Rozdział 25


Było wczesne wtorkowe przedpołudnie dwudziestego czerwca. W dyżurce dziewiątego komisariatu jeszcze panował spokój. Policjant Kvist siedział przy stole, palił papierosa i czytał gazetę. Był młodym mężczyzną z jasną brodą. Zza przepierzenia w rogu dochodziły głosy, od czasu do czasu przerywane stukotem maszyny do pisania. Zadzwonił telefon. Kvist uniósł głowę znad lektury i zobaczył, że Granlund w szklanej klatce podnosi słuchawkę.

Drzwi za nim otworzyły się, wszedł Rodin, stanął przy drzwiach i wkładał uprząż. Był znacznie starszy od Kvista – wiekiem i służbą. Kvist skończył szkołę policyjną rok temu, do dziewiątki trafił całkiem niedawno.

Rodin wziął czapkę ze stołu i poklepał Kvista po ramieniu.

– No, chłopaku, idziemy. Jeszcze jedna rundka i kawa.

Kvist zgasił papierosa i złożył gazetę.

– Co czytasz? – spytał Rodin.

– „Znak czasu”[12]. Dobra gazeta. Polecam.

– Nigdy w życiu. Polityczny szmatławiec. I kulturalny, co? Nie, zostanę przy „Dzienniku sportowym”[13]. No, chodź.

Wyszli z budynku i ruszyli Surbrunnsgatan na zachód. Powoli, ramię w ramię, równym krokiem, z rękami na plecach.

– Czy Granlund powiedział, co mamy zrobić z tą Andersson, jak ją znajdziemy? – zapytał Kvist.

– Mamy się upewnić, czy to ona dzwoniła do kryminalnego drugiego czerwca i podkablowała gościa na balkonie, a potem zadzwonić do Granlunda – wyjaśnił Rodin.

Minęli Tulegatan.

Kvist popatrzył w stronę parku Vanadis.

– Byłeś tam zaraz po morderstwie?

– Tak. A ty nie?

– Nie. Miałem wolne.

Przez chwilę maszerowali w milczeniu.

– Nigdy nie znalazłem zwłok – odezwał się Kvist. – To na pewno jest straszny widok.

– Żebyś wiedział. Ale spokojnie, chłopaku, w tej robocie zobaczysz niejedne zwłoki.

– Dlaczego zostałeś policjantem?

Rodin nie odpowiedział od razu. Chyba się zastanawiał.

– Mój stary był policjantem. Wydawało się naturalne, że pójdę w jego ślady. Chociaż matka nie była zachwycona. A ty dlaczego zostałeś gliniarzem?

– Zęby wnieść swój wkład w dobro społeczeństwa. – Kvist parsknął śmiechem. – Najpierw nie wiedziałem, co chcę robić. Miałem same dwóje na świadectwie. W wojsku poznałem takiego jednego, który wybierał się do policji, i on mi powiedział, że z tymi stopniami przyjmą mnie do szkoły policyjnej, że brakuje ludzi i… no, przekonał mnie.

– Marnie płacą.

– Ja nie narzekam. W szkole dostawałem tysiąc czterysta miesięcznie, mam dziewiątą grupę uposażeniową…

– Tak, wiem. Teraz jest trochę lepiej niż wtedy, kiedy ja zaczynałem.

– Po gimnazjum około osiemdziesięciu procent idzie do zawodówek. Policjanci rekrutują się z tych pozostałych dwudziestu procent. A wśród tych dwudziestu procent jest dużo takich jak ty, którzy wybierają ten zawód tylko dlatego, że ich ojcowie byli policjantami.

– No dobrze, ale za cholerę nie poszedłbym do tej samej roboty, gdyby stary był śmieciarzem.

– Podobno w całym kraju jest co najmniej tysiąc pięćset wakatów. Nic dziwnego, że mamy tyle nadgodzin.

Rodin skopał z chodnika puszkę po piwie.

– Aleś ty mocny w statystyce. Chcesz zostać komendantem?

Kvist roześmiał się, lekko zmieszany.

– E tam. Czytałem o tym artykuł. Ale komendant? Może to nie takie głupie. Jak myślisz, ile on zarabia?

– Nie wiesz tego? Ty, taki oblatany?

Doszli do Sveavägen i umilkli.

Pod kioskiem przed monopolowym częstowało się kuksańcami dwóch pijanych mężczyzn. Jeden wymachiwał pięścią, raz po raz usiłował wyprowadzić cios, ale stopień upojenia przeszkadzał mu w odniesieniu zwycięstwa. Drugi, ciut trzeźwiejszy, trzymał bełkoczącego i fechtującego rozrabiakę na dystans, odpychając go dłonią. W końcu stracił cierpliwość i przewrócił go na chodnik.

Rodin westchnął.

– Bierzemy go – powiedział, przecinając jezdnię. – Zawsze wszczyna burdy.

– Który?

– Ten, co leży. Drugi sobie poradzi.

Długim szybkim krokiem podeszli do mężczyzn. Trzeci łazęga, który przyglądał się szamotaninie sprzed restauracji Metropol, z wysiloną godnością ruszył do Odengatan, rzucając przez ramię wylęknione spojrzenia.

Policjanci podnieśli mężczyznę. Miał około sześćdziesiątki, był bardzo chudy, ważył nie więcej niż pięćdziesiąt kilo. Niektórzy przechodnie, tak zwani przyzwoici obywatele, przystanęli i patrzyli z pewnej odległości.

– No, Johansson, jak się dzisiaj miewamy? – zagadnął Rodin.

Johansson zwiesił głowę i podjął daremny wysiłek strzepnięcia kurzu z marynarki.

– Do-doe… – wybełkotał. – Gadaem se z kumplem. Żarrrowaliśmy, kapewu?

Kumpel nie najgorzej wczuł się w rolę zadowolonego z życia.

– Oskarowi nic nie jest. Da sobie radę.

– Rozejść się – łagodnie odparł Rodin, przeganiając go machnięciem ręki.

Kumpel z ulgą się ulotnił.

Rodin i Kvist chwycili Oskara Johanssona pod ramiona i ruszyli na postój taksówek, dwadzieścia metrów dalej.

Taksówkarz na ich widok wysiadł i otworzył tylne drzwi. Był z tych, którzy chętnie współpracują.

– Teraz Johansson pojedzie samochodem – powiedział Rodin. – A potem Johansson się prześpi.

Oskar Johansson posłusznie wgramolił się do środka i zwalił na siedzenie.

Rodin przesunął go i rzucił przez ramię do Kvista:

– Zajmę się nim. Zobaczymy się w komisariacie. Kup po drodze kilka mazarynek[14].

Kvist skinął głową i kiedy taksówka zjechała z chodnika na jezdnię, wolno poszedł do kiosku. Na Surbrunnsgatan, kilka metrów za monopolowym, zobaczył kumpla Johanssona. Ledwie ruszył w jego stronę, mężczyzna zamachał rękami i pomaszerował ku Hagagatan.

Kvist śledził go wzrokiem, dopóki ten nie zniknął za rogiem, po czym okręcił się na pięcie i wrócił na Sveavägen.

Kioskarka wystawiła głowę przez okienko.

– Dziękuję. Te łobuzy psują mi interes. Że też zawsze muszą się kotłować właśnie tutaj.

– Monopolowy ich przyciąga – powiedział Kvist.

W głębi duszy żal mu było Johanssona i jemu podobnych. Wiedział, że ich problem polega między innymi na tym, że nie mają się gdzie podziać.

Zasalutował i odszedł. Kawałek dalej zobaczył piekarnię. Spojrzał na zegarek i pomyślał, że równie dobrze może kupić mazarynki tutaj i wrócić do komisariatu na kawę.

Nad drzwiami zadźwięczał mały dzwonek. Przy ladzie stała starsza kobieta w kraciastym fartuchu i rozmawiała z ekspedientką.

Kvist złożył ręce na plecach i czekał. Chłonąc zapach świeżego chleba, pomyślał, że coraz rzadziej spotyka się takie piekarenki. Niedługo znikną na dobre i wszyscy Szwedzi będą kupować produkowane masowo, zafoliowane, identyczne bochenki, bagietki i mazarynki.

Kvist miał dopiero dwadzieścia dwa lata, ale często mu się wydawało, że jego dzieciństwo to zamierzchła przeszłość. Rozkojarzony słuchał rozmowy kobiet.

– No i zmarło się Palmowi spod osiemdziesiątego pierwszego – powiedziała grubaska w fartuchu.

– Może to i dobrze – odparła ekspedientka. – Był już wiekowy i niedołężny.

Ekspedientka, starsza siwowłosa kobieta w białym kitlu, spojrzała na Kvista i szybko włożyła zakupy do siatki klientki.

– Czy to wszystko, pani Andersson? A śmietanka?

Klientka wzięła siatkę i sapnęła.

– Nie, nie dzisiaj. Proszę to zapisać jak zwykle. Do widzenia!

Kobieta podeszła do drzwi. Kvist pośpieszył je przytrzymać.

– Do widzenia, pani Andersson! – powiedziała ekspedientka.

Pani Andersson przecisnęła się obok Kvista i lekko skinęła głową w podziękowaniu.

Kvist już miał zamknąć za nią drzwi, ale nagle coś go zastanowiło i bez słowa wypadł na ulicę. Ekspedientka wpatrywała się w niego zdumiona.

Dogonił kobietę w fartuchu, zanim zdążyła wejść na klatkę tuż obok piekarni. Zasalutował.

– Czy pani Andersson?

– Tak…

Wziął od niej siatkę i po raz drugi przytrzymał drzwi.

– Przepraszam, że pytam, ale czy pani przypadkiem nie dzwoniła na policję w piątek przed południem drugiego czerwca?

– Drugiego czerwca? Tak, dzwoniłam. Może to było drugiego. Bo co?

– Dlaczego pani dzwoniła?

Kvist nie potrafił ukryć podniecenia.

Kobieta o nazwisku Andersson spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Rozmawiałam z detektywem albo kimś takim. Bezczelny typ. Wcale się nie zainteresował, a chciałam się z nim podzielić moimi spostrzeżeniami o mężczyźnie, który stał na balkonie i…

– Czy mógłbym skorzystać z pani telefonu? – Kvist już szedł do windy. – Wszystko pani wyjaśnię.

Загрузка...