Rozdział 30


Można było wziąć Martina Becka za wystrychniętego na dudka ofermę z prowincji, a Kollberga za mordercę gwałciciela. Można było dokleić Rönnowi brodę i wmówić komuś, że to Święty Mikołaj. Jakiś otumaniony świadek mógłby od biedy twierdzić, że Gunvald Larsson jest Murzynem. Na pewno można było przebrać komendanta za robotnika, a szefa Głównego Zarządu Policji za pieniek. Przypuszczalnie ktoś dałby się nabrać na to, że minister spraw wewnętrznych jest gliniarzem. Można było, jak Japończycy podczas drugiej wojny światowej i maniakalni fotografowie, udawać krzaki i wierzyć, że nikt nie odkryje kamuflażu. Praktycznie można wcisnąć ludziom każdy kit, ale nikt nigdzie i nigdy nie pomyliłby z czymkolwiek ani z kimkolwiek Kristianssona i Kvanta.

Kristiansson i Kvant nosili czapki od munduru, skórzane kurtki z pozłacanymi guzikami, szelki i pas z kaburą na pistolet i rzemieniem na pałkę. Ubierali się tak dlatego, że marzli, ledwie temperatura spadała poniżej plus dwudziestu stopni.

Pochodzili ze Skånii. Mieli po sto osiemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, blond włosy i niebieskie oczy. Obaj byli szerocy w barach i ważyli mniej więcej po dziewięćdziesiąt kilogramów. Jeździli czarnym plymouthem z białymi błotnikami, wyposażonym w szperacz, antenę, obrotowe pomarańczowe koguty i dwie czerwone lampy. Na drzwiach, masce i bagażniku widniał biały napis POLICJA.

Kristiansson i Kvant obsługiwali radiowóz.

Zanim trafili do policji, służyli w południowoskåńskim pułku piechoty w Ystad w stopniu plutonowego.

Obaj byli żonaci i mieli po dwójce dzieci.

Długo razem pracowali i znali się jak łyse konie. W tym samym czasie poprosili o przeniesienie i czuli się dobrze wyłącznie w swoim towarzystwie.

Mimo podobieństw różnili się charakterami i codziennie działali sobie na nerwy. Kristiansson był łagodny i koncyliacyjny, Kvant w gorącej wodzie kąpany i prowokacyjny. Kristiansson nigdy nie mówił o żonie. Kvant mówił o swojej bez przerwy, dzięki czemu Kristiansson wiedział o niej wszystko. Nie tylko, co powiedziała i zrobiła; znał jej reakcje w sytuacjach intymnych i każdą plamkę na jej ciele. Kristiansson i Kvant wspaniale się uzupełniali.

Zgarnęli wielu złodziei i tysiące alkoholików. Udaremnili kilkaset awantur domowych, przy czym niektóre wywołał Kvant, ponieważ wychodził z założenia, że ludzie wszczynają kłótnie, kiedy nagle w ich przedpokoju staje dwóch policjantów.

Nigdy nie dokonali spektakularnego zatrzymania, nigdy ich nazwiska nie znalazły się na pierwszych stronach gazet. Kiedyś, służąc w Malmö, podwieźli na polikliniczny oddział nagłych wypadków przy Szpitalu Publicznym draśniętego w rękę, pijanego dziennikarza, który pół roku później został zamordowany. O rozgłos nawet się nie otarli.

Jedni mieli swój drugi dom w ekskluzywnym męskim klubie na Arsenalgatan, Kristiansson i Kvant mieli swój radiowóz przesiąknięty oparami pijackiego odoru i zatęchłej zażyłości.

Niektórzy uważali ich za zarozumialców, bo mówili skåńskim dialektem. Oni się wkurzali, ilekroć rozmaite idywidua, kompletnie głuche na brzmieniowe walory dialektu, usiłowały ich przedrzeźniać.

Kristiansson i Kvant nie pracowali w policji sztokholmskiej. Byli zatrudnieni na Solnej i o morderstwach w parkach wiedzieli mniej więcej tyle, co wyczytali w gazetach i usłyszeli w radiu.

Tuż po wpół do trzeciej w czwartek dwudziestego drugiego czerwca byli naprzeciwko zamku Karlberg[16]. Za dwadzieścia kilka minut kończyli zmianę.

Kristiansson zawrócił na starym placu ćwiczebno-paradnym i jechał po Karlbergs Strand na zachód.

– Zatrzymaj się – powiedział Kvant.

– Bo co?

– Chcę rzucić okiem na tę łajbę.

Kristiansson zatrzymał się i ziewnął.

– Rzuciłeś?

– Tak.

Wolno ruszyli przed siebie.

– Dopadli parkowego mordercę – odezwał się Kristiansson. – Namierzyli go na Djurgården.

– Słyszałem.

– Miło, że ma się dzieciaki w Skånii.

– Tak, to dziwne… – Kvant umilkł. – Bardzo dziwne. Zanim spiknąłem się z Siv, latałem jak kot z pęcherzem. Zawsze miałem jakąś lalę na tapecie. Byłem, jak to się mówi, jurny i gotowy. Po prostu cholernie napalony.

– Uhm, pamiętam – powiedział Kristiansson i ziewnął.

– A teraz czuję się jak zajeżdżony koń pociągowy. Zasypiam jak kamień, ledwie kopnę się do łóżka, i pierwsze, o czym myślę po przebudzeniu, to zsiadłe mleko z pszenicznymi chrupkami. – Kvant myślał. – Może wiek robi swoje…

Kristiansson i Kvant niedawno skończyli trzydzieści lat.

– Może – zgodził się Kristiansson.

Minęli karlsberski most, dwadzieścia metrów dzieliło ich od rogatek Sztokholmu. Gdyby koledzy nie osaczyli parkowego mordercy na Djurgården, Kristiansson pewnie by skręcił w prawo, w Ekelundsvägen, żeby zobaczyć, co zostało z Ingentingskogen po budowie blokowiska. Teraz nie było ku temu żadnego powodu, poza tym nie miał ochoty dwa razy jednego dnia oglądać Szkoły Policyjnej. Dlatego pojechał dalej krętą Karlbergs Strand.

Minęli Talludden.

Kvant z niesmakiem popatrzył na nastolatków wystających przed kawiarnią i pośród samochodów na parkingu.

– Na dobrą sprawę powinniśmy rzucić okiem na te ich cholerne gruchoty.

– To zmartwienie kolegów z drogówki – skwitował Kristiansson. – Za kwadrans zjeżdżamy. – Milczał przez chwilę. – Fajnie, że mają tego seksualnego kretyna.

– Gdybyś przynajmniej raz powiedział coś, czego nie słyszałem dwadzieścia razy wcześniej.

– To nie takie proste.

– Dzisiaj rano Siv była nieznośna. Mówiłem ci o tym gruzełku, którego niby wymacała w lewej piersi? I ubrdała sobie, że to rak?

– Uhm, mówiłeś.

– Aha. No i pomyślałem, że jak ciągle o tym zrzędzi, to powinienem to sprawdzić. Dzwoni budzik, ona leży jak zdechła ryba, oczywiście obudziłem się przed nią i…

– Uhm, mówiłeś.

U wylotu Karlbergs Strand, zamiast skręcić w nową ulicę prowadzącą do Syndbybergsvägen – skąd było najbliżej do komendy – Kristiansson zdecydował się na dłuższą trasę, przez Huvudsta Allé, obecnie rzadko uczęszczaną.

Potem zarzucą go pytaniami, dlaczego wybrał właśnie tę drogę, i nie usłyszą odpowiedzi. Po prostu tak mu się pojechało.

W każdym razie Kvant nie zareagował. Za długo patrolował ulice, żeby wyskakiwać z głupimi uwagami.

– Nie rozumiem, co ją napadło – powiedział w zadumie. – To znaczy Siv.

Minęli stary zamek w Huvudście.

I to ma być zamek? – pomyślał po raz pięćsetny Kristiansson. W Skånii są prawdziwe zamki. Z hrabiami i w ogóle.

– Pożyczysz mi dwie dychy? – spytał.

Kvant skinął głową. Kristiansson cierpiał na chroniczny brak gotówki. Powoli jechali dalej. Po prawej było nowe blokowisko, po lewej wąski pas lasu nad zatoką.

– Zatrzymaj się – powiedział Kvant.

– Bo co?

– Bo muszę za potrzebą.

– Zaraz będziemy na miejscu.

– Mus to mus.

Kristiansson skręcił w las, wóz potoczył się po przecince i zahamował. Kvant wysiadł, podszedł do niskich krzaków, stanął w rozkroku, opuścił suwak i gwiżdżąc, patrzył przed siebie. Kiedy zerknął w bok, pięć metrów dalej zobaczył mężczyznę, załatwiającego tę samą potrzebę.

– Przepraszam – odezwał się Kvant i dyskretnie odwrócił plecami.

Potem poprawił mundur i ruszył do samochodu. Kristiansson otworzył drzwi i wyjrzał.

Kvant przystanął dwa metry od radiowozu.

– Wygląda jak… Tam jest…

Kristiansson wszedł mu w słowo:

– Słuchaj, przecież ten facet…

Kvant błyskawiczne zawrócił. Kristiansson wysiadł.

Mężczyzna – średniego wzrostu, o rzadkich, sczesanych do tyłu włosach i wydatnym nosie – miał na sobie beżową marynarkę, poplamioną białą koszulę, pogniecione brązowe spodnie i czarne buty. Jeszcze nie poprawił ubrania.

Kiedy Kvant zbliżył się do niego na odległość dwóch metrów, zasłonił twarz lewą ręką.

– Niech mnie pan nie bije.

Kvant drgnął.

– Co?!

Wprawdzie tego ranka usłyszał od żony, że jest chamem i każdy to zauważy, ale wszystko ma swoje granice. Zebrał się w sobie.

– Co pan tu robi?

– Nic – odparł mężczyzna z nieśmiałym, speszonym uśmiechem.

Kvant zlustrował jego ubranie.

– Może się pan wylegitymować?

– Tak, mam kartę emerycką.

Podszedł Kristiansson.

– Co się tu dzieje?

Mężczyzna popatrzył na niego.

– Niech mnie pan nie bije – powtórzył.

– Czy pan Ingemund Fransson? – spytał Kristiansson.

– Tak.

– No to proszę z nami – powiedział Kvant, biorąc delikwenta pod ramię.

Mężczyzna bez oporu pozwolił się zaprowadzić do radiowozu.

– Proszę usiąść z tyłu – polecił Kristiansson.

– I zapiąć spodnie – dodał Kvant.

Po chwili wahania mężczyzna znów się uśmiechnął i wykonał polecenie.

Kvant usiadł obok niego.

– No to zobaczmy tę kartę emerycką.

Mężczyzna wyjął dokument z tylnej kieszeni spodni. Kvant zerknął i podał go Kristianssonowi.

– Tak, chyba nie ma wątpliwości – orzekł Kristiansson.

Kvant z niedowierzaniem spojrzał na mężczyznę.

– Nie ma. To on.

Kristiansson obszedł samochód, otworzył drzwi po przeciwnej stronie i zaczął obmacywać kieszenie marynarki mężczyzny.

Dopiero teraz zauważył jego zapadnięte policzki i kilkudniowy siwy zarost.

– Proszę bardzo – powiedział, wyciągając z wewnętrznej kieszeni jasnoniebieskie dziecięce figi.

– Aha – bąknął Kvant. – To chyba przesądza sprawę, prawda?

– Tak myślę – odparł Kristiansson.

– Wziąłem od niej kawałek czekolady – odezwał się Ingemund Fransson. – Ale dałem chłopczykowi bilet na metro. Był ważny w jedną stronę.

Kristiansson nic więcej nie znalazł w kieszeniach. Kvant zatrzasnął drzwi.

– Czekolada – rzucił ze złością. – Bilet! Zabiłeś trzy dziewczynki!

– Tak. – Mężczyzna uśmiechnął się i pokręcił głową. – Musiałem.

Kristiansson wciąż stał przy samochodzie.

– Jak pan je zwabił?

– Dzieci mnie lubią. Pokazuję im rozmaite rzeczy. Kwiatki i tak dalej.

Kristiansson myślał chwilę.

– Gdzie pan spał tej nocy?

– Na Cmentarzu Północnym. Przy kolumbarium.

– A wcześniej? – spytał Kvant.

– Też tam i na innych cmentarzach. Nie bardzo pamiętam.

– A gdzie pan był za dnia? – zapytał Kristiansson.

– Różnie… Często w kościołach. Tam jest pięknie. Cichuteńko. Można siedzieć godzinami…

– Jasne, wszystko, tylko nie dom – warknął Kvant.

– Nie… Byłem w domu… Raz. Coś miałem na butach i…

– I?

– Musiałem je zmienić i włożyłem stare tenisówki. Potem oczywiście kupiłem nowe. Bardzo drogie. Nieprzyzwoicie drogie.

Kristiansson i Kvant wpatrywali się w niego.

– I wziąłem marynarkę.

– Aha – bąknął Kristiansson.

– Nocami na dworze jest naprawdę chłodno – wyjaśnił mężczyzna konwersacyjnym tonem.

Usłyszeli odgłos szybkich kroków. Biegła w ich stronę młoda kobieta w niebieskim fartuchu i drewniakach. Na widok radiowozu stanęła jak wryta.

– Uff! – sapnęła zadyszana. – Czy może… Moja córeczka… Nigdzie jej nie ma… Może ją widzieliście? Miała czerwoną sukienkę…

Kvant opuścił szybę, opanował się i odparł uprzejmie:

– Tak, proszę pani. Siedzi tam, za krzakami, i bawi się lalką. Nic jej nie grozi. Przed chwilą ją widziałem.

Kristiansson odruchowo schował za plecami jasnoniebieskie figi i próbował się uśmiechnąć. Nie wyszło mu najlepiej.

– Nic jej nie grozi – głupkowato powtórzył za kolegą.

Kobieta zniknęła za krzakami i sekundę później rozbrzmiał dziecięcy głosik:

– Cześć, mamo!

Twarz Ingemunda Franssona wygładziła się, spojrzenie znieruchomiało i otępiało.

Kvant chwycił go za ramię.

– Ruszaj, Kalle.

Kalle Kristiansson zatrzasnął tylne drzwi, usiadł za kierownicą i włączył silnik.

– Jedno mnie zastanawia – powiedział, wyjeżdżając na ulicę.

– Co takiego?

– Kogo oni dopadli na Djurgården.

– Też jestem ciekawy.

– Proszę mnie tak nie ściskać – zakwilił Ingemund Fransson. – To boli.

– Milczeć! – warknął Kvant.


Martin Beck wciąż był na Djurgården, osiem kilometrów od Huvudsta Allé. Stał nieruchomo z lewą dłonią na brodzie i patrzył na Kollberga, czerwonego na twarzy i mokrego od potu. Policjant na motocyklu, w białym kasku i z walkie-talkie na plecach zasalutował i odjechał.

Dwie minuty wcześniej Melander i Rönn podwieźli na Bondegatan mężczyznę, który twierdził, że nazywa się Fristedt, żeby mógł się wylegitymować. Ściśle rzecz biorąc, była to czysta formalność. Ani Martin Beck, ani Kollberg nie mieli wątpliwości, że to fałszywy trop.

Został tylko jeden radiowóz. Kollberg zatrzymał się przy otwartych przednich drzwiach, Martin Beck dwa metry dalej.

– Coś jest – odezwał się policjant siedzący w radiowozie. – Coś w radiu.

– Co? – apatycznie spytał Kollberg.

Policjant słuchał.

– Dwóch naszych z Solnej. Z patrolu.

– I?

– Mają go.

– Franssona?

– Tak, mają go w wozie.

Podszedł Martin Beck. Kollberg pochylił się, żeby lepiej słyszeć.

– Co mówią? – spytał Martin Beck.

– Jasne jak słońce – powiedział człowiek w radiowozie. – Tożsamość potwierdzona. Przyznał się. Poza tym miał w kieszeni jasnoniebieskie dziecięce figi. Złapany na gorącym uczynku.

– Co? – powiedział Kollberg. – Na gorącym uczynku? Czy…

– Nie, nie, zdążyli w samą porę. Dziewczynka jest cała i zdrowa.

Martin Beck oparł czoło na krawędzi dachu samochodu. Blacha była gorąca i zakurzona.

– Dobry Boże, Lennart – powiedział – to koniec.

– Tak, odpowiedział Kollberg. – Tym razem.

Загрузка...