Jak Sieńka wziął udział w prawdziwej robocie

Książę dostał cynk od zaufanego człowieka, posługacza z kupieckiego hotelu „Słowiański” na Bierieżkach. Z miasta Chwałyńska przyjechał bogaty Kałmuk – handlarz końmi – z pomocnikiem. Zamierzał kupić rasowe ogiery do swego tabunu. Forsy ma jak lodu, ale obrobić go trzeba, nie zwlekając, bo jutro, w niedzielę, wybiera się na Koński Targ, gdzie może wydać całą gotówkę.

Już po zmroku talia w pełnym składzie załadowała się do trzech powozów. Przodem jechali Książę i Oczko, dalej Słonina z bliźniakami, na końcu Bosman i Sieńka. Ich zadaniem było stać na świecy i pilnować koni, żeby w razie nieprzewidzianej wpadki natychmiast ruszyć z kopyta.

Kiedy pędzili galopem przez plac Czerwony, Wozdwiżenkę i Arbat, Skorikowi aż się bebechy wywracały ze strachu. Ale potem, kiedy kopyta załomotały po moście, strach nagle zamienił się w radosne podniecenie, jak wtedy, w dzieciństwie, kiedy ojciec wiózł pierwszy raz małego Sieńkę na zabawę w ostatki; można tam było poszaleć na drewnianych zjeżdżalniach.

Bosman, rozradowany, przygadywał bez ustanku. Ech, Kostroma, mówił, droga stroma. Ech, Połtawa, zachodź z prawa. Ech, Samara, senna mara…

Znał mnóstwo rozmaitych miast, o których Sieńka nigdy nawet nie słyszał.

Hotel był ponury, przypominał raczej barak. O dziesiątej światła już się nie paliły – kupcy wcześnie idą spać, bo dzień targowy zaczyna się o świcie.

Podjechali pod magazyny kolejowe i tam wyskoczyli z powozów. Obyło się bez zbędnych słów – cała sprawa została obgadana wcześniej.

Sieńka wziął lejce, ustawił pojazdy obok siebie – „bosmański” w środku. Potem oddał wszystkie wodze inwalidzie. Konie były mądre, posłuszne. Kiedy czuły siłę, stały spokojnie. Tak, Książę miał niezwykłe konie, szybkie, lotne – prawdziwe baśniowe rumaki.

A więc Bosman siedział pośrodku na koźle i palił, a Sieńka nie mógł ustać na miejscu – kręcił się to z jednej, to z drugiej strony. Już się nie bał, było mu raczej smutno i przykro. Czuł się niepotrzebny jak piąte koło u wozu.

Wciąż podbiegał bliżej hotelu, żeby sprawdzić, czy nie ma jakiegoś niebezpieczeństwa.

Ale wokół było pusto i cicho.

– Bosman, kochany, co oni tam tak długo robią?

Stary marynarz ulitował się nad szóstką.

– Dobra – powiedział. – Po co taki młody, silny chłopak ma się tutaj kręcić po próżnicy? Leć, zobacz, jak się robi prawdziwy skok. Przyjrzyj się i wracaj tutaj, opowiesz mi, jak nasi załatwiają Kałmuków.

Sieńka zdziwił się:

– A nie można im po prostu zabrać forsy? Musowo trzeba ich załatwić?

– Zależy, ile jej jest – wyjaśnił Bosman. – Jeżeli nie za wiele, parę setek, można dać sobie spokój, psiarnia nie będzie zbyt gorliwie węszyć. Ale jeżeli forsa idzie w tysiące, lepiej nie ryzykować. Wtedy takie kupczysko wyznaczy wysoką nagrodę dla psiarzy, żeby dobrze ziemię nosem ryli. No już, biegnij, Skorik, nie marudź. Ja tu sobie dam radę bez ciebie. Ech, sam bym poleciał, gdybym miał nogi.

Sieńki nie trzeba było długo namawiać. Tak go znudziło bezczynne czekanie, że nawet nie wszedł przez bramę, tylko przeskoczył ogrodzenie.

Kiedy znalazł się w przestronnej sieni, zobaczył, że na recepcyjnej ladzie, pojękując ze strachu, leży mężczyzna w kapocie, chyba portier. Głowę zakrył rękami, ramiona mu się trzęsą. Obok, ziewając, stoi Słonina z gnatem w ręce (to liwolwer tak się po bandycku nazywa: gnat, kopyto albo giwera).

Leżący poprosił drżącym głosem:

– Nie zabijajcie, panowie bandyci. Nawet na was nie spojrzałem, od razu zamknąłem oczy. Co? Zlitujcie się, nie odbierajcie życia. Mam rodzinę, wiarę prawosławną wyznaję. Co?

Słonina na to leniwie:

– Kto wie, jak będziesz siedział cicho, może się zlitujemy. – A do Sieńki: – Jesteś ciekaw? To idź, zobacz, co się dzieje. Coś długo to trwa.

Dalej był długi korytarz, a po obu jego stronach drzwi. Na początku korytarza stał Ryzyk, u wylotu – Fizyk (albo odwrotnie, Sieńka słabo ich jeszcze rozróżniał). Też z gnatami.

– Przyszedłem popatrzeć – wyjaśnił. – Rzucę tylko okiem.

– Dobra, wal. – Ryzyk (a może Fizyk) pokazał w uśmiechu białe zęby.

Wtedy jedne z drzwi powoli zaczęły się otwierać. Bliźniak zatrzasnął je nogą i wrzasnął:

– Ja ci wyjdę!

Zza drzwi rozległo się:

– Kto tam rozrabia? Muszę do klozetu!

Ryzyk zarżał śmiechem.

– Wal w portki. A jak będziesz się wydzierał, strzelę przez drzwi.

– Panie Święty – odezwał się ten za drzwiami – przecie to nic innego, tylko napad! Dobra, chłopaki, dobra, już cicho siedzę.

Ryzyk znowu zachichotał (chociaż chyba był to jednak Fizyk; ten wiecznie szczerzył zęby w uśmiechu). Machnął liwolwerem w stronę na wpół uchylonych drzwi pośrodku korytarza, dając Sieńce znak, żeby tam podszedł.

Sieńka zrobił to i zajrzał do pokoju.

Zobaczył dwóch smagłych, skośnookich mężczyzn, przywiązanych do krzeseł. Jeden był już w latach, koło pięćdziesiątki, z rzadką kozią bródką, w porządnych spodniach w kratę i jedwabnej kamizelce. Z kieszeni zwisała mu złota dewizka. Chyba handlarz. Drugi – młody, bez brody i wąsów, w perkalowej koszuli wyrzuconej na wierzch – pomocnik.

Książę przechadzał się między związanymi i wymachiwał basałykiem.

Sieńka szerzej otworzył drzwi – chciał zobaczyć, gdzie jest Oczko.

Dojrzał, że ten robi coś dziwnego – swoją kosą (mówił o niej „szpada”), osadzoną w trzcince, ciął pierzynę na łóżku. Wokół fruwał puch i pierze.

– Brakuje im fantazji – zawyrokował Oczko. – Gdzie też ci synowie stepów mogli schować swoje pugilaresy?

Książę kichnął – widać drobinka puchu dostała mu się do nosa.

– Dobra, Oczko, nie męcz się. – Stanął przed pomocnikiem i chwycił go lewą ręką za włosy. – Sami powiedzą. No, co, żółtku jeden, będziesz śpiewał? Czy wolisz skosztować stalowego jabłuszka?

I pomachał basałykiem przed twarzą młodszego mężczyzny (która wcale nie była żółta, ale tak biała, jakby ją przyprószono kredą).

Oczko przestał się miotać wokół łóżka, nasypał sobie na paznokieć jakiegoś proszku (narkotyku, jak się zorientował Sieńka), wciągnął go nosem i odrzucił głowę do tyłu. Chłopak skrzywił się – walet zaraz zacznie kichać jeszcze głośniej niż Książę, pomyślał, ale nie, Oczko tylko zmrużył oczy, a kiedy je znowu otworzył, były wilgotne i błyszczące.

Kałmuk pomocnik oblizał wargi, tak samo białe jak reszta twarzy, i powiedział:

– Ja tam nie wiem… Badmaj Kiektiejewicz mi nie mówią.

– Tak, tak. – Książę kiwnął głową. Puścił włosy pomocnika i odwrócił się do kupca. – No i co, kozia brodo? Mam cię rżnąć na kawałki czy puścisz farbę?

Handlarz też był kuty na cztery nogi. Odparł spokojnie, bez strachu:

– Nie jestem głupi, żeby trzymać przy sobie tyle pieniędzy. Wczoraj pojechałem do kantoru przy targu i wynająłem sejf. Bierzcie, co jest, i idźcie sobie. Mam tu złoty zegarek. I pieniądze w portfelu. Starczy wam.

Książę obejrzał się na waleta. Ten stał, uśmiechając się do siebie. Potwierdził słowa handlarza:

– To prawda. Są w kantorze przy Końskim Targu sejfy, gdzie handlarze przechowują pieniądze, żeby im nie ukradli albo żeby sami ich nie przehulali.

Sieńka zauważył, jak kupiec i pomocnik wymienili spojrzenia, po czym Badmaj powiódł wzrokiem gdzieś w dół. Aha! Krzesło pomocnika, wparte nogą w deskę podłogową, sprawiło, że jej brzeg nieco się uniósł. Mężczyzna lekko się przesunął i deska wróciła na swoje miejsce.

Portfel, o którym mówił handlarz, leżał otwarty na stole. Książę wyjął banknoty, zaszeleścił nimi.

– Ciągnąłem tu całą talię dla marnych trzech setek. Wstyd przed ludźmi. Ech, ty, gadzie krzywogęby!

Zrobił krok w stronę kupca i trzasnął go pięścią w twarz. Kałmukowi głowa poleciała w tył, ale nie krzyknął, nie stęknął – mocny był, wytrzymały.

– Dobra – powiedział Książę, wyciągając mu z kieszeni zegarek. Złoty, solidny. – Podziękuj swojemu kałmuckiemu bogu, że ci uratował kabzę. Idziemy, Oczko.

Już się kierowali do drzwi, kiedy Sieńka wsunął głowę i odezwał się z szacunkiem:

– Książę, pozwól wtrącić słówko.

– A ty tu czego? – Książę nachmurzył się. – Wpadka?

Sieńka na to:

– Nie, nie, nic się nie dzieje, ale dobrze by było, gdybyś, Książę, sprawdził o tam, pod podłogą.

I pokazał palcem, gdzie należy zajrzeć.

Kupiec szarpnął się i wychrypiał coś niezrozumiale – chyba zaklął w swoim języku. Książę spojrzał na Sieńkę, potem na podłogę, i dał pomocnikowi w ucho, zdawałoby się, niezbyt mocno, ale ten przewrócił się razem z krzesłem i zajęczał.

Książę schylił się, podważył palcem deskę, wyjął – i zobaczył pod nią dziurę w podłodze. Wsunął tam rękę.

– Aha – mruknął tylko.

I wyciągnął duży skórzany trzos, grubo wypchany forsą. Potem przeliczył banknoty, odginając palcem rożki.

– Toż tu są trzy tysiące! – oznajmił. – A niech cię, szóstka!

Sieńka poczuł się wyróżniony. Spojrzał na waleta – czy aby Oczko widzi, jak on, Skorik, chwacko się sprawił.

Ale Oczko nie patrzył ani na niego, ani na kabzę. Działo się z nim coś dziwnego. Już się nie uśmiechał, oczy mu nie błyszczały, stały się jakby senne.

– I ja uwierzyłem… – powiedział powoli, a jego twarz zadrgała, jakby pod skórą przebiegła mu jakaś fala. – Uwierzyłem tym judaszom! W oczy mi patrzyli i kłamali! Mnie – kłamali!

– Dobrze już, nie wkurzaj się. – Książę machnął ręką, zadowolony ze znaleziska. – Oni też mają swoje interesy…

Oczko poruszył się i zabełkotał:

– Żegnaj, kochana ma Kałmuczko… Choć twoje oczy trochę skośnie napina twarzy płaski muskuł i nie szczebioczesz po francusku… – Zachichotał. – Tak, płaski muskuł…

Nagle podskoczył – całkiem tak samo jak wtedy, kiedy załatwił Joszkę – i swoją szpadę wbił z góry leżącemu prosto w oko. Sieńka usłyszał trzask – to stal przeszła przez czaszkę na wylot i wbiła się w podłogę – jęknął i zacisnął powieki. A kiedy znowu je uniósł, Oczko już wyciągnął szpadę i z zainteresowaniem obserwował, jak z klingi ścieka coś białego, przypominającego twaróg.

Pomocnik walił obcasami o podłogę i otwierał usta, ale nie wydobywał się z nich krzyk. Na jego twarz Sieńka bał się spojrzeć.

– Czyś ty oszalał?! – ryknął Książę.

Oczko odciął się ze złością:

– Nie, nie oszalałem. Boli mnie, że nie ma prawdy na świecie!

Lekko poruszył dłonią w przegubie, w powietrzu coś świsnęło i szpada samym końcem ostrza przejechała kupcowi po gardle. Poleciał w bok kosmyk odciętej bródki i zaraz obfitym strumieniem chlusnęła krew niby woda z węża strażackiego.

Sieńka znów jęknął, ale nie zdążył zamknąć oczu. Widział, jak kupiec zerwał się gwałtownie, tak że pękły więzy na jego rękach. Stanął, ale nie mógł zrobić kroku, gdyż nogi wciąż miał przywiązane do krzesła.

Życie chlustało z niego purpurowymi strumieniami, a on wciąż usiłował powstrzymać je dłońmi, wepchnąć na powrót do ciała, ale były to próżne wysiłki – krew spływała mu przez palce, jego twarz zaś skamieniała w tak przerażającym, bezmyślnym grymasie, że aż Sieńka wrzasnął w głos i wypadł z tego strasznego pomieszczenia.

Загрузка...