Jak Sieńka oglądał psie wesele

Nie zostawił Erast Pietrowicz, człowiek sprawiedliwy, sieroty na łasce losu. Mało tego – kazał Sieńce spakować rzeczy i zawiózł go do swego mieszkania, przy zaułku, gdzie ten na własne nieszczęście (a może przeciwnie, na szczęście – któż to wie?) nie miał nic lepszego do roboty niż zwędzić węzełek Masie.

Mieszkanie okazało się niezwykłe, nie takie jak u innych ludzi.

W jednym pokoju w ogóle nie było mebli, tylko pasiaste materace na podłodze i więcej nic. Tu gospodarz i Masa uprawiali rensiu, japońską gimnastykę. Aż strach brał na to patrzeć. Młócili się i okładali nawzajem rękami i nogami, tak że omal się nie pozabijali. Masa namawiał Sieńkę, żeby się przyłączył, ale chłopak tak się przeraził, że umknął do kuchni.

Kuchnia też była interesująca. Tu rządził Masa. Kuchenki nie było w ogóle, beczki z kapustą czy ogórkami także nie. Za to w kącie stała duża żelazna szafa, zwana „refriżerator”. Było w niej zawsze zimno, jak w lodowni, a na półkach leżały surowe ryby. Dwaj mężczyźni krajali je na małe kawałki, skrapiali jakimś brązowym octem i pałaszowali z dodatkiem ryżu. Sieńce zaproponowali to samo na śniadanie, ale nie dał się namówić na takie świństwo, zjadł tylko trochę ryżu. Z herbaty też zrezygnował, bo była jakaś inna niż ta, którą zwykle pijał – żółtawa i w ogóle niesłodka.

Spać miał Sieńka w pokoju swego preceptora, gdzie nie było łóżek, jedynie jakieś podściółki na podłodze, jak w noclegowni Kułakowka. Cóż, pomyślał Skorik, lepiej spać na podłodze niż snem wiecznym w szarej ziemi, w dodatku z nożem w żebrach. Można wytrzymać.

Ale najbardziej niezwykły był gabinet Erasta Pietrowicza, a właściwie pokój, który przypominał raczej warsztat mechaniczny. Na półce stały książki, przeważnie techniczne, w obcych językach; biurko zawalone było kartkami papieru, które pokrywały jakieś niezrozumiałe rysunki (zwane projektami); pod ścianą leżało pełno żelastwa, sprężyn, gumowych obręczy i różnych rupieci. To dlatego, że Erast Pietrowicz był inżynierem – kształcił się aż w Ameryce. Nazwisko też nosił nierosyjskie: Nameless. Sieńka miał wielką ochotę zapytać, do czego służy mu ten cały śmietnik, ale wtedy, pierwszego dnia, co innego mu było w głowie.

Spali do późna po zarwanej nocy. Kiedy się obudzili, pan Nameless i Masa od razu zaczęli skakać po materacach, pokrzykiwać i okładać się nawzajem pięściami, po czym zasiedli z apetytem do surowej ryby. Następnie Sieńka zawiózł Erasta Pietrowicza do Śmierci, ponieważ ten chciał ją poznać.

W drodze wyniknął między nimi spór o to, czy Śmierć jest dobra, czy zła.

Erast Pietrowicz twierdził, że zła.

– Sądząc z tego, co pan mi opowiedział, Skorikow, ta kobieta upaja się własnym talentem do m-manipulowania ludźmi, a właściwie nie tyle ludźmi, ile przestępcami bez skrupułów. Jest świadoma, że to okrutni złoczyńcy, a mimo to żyje najspokojniej za zrabowane innym pieniądze, jakby sama nie miała z tym nic wspólnego. Znam ten typ, spotyka się go we wszystkich krajach i warstwach społecznych. To tak zwane kobiety infernalne, całkowicie pozbawione poczucia moralnego. Igrają losem i życiem innych ludzi i jedynie ta gra przynosi im satysfakcję. Naprawdę nie widzi pan, że i z panem bawiła się jak kot z myszą?

Mówił to z taką złością, jakby nagle stał się zupełnie innym człowiekiem. Widać nieźle zalazły mu za skórę te kobiety infernalne, a może nawet złamały życie.

Tyle że Śmierć nie była ani infernalna, ani amoralna, lecz po prostu nieszczęśliwa. Wcale się też nie upajała manipulowaniem ludźmi, tylko – strasznie zagubiona – nie mogła się po prostu odnaleźć w życiu. To właśnie Sieńka powiedział Erastowi Pietrowiczowi. Nawet nie powiedział – wykrzyczał. Jego towarzysz westchnął i uśmiechnął się smutno.

– W porządku, Skorikow – rzekł. – Nie chciałem urazić pańskich uczuć, tylko boję się, że czeka pana bolesne rozczarowanie. Czyżby naprawdę ta Carmen z Chitrowki była taką wspaniałą kobietą?

Kto to Carmen, Sieńka wiedział, oglądał ją razem z Żorżem w Teatrze Wielkim. Ta Hiszpanka była gruba, krzykliwa, wciąż tupała nogami i brała się pod boki, jakby ją męczyła kolka. Niby mądry człowiek z tego Erasta Pietrowicza, nie można mu nic zarzucić, a na kobietach nie zna się zupełnie. Powinien się uczyć od swojego służącego, ot co.

– Carmen w porównaniu ze Śmiercią to ohydna stara ropucha – oświadczył Skorik i splunął, by przydać swoim słowom więcej wagi.

Na rogu Pokrowskiego i bulwaru Jauzańskiego Sieńka wyjrzał na chwilę z dorożki i zaraz znów opadł na siedzenie, dosłownie się w nie wciskając.

– To jej dom – szepnął. – Ale teraz nie możemy do niej iść. Kręcą się tam ci dwaj, widzi pan? To Drągal i Dziób z talii Wampira. Jak mnie zobaczą, nieszczęście gotowe.

Erast Pietrowicz pochylił się i dotknął ramienia woźnicy.

– Niech pan skręci za róg i stanie na Solance. – Po czym zwrócił się do Sieńki: – Chyba dzieje się coś interesującego. Warto by z-zobaczyć.

Kiedy minęli członków talii Wampira, Skorik znów się wyprostował na siedzeniu.

– Zobaczyć? Lepiej nie, ale podsłuchać można.

I podwórkami poprowadził Erasta Pietrowicza do domu Śmierci.

Beczka, którą kiedyś podtoczył pod okno, wciąż jeszcze stała, nikt jej od tamtego czasu nie ruszał.

– Da pan radę tędy wejść? – Skorik wskazał na otwarty lufcik waterklozetu.

Pan Nameless, odbijając się z miejsca, bez rozbiegu, wskoczył na beczkę, następnie podskoczył jeszcze raz, podciągnął się na rękach i bez najmniejszego wysiłku, niczym w zabawie, wsunął się w niewielki kwadratowy otwór okienka – tylko błysnął obcasami. Sieńka poszedł w jego ślady, chociaż nie tak zwinnie, i po chwili on także znalazł się w wygódce.

– Dziwny sposób składania wizyt d-damie – szepnął Erast Pietrowicz, pomagając Sieńce zleźć na podłogę. – Co jest za drzwiami?

– Pokój – również szeptem poinformował Sieńka. – To znaczy salon. Można zrobić małą szparę w drzwiach, o, tyci-tyci je uchylić.

– Hmm. Widzę, że metoda prowadzenia obserwacji jest już opatentowana.

Na tym przerwali rozmowę.

Erast Pietrowicz uchylił drzwi dosłownie na włos i wyjrzał przez szczelinę. Skorik chwilę się wiercił, szukając sposobu, dzięki któremu i on mógłby coś zobaczyć, aż wreszcie ukucnął i przywarł głową do biodra Erasta Pietrowicza, opierając się jednocześnie czołem o futrynę. Słowem, zajął miejsce na parterze. Tak więc i jego ciekawość została zaspokojona.

Ujrzał coś takiego, że przez chwilę nie był pewien, czy wzrok go nie myli.

Na środku pokoju stali objęci Śmierć i Wampir – i ten oślizgły ślimak o wypomadowanych włosach głaskał ją po ramieniu!

Sieńka ni to zaszlochał, ni to pociągnął nosem – sam dobrze nie wiedział, co to było – ale Nameless natychmiast go uciszył, trzepnąwszy po głowie.

– Królewno ty moja – zamruczał Wampir oleistym basem. – Pocieszyłaś mnie, osłodziłaś mi życie. Oczywiście ja to nie Książę, nie mogę cię obsypać klejnotami, ale przyniosę ci jedwabną chustkę, indyjską. Naprawdę piękną!

– Daj ją swojej manie – powiedziała Śmierć, odsuwając się.

Wampir wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Zazdrosna jesteś? A moja Mańka wcale. Ja tu jestem u ciebie, a ona za rogiem stoi na świecy.

– No to jej podaruj za fatygę. Ja twoich prezentów nie potrzebuję. Nie za to cię kocham.

– A za co? – Wampir uśmiechnął się jeszcze szerzej. (Sieńka aż się skrzywił na widok jego żółtych, spróchniałych zębów). – Z Księcia niby chłop na schwał, ale wychodzi na to, że ja lepszy?

Śmierć zaśmiała się krótko, nieprzyjemnie.

– Według mnie nie ma lepszego od ciebie.

Wampir spojrzał na nią zmrużonymi oczyma.

– Nie rozumiem cię… Żeby babę zrozumieć, głowa mała… Chwycił ją za ramiona i zaczął całować. Sieńka z rozpaczy głośno walnął czołem o futrynę. Erast Pietrowicz znów trzepnął go po potylicy, ale już było za późno.

Wampir odwrócił się gwałtownie i wyszarpnął rewolwer.

– Kto jest u ciebie?!

– Aleś ty narwany! I to ma być złodziej! – Śmierć z obrzydzeniem wycierała usta rękawem. – Przeciąg hula po domu, to i drzwi trzaskają.

Nagle rozległ się gwizd. Gdzieś blisko, chyba w przedsionku. Czyjś syczący głos (z pewnością Dzioba, który miał zapadnięty nos) powiedział:

– Mańka dała znać, że idzie prystaw z Podkołokolnego. Z kwiatami. Przypadkiem nie tu?

– Przyszedł na Chitrowkę? Sam? – zdziwił się Wampir. – Bez swoich psów? Widzisz go, jaki bohater!

– Jest z nim Budnik.

Wampira nagle jakby wiatr zdmuchnął. Krzyknął, chyba już z sieni:

– Dobrze, kochana, pogadamy później. Kłaniaj się ode mnie temu rogaczowi Księciu!

Trzasnęły drzwi i zrobiło się cicho.

Śmierć nalała sobie z karafki brązowego płynu (Sieńka już wiedział – to rum z Jamajki), upiła łyk, ale go nie połknęła, tylko przepłukała usta i wypluła trunek z powrotem do szklanki. Potem wyjęła z kieszeni złożony papierek, rozwinęła go i podniosła do nosa. Dopiero kiedy wciągnęła w nozdrza biały proszek, odprężyła się trochę i westchnęła parę razy.

Ale Skorik nie miał narkotyku, więc nadal siedział zmartwiały. Aż zlodowaciał z urazy. A więc uczciwego młodzieńca o ramionach gładkich i białych jak z cukru i z fryzurą mon ange Śmierć ma za nic? Woli tego obleśnego padalca?

Sieńka poruszył się – i znów palce inżyniera Namelessa zabębniły ostrzegawczo po czubku jego głowy: siedź cicho, jeszcze za wcześnie się zdradzać.

Więc jak to, Boże kochany? Wychodzi, że Erast Pietrowicz miał rację – Śmierć jest amoralną, nic niewartą dziwką…

Ale to był dopiero przedsmak wstrząsów, jakich Sieńka miał jeszcze doznać.

Nie minęła minuta, może dwie, kiedy ktoś zapukał do drzwi.

Śmierć zachwiała się, ściągnęła szal na piersiach, po czym zawołała dźwięcznym głosem:

– Otwarte!

Zabrzęczały ostrogi i dziarski oficerski głos powiedział:

– Mademoiselle Morte, to ja. Obiecałem, że punktualnie o piątej zgłoszę się po odpowiedź, i jako człowiek honoru dotrzymałem słowa. Proszę zdecydować: albo bukiet fiołków, albo nakaz aresztowania. Proszę wybierać.

Skorik nie zrozumiał, co mają do tego fiołki, pułkownik Sołncew zaś – głos należał do niego – ciągnął dalej:

– Jak już mówiłem, dane agenturalne, które posiadam, wiarygodnie potwierdzają, że pozostaje pani w przestępczym związku z bandytą i mordercą Dronem Wiesiołowem, pseudo „Książę”.

– I po co to szastać bez potrzeby państwowymi pieniędzmi i opłacać agentów? O mnie i o Księciu i tak wszyscy wiedzą – rzuciła od niechcenia, znudzonym głosem Śmierć.

– Co innego „wiedzą”, a co innego niepodważalne, udokumentowane zeznania świadków oraz zdjęcia wykonane z ukrycia, najnowszą metodą. To, fräulein Tod, od razu dwa paragrafy kodeksu karnego. Sześć lat zsyłki. Wytrawny oskarżyciel dorzuci do tego jeszcze współudział w rozboju i zabójstwie. Wówczas będzie to siedem lat katorgi. O tym, na co wobec pani, dziewczyny niskiego stanu, będą sobie pozwalać konwojenci i strażnicy, jeśli tylko przyjdzie im ochota, strach nawet pomyśleć. Szkoda pani urody. Po odbyciu wyroku będzie pani ruiną człowieka.

W szczelinie ukazał się teraz sam pułkownik – mężczyzna jeszcze dosyć młody, z lśniącym przedziałkiem. W jednej ręce naprawdę trzymał bukiet fiołków parmeńskich (w mowie kwiatów oznaczających podstęp), a w drugiej jakiś papier.

– No więc czego pan chce? – zapytała Śmierć, biorąc się pod boki, co naprawdę uczyniło ją podobną do Hiszpanki z operowej sceny. – Żebym panu wydała swego kochanka?

– A po diabła mi twój Książę?! – wykrzyknął prystaw. – Kiedy przyjdzie na to czas, i tak go złapią! Dobrze wiesz, czego od ciebie chcę. Przedtem prosiłem, a teraz żądam. Albo będziesz moja, albo pójdziesz na katorgę! Słowo oficera!

W nodze Erasta Pietrowicza – Sieńka to poczuł pod policzkiem – drgnął stalowy mięsień, a i jemu samemu dłonie zacisnęły się w pięści. Ależ gnida z tego policaja!

Śmierć tylko się roześmiała.

– Wytworny z pana kawaler! Zdobywa pan w ten sposób serca wszystkich panien?

– Niczyich i nigdy. – Głos Sołncewa zadrżał z namiętności. – Inne z własnej woli za mną biegają. Ale ty… doprowadziłaś mnie do szaleństwa! Na co ci ten kryminalista? Nie dziś, to jutro skończy gdzieś w kanale rzecznym, podziurawiony policyjnymi kulami. A ja ci zapewnię wszystko – utrzymanie, ochronę przed dotychczasowym towarzystwem, godną szacunku pozycję. Ożenić się z tobą nie mogę – nie będę kłamał, zresztą i tak byś nie uwierzyła. Ale miłość i małżeństwo to dwie różne rzeczy. Kiedy przyjdzie czas na ożenek, wybiorę narzeczoną nie piękną, lecz bogatą, a moje serce wciąż będzie należało do ciebie. O, mam wielkie plany! Bądź moja, a wzniosę cię na niebywałe wyżyny! Nadejdzie dzień, kiedy staniesz się niekoronowaną królową Moskwy, ba, może nawet kimś więcej! Co ty na to?

Śmierć milczała. Przechyliła głowę na bok i patrzyła na Sołncewa niby na jakieś dziwo.

– Powiedz jeszcze coś – poprosiła. – Bo ani rusz nie mogę się zdecydować.

– Ach, tak! – Prystaw rzucił bukiet na podłogę. – W miłości i na wojnie wszystkie środki są dozwolone! Zobaczysz, mało, że wsadzę cię do kryminału, to jeszcze ten przytułek dla sierot, które dożywiasz, rozpędzę na cztery wiatry. Utrzymuje się za zrabowane pieniądze i wychowuje nowych złodziei! Wiedz, że zawsze dotrzymuję słowa!

– O, teraz dobrze! – Śmierć uśmiechnęła się. – Teraz mnie przekonałeś. Zgadzam się. Mów, Innokientiju Romanowiczu, jakie są twoje warunki.

Pułkownik, wyraźnie zaskoczony nagłym zwrotem w usposobieniu Śmierci, cofnął się o krok, tak że Sieńka i Erast Pietrewicz stracili go z pola widzenia.

Jednakże szybko się opanował. Skrzypnęły oficerskie buty, dłoń w białej rękawiczce sięgnęła do bukietu i podniosła go z podłogi.

– Nie rozumiem pani, signora Morte, ale passom, nieważne. Tylko proszę pamiętać: jestem człowiekiem ambitnym i nie pozwolę robić z siebie pośmiewiska. Jeżeli zamierza pani stroić sobie żarty… – Ręka ścisnęła fiołki tak mocno, że złamały się łodyżki. – Czy to jasne?

– Jasne, jasne. Mów o konkretach.

– Dobrze. – Sołncew znów ukazał się w szczelinie. Chciał wręczyć Śmierci bukiet, ale zauważył, że główki kwiatów zwisają bez życia, i rzucił go na stół. – Póki nie złapią Księcia, zostaniesz tutaj. Będę przychodził potajemnie, nocą. I masz być miła! Nie znoszę oziębłości u kobiet!

Zdjął rękawiczki, także cisnął je na stół i wyciągnął ręce do kobiety.

– A nie będziesz się bał do mnie przychodzić? – zapytała Śmierć. – Strach cię nie obleci?

Ręce prystawa opadły.

– Nie. Będę zabierał ze sobą Budnikowa. Książę nie odważy się przy nim na żadne wyskoki.

– Nie mówię o Księciu – cicho powiedziała kobieta, przysunąwszy się do Sołncewa. – Czy nie boisz się igrać ze Śmiercią? Słyszałeś, co spotyka moich kochanków?

Prystaw parsknął śmiechem.

– Bzdury. W sam raz dla ciemnych półgłówków.

Śmierć także się zaśmiała, ale tak, że Sieńce mrówki przebiegły po grzbiecie.

– Ach, pan, Innokientiju Romanowiczu, jest materialistą. To dobrze, lubię materialistów. No cóż, chodźmy do sypialni, skoro pan taki odważny. Przyhołubię pana, jak umiem.

Sieńka niemal jęknął, słysząc te słowa – cichutko oczywiście, zduszonym głosem, ale przez to jeszcze boleśniej. Słusznie Żorż mawiał o babach: „Wszystkie one w istocie, mon cher, służą jedynie za materac. Kto jest brutalniejszy w obejściu, temu najszybciej ulegają”.

Skorik myślał, że prystaw rzuci się w te pędy do sypialni, ale on tylko trzasnął kopertą od zegarka i rzekł z westchnieniem:

– Płonę z namiętności, lecz nie mogę jej teraz ugasić. Na wpół do siódmej zostałem wezwany do policmajstra, muszę mu złożyć raport. Zajrzę późnym wieczorem. Tylko pamiętaj: żadnych sztuczek.

Poklepał, bezczelny pies, Śmierć po policzku i brzęcząc ostrogami, skierował się do wyjścia.

Kobieta, zostawszy sama, wyjęła chusteczkę i podniosła ją do twarzy, jakby chciała się wytrzeć. Ale nie zrobiła tego. Usiadła przy stole i położyła głowę na rękach. Gdyby zapłakała, Sieńka wszystko by jej wybaczył, lecz ona nie płakała – ramiona jej nie drżały i nie było słychać szlochów. Po prostu siedziała w milczeniu.

Skorik podniósł głowę i popatrzył na Erasta Pietrowicza. Miał pan rację. Jestem ostatnim durniem, mówiły jego oczy.

Pan Nameless, zadumany, ledwie poruszył wargami, a Sieńka nie tyle usłyszał, ile domyślił się jego słów:

– Interesująca osoba…

Potem Erast Pietrowicz nagle mrugnął do niego – że niby co tam, nie spuszczaj nosa na kwintę – i dał dyskretny znak ręką. Widać nadszedł czas, by przystąpić do działania.

Ale wtedy znowu rozległy się kroki – nie wyraźnie wybijane, jak prystawa, lecz ciężkie, szurające, jakby ktoś powłóczył nogami.

– Proszę wybaczyć… – zahuczał głęboki bas. Budnikow! Sieńka chwycił pana Namelessa za kolano: teraz nie wolno wychodzić!

– Jego wielmożność zapomnieli rękawiczek. I mnie po nie przysłali, sami nie raczyli się wrócić.

Śmierć podniosła głowę. Nie, na jej twarzy nie było ani śladu łez, tylko oczy płonęły jaśniej niż zazwyczaj.

– Ano pewnie! – Uśmiechnęła się. – Innokientij Romanowicz odszedł z takim szykiem! Gdyby wrócił po rękawiczki, zepsułby cały efekt. Proszę je wziąć, Iwanie Fiedotyczu.

Wzięła ze stołu rękawiczki i rzuciła mu. Ale Budnik nie wyszedł od razu.

– Ech, dziewczyno, dziewczyno, co ty ze sobą wyprawiasz? Dał ci Bóg taką urodę, a ty ją nurzasz w błocie, szydzisz z daru bożego. Mój naczelnik wyszedł od ciebie dumny jak paw, cały aż błyszczał niczym dobrze wyglansowany but. Znaczy, że i jemu nie odmówiłaś. A przecież to kawał drania. Nie paw, tylko zmokły kurczak. I Książę, twój gach, też jest jak zropiały wrzód. Przydusić go, to pęknie. To takiego chłopa ci trzeba? W głowie masz ciemność, a w duszy zamęt. Powinnaś mieć mężczyznę silnego, dobrego, bogatego, żebyś się mogła do niego przywiązać, odpocząć, stanąć wreszcie mocno na ziemi.

Śmierć, zdziwiona, uniosła brwi.

– Co pan, Iwanie Fiedotyczu? Na stare lata został pan swatem? Ciekawe, kogo pan mi chce podsunąć? Co to za bogacz?

Raptem gdzieś z sieni dobiegł gniewny głos:

– Budników, gamoniu jeden, co tam jeszcze robisz?

I policjant dokończył szybko swoją przemowę:

– Ja ci życzę jak najlepiej, głupia bidulo. Mam na oku jednego człowieka, który byłby ci i opoką, i ratunkiem. Wstąpię później, to pogadamy.

Śmierć znowu została w salonie sama, ale nie usiadła już przy stole. Odeszła w najdalszy kąt pokoju, gdzie wisiało pęknięte lustro, stanęła przed nim i zaczęła się sobie przyglądać. Kiwała przy tym głową i chyba coś sama do siebie mówiła, ale słów nie było słychać.

– Taak, Siemionie Skorikow – szepnął pan Nameless. – To, przepraszam za wulgarne wyrażenie, po prostu jakieś psie wesele. A więc ja też się przyłączę, popróbuję szczęścia. Idę o zakład, że moje entrée będzie jeszcze efektowniejsze niż wyjście pułkownika Sołncewa. – A pan niech się wydostanie na zewnątrz, nic tu po panu. Marsz przez okno na dwór. – I pokazał gestem, żeby Sieńka niezwłocznie opuścił wygódkę.

Skorik nie protestował. Wszedł na porcelanową misę (zwaną muszlą; w burdelu były takie same, a są jeszcze inne, w których kobiety mogą się myć – to bidety) i udał, że podciąga się do lufcika, ale kiedy Erast Pietrowicz zapukał i wszedł do pokoju – zeskoczył z powrotem na podłogę. Można powiedzieć, że na nowo zajął pozycję obserwacyjną.

Загрузка...