Jak Sieńka kręcił głową

(ciąg dalszy)

Sieńka zamknął oczy i zatkał uszy, żeby nie ogłuchnąć od spodziewanego huku. Czekał pięć sekund, ale strzał nie padł. Wtedy chłopak otworzył jedno oko.

I ujrzał obraz niczym z baśni o zaczarowanym królestwie, w którym wszyscy mieszkańcy nagle usnęli, zastygając w pół gestu i słowa.

Książę celował z rewolweru w Oczko, który w groźnie wzniesionej dłoni trzymał nóż; pułkownik zdołał podnieść jeden ze swoich „coltów”, jak je nazwał pan Nameless, i mierzył w Wampira; ten z kolei w prystawa; Budnikow trzymał na muszce inżyniera, który jedyny był nieuzbrojony – stał spokojnie z rękami na piersi. Nikt się nie poruszał, tak że wszyscy zebrani przypominali nie tylko mieszkańców zaczarowanego królestwa, lecz także grupę pozującą do zbiorowej fotografii.

– Że też pan, wasza wielmożność, na takie poważne rendez-vous wybrał się bez pistoletu? – Budnikow pokiwał głową nad lekkomyślnością inżyniera, jakby mu współczuł. – Za bardzo jest pan pewny siebie. A przecież Pismo Święte mówi, że „będą zawstydzeni pyszni”. I co pan teraz zrobi?

– Pewny siebie, ale nie głupi, i wy, Budnikow, powinniście o tym wiedzieć. Jeśli przyszedłem bez broni, to znaczy, że istnieje po temu jakiś powód. – Erast Pietrowicz podniósł głos: – Panowie, przestańcie się straszyć nawzajem! Operacja przebiega zgodnie z planem i za chwilę osiągnie moment kulminacyjny. Ale najpierw jedno niezbędne wyjaśnienie. Czy zdajecie sobie sprawę, że jesteście członkami swego rodzaju klubu? Klubu, który należałoby nazwać „kochankowie Śmierci”? Nie dziwiło panów, dlaczego ta najpiękniejsza i najbardziej niezwykła z kobiet spogląda na was łaskawym okiem mimo waszych, delikatnie mówiąc, wątpliwych z-zalet?

Słysząc te słowa, Książę, Wampir, Oczko i nawet pułkownik zwrócili głowy w stronę mówiącego, a Śmierć wzdrygnęła się.

Pan Nameless z zadowoleniem kiwnął głową.

– Widzę, że istotnie panów dziwiło. Mieliście zupełną rację, Budnikow, oświadczając, że jeśli wam jako jedynemu z nas wszystkich uda się stąd wyjść żywym, Śmierć będzie pańska. Niewątpliwie tak właśnie się stanie. Ona sama wezwie was do siebie, gdyż wedle jej uznania jesteście prawdziwym złoczyńcą. Wszak każdy z tu obecnych, panowie, jest na swój sposób potworem. Nie traktujcie tego określenia jako obrazy, to po prostu zwykłe s-stwierdzenie faktu. Nieszczęsna kobieta, którą tak dobrze znacie, znękana tragicznymi wydarzeniami, jakich los jej nie szczędził, uwierzyła, że jej względy naprawdę sprowadzają na mężczyzn śmierć. Dlatego odpędza od siebie wszystkich, którzy – jej zdaniem – na śmierć nie zasługują, okazuje zaś przychylność wyłącznie najgorszym wyrzutkom, zatruwającym świat boży swym smrodliwym oddechem. Mademoiselle Śmierć, czyniąc ofiarę ze swego ciała, pragnęła zmniejszyć siłę zła na ziemi. To tragiczne i n-niepotrzebne poświęcenie. Całego zła i tak by nie pokonała, a z powodu kilku ohydnych pająków nie warto było się brukać. Ja zresztą z przyjemnością wyręczę ją w tej niewdzięcznej robocie. A właściwie załatwicie to wy sami, pożerając się nawzajem.

W tej chwili Śmierć coś zaszeptała. Sieńka nastawił uszu, ale nie zrozumiał słów. Rozróżnił tylko jedno: „dawniej”. Co „dawniej”?

A więc to dlatego przepędziła Erasta Pietrowicza! Bała się, żeby przez jej miłość nie stracił życia.

Mnie też, powiedzmy to sobie szczerze, przegnała nie z powodu smarkatego wieku, ale dlatego, że jej było żal, powiedział sobie Skorik i wyprężył się dziarsko.

Sprytnie to wykombinował pan Nameless, ani słowa, żeby wszystkich tych sukinsynów zebrać tu do kupy. Tylko jak sobie z nimi poradzi nieuzbrojony?

Jakby w odpowiedzi na pytanie Sieńki, inżynier rzekł:

– Panowie pająki, s-schowajcie swoje armaty. Przyszedłem tutaj bez broni palnej, ponieważ strzelać w tych podziemiach i tak nie można. Zdążyłem dokładnie obejrzeć sklepienie, jest zmurszałe i trzyma się jedynie na słowo honoru. Wystarczy nawet nie wystrzał, lecz głośniejszy krzyk, żeby zwaliła się na nas cała Święta Trójca.

– Jaka znowu Święta Trójca? – nerwowo rzucił Sołncew.

– Nie Ojciec, Syn i Duch Święty – Erast Pietrowicz uśmiechnął się – tylko cerkiew Świętej Trójcy w Sieriebrianikach. Znajdujemy się dokładnie pod jej fundamentami, sprawdziłem to na planie historycznym Moskwy. Niegdyś stały tu zabudowania mennicy państwowej.

– Łże. – Wampir pokręcił głową. – Święta Trójca nie może się zawalić, jest z kamienia.

Zamiast odpowiedzi inżynier głośno klasnął w dłonie – ze sterty ziemi i gruzu pod drzwiami osypały się w dół kawałki potłuczonych cegieł.

– A! – krzyknął zdławionym głosem Skorik i szybko zakrył ręką usta.

Ale pozostali go nie słyszeli – wpadli w popłoch. Jedni rozglądali się ze strachem, inni kulili się, chowając głowy w ramiona, a prystaw osłonił się rękami.

Śmierć dopiero teraz, po raz pierwszy, obejrzała się na Sieńkę. Leciutko, końcami palców, dotknęła jego czoła i szepnęła:

– Nie bój się, wszystko będzie dobrze.

Chciał odpowiedzieć, że wcale się nie boi, ale nie zdążył, bo Śmierć już znowu się od niego odwróciła.

Erast Pietrowicz poczekał, aż spłoszone pająki się uspokoją, po czym rzekł głośno i z naciskiem:

– Zanim się rozstrzygnie, który z nas wyjdzie stąd żywy, proponuję wysypać naboje na podłogę. Jeden przypadkowy wystrzał i nie będzie zwycięzców.

– Rozsądna propozycja. – Pierwszy odezwał się Budnikow.

Poparł go Oczko.

– Zgoda. Kula, jak wiadomo, lubi płatać figle.

No jasne! Tamtym dwóm rewolwer nie jest do niczego potrzebny, a on sam, Oczko, pewnie w ogóle nie ma przy sobie broni palnej.

Książę zmrużył oczy w wąskie szparki i wycedził z wściekłością:

– Ja i zębami potrafię gardło przegryźć. – Po czym przesunął bębenek i wysypał naboje.

Wampir jeszcze się wahał, ale z wierzchołka sterty zsunęło się znów parę kamyków, więc poszedł w ślady swojego wroga.

Prystaw nie miał najmniejszej ochoty rozstawać się ze swoim „coltem”. Niczym zaszczute zwierzę obejrzał się w stronę wyjścia – rozważał widocznie, czyby nie dać drapaka, ale tam stał Erast Pietrowicz.

– No już, pieska twoja niebieska… – Budnik przytknął przełożonemu lufę rewolweru do czoła. – Rób, co ci każą!

Pułkownik usiłował zwolnić bębenek, ale ręce mu się trzęsły. Odrzucił więc po prostu broń na bok, a rewolwer z hałasem upadł na posadzkę, okręcił się i znieruchomiał.

Ostatni pozbył się kul Budnikow.

– Tak jest lepiej – mruknął, podwijając rękawy. – Żadnego pożytku z tych pukawek. No to co, zmierzymy się? Zobaczymy, kto kogo… Tylko cicho! Ten, co krzyknie, pierwszy zginie.

Książę wyjął z kieszeni kastet. Oczko podszedł do ściany, lekko poruszył nadgarstkami i nagle do jego dłoni ześlizgnęło się niczym srebrzysta mała rybka lśniące ostrze. Wampir schylił się, wziął ze sterty jeden pręt i machnął nim parę razy, ze świstem rozcinając powietrze. Nawet Sołncew nie okazał się całkiem bezbronny. Odbiegł w kąt, rozległ się cichy szczęk i nagle z pięści pułkownika wystrzeliła wąska stalowa klinga. Był to ten sam sprężynowiec, którym w cyrkule kroił jabłko.

Inżynier natomiast wysunął się tylko nieco do przodu, sprężyście stąpając na lekko ugiętych nogach. Ach, ten Erast Pietrowicz, ma głowę nie od parady, sprytnie to rozegrał! Zaraz im wszystkim pokaże. Sieńka aż zatarł ręce na myśl o tym, co tu się za chwilę rozegra. Tylko patrzeć, jak inżynier zacznie młócić rękami i nogami na japońską modłę!

Skorik ujął Śmierć za ramię, chcąc zwrócić jej uwagę na to, co zaraz nastąpi. A ona powiedziała:

– Ach, wszystko idzie jak z płatka! Chyba to wymodliłam. Puść mnie, Sienieczka.

Odwróciła się, szybko pocałowała go w skroń i wybiegła na środek podziemnej komory.

– A oto i ja, wasza Śmierć! O wilku mowa.

Schyliła się, podniosła z podłogi odrzucony przez prystawa rewolwer i trzymając go oburącz, odwiodła kurek.

– Dziękuję panu, Eraście Pietrowiczu – zwróciła się do zaskoczonego inżyniera. – Wspaniale pan to obmyślił. Proszę stąd iść, nie jest pan już potrzebny. I niech pan zabierze Sienię, szybko. A wy, moi kochasiowie lubi – oznajmiła pozostałym – zostaniecie tutaj ze mną.

Książę zawył z wściekłości i już miał się rzucić w jej stronę, ale Śmierć skierowała lufę w sufit.

– Stój, bo wystrzelę! Myślisz, że się boję?

Choć Książę nie był tchórzem, ustąpił przed jej desperacją.

– Proszę tego nie robić! – Pan Nameless odzyskał już równowagę. – Proszę odejść! Wszystko pani tylko zepsuje!

Śmierć gwałtownie szarpnęła głową i błysnęła oczyma.

– Co to, to nie! Nie mogę odejść, skoro Bóg okazał mi taką łaskę. Zawsze się bałam, że będę martwa leżeć w trumnie, a wszyscy będą się na mnie gapić. Teraz nikt mnie nieżywej nie zobaczy i obejdzie się bez pogrzebu. Święta ziemia sama mnie okryje.

Sieńka dostrzegł, jak Budnik małymi kroczkami, boczkiem, boczkiem, przesunął się w stronę Wampira i Księcia i coś im szepnął. Erast Pietrowicz nie patrzył na nich, tylko na Śmierć.

– Dlaczego miałaby pani umrzeć?! – wykrzyknął. – Wbiła pani sobie coś do głowy…

– Teraz! – zakomenderował policjant i wszyscy trzej – on, Książę i Wampir – rzucili się na inżyniera.

Budnik zaatakował go całym ciężarem swego potężnego cielska, przygniótł do ściany, złapał za przeguby i rozkrzyżował.

– Nogi! – wysapał. – W kopaniu jest mistrzem!

Książę i Wampir przykucnęli i chwycili inżyniera za nogi. Szarpnął się niczym ryba na haczyku, ale nie zdołał się wyrwać napastnikom.

– Puśćcie go! – krzyknęła Śmierć i wycelowała w ich stronę rewolwer, ale nie strzeliła.

– Ej, okularnik, zabierz jej broń! – rozkazał policjant.

Oczko ruszył wprost na Śmierć, recytując przymilnym głosem:

– O zwróć, okrutna, błagam cię, miłości młodej dar ów święty…

– Nie podchodź, bo zabiję! – rzuciła.

Ale szczupłe ręce, trzymające rewolwer, drżały.

– Niech pani strzela! Niech się pani nie boi! – krzyknął rozpaczliwie Erast Pietrowicz, usiłując się wyrwać.

Ale potężne łapska Budnika trzymały go mocno, a Książę i Wampir, choć chętnie skoczyliby sobie do gardeł, również nie wypuszczali więźnia.

– Stój, bałwanie przeklęty! – ryknął prystaw. – Ona strzeli! Wszystkich nas zgubisz!

Wąskie wargi waleta rozciągnęły się w uśmiechu.

– Sam pan jesteś bałwan. Mademoiselle nie strzeli, ulituje się nad przystojnym brunetem. Na tym właśnie, szpiclu, polega prawdziwa miłość.

Nagle zrobił dwa szybkie, duże kroki, wyrwał Śmierci rewolwer i odrzucił go jak najdalej, aż pod wejście, po czym powiedział spokojnie:

– A teraz wykończcie mądralę, już można.

– Czym, zębami? – zasyczał purpurowy z wysiłku policjant. – To kawał chłopa, ledwie dajemy radę go utrzymać.

– Cóż – westchnął Oczko – obowiązkiem inteligencji jest pomagać ludowi. Ano, sługo praworządności, odbij trochę w bok.

Policjant odsunął się, o ile mógł, walet zaś bez pośpiechu podniósł nóż, gotując się do rzutu. Zaraz mignie stalowa błyskawica i nie będzie już Erasta Pietrowicza, amerykańskiego inżyniera.

„Colt” poniewierał się na podłodze o dwa kroki od wyjścia, czarna stal błyskała, mrugając jakby porozumiewawczo do Sieńki: no co, Skorik, marnie to wygląda?

A, było nie było, raz kozie śmierć!

Sieńka rzucił się do rewolweru, chwycił go i wrzasnął:

– Stój, Oczko! Bo zabiję!

Ten odwrócił się i w zdziwieniu uniósł rzadkie brwi.

– Odsłona siódma. Tenże Skorik. Po coś wrócił, głupolu?

– Ej, mały! – zaniepokoił się pułkownik ze strachu niemal wciśnięty w ścianę. – Niech ci nie przyjdzie do głowy strzelać! Tu nie wolno, bo wszystko się zawali! Zasypie nas na amen!

– Wali się! – krzyknął nagle przeraźliwie Erast Pietrowicz.

W tej samej chwili rozległ się łoskot. Kupa ziemi i gruzu, zagradzająca drzwi, poruszyła się i osunęła. Przy wtórze rozdzierającego wrzasku prystawa wynurzyła się z rumowiska silna, krępa sylwetka w czerni. Odbiwszy się niczym sprężysta piłka, wyskoczyła na środek skarbca i z wojowniczym okrzykiem zaatakowała waleta.

Masa!

Oto cud nad cudy!

Erast Pietrowicz błyskawicznie wykorzystał zaskoczenie przeciwników – Książę poleciał w jedną stronę, Wampir w drugą. Z lap Budnikowa, co prawda, inżynierowi nie udało się wyrwać, tak że po krótkiej walce obaj runęli na ziemię, przy czym policjant znalazł się na górze i przygwoździł pana Namelessa do podłogi, wciąż mocno trzymając go za nadgarstki. Jednak teraz Wampir i Książę nie pospieszyli już Budnikowi z pomocą – ich wzajemna nienawiść okazała się silniejsza. Sczepieni ze sobą, potoczyli się po podłodze.

Oczko cisnął nożem w Japończyka, ale ten zdążył w porę przykucnąć. Równie łatwo uchylił się Masa przed drugim i trzecim rzutem. Walet jednak, opróżniwszy swój podręczny arsenał, nie dał za wygraną. Odrzucił połę długiego surduta i Sieńka zobaczył przymocowaną do paska drewnianą laseczkę.

Co się w niej kryje, Skorik dobrze pamiętał – długie, cienkie ostrze, zwane szpadą. Nie zapomniał też, jak zręcznie walet potrafi się posługiwać tą straszną bronią.

Założywszy lewą rękę za plecy i wysunąwszy nogę do przodu. Oczko drobnymi kroczkami ruszył przed siebie, zataczając klingą w powietrzu migotliwe kręgi. Masa cofnął się. Nic dziwnego, z gołymi rękami!…

– Uwaga! Strzelam! – krzyknął Sieńka, ale nikt nawet się na niego nie obejrzał.

Stał jak idiota, z nabitym rewolwerem, a wszyscy mieli go za nic, każdy zajęty czym innym: Budnik siedział okrakiem na inżynierze, wciąż próbując wymierzyć mu cios w twarz czołem jak stalowy taran; Książę i Wampir wyli i popiskiwali niczym dwa oszalałe psy; Oczko usiłował zapędzić Masę w kąt; Śmierć starała się ściągnąć policjanta z Erasta Pietrowicza (ale gdzieżby jej starczyło sił na to, żeby ruszyć tego byka); pułkownik nieprzytomnym wzrokiem rozglądał się wokół, wysunąwszy przed siebie rękę z nożem sprężynowym.

– Co tak stoisz, sukinsynu?! – wychrypiał Budnik. – Widzisz chyba, że sam sobie nie poradzę! Załatw go! Między sobą potem się policzymy!

Podlec prystaw – i to się nazywa przedstawiciel prawa! – usłuchał i rzucił się z nożem na leżącego. Odepchnął Śmierć i zamachnął się, ale ona wczepiła mu się w rękę.

– Popatrzcie na mnie, dranie! – płaczliwie krzyknął Sieńka, potrząsając „coltem”. – Zaraz strzelę i wszystkich was zasypie! Zginiecie pod gruzami!

Sołncew przerzucił nóż do lewej ręki i na oślep pchnął nim Śmierć z przodu, w żebra. Kobieta osunęła się na podłogę. Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, łuki brwi uniosły się w górę, jakby w uśmiechu szczęścia. Ostrożnie zasłoniła rękami zranione miejsce i Sieńka ujrzał z przerażeniem, że spomiędzy białych palców sączy się krew.

– Posuń się, do cholery! – wysapał prystaw, opadając na kolana. – Zaraz poderżnę sukinsynowi gardło!

Sieńka poczuł nagle, że jest mu wszystko jedno. Niech Święta Trójca wszystkich tu pogrzebie, skoro tak się sprawy mają. Wysunął przed siebie rękę z rewolwerem i nie celując, nacisnął spust.

Momentalnie ogłuchł od huku, nawet wystrzału naprawdę nie usłyszał. Z lufy wyskoczył język płomienia, głowa pułkownika gwałtownie szarpnęła się w bok, jakby wskazując kierunek, w jej ślady posłusznie poszło ciało, zwalając się właśnie na tę stronę.

Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko, w dzwoniącej, strasznej ciszy.

Sklepienie jakoś się nie zawaliło, osypało się tylko trochę tynku. Za to Erastowi Pietrowiczowi udało się wyszarpnąć lewą rękę z żelaznego uścisku zaskoczonego hukiem wystrzału Budnika. Tą ręką posłużył się inżynier w następujący sposób: zacisnął ją w pięść i wymierzył policjantowi krótki, silny cios poniżej podbródka. Ten tylko zacharczał i obalił się na bok niczym wół w ubojni.

Sieńka odwrócił się w drugą stronę, żeby zastrzelić waleta, zanim ten przebije swoją klingą Masę. Obeszło się jednak bez jego interwencji. Oczko, zapędziwszy Japończyka w kąt, niczym rozciągnięta sprężyna wyrzucił w przód rękę ze szpadą, nie zdążył jednak przygwoździć nią Masy do ściany, gdyż broń z brzękiem upadła na kamienną podłogę – Japończyk skoczył w lewo i machnął ręką. Wyleciało z niej coś małego i błyszczącego. Oczko nagle zatoczył się niby szmaciana kukła. Zrobił gest, jakby chciał dotknąć gardła, ale ręce mu opadły, kolana się ugięły i runął na wznak. Ponieważ upadł z głową odrzuconą do tyłu, widać było, że w szyję wbiła mu się głęboko stalowa gwiazdka o ostrych krawędziach. Wokół niej wzbierała z bulgotem ciemna krew. Oczko leżał spokojnie, tylko lekko podrygując nogami.

Książę i Wampir także przestali się tarzać po podłodze. Sieńka dojrzał po chwili, że cały tył głowy Wampira pokrywają ciemne wgniecenia – ślady kastetu. Tuż obok leżał Książę. Wytrzeszczone oczy znienawidzonego rywala Sieńki nieruchomo spoglądały w sufit. No proszę – tyle razy groził innym, że przegryzie im gardło, a teraz spotkało to jego samego. A więc Wampir napił się w końcu krwi Księcia. Pająki pożarły się nawzajem…

O tym wszystkim dumał Sieńka, żeby odwrócić myśl od Śmierci. Bał się nawet spojrzeć w jej stronę.

Kiedy wreszcie odważył się zerknąć tam ukradkiem, Śmierć siedziała oparta o ścianę. Oczy miała zamknięte, twarz nieruchomą i białą. Skorik czym prędzej znów się odwrócił.

Dzwoniąca w uszach cisza z wolna się rozpraszała. Było już słychać, jak czka Budnikow i pochrząkuje Masa, wyszarpując z gardła waleta swoją gwiazdkę – dziwo.

– Sufit jakoś się nie zawalił – drżącym głosem zwrócił się Sieńka do inżyniera.

– A dlaczego miałby się zawalić? – wychrypiał Erast Pietrowicz, wysuwając się spod ciężkiego cielska policjanta. – Wszystko tu jest tak solidnie zbudowane, że postoi jeszcze z t-tysiąc lat. Uff, chłop waży chyba z osiem pudów… Co tak stoisz, Sienia! Pomóż damie wstać.

To znaczy, że pan Nameless nie widział, jak prystaw dźgnął Śmierć nożem.

– A ten tu jeszcze się nie ocknął? – zapytał Skorik o czkającego Budnika, nie z obawy o niego, lecz żeby odwlec ten okropny moment. Na razie mógł udawać sam przed sobą, że Śmierć zwyczajnie siedzi sobie pod ścianą – nie, nie martwa, tylko śpiąca albo, na przykład, nieprzytomna.

– Nie, nie ocknął się. To był cios zwany „pazur smoka”. Jest śmiertelny.

Erast Pietrowicz wstał, podszedł do siedzącej kobiety i wyciągnął do niej rękę.

Sieńka stłumił szloch i czekał. Inżynier zaraz krzyknie.

Tymczasem okazało się, że Śmierć wcale nie jest martwa. Nagle otworzyła ogromne, błyszczące oczy, spojrzała do góry na Erasta Pietrowicza i uśmiechnęła się.

– Co… Co z panią? – zapytał przestraszony. Przykucnął, oderwał jej palce od rany i – tak jak Sieńka przewidywał – krzyknął.

– Dlaczego pani… Dlaczego? – wybełkotał, rozrywając jej suknię i koszulę. – Wszystko przecież przewidziałem! Masa wcześniej rozgrzebał rumowisko, siedział w zasadzce i tylko czekał na sygnał! O Boże… – jęknął, ujrzawszy czarne cięcie pod lewą piersią.

– Ja wiem, że i beze mnie byś sobie poradził – wyszeptała Śmierć. – Jesteś silny…

– Więc dlaczego, d-dlaczego? – powtórzył przerywanym głosem.

– Żebyś żył. Nie wolno ci być ze mną… Teraz jesteś wieczny, nic cię nie zmoże. Ja, twoja Śmierć, umarłam…

I zamknęła oczy.

Erast Pietrowicz znów krzyknął, jeszcze głośniej, i Sieńka zapłakał.

Ale ona nie umarła. Nie bez powodu przedtem, zanim nazwano ją Śmiercią, nosiła przydomek „Żywa”. Nie nadaje się takich imion ot tak sobie.

Żyła jeszcze długo potem. Może całą godzinę. Oddychała, raz nawet leciutko się uśmiechnęła, ale nic już nie mówiła i nie otwierała oczu. A w końcu przestała oddychać.

Jaka piękna, myślał Sieńka. A w trumnie, kiedy już zmyje się z jej twarzy brud i kurz, rozczesze włosy i położy się kwiaty (kwiat pomarańczy, który oznacza „czystość”, i gałązki cisu – „wieczna miłość”), będzie wyglądała po prostu jak zjawisko. Zabiorą ją ojciec i matka, bo takie ich prawo, zakopią w wilgotnej ziemi, na mogile postawią biały krzyż, wyryją na nim jej dawne imię, a pod spodem napis:


Tu leży Śmierć

Загрузка...