Rozdział 19


– Co to jest? – spytał Kollberg.

– Blet – wyjaśnił Martin Beck.

Kollberg wpatrywał się w pognieciony świstek, który leżał przed nim na biurku.

– Bilet na metro. No i co? Chcesz zwrot kosztów przejazdu, to idź z tym do kasy.

– Bossę, nasz trzyletni świadek, dostał go od wujka, którego spotkał z Anniką w Tantolunden tuż przed jej śmiercią – powiedział Martin Beck.

Melander zatrzasnął drzwiczki szafki z archiwaliami i podszedł do nich.

Kollberg odwrócił głowę i patrzył na Martina Becka.

– To znaczy zanim wujek ją udusił?

– Możliwe – potwierdził Martin Beck. – Pytanie brzmi: co da się ustalić na podstawie tego biletu?

– Może odciski palców – odrzekł Kollberg. – Stosujemy przecież tę osławioną metodę ninhydrynową.

Melander pochylił się i oglądał bilet, mrucząc coś pod nosem.

– Może, ale szanse są równe zeru – powiedział Martin Beck. – Najpierw miał go w ręku bileter, potem wujek, potem dzieciak, który od poniedziałku przechowywał go w kieszeni w towarzystwie ślimaków i cholera wie czego jeszcze, a potem, na domiar złego, ja. Poza tym jest pognieciony i zapaćkany, ale oczywiście spróbujemy. Spójrz na dziurki.

– Już spojrzałem – skonstatował Kollberg. – Skasowany o trzynastej trzydzieści cztery dwunastego niewiadomego miesiąca, co może znaczyć…

Umilkł i wszyscy trzej zastanawiali się, co to może znaczyć. Melander przerwał ciszę.

– Ten rodzaj jednokoronowych biletów, typ sto, jest ważny tylko w śródmieściu. Może uda się ustalić, kiedy i gdzie został sprzedany. Są na nim dwa inne numery.

– Zadzwoń do SS[5] – podsuflował Kollberg.

– Teraz to się nazywa SL[6] – przypomniał mu Melander.

– Wiem, ale na guzikach od mundurów ciągle mają SS. Pewnie nie stać ich na nowe. Ciekawe czemu, skoro przejazd ze Starego Miasta do Slussen kosztuje jedną koronę. Ile kosztuje jeden guzik?

Melander poszedł do sąsiedniego pokoju. Bilet leżał na stole, przypuszczalnie zarejestrował go w swojej fotograficznej pamięci z numerem serii i tak dalej. Usłyszeli, jak podnosi słuchawkę i wybiera numer.

– Czy dzieciak zauważył coś jeszcze? – spytał Kollberg.

Martin Beck pokręcił głową.

– Nie. Był razem z dziewczynką i spotkali wujka. A bilet znalazł potem przez czysty przypadek.

Kollberg kołysał się na krześle i przygryzał paznokieć kciuka.

– No to mamy trzyletniego świadka, który prawdopodobnie widział mordercę i rozmawiał z nim. Gdyby był ciut starszy…

– To nic by się nie stało – przerwał mu Martin Beck. – W każdym razie nie tam i nie wtedy.

Wrócił Melander.

– Oddzwonią za chwilę.

Oddzwonili po kwadransie. Melander słuchał i robił notatki. Potem podziękował i odłożył słuchawkę.

Bilet rzeczywiście został kupiony dwunastego czerwca. W kasie północnej na stacji Rådmansgatan. Do tej kasy prowadzą dwa wejścia ze Sveavägen na wysokości Wyższej Szkoły Ekonomicznej.

Martin Beck świetnie znał sztokholmskie metro, ale mimo to podszedł do ściennej mapy.

Jeśli ktoś kupił bilet na Rådmansgatan, żeby dojechać do Tantolunden, to musiał się przesiąść na Centralnym, Starym Mieście albo Slussen i wysiąść w Zinkensdamm. Stamtąd miał około pięciu minut spacerem do miejsca, gdzie znaleziono martwą dziewczynkę. Wyruszył między wpół do drugiej a za kwadrans druga i wliczając w to przesiadkę, powinien być u celu mniej więcej dwadzieścia minut później. Czyli do Tantolunden dotarł między za pięć druga a dziesięć po drugiej. W opinii lekarza zgon dziewczynki nastąpił między wpół do trzeciej a trzecią lub nieco wcześniej.

– Czasowo się zgadza – powiedział Martin Beck.

– Zgadza się czasowo – wszedł mu w słowo Kollberg – jeśli od razu tam pojechał.

– Stacja nie jest zbyt daleko od parku Vanadis – z ociąganiem, jakby do siebie mruknął Melander.

– Nie jest – przyznał Kollberg. – I co z tego? Nic. Że jeździ metrem od parku do parku i zabija małe dziewczynki? Dlaczego nie wsiadł do autobusu pięćdziesiąt pięć? Miałby bliżej, nie musiałby zasuwać na piechotę.

– Bo pewnie by wpadł – zauważył Melander.

– Uhm – zgodził się Kollberg. – Pięćdziesiątkąpiątką jeździ mało ludzi. Wszyscy się znają.

Czasem Martin Beck życzyłby sobie, żeby Kollberg tyle nie gadał. Życzył sobie tego właśnie teraz, kiedy zaklejał kopertę z biletem. Próbował zapamiętać przelatującą mu przez głowę myśl. Jeśli Kollberg będzie siedział cicho, może się uda. Niestety.

Wyekspediował bilet i zadzwoniłi do laboratorium z prośbą o jak najszybsze wyniki. Odebrał Hjelm, którego Martin Beck znał od lat. Chyba był załatany i w złym humorze, bo chciał wiedzieć, czy panowie z Kungsholmsgatan i Västberga Allé zdają sobie sprawę, ile on ma pracy. Martin Beck przyznał, że rozumie ich nieludzkie obciążenie obowiązkami i gdyby tylko miał równie wysokie kwalifikacje, z przyjemnością by im pomógł. Hjelm coś tam wymamrotał i obiecał natychmiast zająć się biletem. Kollberg poszedł na lunch.

– Mamy nazwisko kobiety, która sprzedała ten bilet na Rådmansgatan – rzucił Melander, zanim zamknął się w pokoju ze swoimi papierami. – Pchnąć kogoś, żeby z nią porozmawiał?

– Jasne – odparł Martin Beck.

Usiadł za biurkiem, wertował dokumenty i usiłował myśleć. Był zirytowany i zdenerwowany, przypuszczalnie wskutek przemęczenia. Rönn wetknął głowę, popatrzył na niego i błyskawicznie się wycofał. Poza tym nikt mu nie przeszkadzał. Nawet telefon dziwnie długo milczał. Rozbrzmiał dopiero wtedy, kiedy Martin Beck po raz pierwszy w życiu mało nie zasnął przy biurku. Zanim podniósł słuchawkę, spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po drugiej. Piątek. Brawo, Hjelm, pomyślał.

Nie był to jednak Hjelm, tylko Ingrid Oskarsson.

– Przepraszam – zaczęła. – Jest pan na pewno bardzo zajęty.

Martin Beck wymruczał coś w odpowiedzi, nie słysząc w swoim głosie przesadnego entuzjazmu.

– Ale prosił pan, żebym zadzwoniła. Może to nic ważnego, ale uznałam, że powinien pan wiedzieć…

– Oczywiście, przepraszam, nie dosłyszałem pani nazwiska. Co się stało?

– Lena przypomniała sobie, co Bossę powiedział w parku tamtego dnia, w poniedziałek.

– Tak?

– Podobno spotkał opiekuna.

– Opiekuna?

– Tak. Przez kilka pierwszych miesięcy tego roku zostawialiśmy Bossego u opiekunki. Żłobków jak na lekarstwo, nie wiedziałam, co z nim zrobić, dałam ogłoszenie i znalazłam mu opiekunkę na Timmermansgatan.

– Czy nie wspomniała pani o opiekunie, pani Oskarsson? Może źle usłyszałem?

– Nie, nie. To mąż opiekunki, który często wcześnie wracał do domu. Bossę widywał go prawie codziennie i nazywał opiekunem.

– I Bossę powiedział Lenie, że w poniedziałek w Tantolunden spotkał opiekuna?

Martin Beck zapomniał o zmęczeniu, przysunął notatnik i wyłuskał z kieszeni długopis.

– Tak – potwierdziła pani Oskarsson.

– Czy powiedział jej o tym, zanim na chwilę zniknął czy później?

– Lena jest pewna, że później. Dlatego pomyślałam, że powinnam do pana zadzwonić. Nie widzę w tym żadnego związku… Sprawiał wrażenie miłego, porządnego człowieka, ale jeśli Bossę go spotkał, to może on coś widział albo słyszał…

Martin Beck trzymał długopis w gotowości.

– Jak się nazywa?

– Eskil Engström. Chyba jest szoferem. Mieszkają na Timmermansgatan. Numeru nie pamiętam, moment, zaraz sprawdzę. – Po minucie podała mu adres i numer telefonu. – Wydawał się bardzo sympatyczny. Często go widywałam, kiedy odbierałam Bossego.

– Czy synek powiedział coś więcej o tym spotkaniu z opiekunem?

– Nie. Próbowaliśmy… ale chyba o tym zapomniał.

– Jak wygląda ten mężczyzna?

– Hm, nie wiem. Jest miły. Może trochę niechlujny. Ale pewnie dlatego, że ma taką pracę. Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat, rzadkie włosy. Wygląda całkiem zwyczajnie.

Przez chwilę zaległa cisza. Martin Beck notował.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, już nie zostawia pani Bossego u tej opiekunki.

– Tak. Nie mają własnych dzieci Bossę się nudził. Obiecano mi miejsce w żłobku, ale dostała je inna matka, pielęgniarka. W naszym rejonie pielęgniarki mają pierwszeństwo.

– Gdzie Bossę jest teraz w ciągu dnia?

– W domu. Musiałam rzucić pracę.

– Kiedy przestała go pani zostawiać u Engströmów?

Zastanawiała się przez chwilę.

– W pierwszym tygodniu kwietnia. Miałam wtedy tydzień wolnego. Potem miejsce w żłobku było zajęte, a pani Engström wzięła inne dziecko.

– Czy synek lubił tam chodzić?

– Tak sobie. Chyba najbardziej lubił pana Engströma. Opiekuna. Czy myśli pan, że to on dał Bossemu bilet?

– Nie wiem. Ale spróbuję się dowiedzieć.

– Chciałabym pomóc. Dzisiaj wieczorem wyjeżdżamy, pan komisarz o tym wie, prawda?

– Tak, wiem. Szczęśliwej podróży. Proszę pozdrowić Bossego.

Martin Beck odłożył słuchawkę, chwilę się zastanawiał, podniósł słuchawkę i zadzwonił do obyczajówki.

Czekając na informacje, o które poprosił, przysunął do siebie jeden ze skoroszytów leżących na blacie biurka i przejrzał czystopis nocnego przesłuchania Rolfa Everta Lundgrena. Uważnie przeczytał skąpy rysopis mężczyzny, którego rabuś widział w parku Vanadis. Opis opiekuna podany przez panią Oskarsson był jeszcze bardziej powierzchowny, ale całkiem możliwe, że chodziło o tę samą osobę.

Eskil Engström nie figurował w kartotece obyczajówki.

Martin Beck zamknął skoroszyt i wszedł do sąsiedniego pokoju. Gunvald Larsson siedział za biurkiem, wpatrywał się zamyślonym wzrokiem w okno i dłubał w zębach nożem do papieru.

– Gdzie jest Lennart? – spytał Martin Beck.

Gunvald Larsson niechętnie zakończył badania dentystyczne, wycierając nóż w rękaw marynarki.

– Skąd mam, u licha, wiedzieć?

– A Melander?

Gunvald Larsson włożył nóż do piórnika i wzruszył ramionami.

– Pewnie w klopie. Czego chcesz?

– Niczego nie chcę. Co robisz?

Gunvald Larsson raczył się odezwać dopiero wtedy, kiedy Martin Beck ruszył do drzwi.

– Ludzie są szurnięci.

– Bo?

– Przed chwilą gadałem z Hjelmem. Tak w ogóle to szukał ciebie. Jeden z naszych znalazł jakieś gacie w krzakach koło Hornstulls Strand, zaniósł je do laboratorium i powiedział, że może to niedoszłe trofeum bandziora z Tantolunden. I chłopcy z laboratorium gapią się na różowe majtasy rozmiar czterdzieści cztery, w których nawet Kollberg by się utopił, i pytają, o co tu, kurde, chodzi. Sam chciałbym wiedzieć. Czy w policji mogą pracować debile?

– Też sobie czasami zadaję to pytanie. Co jeszcze powiedział?

– Kto?

– Hjelm.

– Żebyś do niego przekręcił, jak przestaniesz wisieć na telefonie.

Martin Beck wrócił do swojego chwilowego biurka i zadzwonił do SKL.

– A, bilet – powiedział Hjelm. – Nie uda się zdjąć odcisków palców, papier jest za mechaty.

– Tak myślałem.

– Jeszcze nie skończyliśmy. Jak zwykle wyślę ci raport. Znaleźliśmy kilka niebieskich bawełnianych włókien, prawdopodobnie z podszewki kieszeni.

Martin Beck przypomniał sobie niebieską kurtkę, którą Bossę trzymał w objęciach. Podziękował i się rozłączył. Potem zamówił samochód i włożył marynarkę.

Mimo wczesnego piątkowego popołudnia wielka ewakuacja z miasta już się zaczęła. Auta niemrawo sunęły po mostach. Na nic się zdały umiejętności i spryt kierowcy; dojazd na Timmermansgatan zajął im prawie pół godziny.

Dom stał blisko Sódra Station. Stary, zapuszczony, w bramie ciemno i chłodno. Na poziomie ułicy było tylko dwoje drzwi, jedne – otwarte – wychodziły na brukowane podwórze z pojemnikami na śmieci i trzepakiem. Na drugich Martin Beck z trudem odczytał nazwisko ENGSTRÖM na brudnej mosiężnej tabliczce. Dzwonka nie było, więc głośno zapukał.

Otworzyła mu kobieta około pięćdziesiątki. Niska, szczupła, w brązowej wełnianej sukience i kwiecistych frotowych kapciach. Mrużąc oczy, patrzyła na niego zdziwiona zza wyjątkowo grubych szkieł.

– Pani Engström?

– Tak – odparła za niskim głosem jak na jej drobną posturę.

– Czy zastałem pana Engströma?

– Nie… A o co chodzi?

– Chciałbym z panią porozmawiać. Znam jednego z pani podopiecznych.

– Kogo? – zapytała nieufnie.

– Bo Oskarssona. Dostałem pani adres od jego matki. Mogę wejść?

Kobieta wpuściła go do środka. Przeciął mały przedpokój, minął drzwi do kuchni i wszedł do jedynego pokoju w tym mieszkaniu. Za oknem zobaczył pojemniki na śmieci i trzepak. W skromnie umeblowanym pomieszczeniu poczesne miejsce zajmowała wersalka z mnóstwem kolorowych poduszek. Martin Beck nie zauważył nic, co świadczyłoby o obecności dzieci.

– Przepraszam – powiedziała kobieta – ale o co chodzi? Co z Bossem?

– Jestem z policji. Z Bossem wszystko w porządku. Przychodzę w rutynowej sprawie. Nic poważnego.

Kobieta, początkowo lekko wystraszona, zebrała się na odwagę.

– Poważnego? Nie boję się policji. Chodzi o Eskila?

Martin Beck uśmiechnął się.

– Tak, pani Engström, chciałbym zamienić parę słów z pani mężem. Podobno kilka dni temu spotkał Bossego.

Spojrzała na Martina Becka niemile zaskoczona.

– Eskil?

– Tak. O której będzie w domu?

Wpatrywała się w niego okrągłymi niebieskimi oczami, które grube szkła nienaturalnie powiększały.

– Ale… ale Eskil nie żyje.

Martin Beck wbił w nią wzrok. Na kilka sekund odebrało mu mowę.

– Przepraszam… nie wiedziałem… Bardzo mi przykro. Kiedy odszedł?

– Trzynastego kwietnia. Zginął w wypadku samochodowym. Lekarz powiedział, że długo się nie męczył.

Kobieta wyjrzała przez okno na ponure podwórze.

Martin Beck patrzył na jej chude plecy w zaluźnej sukience.

– Bardzo mi przykro – powtórzył.

– Eskil jechał swoją ciężarówką do Södertälje. W poniedziałek. – Odwróciła się i dodała pewniejszym głosem: – Eskil był kierowcą od trzydziestu dwóch lat i ani razu nie dostał ani jednego punktu karnego. To nie on spowodował wypadek.

– Rozumiem. Przepraszam za kłopot. Musiała zajść pomyłka.

– Łobuzom, którzy go zabili, wszystko uszło na sucho. Mimo że jechali kradzionym samochodem.

Pokiwała głową, z nieobecnym spojrzeniem, i zaczęła poprawiać poduszki na wersalce.

– Zaraz sobie pójdę. – Martin Beck, zdjęty nagłą klaustrofobią, najchętniej natychmiast opuściłby ten pokój i jego smutną drobną właścicielkę, ale się opanował. – Jeśli pani nie miałaby nic przeciwko temu, chciałbym jeszcze zobaczyć zdjęcie męża.

– Nie mam zdjęć Eskila.

– A w paszporcie albo prawie jazdy?

– Nigdy nie wyjeżdżaliśmy za granicę, Eskil nie potrzebował paszportu. A prawo jazdy jest stare.

– Mógłbym je obejrzeć?

Wysunęła szufladę komody i wyjęła zawodowe prawo jazdy. Wystawione na Eskila Johana Alberta Engströma w roku 1935.

Na zdjęciu był młody mężczyzna o lśniących falujących włosach, wydatnym nosie, małych ustach i wąskich wargach.

– Teraz tak nie wyglądał – powiedziała kobieta.

– A jak? Czy mogłaby go pani opisać?

– Był niższy od pana, ale sporo wyższy ode mnie – odrzekła bez chwili wahania. – Miał chyba metr siedemdziesiąt dwa. Dość szczupły. Rzadkie siwawe włosy. Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć. Jak na mój gust, wyglądał sympatycznie. Może nie był zbyt piękny, bo miał duży nos i małe usta, ale mnie się podobał.

– Dziękuję, pani Engström. Nie będę pani dłużej przeszkadzał.

Otworzyła mu drzwi, które zamknęła dopiero wtedy, kiedy zatrzasnęła się za nim brama.

Martin Beck głęboko odetchnął i długim szybkim krokiem ruszył na północ. Tęsknił do swojego biurka.


Czekały tam na niego dwie wiadomości.

Pierwsza od Melandera:


„Bileterka nazywa się Gunda Persson. Nic nie pamięta. Nie ma czasu przyglądać się pasażerom”.


Druga od Hammara:


„Przyjdź natychmiast. To ważne”.

Загрузка...