37

GRZMOT

Uderzenie pioruna zatrzęsło konstrukcją dachu. Wciąż nie padało. Gdyby zaczęło, Servaz usłyszałby bębnienie kropel o dachówki. Podniósł oczy.

Choć była dopiero osiemnasta, czerwcowy dzień się kończył i na strychu było coraz ciemniej.

Servaz wrócił do przeglądania zawartości segregatora.

Zdjęcia.

Wykonane

dobrym

aparatem

cyfrowym,

a

potem

wydrukowane na papierze w formacie A4. Pieczołowicie zebrane i zabezpieczone w przezroczystych koszulkach. Bez nazw – tylko miejsca, daty i godziny. Wyobraźnia nie była najmocniejszą stroną fotografa.

Prawie wszystkie zdjęcia zrobione były w lesie, pod tym samym kątem i przedstawiały ten sam lub prawie ten sam obiekt: dorosłego mężczyznę w opuszczonych spodniach, kopulującego w trawie, wśród krzaków. Kolejne zdjęcia niezmiennie ukazywały mężczyznę wstającego, a serię kończyło zawsze jedno lub kilka zbliżeń jego twarzy.

Przewracał stronice. Zajęcie było tak monotonne, że Servaz o mało się nie uśmiechnął. Pozycje, jakie przyjmował fotografowany, również nie świadczyły o zbyt bujnej wyobraźni. Raczej o pilnej konieczności. Szybki numerek. W lesie. A kuku! Uśmiechnijcie się, będziecie na zdjęciu. Servaz skupił się na partnerce: przynęta. Na większości zdjęć widział tylko jej nogi, ramiona i kosmyk włosów. Miał wrażenie, że jej blada skóra pokryta jest piegami, ale trudno było to dokładnie stwierdzić z powodu niskiej rozdzielczości zdjęcia. Założyłby się, że to za każdym razem ta sama dziewczyna. Wyglądała bardzo młodo, ale kąt, pod którym zrobiono zdjęcie, sprawiał, że i to trudno było określić. Czyżby nieletnia?

Servaz był już w połowie albumu i zdążył już naliczyć dziesięciu mężczyzn. Dawało to pewną liczbę podejrzanych i motywów. I ileś tam alibi do sprawdzenia. Ale jaki to miało związek z Claire Diemar? Jedno było pewne: Elvisowi nie wystarczało bycie dealerem, gwałcicielem, damskim bokserem i draniem, który każe swoim psom masakrować się nawzajem lub masakrować inne psy podczas okrutnych walk. Był także mistrzem szantażu. Reasumując, Elvis Konstandin Elmaz na swój sposób miał szerokie spojrzenie. Wielki kawał drania. Prawdziwy hipermarket przestępczości w jednej osobie.

Servaz doszedł do przedostatniego zdjęcia i doznał szoku. Trzymał w ręku nić, której szukał. Na fotografii widać było twarz wspólniczki.

Małolata. Nie więcej niż siedemnaście lat. Założyłby się, że to uczennica Marsac…

Twarz przedostatniej ofiary cyklu zdjęciowego widoczna była w dużym zbliżeniu. Na zewnątrz rozległ się huk grzmotu. Bliżej… Ale deszcz nadal nie padał. Servaz miał wrażenie, jakby ktoś klepał go po ramieniu i mówił: „Tym razem mamy”. Ale oczywiście na strychu nie było nikogo poza nim i prawdą.


Kiedy mężczyzna wyszedł z budynku po drugiej stronie ulicy, Ziegler rzuciła niedopałek na ziemię i zgniotła go obcasem. Włożyła na głowę kask i dosiadła swojego suzuki. Drissa Kanté ruszył chodnikiem. Zaczekała, aż się trochę oddali i włączyła się do ruchu. Nie szedł daleko. Z boulevard Lascrosses skręcił na place Arnaud-Bernard. Ziegler powoli dojechała na plac i skierowała się w stronę wjazdu na parking, kątem oka wciąż obserwując swój cel. Zobaczyła, jak Drissa siada przy stoliku w ogródku baru Escale. Wjechała na podziemny parking: w tej okolicy nie mogła zostawić motocykla bez nadzoru. Po trzech minutach znowu była na powietrzu.

Drissa Kanté rozmawiał z jakimś innym klientem. Ziegler zerknęła na zegarek, a następnie ruszyła w stronę kawiarnianego ogródka leżącego w bezpiecznej odległości od tego, w którym siedział mężczyzna. Jej kombinezon z czarnej skóry i blond włosy przyciągały spojrzenia wszystkich dealerów papierosów i trawy wypatrujących klienteli wśród narkomanów.

– Chcesz koksu, laluniu? – rzucił ktoś, gdy przechodziła. – Dziesięć gramów prima sort za loda.

Miała pokusę, by się odwrócić i wymierzyć mu cios prosto w twarz, ale to nie był dobry moment, żeby zwracać na siebie uwagę.


– Patrz!

Margot podniosła głowę. Stary ford fiesta wyjechał z alei przed liceum na drogę i ruszył w kierunku miasta. Samochód Davida… Minął ich. Na siedzeniu obok Davida zobaczyli Sarah, z tyłu Virginie. Elias zapalił silnik i auto wolno ruszyło, rozgarniając maską krzewy, które zagradzały drogę i częściowo ich zasłaniały.

– Nie boisz się, że nas zauważą?

Spojrzał na nią rozbawiony.

– Cóż, istnieje pewne ryzyko. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Ale mnóstwo razy widziałem, jak robi to Clint Eastwood, myślisz, że to coś pomoże?

Wzruszyła ramionami. Uśmiechała się, ale w głębi duszy była skrajnie zdenerwowana.

– Nie sądzę, żeby się spodziewali, że są śledzeni – ciągnął

uspokajającym tonem, jakby wyczuwał jej nerwowość. – I na pewno są o wiele bardziej zajęci dyskusją i rozmową na temat swojego słynnego spotkania.

– Kręgu…

– Kręgu – potwierdził. – Psiakrew, to brzmi jak nazwa jakiegoś tajnego stowarzyszenia, masonów, różokrzyżowców albo Skull and Bones.

Masz jakiś pomysł, co by to mogło być?

– Zostawiłeś mi kartkę, na której napisałeś, że wiesz, co to jest.

– Nigdy tak nie napisałem, napisałem „odkryłem”.

– Jak to?

– Później ci wytłumaczę. – Zignorował jej pełne wściekłości spojrzenie. – Po raz kolejny jestem szczęśliwy, że futbol mnie nie kręci – powiedział, po czym skupił się na prowadzeniu. – Znasz tę praktykowaną przez Rzymian zabawę piłką, która nazywała się sferomachia?

– To jest motyl – odpowiedziała.

– Jak to?

Sphaeromachia gaumeri. Jesteś pewien, że oni nie uważają?

Zapomniałeś, że raz o mało nas nie nakryli w labiryncie? Wiedzą, że są obserwowani…

Spojrzał na nią pół żartem, pół serio, wzruszył ramionami i znowu skoncentrował się na drodze.


Servaz schodził po stopniach werandy. Powietrze było coraz cięższe.

Przeszedł przez polanę. Jego jeep był zaparkowany nieco dalej. Szedł w jego kierunku, kiedy nagle coś zauważył. Jakąś białą plamę w zaroślach po lewej stronie.

Zmienił kierunek i ruszył w tamtą stronę, rozgarniając chaszcze.

Mały kawałek jasnej tektury na plastikowej tyczce wbitej w ziemię. Ktoś – zapewne któryś z techników kryminalistyki – napisał na nim „niedopałki”.

Servaz zmarszczył brwi. Musieli zabrać pety do laboratorium. Tak jak te, które znalazł u Claire Diemar przy wejściu do lasu. Czy to ta sama osoba?

Ktoś śledził Claire na krótko przed jej śmiercią. Czy ten ktoś robił to samo w tym miejscu? Świadek? A może morderca? Kto to był? Co tutaj robił?

Skąd wiedział? Liczba niedopałków znalezionych u Claire mówiła o tym, ile czasu tam spędził. Wkrótce będą znali jego DNA. Ale Servaz wątpił, by ta osoba figurowała w policyjnym rejestrze.

Powoli wrócił do jeepa. Burza wciąż warczała daleko, wydawało się, że się waha, czy podejść bliżej. Servaz pomyślał o drapieżniku, który krąży wokół wiosek i którego wieczorem słychać w dżungli – o tygrysie, który czeka na stosowny moment, by przejść do ataku. Jechał powoli do końca alei, w zacienionym lesie skręcił w lewo, a kiedy znowu znalazł się na długiej, prostej drodze, ruszył w kierunku Marsac.


Ziegler z niepokojem przypomniała sobie, że tego wieczoru ma się odbyć mecz. Nagle pomyślała, że może Drissa Kanté zamierza spędzić czas w Escale na oglądaniu mundialu, tak jak prawdopodobnie osiemdziesiąt procent mieszkańców Tuluzy, albo, co gorsza, że może chce zabrać kilkoro przyjaciół na mecz do siebie – ale zobaczyła, jak wstaje, ściska kilka rąk i odchodzi sam.

Już zapłaciła rachunek. Zaczekała minutę, po czym wstała, przeszła przez plac i wróciła na parking po swój motor, mijając konsumentów i dealerów, którzy patrzyli na nią z uznaniem.


Przejechali przez Marsac i kierowali się na południe. Pireneje. W oddali, na całej szerokości horyzontu, ponad niższymi wzgórzami, pod burzowym niebem, jak europejskie Himalaje, rozciągała się zapora gór. Jechali podrzędnymi drogami przez wioski, biorąc zakręt za zakrętem. Elias starał

się zachować bezpieczną odległość od tamtych trojga i jednocześnie nie stracić ich całkiem z oczu. Włączył GPS, by mieć wyobrażenie o znajdujących się przed nimi drogach i skrzyżowaniach. Wprowadził punkt docelowy, mniej więcej, na podstawie kierunku, w jakim jechali. Kiedy okazało się, że jadą bardziej na południowy zachód niż na południe, przestawił GPS i jako tymczasowy punkt docelowy wpisał „Tarbes”.

Podobnie jak zrobił wcześniej Servaz, kiedy urządzenie wskazywało, że na odcinku kilku kilometrów nie będzie skrzyżowania, pozwalał im się oddalić, a gdy zbliżało się rozgałęzienie, przyspieszał, by mieć ich na oku.

Siedząca obok Margot podziwiała zręczność, którą wykazywał się jako kierowca i jako śledczy. Na początku roku, za sprawą tej jego grzywki zasłaniającej połowę twarzy i wiecznie nieobecnej miny, miała go za łagodnego marzyciela. Elias tymczasem nie przestawał jej zadziwiać. Nigdy się specjalnie nie rozgadywał na temat swojej rodziny, braci i sióstr (sądziła jednak, że podobnie jak Lucie Elias ma ich wiele) i Margot zaczynała się zastanawiać, czemu chłopak zawdzięcza tak wiele talentów.

Talentów, tak… Na przykład wtedy, kiedy wyjął z kieszeni klucz i otworzył nim drzwi, których nie powinien był otwierać. Albo kiedy zostawił

kartkę w jej szafce.

– Nie wiem, jak ci się udało otworzyć moją szafkę, ale zabraniam ci robić tego drugi raz – powiedziała stanowczo.

– Przyjąłem do wiadomości – odparł, ale jego czysto dyplomatyczny ton wskazywał, że powtórzy tę sztuczkę przy pierwszej nadarzającej się okazji.

– Wiesz, że jesteś dziwnym facetem?

– W twoich ustach jest to, jak się domyślam, komplement.

– Skąd wziąłeś klucz do tamtych drzwi wtedy, w nocy? – zapytała nagle.

Na chwilę oderwał wzrok od drogi.

– A jakie to ma znaczenie?

– Ile my się już znamy, ile ze sobą gadamy? Sześć miesięcy? Jakoś tak? A ja mam wrażenie, że im dłużej cię znam, tym mniej o tobie wiem.

Uśmiechnął się przewrotnie, spoglądając na drogę i na słońce, które rozbłyskiwało pod niskim sklepieniem chmur.

– Mógłbym ci odpłacić takim samym komplementem.

– Masz dużo rodzeństwa, to dlatego?

– Trzy siostry i brata.

– O co tu chodzi? Robisz z siebie marzyciela, outsidera, zatopionego w książkach i we własnych fantazjach, a na koniec okazujesz się prawdziwym detektywem, pieprzonym Jamesem Bondem.

Tym razem zaśmiał się szczerze.

– Elias, gdzie ty się tego wszystkiego nauczyłeś?

Jego uśmiech zniknął.

– Naprawdę chcesz wiedzieć?

– No.

Pokręcił głową.

– Nie, nie sądzę.

– Ależ tak!

– Miałem dziewięć lat – zaczął.

Margot wstrzymała oddech, czekając na dalszy ciąg. Zauważyła, że chłopak nagle bardzo spoważniał.

– Należałem do grupy, która się nazywała Uważni. Założył ją mój starszy brat. Byłem najmłodszy w tej drużynie, wszyscy inni byli duzi, w jego wieku. Naszym celem było nauczyć się radzić sobie samemu i przeżyć w każdych warunkach. Uważaliśmy się za pieprzonych Robinsonów, rozumiesz. Szliśmy w plener, budowaliśmy szałasy, łaziliśmy wszędzie, obserwowaliśmy i zdobywaliśmy różne umiejętności. Mój brat uczył mnie w tym czasie mnóstwa rzeczy: jak posługiwać się kompasem, jak się orientować w terenie, jak naprawić motorower, nalać benzynę, zastawiać pułapki. Powtarzał: „Elias, musisz umieć być samowystarczalny, nie zawsze będę przy tobie, żeby ci pomóc”. Czasem graliśmy w piłkę albo w rugby, bawiliśmy się w podchody, w poszukiwaczy skarbu.

Kiedy padało, zamykaliśmy się w garażu jednego z chłopaków. Jego rodzice nigdy nie wstawiali tam samochodu, to była prawdziwa graciarnia: zdezelowane fotele, części silnika wysmarowane olejem, różne popsute sprzęty, których nie chciało im się wyrzucić. Pozwalali nam tam robić, na co mieliśmy ochotę. No więc rozkładaliśmy cały ten bajzel dookoła siebie i wyobrażaliśmy sobie, że jest druga wojna światowa, a my siedzimy w bombowcu, który leci nad Europą, albo w łodzi podwodnej na dnie oceanu, te sprawy… Oczywiście mój brat zawsze stał na czele, to on był

pierwszym pilotem bombowca, kapitanem okrętu podwodnego, szefem wyprawy w kosmos. Mój brachol uwielbiał wydawać rozkazy.

Margot zobaczyła nagle samą siebie w wieku jedenastu lat, w swoim pokoju w mieszkaniu ojca, gdzie sypiała co drugi weekend. Lubiła ten pokój, bo tam mogła chodzić spać później niż w domu i nie miała żadnych obowiązków. Było już późno, przynajmniej jak na jedenastoletnią dziewczynkę. Ojciec czytał jej Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi i kiedy zamknęła oczy, znajdowała się już nie w maleńkiej klitce o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych, ale na dnie oceanu, na pokładzie Nautilusa.

– Jaki był twój brat?

Zobaczyła, że Elias się waha.

– Jak to starszy brat: opiekuńczy, sympatyczny, wkurzający, genialny…

– I co się z nim stało?

– Zginął.

– Jak?

– Najgłupszą śmiercią na świecie. Wypadek na motorze, a potem zakażenie w szpitalu. Tędy do wyjścia. Miał dwadzieścia dwa lata.

– Nie był stary, co?

– Nie.

– Dobra – powiedziała. – Koniec przesłuchania.


– Drissa Kanté?

Odwrócił się. Przez chwilę stał jak sparaliżowany, wpatrując się w zakutane w czarną skórę, botki i kask zjawisko, które stało naprzeciwko niego w samym środku holu. Przez głowę przemknęło mu absurdalne skojarzenie z filmem science fiction. W lustrzanej szybce kasku widział

odbicie własnej twarzy z wytrzeszczonymi oczami. Po czym zjawisko podsunęło mu pod nos odznakę, która sprawiła, że jego kręgosłup przeszył lodowaty dreszcz.

– Tak, to ja – odpowiedział, słysząc we własnym głosie okropne poczucie winy.

– Możemy porozmawiać?

Zjawisko zdjęło kask i jego oczom ukazała się piękna twarz w koronie blond włosów. Spoczywające na nim surowe spojrzenie nie dodało mu jednak otuchy.

– Tutaj?

– U pana, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Mieszka pan sam? Na którym piętrze?

Przełknął ślinę.

– Na dziewiątym.

– No to chodźmy – powiedziała zdecydowanie Ziegler, wskazując na drzwi windy.

W kabinie, równie wiekowej jak hol, Drissa patrzył prosto przed siebie, unikając spoglądania w kierunku sąsiadki. Nie odezwał się ani słowem. Kobieta ubrana w czarną skórę była równie milcząca. Czuł

jednak, że nie spuszcza go z oczu. Z każdą sekundą stawał się bardziej nerwowy. Wiedział, że ma to związek z tym, na co się ostatnio zgodził.

Powinien był odmówić. Od początku wiedział, że to zły pomysł, ale nie miał już możliwości, żeby się wycofać, ani odwagi, by odmówić.

– Czego pani ode mnie chce? – rzucił wreszcie hardo, gdy wychodzili z windy. – Spieszę się. Jestem umówiony z przyjaciółmi na oglądanie meczu.

– Już niedługo się pan dowie. Zrobił pan coś bardzo głupiego, panie Kanté. Coś cholernie głupiego. Ale być może jeszcze nie wszystko stracone. Przyszłam, żeby dać panu szansę wywinięcia się z tego. Jedyną szansę.

Szansę… – to słowo odbijało się echem w jego głowie.


Dokąd oni, u diabła, jadą? Elias i Margot przez chwilę sądzili, że David i dziewczyny kierują się na zachód, ale nagle skręcili prosto na południe w stronę Pirenejów Środkowych, w drogę biegnącą na granicy dwóch departamentów: Haute-Garonne i Hautes-Pyrénées. Opuścili już równinę i pagórki i obecnie wjeżdżali do szerokiej na kilka kilometrów doliny, otoczonej wysokimi górami, jakkolwiek najbardziej strzeliste szczyty tego łańcucha były jeszcze przed nimi i usianej wioskami połączonymi ze sobą jak paciorki różańca. Margot zaczynała się zastanawiać, czy tamci w końcu ich nie zauważą. Jechali za fordem fiestą od dobrych stu kilometrów.

Ale burzowa aura, coraz bardziej ponura wraz z nadchodzącym wieczorem, dawała im przewagę: we wstecznym lusterku nic bardziej nie przypomina pary samochodowych świateł niż inna para samochodowych świateł.

Ciężkie chmury wisiały nad doliną jak kowadła, a światło przybrało niesamowitą, a zarazem niepokojącą zielonkawą barwę.

Krajobraz wydawał się Margot jednocześnie piękny, niezwykły, majestatyczny i nieprzyjazny. Elias zaś był całkowicie zaabsorbowany tym, co się działo przed nim. Przejechali przez wioskę z ciasno przylegającymi do siebie domami, przycupniętą u zbiegu dwóch wartkich potoków, nad którymi przerzucono dwa monumentalne mosty. Margot zauważyła kilka francuskich flag na balkonach i jedną portugalską. Urwiste szczyty w głębi doliny, ku którym się kierowali, wgryzały się w niebo jak monstrualna szczęka. Dziewczyna coraz intensywniej się zastanawiała, jaki jest cel ich podróży. Jeśli wjadą w te góry, trudno im będzie nie zwrócić na siebie uwagi tamtych. Z pewnością przy takiej pogodzie będzie tam niewiele samochodów. Za pierwszym lepszym zakosem David, Sarah i Virginie dostrzegą jadącego poniżej saaba należącego do Eliasa.

– Kurwa, dokąd oni jadą? – odezwał się chłopak, wtórując jak echo jej myślom.

– Na tej drodze jeszcze jest jakiś ruch. Ale jeśli skręcą w mniejszą, nie uda się za nimi jechać tak, żeby nas nie zauważyli.

Elias uspokajająco puścił do niej oko.

– Wszystkie albo prawie wszystkie drogi, które wyjeżdżają poza tę dolinę, są ślepe. Jeśli tam skręcą, puścimy ich przodem, odczekamy chwilę i dopiero potem pojedziemy za nimi. W ten sposób nie nabiorą podejrzeń.

Jak on to robi, że zachowuje zimną krew? Blefuje, pomyślała. Umiera ze strachu tak samo jak ja, tylko zgrywa twardziela. Zaczęła żałować, że dała się w to wciągnąć. Kiepsko to widzę, kochana.


Mieszkanie Drissy Kantégo było maleńkie, ale bardzo kolorowe. Ta feeria barw na ścianach – czerwony, żółty, pomarańczowy, niebieski – o mało jej nie oślepiła. Tkaniny, obrazy, rysunki, przedmioty… W mieszkaniu panował radosny nieład, tak że miała trudność z utorowaniem sobie drogi do sofy przykrytej narzutą w geometryczne wzory w kolorach khaki i indygo.

Najwyraźniej Drissa Kanté postarał się, by przenieść odrobinę swojego kraju na tę niewielką przestrzeń. Nie wiedziała, że zanim znalazł

to lokum, mieszkał w czteroosobowych pokojach o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych, a nawet pod namiotem. Siedział na krześle naprzeciwko niej. Nie ruszał się. Patrzył na nią. Widziała lęk w jego spojrzeniu. Opowiedział jej ze szczegółami o spotkaniach z „grubym człowiekiem

o

tłustych

włosach”.

Wysłuchała

go

z

uwagą

i

wywnioskowała, że tłuścioch jest detektywem. Nie była zaskoczona. W

ostatnich latach biura detektywistyczne mnożyły się w świecie, w którym gospodarka coraz bardziej zaczynała przypominać wojnę, tak że z ich usług korzystali nawet znani i bogaci przedsiębiorcy. Adwokaci reprezentujący drobnych posiadaczy, inwigilowani w prywatnym życiu, członkowie Greenpeace będący ofiarami szpiegostwa informatycznego, osobistości ze świata polityki, których mieszkania „odwiedzano”: uciekanie się do pomocy tych biur stało się praktyką, codzienną, ugruntowaną i powszechną, mimo medialnego larum wywołanego skargami ofiar i wysiłków niektórych sędziów, by w całym tym zamieszaniu zaprowadzić jakiś porządek.

Wynik: coraz więcej biur detektywistycznych i agencji ochrony proponowało swoje usługi klientom – w większości przedsiębiorstwom przemysłowym, ale nie tylko. Irène wiedziała, że w poszukiwaniu pewnych wrażliwych informacji biura te korzystają także z pomocy niektórych spośród jej kolegów, którzy nie przebierają w środkach, byleby dobrze zamknąć miesiąc: żandarmów, wojskowych, byłych członków wywiadu.

Drissa Kanté był tylko jednym spośród setek pionków wykorzystywanych przez takie biura. W rzeczywistości miała gdzieś misje, jakie Malijczyk wykonywał dla tego faceta. Interesował ją sam facet.

– Bardzo mi przykro – powiedział. – To wszystko, co wiem na jego temat.

Podał jej rysunek, który właśnie wykonał. Miał dobrą kreskę. Portret lepszy niż wszystkie szkice wykonywane przez roboty.

Podniosła na niego oczy. Drissa Kanté pocił się wielkimi kroplami.

Pot znaczył na jego ciemnej skórze ślady, które połyskiwały w blasku lampy.

Jego

oczy

o

rozszerzonych

źrenicach

lśniły

strachem

i oczekiwaniem.

– A zatem żadnego nazwiska, pseudonimu, imienia?

– Nie.

– A ten pendrive? Ma go pan jeszcze?

– Nie, oddałem.

– Okay. Niech pan spróbuje sobie przypomnieć jeszcze jakieś szczegóły. Metr dziewięćdziesiąt, sto trzydzieści kilogramów, czarne, tłuste włosy, ciemne okulary. Co jeszcze?

Zawahał się.

– Dużo się poci. Zawsze ma mokre plamy pod pachami.

Spojrzał na nią, szukając jakiejś oznaki aprobaty. Ziegler skinęła głową, by go zachęcić.

– Pije piwo.

– Co jeszcze?

Wyjął chusteczkę, by obetrzeć pot z twarzy.

– Akcent.

Uniosła jedną brew.

– Jaki akcent? Zawahał się.

– Sycylijski albo włoski.

– Jest pan pewien? Znowu się zawahał.

– Tak, mówi jak ten Mario z gry.

Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Zapisała w notesie: Super Mario?

Sycylijczyk? Włoch?

– To wszystko?

– Mhm.

W jego oczach znowu pojawił się strach.

– To nie wystarczy, prawda?

– Zobaczymy.


Teraz Espérandieu ich słyszał. O dwoje drzwi dalej. Rozmawiali, śmiali się i prognozowali wynik. Słyszał nawet głosy sprawozdawców, którzy zapowiadali skład drużyny, przekrzykując hałas, jaki robili kibice na stadionie, i buczenie wuwuzeli. A także odgłosy stukających o siebie butelek z piwem. Psiakrew!

Zamknął teczkę. Jutro dokończy tę robotę. To może równie dobrze poczekać kilka godzin. Chciał się napić zimnego piwa i posłuchać hymnów. To był jego ulubiony moment. Już się podnosił, kiedy na jego biurku zadzwonił telefon.

– Mamy wynik porównania grafologicznego – poinformował jakiś głos.

Usiadł z powrotem. Zeszyt na biurku Claire. I notatki na marginesach wypracowania Margot… Pocieszył się, że nie tylko on pracuje tego wieczoru.


Servaz zaparkował na spokojnej ulicy. Wszystkie okna domu były ciemne.

Przez otwarte okno wpadało chłodne powietrze, przynosząc zapach kwiatów. Zapalił papierosa i czekał. Dwie godziny później czerwony spider minął go w ciszy. Na szczycie jednego z kamiennych filarów zaczęła migotać lampka, rzucając na chodnik pomarańczowe światło. Brama otworzyła się powoli. Samochód zniknął w środku.

Servaz odczekał, aż w oknach zapalą się światła, po czym wysiadł z jeepa. Niespiesznie i niemal bezgłośnie przeszedł na drugą stronę opustoszałej ulicy. Obok bramy, po drugiej stronie filara znajdowała się niewielka furtka, która otworzyła się cicho, gdy przekręcił klamkę. Kiedy szedł ścieżką w kształcie litery S między klombami, sosną i wierzbą, słyszał jedynie szum własnej krwi w klatce piersiowej. O tej porze drzewa były tylko skupiskami cienia, zatrzymującymi światło ulicznych latarni.

Olbrzymia jodła wznosiła się niczym jakiś totem, strażnik tego miejsca.

Servaz pokonał trzy betonowe stopnie i znalazł się na podwyższonym tarasie otoczonym kwiatami. Chwilami słyszał odległy dźwięk telewizora dochodzący z któregoś z sąsiednich domów. Komentarze sprawozdawców i wrzaski rozentuzjazmowanego tłumu. Mecz, pomyślał. Zadzwonił do drzwi. Usłyszał wewnątrz echo gongu. Zaczekał chwilę. Potem, choć nie słyszał zbliżających się kroków, drzwi się otworzyły. O mało nie podskoczył na nagły dźwięk głosu Van Ackera.

– Martin?

– Przeszkadzam?

– Nie, wejdź.

Francis ruszył przodem. Miał na sobie satynowy szlafrok przewiązany w pasie. Servaz był ciekaw, czy pod spodem Van Acker jest nagi.

Rozejrzał się dookoła. W środku było zupełnie inaczej niż na zewnątrz. Wszystko tu było nowoczesne. Wypucowane. Puste. Szare ściany niemal pozbawione obrazów, jasna podłoga, nieliczne meble wykonane z chromowanej stali i drewna. Rządki halogenów na suficie.

Stosy książek na schodach. Przeszklone drzwi na werandę były otwarte i z zewnątrz dochodziły odgłosy z sąsiedztwa – uspokajająca oznaka normalności, zwykłego życia, głosy bawiących się dzieci, szczekanie psów i ten sam co poprzednio dźwięk telewizora. Letni wieczór… Na zasadzie kontrastu cisza i pustka panujące w tym domu wydawały się jeszcze bardziej przytłaczające. Przemawiały językiem osamotnienia. Językiem życia nakierowanego wyłącznie na siebie. Servaz zrozumiał, że od dawna nikt tu nie przychodził. Francis Van Acker musiał zauważyć jego dyskomfort, bo włączył telewizor, ściszył głos i wsunął płytę do miniwieży.

– Chcesz się czegoś napić?

– Kawy. Mocnej, z cukrem. Dzięki.

– Siadaj.

Servaz opadł na jedną z sof w kącie przy telewizorze. Po kilku sekundach rozpoznał muzykę, która wypełniła pomieszczenie. Nokturn cis-moll. W utworze pełnym niskich tonów dało się wyczuć napięcie. Servaz poczuł ciarki wzdłuż kręgosłupa.

Francis wrócił z tacą. Odsunął leżące na ławie książki o sztuce i postawił na blacie filiżanki z kawą. Delikatnie pchnął cukierniczkę w stronę Martina. Servaz zauważył zadrapanie między jego szyją a ramieniem. Przez ekran telewizora fuli HD przedefilowały nieme reklamy, po czym policjant zobaczył reprezentację Francji, wchodzącą na boisko na drugą połowę meczu.

– Czemu zawdzięczam twoją wizytę? – Gospodarz podniósł głos, by przekrzyczeć muzykę.

– Nie mógłbyś tego trochę ściszyć? – rzucił Servaz.

– To, jak powiedziałeś, nazywa się Chopin. Nie, nie mógłbym. Lubię tak. A więc?

– Potrzebuję twojej opinii! – zawołał Servaz.

Van Acker, który siedział na szerokim podłokietniku, skrzyżował

nogi. Podniósł filiżankę do ust. Servaz odwrócił wzrok od jego nagich stóp i łydek szczupłych jak u kolarza. Francis patrzył na niego zamyślony.

– W jakiej kwestii?

– Śledztwa.

– Do czego doszliście?

– Do niczego. Nasz główny podejrzany to nie ten, o którego chodzi.

– Trudno mi będzie ci pomóc, jeśli nic więcej nie powiesz.

– Powiedzmy, że bardziej potrzebuję twojej opinii na poziomie teoretycznym, ogólnym, niż praktycznym.

– Mhm. Słucham cię.

Przez umysł Servaza przemknął obraz czerwonego alfa romeo spidera, wyjeżdżającego z ogrodu Marianne o trzeciej nad ranem. Przegnał

go czym prędzej. Hipnotyzujące dźwięki fortepianu bombardowały pokój.

Otrząsnął się i próbował odzyskać jasność umysłu. Zaczerpnął powietrza.

– Co sądzisz o mordercy, który próbuje nam zasugerować, że w okolicy krąży inny, seryjny zabójca, by zrzucić na niego odpowiedzialność za własne zbrodnie? Wysyła e-maile do policji. Przebiera się za motocyklistę i mówi z obcym akcentem do kasjera na stacji benzynowej. Wsuwa płytę CD do odtwarzacza ofiary. Wszędzie upuszcza małe kamyki, jak Tomcio Paluch. Sugeruje nawet, że istnieje pewna…

szczególna łączność między detektywem a zabójcą, podczas gdy motyw jego morderstw jest ściśle określony.

– Na przykład jaki?

– Typowy: gniew, zemsta albo potrzeba uciszenia kogoś, kto go szantażuje i grozi, że zrujnuje jego reputację, karierę i całe życie.

– Po co miałby to robić?

– Już ci powiedziałem, żeby nas skierować na fałszywy trop. Żebyśmy uwierzyli, że sprawcą jest kto inny.

Zobaczył błysk w oku przyjaciela i cień uśmiechu na jego twarzy.

Muzyka przyspieszyła. Dźwięki przebiegały przez pokój, frenetycznie skandowane i wystukiwane na klawiaturze przez pianistę.

– Masz na myśli kogoś konkretnego?

– Być może.

– Tym niewłaściwym podejrzanym jest Hugo?

– To nieistotne. Ciekawy jest natomiast fakt, że ten, kto chciał

zrzucić na niego winę, bardzo dobrze zna Marsac, jego zwyczaje i kulisy. I zna się na literaturze.

– Naprawdę?

– Na biurku Claire w nowym zeszycie zostawił jedno zdanie. Cytat z Victora Hugo, mówiący o nieprzyjacielu. Chciał, żebyśmy uwierzyli, że napisała to Claire. Ale to nie ona… To nie jej pismo, grafolog stwierdził

jednoznacznie.

– Ciekawe. Sądzisz więc, że to jakiś nauczyciel, ktoś z personelu albo któryś z uczniów, tak?

– Właśnie.

Van Acker wstał. Przeszedł za bufet i pochylił się nad zlewem, by umyć filiżankę, odwrócony do niego plecami.

– Znam cię, Martin. Wiem, co oznacza u ciebie ten ton. Miałeś go już w Marsac, kiedy byłeś bliski jakiegoś rozwiązania. Masz innego podejrzanego, jestem pewien. Podziel się.

– Tak… Mam.

Van Acker odwrócił się do niego i otworzył szufladę za bufetem.

Wyglądał na spokojnego, zrelaksowanego.

– Nauczyciel, członek personelu czy uczeń?

– Nauczyciel.

Schowany do pasa za ladą Francis wciąż wpatrywał się w niego nieobecnym spojrzeniem. Servaz zastanawiał się, co robi z rękami. Wstał.

Podszedł do jednej ze ścian. Na jej środku wisiał jeden, jedyny obraz dużych rozmiarów. Przedstawiał orła cesarskiego przechylającego się przez oparcie czerwonego fotela. Złote odblaski na piórach fascynującego ptaka wyglądały jak szata pychy. Jego ostry dziób i przenikliwe oczy patrzące na Servaza wyrażały siłę i brak jakichkolwiek wątpliwości. Przepiękne, ujmująco realistyczne płótno.

– To ktoś, kto sądzi, że jest podobny do tego orła – skomentował. – Pyszny, silny, przekonany o własnej wyższości i mocy.

Van Acker za jego plecami poruszył się. Servaz usłyszał, jak okrąża bufet. Poczuł napięcie w barkach i plecach. Czuł za sobą obecność przyjaciela.

– Mówiłeś o tym komuś?

– Jeszcze nie.

Servaz wiedział: teraz albo nigdy. Obraz pokrywała gruba warstwa werniksu i policjant zobaczył w niej, na lśniących piórach orła, odbicie Francisa, który szedł nie w jego kierunku, ale w bok. Muzyka zwolniła, a potem umilkła. Van Acker musiał wyłączyć urządzenie pilotem, bo zapanowała cisza.

– Może byś dokończył swoje rozumowanie, Martin?

– Co robiłeś z Sarah w wąwozie? O czym rozmawialiście?

– Śledziłeś mnie?

– Proszę, odpowiedz na moje pytanie.

– No nie, w tym miejscu wyobraźnia cię zawodzi? Na Boga, wróć do klasyków: Czerwone i czarne, Opętanie, Lolita… Rozumiesz? Wykładowca i studentka, oklepany motyw.

– Masz mnie za idiotę? Nawet się nie całowaliście.

– O, byłeś aż tak blisko? Przyjechała, żeby mnie poinformować, że to koniec, że daje sobie z tym spokój. Taki był cel naszej nocnej schadzki.

Coś ty tam robił, Martin?

– Dlaczego cię zostawia?

– Nic ci, kurwa, do tego.

– Kupujesz towar u dealera o ksywce Heisenberg – powiedział Servaz.

– Od jak dawna ćpasz?

Zapadło zbyt długie milczenie. Policjant czuł na barkach jego ciężar.

– Kurwa, to także nie powinno cię obchodzić.

– Tyle tylko, że Hugo też był naćpany tamtego wieczoru. Został

odurzony i przewieziony na miejsce zbrodni przez kogoś, kto prawdopodobnie w tym samym czasie co on był w Dublinersach. I kto dodał czegoś do jego piwa. W piątek wieczorem było tam dość ciasno, prawda? Więc raczej nie było to trudne. Dzwoniłem do Aodhágána. Byłeś w pubie w czasie meczu.

– Podobnie jak połowa wykładowców i studentów Marsac.

– Znalazłem też jedno zdjęcie u Elvisa Elmaza, tego faceta, którego rzucono na pożarcie jego własnym psom. Na pewno o tym słyszałeś. Na zdjęciu jesteś z gołym tyłkiem, z dziewczyną, która ewidentnie jest nieletnia. Założę się, że ona także chodzi do liceum. Co by się stało, gdyby dowiedzieli się o tym inni nauczyciele i rodzice uczniów?

Wydawało mu się, że słyszy, jak Francis po coś sięga. Zobaczył, że jego ręka się poruszyła.

– Mów dalej.

– Claire wiedziała, prawda? O tym, że sypiasz z uczennicami. Groziła ci, że to zgłosi.

– Nie. O niczym nie wiedziała. Przynajmniej nigdy mi o tym nie mówiła.

Odbicie na werniksie powoli się przesuwało.

– Wiedziałeś, że Claire ma romans z Hugonem. Pomyślałeś, że będzie idealnym sprawcą. Młody, błyskotliwy, zazdrosny, nerwowy, a do tego ćpun…

– Taki sam ćpun jak i jego matka – uzupełnił Francis za jego plecami.

Servaz drgnął.

– Co?

– Nie mów, że niczego nie zauważyłeś. Oj, Martin, Martin.

Rzeczywiście się nie zmieniłeś. Wciąż tak samo ślepy. Po śmierci Bokhy Marianne uzależniła się od pewnych substancji. Ona też grzeje.

Servaz oczyma duszy zobaczył Marianne tamtej nocy, kiedy się kochali: jej dziwne spojrzenie, chaotyczne zachowanie. Wiedział, że nie powinien teraz pozwolić się rozproszyć. O to właśnie chodziło człowiekowi za jego plecami.

– Nie mogę za tobą nadążyć. – Servaz usłyszał głos Francisa, nie umiał jednak dokładnie określić kierunku, z którego dochodził. – Czy próbowałem sugerować, że to Hirtmann jest winny czy Hugo? Twoja…

teoria jest jakaś niejasna.

– Elvis cię szantażował, prawda?

– Prawda.

Znowu wyczuł drobny ruch za plecami.

– Zapłaciłem mu. I zostawił mnie w spokoju.

– Naprawdę chcesz, żebym to kupił?

– Ale tak było.

– Elvis to nie jest typ gościa, który się pozbywa dojnej krowy.

– Chyba że któregoś dnia znajdzie w klatce swojego ulubionego psa z podciętym gardłem i karteczkę: „Następnym razem twoja kolej”.

– Ty to zrobiłeś?

– A czy ja coś takiego powiedziałem? Są ludzie, którzy mają prawdziwy talent do tych rzeczy, choć ceny mają nieco… wygórowane. Ale to nie ja ich zatrudniłem. Zrobiła to inna ofiara. Wiesz tak samo dobrze jak ja, że w Marsac mieszka pełno ważnych ludzi. I bogatych. Po tym zdarzeniu Elvis zakończył działalność szantażysty. Psiakrew, Martin.

Policja! Co za bagno! A miałeś taki talent…

Servaz zobaczył, że w werniksie obrazu znowu pojawiło się odbicie Francisa. Mężczyzna zrobił krok w jego kierunku i zatrzymał się. W żyłach policjanta buzowała adrenalina – mieszanka paniki i podniecenia. Miał

wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi.

– Pamiętasz tamto opowiadanie? Pierwsze, które dałeś mi do przeczytania. Miało tytuł „Jajo”. To było… To było coś… naprawdę wspaniałego. – W głosie Francisa usłyszał autentyczne drżenie. – Klejnot.

Na tych stronach było wszystko… W s z y s t k o. Czułość, delikatność, drapieżność, impertynencja, witalność, styl, przesada, intelekt, emocje, powaga i lekkość. Można by pomyśleć, że to tekst napisany przez autora, który osiągnął szczyt artystycznego rozwoju, a ty miałeś dopiero dwadzieścia lat! Zostawiłem sobie te kartki. Ale nigdy nie miałem odwagi, żeby przeczytać je po raz drugi. Ryczałem, kiedy to czytałem, Martin.

Przysięgam ci: chlipałem w łóżku, trzymałem twoje kartki, trzęsła mi się ręka, a ja wyłem z zazdrości, przeklinałem Boga, bo wybrał ciebie, naiwne-go i sentymentalnego dupka. Rozumiesz, trochę jak w tych gadkach o Mozarcie i Salierim. Ty z tym swoim wyrazem grzecznego roztargnienia na twarzy, miałeś wszystko: miałeś talent i miałeś Marianne. Bóg to straszna świnia, kiedy już zaczyna działać, nie sądzisz? Wie, gdzie nacisnąć, żeby zabolało. No więc tak, postanowiłem odebrać ci Marianne, bo wiedziałem, że nigdy nie będę miał twojego pieprzonego talentu. A wiedziałem, jak się do tego zabrać. To było łatwe. Zrobiłeś wszystko, żeby ktoś ci ją odebrał.

Servaz miał wrażenie, że pokój wiruje wokół niego, że jakaś ogromna pięść ściska jego klatkę piersiową gotową w każdej chwili eksplodować. Za wszelką cenę musi zachować kontrolę, to nie jest właściwy moment, by ulegać emocjom. Francis tylko na to czeka.

– Martin, Martin… – odezwał się Van Acker za jego plecami.

Na dźwięk słodkiego, smutnego i ostatecznego tonu jego głosu Servaza przebiegł dreszcz.

W jego kieszeni zabrzęczał telefon. Nie teraz! Odbicie stojącego za nim mężczyzny znowu się poruszyło. Komórka wibrowała natarczywie.

Sięgnął do kieszeni i wyjął telefon, kątem oka wciąż obserwując odbicie w werniksie.

– Servaz!

– Co się dzieje? – zapytał zaniepokojony Vincent, który wyczuł

napięcie w jego głosie.

– Nic. Słucham cię.

– Mamy wynik porównania grafologicznego.

– I…?

– Jeśli to Van Acker zrobił notatki na marginesie wypracowania Margot, to pismo w tamtym zeszycie nie jest jego.


Margot i Elias, zaparkowawszy na poboczu, obserwowali wąską drogę, w którą skręcili Sarah, David i Virginie. Odchodziła po drugiej stronie głównej szosy i natychmiast wspinała się pod górę. Stała przy niej tablica: ZAPORA NÉOUVIELLE, 7 KM. Przez otwarte okno Margot słyszała szum rzeki, która płynęła tuż obok, poniżej drogi.

– Co robimy? – zapytała.

– Czekamy.

– Jak długo? Spojrzał na zegarek.

– Pięć minut.

– Ta droga jest ślepa?

– Nie. Prowadzi do innej doliny przez przełęcz, która leży na wysokości tysiąca ośmiuset metrów. A wcześniej przejeżdża przez zaporę Néouvielle i biegnie wzdłuż jeziora o tej samej nazwie.

– Możemy ich zgubić.

– Istnieje pewne ryzyko.


– Myślałeś, że to ja.

Francis wypowiedział to zdanie bez emocji. Servaz popatrywał na butelkę w jego ręku. Złotawy napój. Whisky. Piękna szklana karafka.

Ciężka… Czyżby zamierzał jej użyć? W drugiej ręce Van Acker trzymał

szklankę. Napełnił ją do połowy. Jego dłoń zadrżała. Następnie wzrok mężczyzny spoczął na Servazie. Pełen bólu i pogardy.

– Idź stąd.

Servaz się nie ruszył.

– Mówię ci, spieprzaj. Wynoś się! Dlaczego ja właściwie jestem zaskoczony? W końcu jesteś tylko gliną.

Tak jest, pomyślał Servaz. Tak jest, jestem gliną. Ciężkim krokiem ruszył w stronę drzwi. Kładąc dłoń na klamce, obejrzał się. Van Acker na niego nie patrzył. Pił swoją whisky, wpatrując się w jakiś punkt na ścianie, który widział tylko on. Wyglądał na bezgranicznie samotnego.

Загрузка...