Rozdział 8


Kollberg obficie się pocił, wracając przez park Vanadis. Nie dlatego że szedł pod górkę, nie z powodu upału ani tuszy. W każdym razie nie tylko.

Podobnie jak większość kolegów, którzy będą się zajmować tą sprawą, odczuwał przemęczenie już na początku śledztwa. Myślał o ohydzie tej zbrodni i ludziach dotkniętych jej ślepą bezmyślnością. Doświadczał czegoś podobnego nie raz, nie dwa i bardzo dobrze wiedział, jak okropny może być ciąg dalszy. I jak trudny.

Pomyślał o postępującym bandytyzmie będącym wytworem społeczeństwa, które się przyczyniło do jego wzrostu. On też. Pomyślał o postępującej technicyzacji w policji w ostatnim roku i o tym, że przestępczość wciąż była górą. Pomyślał o nowoczesnych metodach dochodzeniowo-śledczych i komputerach, dzięki którym być może zaczną wyłapywać morderców w kilka godzin, i o tym, co miały do zaoferowania te cuda techniki na przykład Karin Carlsson. Albo jemu. Albo ekspertom zgromadzonym przy zwłokach dziecka między skalistym pagórkiem a czerwonym płotkiem.

Widział martwą dziewczynkę przez krótką chwilę i z pewnej odległości. Nie chciałby jej oglądać ponownie, ale to, niestety, niewykonalne. Jego świadomość zarejestrowała obraz raz na zawsze, włączyła do poprzednich. Nigdy nie zapomni czerwonej spódniczki ani pasiastej bluzki. Pomyślał o drewniakach i swoim nienarodzonym dziecku. O tym, jak będzie wyglądało za dziewięć lat. O strachu i oburzeniu, jakie ta zbrodnia wywoła. O tym, co będzie na pierwszych stronach popołudniówek.

Teren wokół ponurej jak twierdza wieży ciśnień i część zbocza do schodów prowadzących do Ingemarsgatan zostały odgrodzone. Kollberg minął samochody, zatrzymał się przy blokadzie i popatrzył na pusty plac zabaw: piaskownice, huśtawki, drabinki.

Przytłoczyła go myśl, że to się już kiedyś stało i na pewno się powtórzy. Mimo że teraz mieli do dyspozycji komputery, więcej ludzi i więcej samochodów. Mimo że teraz parki były lepiej oświetlone i wycięto większość zarośli. Następnym razem będzie jeszcze więcej samochodów i komputerów, i jeszcze mniej zarośli. Kollberg wytarł czoło mokrą od potu chusteczką.

Dziennikarze i fotografowie już byli na miejscu, ale na szczęście nie roiło się od gapiów. O dziwo, w dużej mierze dzięki policji prasa z biegiem lat zmądrzała, czego z pewnością nie dałoby się powiedzieć o wścibskich ciekawskich.

Mimo stosunkowo dużej liczby ludzi przebywających w parku Vanadis koło wieży ciśnień panował względny spokój. Z daleka, może z basenu albo placu zabaw przy Sveavägen, dobiegały radosne okrzyki i śmiech dzieci.

Kollberg stał przy blokadzie. Nic nie mówił, nikt go nie zaczepiał.

Wiedział, że główny wydział zabójstw jest zaalarmowany, że tworzy się zespół śledczy, że pracują technicy, że włączono obyczajówkę, że organizuje się grupa zbierająca informacje od ludności, że szykuje się akcja odpytywania okolicznych mieszkańców, że lekarz sądowy jest w pogotowiu, tak jak radiowozy, że uruchomi się wszystkie siły i środki i że jego też to nie ominie.

Mimo to pozwolił sobie na chwilę refleksji. Jest lato. Ludzie zażywają kąpieli. Turyści krążą z mapami w dłoniach. A w krzakach między skałkami i czerwonym płotkiem leży martwe dziecko. Koszmar. Na domiar złego, może być gorzej.

Od kościoła Stefana nadjechał, mrucząc silnikiem, dziewiąty albo dziesiąty samochód. Kollberg, nie odwracając głowy, zobaczył wysiadającego Gunvalda Larssona.

– Cześć! No i jak? – zapytał Gunvald Larsson.

– Nie wiem.

– Deszcz. Całą noc lało. Prawdopodobnie… – Gunvald Larsson, co dość niezwykłe, sam sobie przerwał. – Jeśli zabezpieczą jakieś odciski butów; to pewnie moje. Byłem tam wczoraj wieczorem. Tuż po dziesiątej.

– Aha.

– Rabuś napadł na kobietę niecałe pięćdziesiąt metrów dalej.

– Tak, słyszałem.

– Zamknęła swój sklep z owocami i wracała do domu. Miała przy sobie cały utarg.

– Aha.

– Cały utarg – powtórzył Gunvałd Larsson. – Ludzie mają nierówno pod sufitem. – Wskazał głową na wzgórze, krzaki i czerwony płotek. – Dzieciak pewnie już tam był.

– Chyba tak.

– Kiedy tu przyszliśmy, zaczęło padać. Patrol z dziewiątki był trzy kwadranse przed rozbojem. Nic nie zauważyli. Prześlepili.

– Rozglądali się za rabusiem – powiedział Kollberg.

– Jasne. A jak ten sukinkot tu przylazł, byli w Lill-Jansskogen. To już dziewiąty rozbój.

– Co z tą kobietą?

– Karetka pogotowia i szpital. Szok, pęknięta kość szczęki, cztery wybite zęby, stłuczona kość nosowa. Zdążyła zobaczyć, że zaatakował ją mężczyzna i że miał na twarzy czerwoną chustkę. Genialny rysopis. – Gunvald Larsson zrobił pauzę. – Gdybym miał sforę psów…

– Co?

– Twój błyskotliwy koleś Beck poradził mi, żebym wysłał psy, kiedy wpadł do nas w zeszłym tygodniu. Pies może by znalazł…

Kiwnął głową w kierunku wzgórza, jakby wolał nie ubierać w słowa tego, co ma na myśli.

Choć Kollberg nie przepadał za Gunvaldem Larssonem, tym razem go rozumiał.

– Tak, możliwe – przyznał.

– Seks…? – spytał Gunvald Larsson z wahaniem w głosie.

– Prawdopodobnie.

– No to raczej nie ma żadnego związku.

– Raczej nie ma.

Do blokady podszedł Rönn.

– Seks? – błyskawicznie powtórzył pytanie Gunvald Larsson.

– Tak – odparł Rönn. – Wszystko na to wskazuje. Chyba na pewno.

– Wobec tego nie ma związku.

– Z czym?

– Z rabusiem.

– Jak to wygląda? – spytał Kollberg.

– Źle – powiedział Rönn. – Deszcz zrobił swoje. Przemokła na wylot, jak utopiony kociak.

– Jasna cholera! Żeby to nagły szlag trafił! W tym samym miejscu grasują dwaj odmóżdżeni zwyrodnialcy, jeden gorszy od drugiego. – Gunvald Larsson okręcił się na pięcie i ruszył do samochodu. – Parszywy zawód! – rzucił przez ramię.

Rönn popatrzył za nim.

– Czy mógłbyś na chwilkę przyjść do nas?

Kollberg westchnął ciężko i przełożył nogę przez linę.


Martin Beck pojechał do Sztokholmu dopiero w sobotę po południu, dzień przed powrotem do pracy. Ahlberg odprowadził go na stację.

W Hallsbergu, gdzie miał przesiadkę, kupił w dworcowym kiosku popołudniowe gazety i wsunął je do kieszeni deszczowca. Zajrzał do nich w pociągu ekspresowym Göteborg–Sztokholm, kiedy się już wygodnie rozsiadł. Rzucił okiem na nagłówki na pierwszych stronach i zamarł. Koszmar się zaczął.

Dla niego kilka godzin później niż dla kolegów. Tylko tyle.

Загрузка...