też było ziemskie, może nawet bardziej niż pierwsze, tyle że rozpalało nie głowę, gdzie jest mózg, ale serce – tam gdzie dusza. Chociaż w brzuchu i innych częściach ciała także robiło się Sieńce gorąco.

To dawniej był wypędkiem, gówniarzem i nie mógł nawet myśleć o Śmierci, ale teraz, jeśli będzie postępował rozsądnie, może zostać najpierwszym moskiewskim bogaczem. A wtedy, rozmarzył się Sieńka, całe swoje ogromne pieniądze, cały majątek ciśnie jej do stóp, uwolni ją od Księcia i Wampira, wyleczy z narkotycznej choroby i wywiezie, hen, daleko – do Tweru (to podobno piękne miasto) albo jeszcze dalej. Może nawet do Paryża.

To nic, że Śmierć jest starsza. Jemu także niedługo zamiast puszku wyrosną wąsy i broda, zmężnieje, stanie się dorosły. Może też sobie ufarbować skronie na siwo, żeby wyglądać jak Erast Pietrowicz. Dlaczego nie? To bardzo twarzowe.

Tylko kiedy pojadą ze Śmiercią do ślubu, trzeba będzie się trzymać z dala od rzeki, ominąć nadbrzeżny bulwar, żeby nie wpaść do wody i nie utonąć. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Sieńka już sobie wyobrażał i ślub, i przyjęcie weselne w restauracji „Ermitaż”, ale dobrze wiedział, że same pieniądze to za mało. Śmierć miała wielu bogatych wielbicieli i kochanków, to dla niej nie nowina. Prezentami też jej nie przekupi. Trzeba z szarego wróbelka przemienić się w białego sokoła, wzbić się wysoko, a dopiero potem przyfrunąć do takiej łabędzicy.

I znów wracał Sieńka myślami do sprawy wykształcenia i kulturalnych manier, bez których nigdy nie zajdzie wysoko, choćby miał największy majątek.

Na placu – widział z okna – była księgarnia. Poszedł tam i kupił mądrą książkę pod tytułem Życie w wielkim świecie i w domowych pieleszach – o tym, w jaki sposób należy się zachowywać w przyzwoitym towarzystwie, żeby nie wylecieć stamtąd jak z procy.

Zaczął czytać i aż mu się gorąco zrobiło. Boże kochany, czego tam nie było! Jak się komu kłaniać, jak babom, to jest damom, całować rączki, jak prawić komplementy, jak się ubierać na różne okazje, jak wchodzić do pokoju i jak z niego wychodzić. Choćby się tego człowiek uczył całe życie, i tak nie spamięta.

„Nie należy przybywać z wizytą przed drugą po południu i później niż o piątej-szóstej – czytał, poruszając wargami i wichrząc swoją nową koafiurę. – Przed drugą gość może się spodziewać, że zastanie gospodarzy przy zajęciach domowych lub w trakcie robienia toalety. Przychodząc później niż o piątej- -szóstej, ryzykuje wywołanie wrażenia, że chce się wprosić na obiad”.

Albo: „Przybywszy z wizytą i nie zastawszy gospodarzy w domu, człowiek dobrze wychowany zostawia wizytówkę z zagiętym do góry lewym rogiem; jeśli jest to wizyta kondolencyjna lub spowodowana jakimiś przykrymi okolicznościami, należy zagiąć prawy róg w dół, lekko naddzierając zagięcie”.

Cuda niewidy!

Jeszcze bardziej wstrząsnęły Sieńką rewelacje na temat ubioru. Biedakowi to dobrze – ma jedną koszulę i portki i nie musi sobie głowy łamać. Ale bogacz może dostać kręćka, zanim się nauczy, kiedy włożyć marynarkę, kiedy surdut, kiedy frak; kiedy zdjąć rękawiczki, a kiedy nie; co powinno być w kratkę, co w prążki, a co w kwiatki. W dodatku nie wszystkie kolory do siebie pasują!

Najtrudniejsza sprawa z kapeluszami – Sieńka dla pamięci zaczął nawet robić notatki.

A więc tak: w biurze, sklepie czy hotelu należy zdejmować kapelusz tylko w tym wypadku, gdy właściciel czy obsługa także mają gołe głowy (ech, gdyby to wiedział przed „Wielkim Moskiewskim”!). Opuszczając czyjś dom, kapelusz powinno się wkładać dopiero za drzwiami, nie w przedpokoju. W omnibusie lub powozie nie zdejmuje się w ogóle nakrycia głowy, nawet w obecności dam. Przychodząc z wizytą, kapelusz należy trzymać w ręku, a jeżeli jest się we fraku, cylinder powinien być nie zwykły, lecz ze sprężynką. Usiadłszy, można położyć nakrycie głowy na krześle, a jeśli nie ma wolnego, to na podłodze, ale – broń Boże – nie na stole.

Tu Sieńce zrobiło się szkoda kapelusza – przecież na podłodze się pobrudzi. Spojrzał na pyszniącą się pośrodku stołu kanotierkę (dwanaście i pół rubla). Akurat, na podłogę. Jeszcze czego!

Zmęczywszy się nauką światowych manier, znów zaczął oglądać swoje nowe nabytki. Surdut z wielbłądziego kamlotu (dwanaście dziewięćdziesiąt), dwie kamizelki – z białej i popielatej piki (każda po czerwońcu), spodnie w czarno-szary prążek (piętnaście) i ze strzemiączkami (dziewięć dziewięćdziesiąt), sztyblety na guziczki (dwanaście) i drugie, lakierki (dwadzieścia pięć, ale to prawdziwe cudo). I jeszcze lusterko ze srebrną rączką i pomada do włosów w złoconym słoiczku, żeby się fryzura dobrze trzymała. Ale najdłużej napawał Sieńka oczy scyzorykiem w oprawce z masy perłowej. Osiem ostrzy, szpikulec, nawet wykałaczka i pilnik do paznokci!

Nacieszywszy wzrok, wrócił do pożytecznej lektury.

Na kolację udał się, zgodnie z etykietą, w surducie, jako że „na zwykły żakiet przy stole można sobie pozwolić jedynie w gronie rodzinnym”.

W jadalni skłonił się grzecznie, powiedział po francusku bon soir, kapelusz położył na podłodze, najpierw jednak rozścielił tam zabraną z pokoju serwetkę.

Stołujących się było u wdowy Borisenko około dziesięciu. Wszyscy zebrani wytrzeszczyli oczy na młodego człowieka o nienagannych manierach, niektórzy odpowiedzieli na pozdrowienie, inni tylko kiwnęli głowami. Żaden z gości nie miał na sobie surduta, a kędzierzawy grubas, który siedział obok Sieńki, był w samej koszuli i szelkach. Okazał się studentem Instytutu Miernictwa, na imię miał Żorż i mieszkał na poddaszu, gdzie pokój kosztował miesięcznie dwanaście rubli.

Gospodyni przedstawiła Sieńkę jako monsieur Skorikowa, moskiewskiego negocjanta, chociaż kiedy wynajmował pokój, podał, że jest handlowcem. „Negocjant” oczywiście brzmiał o wiele lepiej.

Żorż od razu zaczął drążyć – jak to, taki młody i już się zajmuje handlem, co to może być za handel – i dalejże wypytywać o wszystko od Adama i Ewy. Kiedy podano coś na słodko (nazywa się to „deser”), student szeptem poprosił, żeby Sieńka pożyczył mu trzy ruble.

Trzech rubli na piękne oczy Skorik mu oczywiście nie dał i na pytania odpowiadał raczej mętnie, chociaż uznał, że z chytrego Żorża może mieć pożytek.

Z samej książki niewiele się człowiek nauczy. Potrzebny jest jeszcze nauczyciel, ot co.

Odciągnął Żorża na bok i zaczął łgać: że niby jest synem kupca, od najmłodszych lat pomagał ojcu w sklepie i nie miał czasu na naukę. Teraz ojczulkowi się zmarło, cały majątek zostawił synowi, a co on, Siemion Skorikow, widział w życiu oprócz sklepu? Gdyby się znalazł porządny człowiek i nauczył go różnych mądrości, kulturalnego obejścia, francuskiego itede, on mógłby komuś takiemu dobrze za to zapłacić.

Student słuchał uważnie i wszystko chwytał w lot, z półsłówek. Od razu się dogadali w sprawie lekcji. Kiedy Żorż usłyszał, że Sieńka zapłaci po rublu za godzinę, natychmiast oświadczył, że przestanie uczęszczać na zajęcia i gotów będzie przez cały dzień pozostawać do jego, Siemiona Trifonowicza, dyspozycji.

Umówili się tak: godzinę dziennie nauka poprawnej pisowni i kaligrafii, godzinę nauka francuskiego, godzinę – arytmetyki; podczas obiadu i kolacji Żorż będzie edukował Sieńkę w zakresie dobrych manier, a wieczorem -jak się zachowywać w wielkim świecie. Ponieważ zamówienie było hurtowe, Sieńka wytargował rabat – miał płacić za wszystko cztery ruble dziennie. Obaj byli bardzo zadowoleni z umowy.

Zaczęli naukę zaraz po kolacji. Pojechali na balet. Frak dla Sieńki pożyczyli za dwa ruble od sąsiada muzyka.

W teatrze Sieńka siedział spokojnie, nie wiercił się, chociaż szybko znudziło mu się patrzeć na scenę, po której skakali faceci w obcisłych kalesonach. Potem, kiedy zza kulis wybiegły dziewczęta w przezroczystych spódniczkach, trochę się ożywił, ale muzyka była bardzo smętna. Gdyby Żorż nie wypożyczył w szatni szkieł powiększających (nazywają się „lornetka”), Sieńka zupełnie by się zanudził, lecz dzięki nim widział wszystko doskonale. Tancerki, ich łydki, tych, którzy siedzieli wokół sali w złoconych przegródkach („lożach”), i różne inne rzeczy -na przykład brodawkę na łysinie szefa muzykantów, który groził orkiestrze pałeczką, żeby ładniej grała. Kiedy rozlegały się oklaski, Sieńka wsuwał lornetkę pod pachę i też klaskał, głośniej niż inni.

Siedzieć trzy godziny w drapiącym, sztywnym kołnierzyku, zapłaciwszy za to w dodatku siedem rubli, mało komu się spodoba. Sieńka zapytał Żorża, czy ludzie bogaci co wieczór muszą się męczyć w teatrze, ale ten go uspokoił: powiedział, że wystarczy raz w tygodniu. No, to jeszcze można wytrzymać. Sieńka od razu poweselał. To tak jakby msza niedzielna dla tych, co żyją w bojaźni bożej.

Z teatru pojechali do domu uciech (tak się kulturalnie nazywa burdel), żeby Sieńka nauczył się eleganckiego zachowania w towarzystwie dam.

Tam speszyły go mocno lampy z jedwabnymi abażurami i miękkie kanapy na sprężynach. Mamzelle Loretta, którą posadzono mu na kolanach, była pulchna, miękka i słodkawo pachniała pudrem. Nazywała Sieńkę „kicią” i „koteczkiem”, zaprowadziła go do pokoju i zaczęła pokazywać różne sztuczki, o jakich nawet od Prochy nie słyszał.

Jednak krępowało go, że cały czas pali się światło, a w ogóle to gdzie tam było Loretcie, spasionej kotce, do Śmierci.

Tfu!

Potem Sieńka jeszcze długo uczył się pić szampana – wkłada się do niego truskawkę, pozwala jej trochę namoknąć i wyławia się ją ustami. Dopiero później wypija się do końca musujący napój i sięga po następny kieliszek.


* * *

Rano oczywiście bolała Sieńkę głowa bardziej niż po ordynarnej gorzałce. Ale tylko dopóki nie zjawił się Żorż.

Student obrzucił spojrzeniem cierpiącego ucznia, cmoknął ze zrozumieniem i od razu posłał służącą po szampana i pasztet. Zjedli śniadanie na łóżku Sieńki – Sieńka leżał, Żorż siedział. Smarowali pasztetem białe bułki i popijali je winem prosto z butelki.

Sieńka poczuł się lepiej.

Teraz, oznajmił Żorż, zajmiemy się francuskim, a na obiad pojedziemy do francuskiej restauracji utrwalać nowo nabytą wiedzę. I oblizał grube wargi.

No i dobrze, pomyślał ospale Sieńka. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja. W bogactwie też można żyć.


Historia trzecia. O braciszku Wanieczce

Sieńka bardzo lubił swoje dwa największe marzenia – wyobrażał sobie, jak to będzie, kiedy już zyska i miłość, i nieprzebrane bogactwa. Wszakże nawet w obecnej sytuacji majątkowej realne się stało marzenie, które przedtem wydawało się nieziszczalne, a mianowicie odwiedziny – w pełnej chwale – u brata Wańki.

Oczywiście i do tego musiał się Sieńka odpowiednio przygotować. Nie wystarczy ubrać się po pańsku i oznajmić: hej, to ja, twój starszy brat. I co dalej? Nie można wyjść na głąba, który nie umie dwóch zdań sklecić. A nuż Waniuszka wzgardzi nieukiem?

Ale dla malca nie trzeba było wielkich przygotowań.

Już pierwszego dnia Sieńka umówił się z Żorżem, że ten będzie go napominał, jeśli w rozmowie niepoprawnie wypowie jakieś słowo. Żeby student się nie lenił, w nagrodę miał dostawać piątaka za każdą uwagę.

Tak więc Żorż starał się, jak mógł. Poprawiał Sieńkę niemal co drugi wyraz. „Nie, Siemionie Trifonowiczu, w kulturalnym towarzystwie tak się nie mówi. Nie «kurytarz», tylko «korytarz»„. I stawiał kreskę na specjalnej karteczce. Potem, na lekcji arytmetyki, Sieńka sam mnożył te kreski przez pięć. Pierwszego września 1900 roku narobił błędów za osiemnaście rubli siedemdziesiąt pięć kopiejek – chociaż wystrzegał się słów, których wymowy nie był pewien. Zaczynał poprawnie: „Tak sobie myślę, że…” – i nagle go zatykało.

Skorik aż się żachnął na widok takiej sumy i z piątaka obniżył stawkę na kopiejkę.

Drugiego września odliczył – lepiej powiedzieć: wypłacił – Zorzowi cztery ruble trzydzieści pięć kopiejek.

Trzeciego – trzy ruble dwanaście.

Czwartego trochę się obcykał, to znaczy to i owo już sobie przyswoił – zapłacił rubla i dziesięć kopiejek, a na piąty dzień mógł się ograniczyć do dziewięćdziesięciu kopiejek.

Wówczas uznał, że dla Wańki tyle nauki wystarczy. Teraz z niezwykłą łatwością potrafił przez pięć, a nawet dziesięć minut formułować myśli, jako że Pan Bóg obdarzył go znakomitą pamięcią.

Zgodnie z obowiązującą etykietą należało najpierw wysłać pocztą list do sędziego Kuwszynnikowa: tak i tak, chciałbym złożyć szanownemu panu wizytę, by zobaczyć się z moim ukochanym bratem Wanieczką. Ale na to nie starczyło Sieńce cierpliwości.

Wczesnym rankiem udał się do dentysty, żeby wstawić sobie złoty ząb, a Żorża wysłał do Tiopłych Stanów, by uprzedził, że po południu, jeśli szanownemu panu to odpowiada, pofatyguje się sam Siemion Trifonowicz Skorikow, zamożny handlowiec, by złożyć braterską wizytę Wani. Żorż włożył studencki mundur, wykupił czapkę z lombardu i wyruszył w drogę.

Sieńka bardzo się denerwował (to znaczy: trząsł portkami). A jeśli sędzia powie: po kiego diabła mojemu przybranemu synowi taka dziadowska rodzina?

Ale wszystko poszło dobrze. Żorż wrócił bardzo z siebie dumny i oznajmił, że w Tiopłych Stanach oczekują wizyty o trzeciej. A więc nie zaproszą go na obiad, uświadomił sobie Sieńka, ale nie poczuł się dotknięty, przeciwnie – ucieszył się, gdyż na razie jeszcze niezbyt wprawnie posługiwał się sztućcami i nie potrafił odróżnić widelców do mięsa od tych do ryby i sałaty.

W książce napisano: „Wybierając się z wizytą, należy koniecznie pamiętać o bombonierce dla dzieci”, więc Sieńka nie kutwił, to znaczy nie poskąpił grosza, i kupił u Perłowa na Miasnickiej cały asortyment najlepszych czekoladek w blaszanym pudle w kształcie baśniowego Konika Garbuska.

Potem najął lakierowaną dorożkę za piątaka, ale ponieważ z nerwów wybrał się o wiele wcześniej, niż trzeba, z początku szedł pieszo, a pojazd jechał za nim.

Starał się iść tak, jak zalecano w podręczniku: „Na ulicy łatwo odróżnić dobrze wychowanego, wytwornego człowieka. Jego chód jest zawsze równy i miarowy, krok pewny. Człowiek taki kroczy prosto przed siebie, nie rozgląda się, z rzadka jedynie przystając na krótką chwilę przed jednym czy drugim sklepem; zwykle trzyma się prawej strony i nie spogląda ani w górę, ani w dół, lecz przed siebie, o kilka kroków w przód”.

Sieńka przeszedł zgodnie z tymi zaleceniami Miasnicką, Łubiankę, zaułek Teatralny, a kiedy kark mu zesztywniał od uporczywego prostowania, wsiadł do dorożki.

Do końkowskich sadów jabłoniowych pojazd toczył się powoli, ale przed Tiopłymi Stanami pasażer kazał popędzić konia, gdyż chciał podjechać pod dom sędziego, jak się patrzy, z fasonem, szykownie.

Wszedł do środka, skłonił się z godnością i powiedział bonjour.

Sędzia Kuwszynnikow odrzekł:

– Witaj, Siemionie Skorikow – i wskazał gościowi fotel.

Sieńka usiadł – skromnie, układnie. Jak należy na początku wizyty, zdjął prawą rękawiczkę, a kapelusz położył na podłodze, nie podkładając serwetki. Dopiero potem, gdy już szczęśliwie się ze wszystkim uporał, przyjrzał się sędziemu.

Ippolit Iwanowicz postarzał się, z bliska było to widać wyraźnie. Wąsy całkiem mu posiwiały. Długie, sięgające niżej uszu włosy – także. Tylko spojrzenie pozostało takie jak dawniej – czarne oczy przewiercały człowieka na wskroś.

O sędzi Kuwszynnikowie nieboszczyk tatuś mawiał, że mądrzejszego od niego człowieka nie ma na całym świecie, dlatego też, popatrzywszy w surowe oczy Ippolita Iwanowicza, Sieńka postanowił, że nie będzie się zachowywał zgodnie z regułami etykiety, tylko prawdziwej grzeczności, której nauczył się nie z podręcznika i nie od Żorża, lecz od pewnej osoby, o której będzie jeszcze mowa – trudno przecież opowiedzieć o wszystkim naraz.

Osoba ta utrzymywała, że prawdziwa grzeczność zasadza się nie na uprzejmych frazesach, ale na niekłamanym, szczerym szacunku – należy go okazywać każdemu człowiekowi, przynajmniej dopóki ów człowiek nie dowiedzie, że nie jest tego godzien.

Sieńka długo nad tym rozmyślał, aż wreszcie wyjaśnił to sobie tak: lepiej pochlebić złemu człowiekowi niż obrazić dobrego, czyż nie?

Zatem nie zaczął z sędzią światowej rozmowy o przyjemnej, rześkiej pogodzie, lecz skłoniwszy się z szacunkiem, powiedział:

– Dziękuję, że wychowuje pan mojego brata, sierotę, jak rodzone dziecko i okazuje mu pan tyle dobroci. Jeszcze większą wdzięcznością Bóg panu za to odpłaci.

Sędzia także lekko się skłonił i odparł, że i jemu, i małżonce Wasia stał się szczęściem i osłodą na starość. To bystry chłopak, ma dobre serce i jest bardzo zdolny.

Na chwilę zapadło milczenie.

Sieńka łamał sobie głowę, jak by tu naprowadzić rozmowę na to, że chętnie zobaczyłby się z bratem. Z napięcia aż pociągnął nosem, ale zaraz przypomniał sobie, że „głośne pociąganie nosem w towarzystwie jest absolutnie niedopuszczalne”, i czym prędzej wyjął chusteczkę.

Sędzia powiedział nagle:

– Twój znajomy, który był tu rano, mówił, że jesteś „zamożnym handlowcem”…

Sieńka wyprostował się dumnie, ale sędzia ciągnął dalej:

– Za jakie to pieniądze lakierowana dorożka, frak, cylinder? Ja przecież z twoim opiekunem, Zotem Łarionyczem, jestem w kontakcie listownym. Przez wszystkie te lata raz na kwartał przesyłam sto rubli na twoje utrzymanie i otrzymuję potwierdzenie odbioru. Wuj pisał mi, że nie chciałeś się uczyć w gimnazjum, że jesteś krnąbrny i niewdzięczny, zadajesz się z różnymi łobuzami, a w ostatnim liście doniósł, że stałeś się złodziejem i bandytą.

Zaskoczony Sieńka zerwał się z fotela i krzyknął, choć lepiej byłoby zmilczeć:

– Ja złodziejem?! Złapał mnie za rękę?!

– Kiedy cię złapią. Sienia, będzie już za późno.

– Nie chciałem się uczyć w gimnazjum?! Dostawał na mnie sto rubli co kwartał?!

Sieńkę aż zatkało z oburzenia. A to podlec z tego wuja Zota Łarionycza! Szkoda, że tylko wybił mu szyby w sklepie, trzeba było podpalić cały dom!

– A więc skąd pochodzi twój majątek? – zapytał sędzia. – Powinienem to wiedzieć, zanim pozwolę ci się zobaczyć z Wanią. Może ten frak jest przesiąknięty krwią i zszyty łzami?

– Nie jest przesiąknięty niczyją krwią. Znalazłem skarb, skarb z dawnych czasów – burknął Sieńka, sam rozumiejąc, że nikt w to nie uwierzy.

No i masz! Zajechał z fasonem, przywiózł braciszkowi czekoladki, a jakże! Tatuś miał rację: sędzia to mądry człowiek.

Jednak Kuwszynnikow okazał się jeszcze mądrzejszy. Nie cmoknął z niedowierzaniem, nie pokręcił głową. Zapytał spokojnie:

– Jaki skarb? Gdzie?

– Gdzie, gdzie. W piwnicach na Chitrowce – odparł chmurnie Sieńka. – Srebrne pręty, ocechowane. Pięć sztuk. Są warte dużo pieniędzy.

– Co to za cecha?

– Skąd mogę wiedzieć? Dwie litery – „Ja” i „D”.

Sędzia długo patrzył na Sieńkę w milczeniu. Potem wstał.

– Chodźmy do biblioteki.

Był to pokój od góry do dołu wypełniony książkami. Gdyby wszystkie książki, jakie Sieńka widział w życiu, złożyć do kupy, byłoby ich mniej niż tu.

Kuwszynnikow wszedł na drabinkę, wyjął z półki gruby tom i od razu zaczął go kartkować.

– Aha – mruknął. A potem:

– Tak, tak.

Spojrzał na Sieńkę sponad okularów i zapytał:

– A więc „Ja D”? A gdzie znalazłeś skarb? Czy przypadkiem nie na Sieriebrianikach?

– Nie. Na Chitrowce, jak Boga kocham. – Sieńka się przeżegnał.

Ippolit Iwanowicz zwinnie zszedł z drabinki, położył księgę na stole, a sam zbliżył się do mapy, która wisiała na ścianie. Dziwna to była mapa; przypominała rysunek ilustrujący rozbiór tuszy wieprzowej, który Sieńka widział w niemieckim sklepie mięsnym.

– Popatrz. To plan Moskwy. Tu jest Chitrowka, a tutaj Sieriebrianiki, zaułek i bulwar nadbrzeżny. Tuż obok.

Sieńka podszedł i rzucił okiem na plan. Na wszelki wypadek powiedział:

– Tak jest, oczywiście.

Sędzia nawet na niego nie spojrzał, wciąż mruczał sam do siebie:

– No jasne, rozumie się! W siedemnastym wieku to był teren Sieriebrianiczeskiej Słobody, gdzie mieszkali majstrowie i mincerze z Mennicy Jauzańskiej. Jak wyglądają twoje pręty? Tak?

Pociągnął Sieńkę do stołu, gdzie leżała książka. Tam, na obrazku, zobaczył Sieńka pręt – identyczny z tymi, które sprzedał jubilerowi. Na przekroju widniały wyraźne, duże litery „MD” *.

– MD to cecha mennicy – wyjaśnił Kuwszynnikow. – Nazywano ją także Nową lub Angielską. Dawniej na Rusi było mało rodzimego srebrnego kruszcu, dlatego kupowano monety europejskie, jefimki, czyli talary holenderskie.

Sieńka, słysząc znajomo brzmiące słowo, znów kiwnął głową.

– Talary przetapiano w srebrne pręty, takie jak tu, potem wyciągano je w cienki drut, krajano go na kawałki, spłaszczano i bito kopiejki, tak zwane łuski. Zachowało się ich dużo, podobnie jak talarów, ale srebrnych prętów tyle co nic – przecież wszystkie przeznaczano do dalszej obróbki.

– A ten tutaj skąd się wziął? – Sieńka wskazał na ilustrację.

– Zuch – pochwalił go sędzia. – Dobrze kojarzysz, Skorikow. Do naszych czasów zachował się tylko jeden odlany w Nowej Mennicy.

Sieńka zamyślił się.

– Dlaczego ci mincerze nie wybili monet z prętów, tylko je odrzucili?

Kuwszynnikow rozłożył ręce.

– To zagadka. – Jego oczy nie były teraz świdrujące i przymrużone, lecz błyszczące i szeroko otwarte, jakby sędzia czymś się zdziwił lub uradował. – Chociaż może nie taka trudna, jeśli lepiej się nad nią zastanowić. Złodziejstwa w siedemnastym wieku było dużo, więcej niż teraz. Tu, w encyklopedii, napisano… – Przesunął palcem po linijkach tekstu. – „Za tak zwane ubytki srebra majstrowie podlegali bezlitosnej karze chłosty, niektórym zrywano paznokcie, jednakże nie odsuwano ich od pracy, gdyż wykwalifikowanych mincerzy brakowało”. Widać za mało ich bito, skoro któryś znalazł sobie kryjówkę na skradzione srebro. A może nie mincerzy należało karać, lecz nadzorców.

Dalej sędzia czytał po cichu. Nagle gwizdnął. Sieńka zdziwił się – taki wykształcony człowiek, a gwiżdże.

– Sienia, za ile sprzedałeś swoje pręty?

Skorik nie chciał kłamać. Kuwszynnikow jest bogaty, nie będzie mu zazdrościł.

– Po cztery setki.

– A tu piszą, że taki pręt pięćdziesiąt lat temu na aukcji w Londynie kolekcjoner numizmatyk nabył za siedemset funtów szterlingów To siedem tysięcy rubli, a na obecne pieniądze bodaj jeszcze więcej!

Sieńce usta same się otworzyły. A to podstępna żmija z tego Aszota Aszotycza!

– Widzisz, Skorikow, gdybyś oddał swój skarb do kasy państwowej…

– A niby z jakiej racji? – oburzył się Sieńka, jeszcze nie ochłonąwszy z wrażenia, jak perfidnie oszukał go jubiler.

– Przecież srebro zostało ukradzione skarbowi państwa. Wprawdzie stało się to dwieście lat temu, ale państwo było to samo, Rosja. Za zwrot majątku władzom należy się znalazcy, zgodnie z przepisami, trzecia część wartości. A więc za pięć prętów dostałbyś nie dwa tysiące, lecz znacznie więcej. W dodatku pozostałbyś uczciwym człowiekiem, oddanym ojczyźnie.

Sieńka już chciał powiedzieć, że da się całą rzecz naprawić, ale w porę ugryzł się w język. Najpierw trzeba się dobrze zastanowić, a dopiero potem gadać. Kuwszynnikow jest dociekliwy, zaraz by go o wszystko zaczął wypytywać.

Sędzia i tak spoglądał na Sieńkę znacząco.

– No dobrze – powiedział. – Zastanów się, dokąd odnieść pręty jeśli jeszcze jakieś znajdziesz: do swojego nabywcy czy do państwowej kasy. Jeśli wybierzesz tę drugą ewentualność, pouczę cię, co masz robić. O twojej patriotycznej postawie będą pisać w gazetach.

– O czym?

– O tym. Że nie myślisz tylko o własnej korzyści, lecz o dobru ojczyzny.

Nie bardzo to jakoś Sieńkę przekonało. Gdzie jest ta jego ojczyzna? Czy to Suchariewka, czy Chitrowka? I za co miałby tę parszywą ojczyznę kochać?

Kuwszynnikow znów go zadziwił swoim pytaniem:

– A więc Zot mnie okłamał w sprawie gimnazjum? I co do reszty pewnie też… No nic, odpowie mi za to.

Nagle się zasmucił i opuścił siwą głowę.

– Wybacz mi, Sienia – powiedział – że próbowałem uspokoić sumienie za cenę stu rubli. Powinienem był chociaż raz sam się do was wybrać i sprawdzić, jak żyjesz. Chciałem przecież po śmierci waszego ojca wziąć was obu do siebie, ale Puzyriow za nic nie dał się przekonać. To mój najbliższy krewny, syn rodzonej siostry, powtarzał w kółko. A tymczasem okazuje się, że chodziło mu tylko o pieniądze.

Myśli Sieńki zwróciły się teraz od przyszłego bogactwa ku zupełnie innym sprawom. Usiłował sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby po śmierci rodziców trafił nie do Zota Łarionycza, ale do sędziego Kuwszynnikowa.

A, co tam, i tak już wszystko przepadło.

Zapytał tylko ponuro:

– Nie pozwoli mi się pan zobaczyć z Wańka? Sędzia odpowiedział nie od razu:

– No cóż, byłeś wobec mnie uczciwy. I w ogóle dobry z ciebie chłopak. Możecie się zobaczyć. Dlaczego nie? Wania akurat skończył lekcję francuskiego. Idź do niego. Pokojówka cię zaprowadzi.

Sieńka niepotrzebnie się niepokoił, jak braciszek go przyjmie. Kiedy malec się dowiedział, że przyszedł starszy brat, wybiegł mu naprzeciw i rzucił się na szyję.

– Aha! To ty, to do ciebie napisałem list! Jesteś, Sienia, dokładnie taki, jak sobie wyobrażałem! – I poprawił się: – Nie, nie jak sobie wyobrażałem, ale jakiego cię zapamiętałem. Ani trochę się nie zmieniłeś. Nawet krawat nosisz ten sam!

No, ma smarkacz fantazję.

Skorik wręczył Wani czekoladki i pozostałe prezenty – lornetkę i scyzoryk, ten z pilniczkiem do paznokci. Wańka natychmiast zapomniał o bracie – zaczął wysuwać jedno ostrze za drugim, oglądać – ale nie szkodzi, jest jeszcze mały, to normalne.

Sędzia uścisnął Sieńce rękę na pożegnanie, a ten obiecał znów wpaść za parę dni.

Z powrotem szedł pieszo niemal do samej kałuskiej rogatki, pogrążony w myślach.

Siedem tysięcy za pręt! Jeżeli uzyska taką cenę, będzie mógł przez rok żyć po królewsku.

Cóż, musi teraz dobrze pogłówkować.

Jak mówiła pewna wspomniana osoba: „Kto maro myśli – dużo prąci”.


Historia czwarta. O Japończyku Masie

Miało to znaczyć: „Kto mało myśli, ten dużo płacze”. Osoba, o którą chodzi, nie wymawiała rosyjskich głosek „1” i „ł”, gdyż w jej rodzimym języku takie dźwięki nie istnieją. Ale, jak się okazuje, można sobie poradzić i bez nich.

Przyszła chyba pora, żeby opowiedzieć o drugim mentorze Sieńki, nie wynajętym, lecz tym, który podjął się obowiązków z własnej woli.

A było to tak.

Tego samego dnia, kiedy Sieńka odchorowywał wyprawę do teatru i wizytę w burdelu, a potem kurował się szampanem i pasztetem, zjawił się u niego niezapowiedziany gość.

Ktoś zapukał do drzwi – cicho, delikatnie. Sieńka myślał, że to gospodyni.

Otworzył, a w drzwiach stał znajomy Japończyk.

Sieńka przestraszył się. Żółtek zaraz go zacznie młócić za to, że dał drapaka, nie czekając, aż zostanie ukarany. Przecież kradzież to kradzież.

Ale Japończyk powitał go uprzejmie, po czym spytał:

– Cego się tzęsies?

A Sieńka mu na to jak na spowiedzi: ano trzęsę się, bo się boję o swoje życie. Boję się, żebyś mnie pan nie pobił.

Tamten zdziwił się.

– Coś ty, Sieńka-kun, śmierci się bois?

– A kto się jej nie boi? – odparł Skorik i cofnął się pod okno. Przyszło mu do głowy, czyby nie wyskoczyć. Co prawda, było tu dość wysoko, ale chybaby się udało.

Japończyk dalejże piłować Sieńkę – niby to jeszcze bardziej zdziwiony:

– A cego jej się bać? Pseciez w nocy się spać ni bois?

Usłyszawszy tę groźną aluzję, Sieńka zupełnie przestał się lękać wysokości. Stał już koło okna i otworzył jedno skrzydło, że niby jest mu duszno. Teraz, jeśli tamten go zaatakuje, on jednym skokiem znajdzie się na parapecie.

– Sen to co innego – powiedział. – Człowiek wie, że rano się obudzi.

– Po śmierci tez się obudzis. Jeśli dobze zyreś, na pewno i psebudzenie będzie dobre.

To dopiero mądrala! Będzie tu, bisurman jeden, wygłaszał chrześcijaninowi nauki o raju i zmartwychwstaniu! W pobliżu okna Sieńka poczuł się trochę pewniej.

– Jakżeś mnie tu znalazł? – zapytał. – To jakieś czary, czy co? Znasz pan jakieś magiczne zaklęcie?

– Znam. Nazywa się „ruber”. Darem chłopcu rubra, a on za tobą pobiegr.

– Jakiemu chłopcu?

Masa pokazał ręką na wysokość arszyna od podłogi.

– Maremu. Smarkacowi. Ale sybko biega.

Japończyk rozejrzał się po pokoju i kiwnął głową z aprobatą.

– Bardzo mądze, Sieńka-kun, ześ tu zamieskar. Blisko zaurka Asceurowego.

Chyba chodzi mu o zaułek Aszczeułowy, gdzie mieszka razem z Erastem Pietrowiczem, domyślił się Sieńka. Rzeczywiście, było to niedaleko.

– Czego znów ode mnie chcecie? Przecież korale oddałem – przypomniał.

– Pan kazar – surowo, nawet z pewną dumą oznajmił Masa i nagle westchnął. – No i ty, Sieńka-kun, bardzo jesteś do mnie podobny. Kiedy miarem twoje lata, tez byrem mary bandyta. Gdybym nie spotkar mego pana, wyrosbym na dużego bandytę. On jes moim naucycielem. A ja będę twoim.

– Ja już mam nauczyciela – burknął Sieńka, trochę spokojniejszy, że Japończyk nie przyszedł go zabić.

– Czego cię uczy? – spytał z ożywieniem Masa (to znaczy spytał: „Cego cię ucy?”, ale Sieńka rozumiał już jego dziwną wymowę i nie sprawiała mu ona kłopotu).

– No, dobrych manier…

Mały Japończyk okropnie się ucieszył. To najważniejsze, powiedział. I wyjaśnił, że prawdziwa grzeczność ma źródło w głębokim, szczerym szacunku dla każdego człowieka.

Podczas gdy gość mówił, nad głową Sieńki wciąż bzykała natrętna mucha. Ten usiłował ją przepędzić, ale nie dawała za wygraną. Nagle Japończyk podskoczył, machnął ręką i chwycił muchę w garść.

Sieńka, zaskoczony, aż jęknął i błyskawicznie kucnął, zasłaniając głowę rękami – myślał, że Japończyk chce go uderzyć.

Masa popatrzył na skulonego Sieńkę i zapytał, co mu się stało.

– Miałem stracha, że mi pan przyłożysz.

– Dlaczego?

– A bo sierotę każdy może skrzywdzić.

Japończyk podniósł palec na znak, że chce powiedzieć coś ważnego. A tak, trzeba umieć się bronić, oznajmił. Zwłaszcza jeśli się jest sierotą.

– Jak to „umieć”?

Gość Sieńki zaczął się śmiać. A kto twierdził przed chwilą, mówi, że nauczyciel mu niepotrzebny? Chcesz, to cię nauczę, jak się bronić, powiada.

Skorik przypomniał sobie, jak zręcznie Azjata potrafi machać rękami i nogami, i zapragnął też posiąść tę umiejętność.

– Byłoby nieźle – powiedział. – Ale to chyba trudna sztuka tłuc w ten sposób ludzi?

Masa podszedł do okna i wypuścił muchę na wolność. Nie, odparł, nietrudno. Trudno nauczyć się Drogi. (Sieńka dopiero później uświadomił sobie, że Japończyk wypowiedział to słowo jakby dużą literą).

– Czego? – zapytał. – Czego się nauczyć?

Masa zaczął mu wyjaśniać, co to takiego Droga. Życie, mówił, to droga od urodzenia do śmierci, i drogę tę należy przejść we właściwy sposób; oczywiście musi się ją pokonać, ale jeśli się to zrobi byle jak, nie można mieć potem do nikogo pretensji. Jeśli pokona się tę drogę, krążąc jak mucha, w następnym wcieleniu będzie się muchą, podobną do tej, która tu niedawno bzykała. Jeżeli człowiek przepełznie ją niczym wąż, w nowym życiu odrodzi się jako wąż.

Sieńka uznał, że Masa przywołuje te przykłady, by uczynić swój wywód bardziej obrazowym. Nie wiedział jeszcze, że Japończyk naprawdę ma na myśli muchy i węże.

– A jak przejść tę drogę we właściwy sposób? – zapytał. Okazało się, że to wcale nie takie łatwe. Dobrze się trzeba przy tym natrudzić.

Po pierwsze, kiedy człowiek obudzi się rano, musi sobie powiedzieć: „Dziś czeka mnie śmierć” – i nie bać się. I cały czas myśleć o śmierci. Nikt nie wie przecież, kiedy zakończy swoją drogę, więc powinien być na to zawsze przygotowany.

(Sieńka zamknął oczy, wypowiedział magiczne słowa i w ogóle nie poczuł strachu, gdyż ujrzał przed sobą Śmierć, piękną jak marzenie. Czego się bać, jeśli to ona na niego czeka?)

Ale dalej było już trochę gorzej.

Nie wolno kłamać, nie wolno próżnować, nie wolno sypiać na puchowej pościeli (i w ogóle pławić się w luksusie i dogadzać sobie), należy natomiast na wszelkie możliwe sposoby umartwiać się, wystawiać na ciężkie próby, hartować i zachowywać wstrzemięźliwość.

Sieńka wysłuchał Masy do końca i jakoś nie bardzo czuł ochotę, by znosić takie udręki. I bez tego zaznał już dość biedy i głodu, choć zaledwie powąchał prawdziwego życia.

– A nie ma jakiegoś prostszego sposobu? Bez Drogi? Żeby tylko umieć walczyć?

Masę zbiło z tropu to pytanie, w zamyśleniu pokiwał głową. Owszem, jest, powiedział, ale wówczas nigdy nie pokona się tygrysa, co najwyżej szakala.

– Nie szkodzi, może być szakal – oznajmił Sieńka. – Tygrysa lepiej obejść szerokim łukiem, nie żałując nóg.

Japończyk jeszcze bardziej się stropił. No cóż, rzekł w końcu, leniwa duszo, twoja wola. Zdejmuj kurtkę, zaraz dam ci pierwszą lekcję.

I zaczął Sieńkę uczyć, jak prawidłowo upaść, gdy ktoś z rozmachu strzeli go w pysk.

Sieńka szybko przyswajał sobie wskazówki – sprawnie padał, robił przewrotkę przez głowę i wstawał, ale wciąż czekał, kiedy wreszcie Masa zacznie go wypytywać, skąd on, gołodupiec z Chitrowki, ma pieniądze.

Japończyk jednak się tym nie zainteresował.

Wszakże nim wyszedł, powiedział:

– Mój pan pyta, czy nie chcesz, Sieńka-kun, o czymś mu opowiedzieć. Nie? No to sayonara.

To po japońsku „do widzenia”.


* * *

Masa odtąd zjawiał się w pensjonacie codziennie.

Sieńka schodził na śniadanie, gdy on już siedział przy samowarze, zaczerwieniony od wypitej gorącej herbaty, a gospodyni dokładała mu konfitur. Sroga madame Borisenko wprost rozpływała się i rumieniła jak młoda dziewczyna w obecności Masy. Ciekawe, czym ją tak ujął?

Potem zaczynała się lekcja japońskiej gimnastyki. Prawdę mówiąc, Masa więcej trzepał językiem, niż naprawdę Sieńkę instruował. Widać chytry Azjata umyślił sobie, że go przekabaci i zwabi na swoją Drogę.

Uczył na przykład chłopaka skakać z dachu szopy. Sieńka wdrapał się na górę, ale ani rusz nie mógł się zdecydować na skok – bał się. Przecież to dwa sążnie wysokości. Nogi można połamać.

Masa stał obok i pouczał Sieńkę. Mówił, że to strach nie pozwala mu skoczyć. Przegoń go, doradzał, bo do niczego nie jest człowiekowi potrzebny. Przeszkadza tylko głowie i ciału robić swoje. Wiesz przecież, jak masz skakać, pokazywałem ci i tłumaczyłem. Więc nie bój się, głowa i ciało wszystko zrobią same, jeśli strach nie będzie ich powstrzymywał. Łatwo powiedzieć!

– A pan co, sensei, w ogóle niczego na świecie się nie boi? – Masa tak się kazał do siebie zwracać. Sensei znaczy „nauczyciel”. – Myślałem, że nie ma ludzi, którzy w ogóle nie znają strachu.

Rzadko, ale bywają, usłyszał w odpowiedzi, Erast Pietrowicz na przykład niczego się nie boi. Ale on, Masa, boi się jednej rzeczy, i to bardzo.

– Czego? Trupów?

Nie, powiedział Japończyk. Tego, że mój pan albo jakiś inny dobry, porządny człowiek zaufa mi, a ja się nie sprawdzę, zawiodę jego zaufanie z powodu własnej głupoty albo splotu okoliczności, na które nie mam wpływu. To straszne, jak się tego boję. Głupota przynajmniej mija z wiekiem, z latami. Ale wszelkie okoliczności zależą tylko od Butsu.

– Od kogo? – zapytał Sieńka.

Masa wskazał palcem w górę.

– Od Butsu.

– A, od Pana Boga.

Japończyk kiwnął głową. Dlatego, powiedział, co dzień się do niego modlę. O tak.

Zamknął oczy, złożył ręce i zaczął coś mamrotać. Po chwili sam przetłumaczył swoje słowa: „Pokładam ufność w Butsu, ale sam także uczynię, co będę mógł”. To taka japońska modlitwa.

Sieńka prychnął.

– Akurat japońska! Miej ufność w Bogu, a sam czyń, co należy.


* * *

Później jeszcze raz wrócili do rozmowy o sprawach boskich.

U Sieńki w pokoju roiło się od much. Widocznie wabiły je smaczne okruszki – Sieńka chętnie jadał ciastka z lukrem.

Masa nie lubił much. Chwytał je w locie jak kot łapą, ale nigdy nie rozgniatał, nie zabijał – broń Boże. Zawsze wypuszczał je przez okno na dwór.

Sieńka raz zapytał:

– Dlaczego, sensei, robisz z nimi takie ceregiele? Trzepnąłbyś je i po sprawie.

Japończyk na to:

– Nikogo nie wolno zabijać, jeśli można tego uniknąć.

– Nawet muchy?

– Co za różnica? Dusza to dusza. Teraz widzisz muchę, ale jeśli to stworzenie godnie przeżyje swoje musze życie, w nowym wcieleniu odrodzi się może jako człowiek. Taki jak na przykład ty.

Sieńka obruszył się.

– Dlaczego akurat jak ja? Może jak ty, sensei?

Masa się odciął: jeżeli będziesz się sprzeciwiał nauczycielowi, sam po śmierci staniesz się muchą. Ano, już, skacz. I buch Sieńkę w pysk, aż mu w uszach zadzwoniło.

Tak to przyswajał sobie Sieńka mądrości Wschodu.

Za każdym razem pod koniec lekcji oryginalny nauczyciel pytał swego ucznia, czy nie chciałby przekazać czegoś Erastowi Pietrowiczowi.

Sieńka mrugał tylko oczami i milczał. Nie mógł zrozumieć, o co chodzi. O skarb? Czy o coś innego?

Masa zresztą nigdy nie nalegał. Czekał pół minuty, po czym kiwał głową, mruczał swoje sayonara i wychodził.


* * *

Dni płynęły szybko. Lekcja gimnastyki, potem gramatyki, rachunków, francuskiego, ugruntowanie nowo nabytej wiedzy we francuskiej restauracji, następnie rajd po sklepach i znowu lekcja dobrych manier z Żorżem, wreszcie kolacja i zajęcia praktyczne. „Zajęciami praktycznymi” nazywał Żorż wyprawy do operetki, na tańce, do burdelu lub innych instytucji światowego życia.

Rano Sieńka spał do późna, a ledwie wstał i umył się, już się zjawiał Masa. I znów machina szła w ruch. Adept wszech nauk kręcił się niczym wiewiórka w kole.

Parę razy, zamiast się poświęcić zajęciom praktycznym, zajrzał Sieńka na Chitrowkę do Taszki – oczywiście już po zmroku i nie we fraku czy surducie, tylko w starych łachach. Jak mówił Żorż, à la apasz.

Sieńka organizował te wypady w następujący sposób.

Najmował na Trubnej statecznego, trzeźwego dorożkarza, koniecznie z numerem, i dojeżdżał z nim do Łubianki. Przebierał się w dorożce, pod opuszczoną budą.

Na Łubiance, przeobraziwszy się z zamożnego handlowca w apasza, kazał woźnicy czekać. Dorożkarz siedział sobie i drzemał, a mimo to za każdą godzinę zarabiał rubla. Chyba nie był stratny? Tyle że zgodnie z umową nie mógł ani na chwilę zsiąść z kozła, bo inaczej rzeczy Sieńki natychmiast zostałyby skradzione.

Uparta Taszka wciąż odmawiała brania pieniędzy, które Sieńka jej dawał. Nie chciała też porzucić swego rozpustnego zajęcia – duma jej na to nie pozwalała. Kto bierze od mężczyzny pieniądze, jeśli ich nie zarobi, tak po prostu za nic? – powtarzała. Nie mogę być twoją mana, to pozostańmy przyjaciółmi. Na małżeństwo też się nie zgadzam z powodu francuskiej choroby (Sieńka zresztą nie robił jej żadnych propozycji, to były fantazje Taszki). Na razie sama na siebie potrafię zarobić. A jeśli mi zabraknie pieniędzy, wtedy cię poproszę o pomoc jako przyjaciela.

Jednakże opowieści Sieńki o nowym, światowym życiu sprawiły, że w Taszce także zagrała ambicja. I ona również zapragnęła zrobić karierę – z ulicznej mamzelki podnieść się do rangi „gimnazjalistki”, zwłaszcza że wiek miała odpowiedni.

„Gimnazjalistki” nie szlifują bruków, klientów sprowadzają im rajfurki. Praca jest o wiele łatwiejsza i bardziej opłacalna.

W tym celu przede wszystkim należy kupić gimnazjalny mundurek i pelerynę, ale na ten wydatek Taszka już odłożyła pieniądze.

Miała także znajomą rajfurkę, wypróbowaną i uczciwą, która brała tylko jedną trzecią zarobionych przez dziewczynę pieniędzy. A klientów, którzy wysoko sobie cenią gimnazjalistki, jest cała masa. To mężczyźni stateczni, starsi i przy forsie.

Istniała wszakże jedna trudność, a mianowicie taka jak w przypadku Sieńki – Taszce brakło obycia, umiejętności prowadzenia kulturalnej rozmowy. Przecież klient pragnie wierzyć, że ma do czynienia z prawdziwą gimnazjalistką, a nie zwykłą uliczną dziewką w przebraniu.

Dlatego Taszka także zaczęła się uczyć francuskich słów i różnych wyszukanych wyrażeń. Ułożyła też sobie nowy życiorys, który zaczęła opowiadać Sieńce. Na razie jeszcze nie wszystkie szczegóły dobrze pamiętała, więc zaglądała do notatek. Była niby to uczennicą czwartej klasy gimnazjum, a na złą drogę sprowadził ją inspektor, zerwawszy kwiatek jej niewinności i wyuczywszy rozmaitych sztuczek; teraz ona w tajemnicy przed rodzicami dorabia sobie na ciastka i cukierki.

Sieńka wysłuchał życiorysu i jako człowiek bywały w świecie zaproponował pewne zmiany. Doradził zwłaszcza, by Taszka nie wplatała do swojej opowieści wulgarnych wyrażeń.

Dziewczynę zdziwiła ta sugestia. Jako rodowita mieszkanka Chitrowki nie potrafiła pojąć różnicy między przyzwoitym i ordynarnym słownictwem. Sieńka zatem spisał jej na kartce wszystkie wulgarne wyrazy, żeby je dobrze zapamiętała. Dziewczyna złapała się za głowę i zaczęła wkuwać, powtarzając:…,…,…,… Uszy Sieńki, nawykłe teraz do kulturalnej, czy może lepiej: cywilizowanej wymiany zdań, po prostu więdły.

Za pieniądze, które Sieńka dał jej wcześniej, Taszka kupiła pudla, szczeniaka. Był to mały, biały, jazgotliwy i niewiarygodnie bystry piesek. Gdy zobaczył Sieńkę drugi raz, natychmiast go poznał, ucieszył się i zaczął skakać z radości. Rozróżniał wszystkie rośliny Taszki i każdą obszczekiwał inaczej. Wabił się Pomponiusz, zdrobniale Pomponik.

Sieńka przyszedł wtedy, żeby opowiedzieć Taszce o spotkaniu z bratem i pochwalić się nowym złotym zębem (a poza tym miał jeszcze jedną sprawę, finansową), lecz przyjaciółka napadła na niego:

– Po coś przylazł? Co, nie widziałeś, że w oknie stoi czerwony mak? Zapomniałeś, co to znaczy? Mówiłam ci przecież! Niebezpieczeństwo! Nie pokazuj się na Chitrowce, Książę cię szuka!

Sieńka sam o tym wiedział, ale jak mógł nie przyjść? Przez całą tę naukę, a zwłaszcza zajęcia praktyczne z Żorżem, z jego dwóch tysięcy została ledwie jedna czwarta. W ciągu tygodnia przepuścił półtora tysiąca. Musiał więc pilnie uzupełnić swoje zasoby finansowe.

Wybrał się zatem do podziemi Jerochy.

Chciał wziąć dwa pręty, ale rozmyślił się – na razie wystarczy jeden. Nie będzie szastał pieniędzmi, pieniądz lubi być dobrze rachowany. Trzeba zacząć żyć zgodnie z tą zasadą.

Jubiler Aszot Aszotycz na widok Sieńki cały się rozpromienił. Pilnowanie sklepu powierzył papudze, zaprowadził gościa za zasłonkę i poczęstował go koniakiem i biszkoptami.

Sieńka zjadł biszkopta, łyknął kulturalnie odrobinę koniaku i potem dopiero, nie wypuszczając pręta z ręki, pokazał go jubilerowi. Zażądał nie czterystu rubli, ale tysiąca. Ciekaw był, czy jubiler zgodzi się na tę cenę.

Samszytow bez słowa wypłacił mu żądaną sumę.

A więc w książce sędziego Kuwszynnikowa napisano prawdę o rzeczywistej wartości pręta.

Jubiler wciąż dolewał Sieńce koniaku. Myślał, że jeśli głupek z Chitrowki się upije, rozwiąże mu się język. Zapytał, czy Sieńka przyniesie więcej prętów i kiedy.

Skorik na to chytrze:

– Te po tysiączku się skończyły, był tylko jeden. Niech mnie pan, panie Samszytow, skontaktuje z tym, kto jest zainteresowany kupnem, wtedy być może się znajdą.

Aszot Aszotycz zamrugał atramentowymi oczyma, chrząknął parę razy, ale zrozumiał, że musi gdzie indziej szukać głupiego.

– A co z moją wyceną? – zapytał.

– Dostanie pan tyle, ile się należy. Dwadzieścia procent.

Jubiler na to, że dwadzieścia to za mało. Tylko ja wiem, powiada, gdzie szukać klientów, sam pan do nich nie trafi. Należy mi się trzydzieści procent.

Potargowali się i ugodzili na dwadzieścia pięć.

Sieńka zostawił jubilerowi adres, pod który w razie czego można przesłać wiadomość, i bardzo z siebie zadowolony wyszedł.

Samszytow zawołał jeszcze za nim:

– A więc mogę mieć nadzieję, panie Skorikow?

Lewonczyk też wychrypiał:

– Panie Skorrrikow! Panie Skorrrikow!

Sieńka wrócił do czekającej dorożki, przebrał się z powrotem w porządne ciuchy, ale nie pojechał, tylko poszedł do domu pieszo. Skoro postanowił nie szastać pieniędzmi, musi się tego trzymać. Pół rubla to oczywiście niewielka strata, ale zasada jest zasadą.

Na rogu Cwietnego obejrzał się, bo chyba coś mu się przywidziało.

Ale pod latarnią dostrzegł znajomą postać. Procha! Śledził go od samej Chitrowki, czy jak?

Sieńka przyskoczył do niego i złapał za koszulę na piersi.

– Oddawaj cykacz, złodzieju!

Miał już zresztą od tygodnia nowy zegarek, złoty, ale Procha nie musiał o tym wiedzieć. Obrobiłeś kumpla – musisz za to odpowiedzieć.

– Aleś się wystroił, Skorik – wycedził Procha i oswobodził się silnym szarpnięciem. – A po ryju nie chcesz, gnido?

I włożył rękę do kieszeni, gdzie – Sieńka wiedział – miał ołowiankę albo i groźniejszą broń.

Nagle rozległ się gwizd, a po nim tupot nóg. Nadbiegł policjant, żeby bronić przed łobuzem przyzwoitego młodego człowieka.

Procha puścił się zaułkiem Zwonarnym w górę i zniknął w ciemności.

Tak, tak, artycho szemrany. To nie Chitrowka, tylko porządna dzielnica. Widzicie go, co wymyślił! „Po ryju”!

Загрузка...