Rozdział 5


Rabuś nie narzekał na brzydką pogodę.

Wczesnym popołudniem zaczęło padać. Najpierw ulewnie, potem ciurkająco, a o siódmej przestało. Deszczowe chmury wciąż wisiały nisko i można się było spodziewać, że niebawem znowu chluśnie. Dochodziła dziewiąta, zielone korony drzew powoli spowijał zmierzch. Lada moment zapłoną latarnie.

Rabuś zdjął deszczowiec i położył obok na ławce. Miał na sobie tenisówki, spodnie khaki i elegancki szary dralonowy sweterek z monogramem na kieszonce. Na szyi zawiązał luźno dużą czerwoną chustkę. Spędził w parku ponad dwie godziny. Widział dziesiątki ludzi, którym taksująco się przyglądał. Dwukrotnie ze szczególnym zainteresowaniem i dwukrotnie jego uwagę przykuły dwie osoby, w sumie cztery. Najpierw – młodsi od niego – mężczyzna i kobieta; ona w sandałkach i krótkiej biało-czarnej letniej sukience, on w szykownej niebieskiej klubowej marynarce i jasnoszarych spodniach. Szukali cienistego zakątka. Tam przystanęli i zaczęli się pieścić. Dziewczyna oparła się plecami o drzewo, po kilku sekundach chłopak wsunął prawą dłoń pod jej sukienkę i gumkę od majtek. Natychmiast rozsunęła nogi, powiedziała: „A jak ktoś nas zobaczy?” – ale najwyraźniej rutynowo, bo od razu zamknęła oczy i rytmicznie kręcąc zadkiem, wbiła paznokcie lewej dłoni w wystrzyżony kark mężczyzny. Nie widział jej prawej ręki, choć był tak blisko, że zdążył zobaczyć jej białe ażurowe figi.

Podkradł się za nimi bezszelestnie i przycupnął za krzakami niespełna dziesięć metrów dalej. Z wrodzonego poczucia humoru chętnie wkroczyłby do akcji. Wiedział jednak, że dziewczyna nie ma torebki i pewnie trudno byłoby ją powstrzymać przed krzykiem. To mogłoby mu przeszkodzić w wykonaniu zadania. Poza tym chłopak wyglądał na nieco silniejszego i szerszego w ramionach, niż początkowo sądził, a poza tym wcale nie było pewne, czy ma wypchanego portfela. Argumenty przeciw przeważyły i ulotnił się równie bezgłośnie, jak się podkradł. Nie był przecież podglądaczem, miał ważniejsze sprawy na głowie, zresztą i tak wiele więcej by nie zobaczył. Chwilę później zauważył ich ponownie. Opuszczali park w przyzwoitej odległości od siebie. Przecięli ulicę i weszli do czynszówki, której zacny wygląd świadczył o tym, że zamieszkują ją obyczajni mieszczanie. W drzwiach dziewczyna poprawiła sukienkę i stanik i przesunęła po brwiach zwilżoną opuszką palca. Chłopak przeczesał włosy.

O wpół do dziewiątej jego uwagę zwróciła inna para. Przed sklepem żelaznym zaparkowało czerwone volvo. Siedziało w nim dwóch mężczyzn. Jeden wysiadł i wszedł do parku. Był z gołą głową, w beżowym deszczowcu. Po kilku minutach wysiadł drugi i ruszył do parku inną alejką. Miał na sobie sportową czapkę i tweedowy blezer. Mniej więcej po kwadransie wrócili do samochodu, każdy inną drogą, w sześćdziesięciosekundowym odstępie.

Stojąc plecami do nich i wpatrując się w sklepową witrynę, usłyszał, co mówią.

– I?

– Nic.

– Co teraz?

– Lill-Jansskogen?

– W taką pogodę?

– No.

– Okej. Ale potem kawa.

– Okej.

Trzasnęli drzwiami i odjechali.

Przed dziewiątą siedział na ławce i czekał. Zobaczył ją, kiedy wchodziła do parku, i od razu przewidział, którędy pójdzie. Niska grubaska w średnim wieku. W płaszczu, z parasolką i dużą torebką. Wyglądało to obiecująco. Może kioskarka? Wstał, włożył deszczowiec, przeciął trawnik i kucnął za krzakami. Nadchodziła alejką, była blisko – jeszcze pięć, może dziesięć sekund… Lewą dłonią podciągnął czerwoną chustkę po nasadę nosa, palce prawej wsunął w kastet. Dzieliło ich mniej niż cztery metry.

Był szybki, mokra trawa tłumiła jego kroki.

Ale nie najlepiej. Został mu metr, kiedy się odwróciła, zobaczyła go i otworzyła usta do krzyku. Bez zastanowienia z całych sił uderzył ją w usta. Kastet zachrzęścił, parasolka odfrunęła i kobieta zwaliła się na kolana, z torebką w ramionach, jakby tuliła do piersi niemowlę.

Uderzył jeszcze raz, w nos. Kastet znów zachrzęścił. Upadła na plecy, z podkurczonymi nogami. Nie wydała żadnego dźwięku. Obficie krwawiła, chyba straciła przytomność. Na wszelki wypadek nabrał garść piasku i sypnął kobiecie w oczy. Kiedy wyrwał jej torebkę, bezwładnie odwróciła głowę i zaczęła wymiotować. Portfel, portmonetka, zegarek. Nieźle.

Rabuś wychodził z parku. Jakby tuliła do piersi niemowlę, pomyślał. A mogło być ładnie i elegancko. Czysto. Cholerny babsztyl.

Kwadrans później był w domu. O wpół do dziesiątej, dziewiątego czerwca 1967, w piątek. Po dwudziestu minutach znów się rozpadało.

Загрузка...