Jak Sieńka się cieszył z cudzego niepowodzenia

Inżynier i Masa w milczeniu wysłuchali relacji Sieńki. Nie byli na niego źli, nie nawymyślali mu od durniów, ale i nie okazali specjalnego współczucia. Żeby go chociaż pożałowali: „Ech, biedaku, aleś się nacierpiał”, albo przynajmniej wtrącili słówko: „Co za koszmar!” – co to, to nie, od żadnego z nich się tego nie doczekał. A tak się starał zrobić wrażenie! No cóż, rzeczywiście, nie był w porządku.

– Proszę pana o wybaczenie, Eraście Pietrowiczu. I pana też, Masa. – Sieńka honorowo przyznał się do błędu. – Trafiła mi się taka okazja, a ja wszystko zepsułem. Szukaj teraz wiatru w polu. Wywinął nam się ten morderca.

Skruszony opuścił głowę, ale co chwila zerkał spod oka, czy bardzo są źli, czy nie.

– Co o tym sądzisz, Masa? – zapytał Erast Pietrowicz, wysłuchawszy do końca opowieści.

Sensei zamknął wąskie oczy – utonęły jakby w fałdach skóry – i siedział w milczeniu dwie, może trzy minuty. Pan Nameless też się nie odzywał, czekał, co Japończyk powie. Skorik niecierpliwie wiercił się na krześle.

W końcu Masa oświadczył:

– Sieńka-kun zuch. Teraz sytko rasne.

Inżynier skinął głową z zadowoleniem.

– I ja tak myślę. Nie masz za co przepraszać, Sienia. Dzięki twoim poczynaniom wiemy już, kto jest zabójcą.

– Jak to? – Skorik aż podskoczył na krześle. – Kto?

Ale pan Nameless, nie zwracając uwagi na jego pytanie, ciągnął dalej:

– W zasadzie z punktu widzenia dedukcji zadanie od początku wydawało się raczej nieskomplikowane. Nawet niezbyt doświadczony śledczy na podstawie twoich zeznań rozwiązałby je bez trudu. Jednakże śledczego interesuje jedynie strona prawna zagadnienia, a ja patrzę na nie szerzej.

– Tak – zgodził się Masa. – Wazniejsa od prawa jest sprawiediwość.

– Sprawiedliwość i miłosierdzie – poprawił go Erast Pietrewicz.

Widać ci dwaj doskonale się rozumieli, ale Sieńka ani rusz nie mógł pojąć, o czym właściwie mówią.

– Ale kto jest zabójcą? – nie wytrzymał. – I jak na to wpadliście?

– Na podstawie twojej relacji – odparł w roztargnieniu inżynier, najwyraźniej myśląc o czym innym. – Rusz trochę mózgownicą, to korzystnie wpływa na rozwój osobowości… – I zaczął mamrotać dalej: – Tak, bez wątpienia sprawiedliwość i miłosierdzie są ważniejsze. Chwała Bogu, teraz, będąc osobą prywatną, mogę działać niezgodnie z literą p-prawa. Ale chodzi o czas, zostaje bardzo niewiele czasu… No i ta obsesyjna ostrożność, żeby tylko nie spłoszyć… Trzeba od razu, za jednym zamachem, załatwić całą siódemkę… Eureka! – wykrzyknął nagle i uderzył pięścią w stół z takim rozmachem, że Sieńka aż podskoczył. – Mam plan operacji! Sprawiedliwość i miłosierdzie.

– Tak się będzie nazywara operacja? – zapytał sensei. - „Sprawiediwość i mirosierdzie”? Bardzo dobry kryptonim.

– Nie – rzekł rozradowany pan Nameless, wstając od stołu. – Wymyślę o wiele ciekawszą nazwę.

– Jaka znów operacja? – Sieńka skrzywił się żałośnie. – Sam pan mówił, że dzięki mnie rozwiązaliście zagadkę, a teraz nic pan nie chce wyjaśnić.

– W nocy pójdziemy razem na bulwar Jauzański, tam się wszystkiego dowiesz – brzmiała odpowiedź.

I poszli.


* * *

Śmierć otworzyła od razu, jak tylko zapukali – chyba musiała na nich czekać w przedpokoju. Otworzyła drzwi i w milczeniu wpatrzyła się w pana Namelessa – natarczywie, bez jednego mrugnięcia, jakby przedtem miała zawiązane oczy, długo przebywała w ciemności albo nagle przejrzała po okresie ślepoty. Tak właśnie na niego patrzyła. A na Sieńkę nawet nie spojrzała, nie zapytała: „Jak się masz, Sienia?” ani „Jak zdrówko?” Co prawda, na „dobry wieczór pani” Erasta Pietrowicza także nie odpowiedziała. Nawet lekko się skrzywiła, jak gdyby oczekiwała innych słów.

Weszli do salonu, usiedli. Spotkali się, żeby porozmawiać w konkretnej sprawie, a tymczasem Sieńce wydawało się, że mówią jakby wcale nie o tym, o czym powinni. Śmierć zresztą przeważnie milczała i wciąż patrzyła na Erasta Pietrowicza, a on wbijał wzrok w obrus. Czasem tylko podnosił na nią oczy i znów czym prędzej je opuszczał. Zacinał się częściej niż zwykle, jakby czymś speszony, choć może wcale tak nie było, kto go tam wie.

To oczkowanie, w które się zabawiali ci dwoje bez udziału Sieńki, wzbudziło w nim jakiś niepokój, tak że słuchał pana Namelessa zaledwie półuchem, bo głowę miał zaprzątniętą zgoła czymś innym. Krótko mówiąc, wywód inżyniera, czy też – jak sam mówił – „plan operacji”, sprowadzał się do tego, że należy zebrać wszystkich podejrzanych w jednym konkretnym miejscu, a przestępca sam się zdradzi i ujawni. Skorik wytrzeszczył na Erasta Pietrowicza oczy – jakże to, przecież mówił, że wiadomo już, kto jest mordercą – ale inżynier dał mu znać wzrokiem, żeby milczał. Więc Sieńka się nie odezwał.

Nawet wtedy, kiedy Erast Pietrowicz powiedział: „Bez pani, moja droga, i bez ciebie, Sienia, niestety, nie mogę się w tej sprawie obejść. Nie mam innych pomocników” – Śmierć nie spojrzała na Skorika. Sieńka poczuł się urażony do głębi. Był do tego stopnia dotknięty, że nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia, gdy inżynier zaczął wyliczać niebezpieczeństwa, na jakie mogą się narazić, przychodząc mu z pomocą.

Śmierć także wcale się nie przestraszyła. Potrząsnęła tylko niecierpliwie głową.

– To wszystko głupstwa. Lepiej przejdźmy do rzeczy.

Sieńka też stanął na wysokości zadania.

– Wiadomo, ma się jedno życie i śmierć także.

Dziarsko podniósł głowę i spojrzał na kobietę. I dopiero wtedy uświadomił sobie, że jego słowa zabrzmiały dwuznacznie – nie wiadomo, czy miał na myśli śmierć, czy Śmierć.

– Dobrze. – Erast Pietrowicz westchnął. – Wobec tego ustalmy, jakie kto ma zadanie do wykonania. Pani, moja droga, przyjdzie tam na spotkanie z Księciem i Oczkiem. Sienia sprowadzi Wampira. Ja – pułkownika Sołncewa.

– A jego po co? – zdziwił się Sieńka.

– Bo jest p-podejrzany. Wszystkie przestępstwa popełniono na podległym mu terenie – to raz. Sam Sołncew to człowiek okrutny, chciwy i c-całkowicie amoralny – to dwa. I co najistotniejsze… – Inżynier znów wbił wzrok w obrus. – On również jest z panią związany – to trzy.

Przez policzek Śmierci przebiegł skurcz, jakby coś ją zabolało.

– Znów pan mówi nie na temat – ostro zwróciła uwagę inżynierowi. – Lepiej niech pan powie, jak zwabić Księcia i Oczko. Obaj to stare wygi i tak łatwo nie dadzą się zapędzić w pułapkę.

– A co ze mną? – ocknął się Skorik, do którego nagle dotarło, że sam, bez niczyjej pomocy, będzie musiał sobie poradzić z Wampirem. – Przecież on mnie nawet nie zechce słuchać! Czy pan w ogóle wie, co to za człowiek? Każe mnie rozedrzeć za nogi! Kim ja jestem dla niego? Zwykłą glistą! Nigdzie ze mną nie pójdzie!

– Nie tylko pójdzie, ale poleci biegiem, już moja w tym g-głowa – zapewnił Sieńkę pan Nameless, patrząc przy tym na Śmierć. – Żadne z was nie będzie musiało nikogo i nigdzie zwabiać. Umówicie się tylko z tymi osobami i przyprowadzicie je na wyznaczone miejsce.

– Co to za miejsce? – spytała Śmierć.

Teraz wreszcie inżynier odwrócił się do Skorika i nawet położył mu rękę na ramieniu.

– Zna je tylko jeden człowiek. No co, Ali Babo, zaprowadzisz nas do swojej jaskini?

Gdyby Erast Pietrowicz nie nazwał go w obecności Śmierci „babą”, niewykluczone, że Sieńka by tego nie zrobił. Ale trząść się nad srebrem czy złotem, kiedy życie człowieka wisi na włosku? No i Śmierć zwróciła nań swoje oczyska i lekko uniosła brwi, jakby zdziwiona jego wahaniem… To przeważyło szalę.

– Ech! – Sieńka machnął ręką. – Zaprowadzę, co mi tam! Znajcie Sieńkę Skorika!

Wypowiedział te słowa i nagle zrobiło mu się żal – wcale nie tych niezliczonych tysięcy, tylko marzenia. Bo cóż to jest bogactwo? Nie żarcie do rozpęku, nie sto par lakierków i nawet nie własne auto z silnikiem o mocy większej niż dwadzieścia koni. Bogactwo to marzenie o raju na ziemi, o tym, że kiedy tylko czegoś zapragniesz, zaraz będziesz to miał.

Ale oczywiście to też bujda. Choćby nie wiem jakie krocie ofiarował Śmierci, nigdy nie będzie na niego patrzyła tak jak na Erasta Pietrowicza…

Żadne z nich nie zdumiało się szaleńczą hojnością Sieńki, żadne nie klasnęło w dłonie. Nawet „dziękuję” nie powiedzieli. Śmierć po prostu skinęła głową i odwróciła się, jakby nie spodziewała się innej odpowiedzi. A pan Nameless wstał. W takim razie chodźmy, powiedział. Szkoda czasu. Prowadź, Sienia.


* * *

W podziemnym pomieszczeniu, gdzie parę godzin wcześniej Procha chciał wydać dawnego przyjaciela na pewną śmierć, a tymczasem sam stracił życie, zwłok już nie było. Widocznie wywlekli je stamtąd mieszkańcy piwnic. Teraz zedrą z trupa ubranie i buty, a nagie ciało podrzucą gdzieś na ulicy, jak to zwykle bywa.

W towarzystwie Erasta Pietrowicza i Śmierci Sieńka nie czuł strachu. Przyświecając naftową lampą, pokazał, jak wyjąć obluzowane kamienie.

– Tylko na początku przejście jest bardzo wąskie. Potem już można swobodnie się poruszać.

Inżynier zajrzał do dziury i potarł jedną z płyt palcem.

– To stary sposób układania kamieni, o wiele starszy niż sam budynek noclegowni. Ta część Moskwy przypomina przekładaniec. Na dawnych fundamentach budowano nowe, na tych – następne. Trwało to bez mała tysiąc lat…

– To co, wchodzimy, czy jak? – zapytał Skorik, który niecierpliwił się, chcąc jak najprędzej pokazać ukryty skarb.

– Nie ma potrzeby – odparł pan Nameless. – Jutro w nocy w-wszystko sobie obejrzymy. A więc – zwrócił się do Śmierci – punktualnie o trzeciej piętnaście proszę być tutaj. Przyjdą Książę i Oczko. Zdziwią się na pani widok i zaczną zadawać pytania. Niech pani się powstrzyma od wszelkich wyjaśnień. Proszę im tylko pokazać przejście, kamienie będą wyjęte. Potem – zaprowadzić ich na miejsce, i koniec. Następnie pojawię się ja i rozpoczniemy operację pod kryptonimem… Wciąż jeszcze go nie wymyśliłem. Najważniejsze, żeby pani była pewna siebie i niczego się nie bała.

Śmierć patrzyła na inżyniera, ani na chwilę nie odrywając od niego oczu. No cóż, nawet w migoczącym świetle naftówki był bardzo przystojny.

– Nie boję się – powiedziała lekko zachrypniętym głosem. – I zrobię wszystko, co pan każe. A teraz chodźmy.

– D-dokąd?

Uśmiechnęła się kpiąco i przedrzeźniła go:

– Musimy się powstrzymać od wszelkich wyjaśnień. Najważniejsze, żeby był pan pewny siebie i niczego się nie bał.

Po czym, nie dodając nic więcej, wyszła z piwnicznego pomieszczenia. Erast Pietrowicz przelotnie spojrzał na Sieńkę i ruszył za nią. Skorik także, z lampą w ręku. Ciekawe, co też Śmierć wymyśliła.

Na ganku, tuż przy drzwiach, odwróciła się. Na twarzy nie miała już kpiącego uśmieszku, jak przedtem, malował się na niej grymas cierpienia, mimo to wydawała się nieopisanie piękna.

– Przepraszam pana, Eraście Pietrowiczu. Trzymałam się, jak długo mogłam. Może Bóg się zlituje i uczyni cud… Nie wiem… Prawdę pan napisał. Chociaż zwą mnie Śmiercią, jestem żywym człowiekiem. Pewnie źle robię, ale nie mam już sił. Proszę mi podać rękę.

Ujęła dłoń milczącego, jakby onieśmielonego pana Namelessa i pociągnęła go za sobą. Inżynier wszedł na jeden stopień, na drugi.

Sieńka za nim. Zaraz coś się stanie!

I nagle Śmierć jak nie syknie na niego ze złością:

– A idźże ty stąd, na Boga! Odczep się wreszcie!

I zatrzasnęła mu drzwi przed samym nosem. Sieńka po prostu oniemiał, porażony tak okrutną niesprawiedliwością. Z wewnątrz dobiegł jakiś dziwny odgłos, jakby coś o siebie uderzyło, potem szmer czy szelest, wreszcie szlochy, a może jęki. Słów jednak żadnych nie było słychać, na pewno, bo Sieńka przyłożył ucho do dziurki od klucza.

Kiedy zrozumiał, co się tam dzieje, łzy same popłynęły z jego oczu.

Cisnął lampę na chodnik, przykucnął i zakrył uszy rękami. Oczy także zmrużył, żeby nie widzieć i nie słyszeć tego plugawego świata, pieskiego życia, w którym jednym przypada wszystko, a innym figa z makiem. Boga też żadnego nie ma, skoro los potrafi się tak nad człowiekiem pastwić. A jeżeli jest, to lepiej, żeby Go w ogóle nie było.

Ale Sieńka nie bluźnił długo – może minutę.

Nagle drzwi się otwarły i na ganek z impetem wypadł Erast Pietrowicz, jakby ktoś mocno pchnął go w plecy.

Krawat zjechał mu na bok, guziki koszuli były rozpięte, a twarz zasługiwała na odrębny opis, jako że podobnej miny u opanowanego, zimnokrwistego Namelessa Sieńka nigdy dotąd nie widział i nawet nie przypuszczał, że jest możliwa. Inżynier w oszołomieniu mrugał oczyma, kosmyk czarnych włosów opadł mu na czoło, usta były otwarte w niebotycznym zdumieniu.

Erast Pietrowicz odwrócił się i wykrzyknął:

– Ale… O co chodzi?!

Drzwi się zatrzasnęły z jeszcze większym hałasem niż przed nosem Sieńki. Dobiegł zza nich głuchy szloch.

– Proszę otworzyć! – zawołał inżynier i chciał pchnąć skrzydło drzwi, lecz nagle gwałtownie oderwał od niego ręce niczym od rozpalonego żelaza. – Nie chcę się narzucać, ale… Nie rozumiem! Niech pani posłucha… – I dodał ciszej: – Boże, n-nawet nie mogę się do niej zwrócić po imieniu! Proszę wytłumaczyć, co zrobiłem nie tak.

Bezlitośnie szczęknęła zasuwa.

Sieńka patrzył i nie wierzył własnym oczom. Jest Bóg, jest! Oto cud wysłuchanej modlitwy!

Miło było zakosztować odrobiny goryczy, co, przystojniaku? Miło?

– Eraście Pietrowiczu – zaczął Skorik przymilnym głosem – widzi pan, jak to przyjemnie…

– Idź do diabła! – ryknął inżynier. Nie wiadomo, gdzie się nagle podziały jego uprzejmość i dobre maniery.

Ale Sieńka wcale się na niego nie obraził.

Загрузка...