Rozdział 21


Za kwadrans ósma w sobotę wieczorem do Kollberga zadzwoniła żona.

– Kollberg, słucham.

– Lennart, co ty wyprawiasz? Nie ma cię w domu od wczoraj.

– Wiem.

– Nie chcę się na tobie wyżywać, ale siedzę tu sama jak palec i czuję się podle.

– Wiem.

– Zrozum, nie jestem zła i nie chcę wyjść na zrzędę, po prostu czuję się bardzo samotna. I trochę się boję.

– Rozumiem. Dobrze, już wracam.

– Nie przyjeżdżaj ze względu na mnie, jeśli masz coś pilnego na głowie. Wystarczy mi, jak przez chwilę z tobą porozmawiam.

– Nie, nie, już jadę.

– Lennart? – odezwała się po krótkiej pauzie nieoczekiwanie ciepłym głosem.

– Tak?

– Właśnie widziałam cię w telewizji. Wyglądałeś na zmęczonego.

– Jestem zmęczony. Już wracam. Cześć!

– Cześć, kochanie!

Kollberg powiedział kilka słów do Martina Becka, zszedł na parking i wsiadł do samochodu. Podobnie jak Martin Beck i Gunvald Larsson, mieszkał na południu, tylko bardziej centralnie, na Palandergatan koło stacji metra Skärmarbrink. Przeciął śródmieście i przy Slussen, zamiast pojechać prosto, skręcił w prawo w Hornsgatan.

Nie musiał się zanadto wysilać, żeby to zrozumieć. Nie miał już prywatnego życia ani wolnego czasu, wyparły je praca i odpowiedzialność. Dopóki morderca nie został schwytany, dopóki było widno, dopóki był jakiś park, dopóki mogło się w nim bawić choćby jedno dziecko, dopóty liczyło się wyłącznie dochodzenie.

A raczej pościg. Bo dochodzenie opiera się na konkretnym materiale dowodowym. To, czym dysponowali, już dawno obróciło się wniwecz.

Pomyślał o wnioskach zawartych w analizie psychologicznej. Sprawca był człowiekiem bez właściwości. Czyli trzeba go złapać, zanim znowu kogoś zabije. „Zęby go złapać, trzeba mieć szczęście” – powiedział jeden z reporterów po wieczornej konferencji prasowej. Kollberg wiedział, że to błędne rozumowanie. Wiedział też, że kiedy ujmą mordercę – w co nie wątpił – wielu uzna to szczęście, przypadek, zbieg okoliczności. Tymczasem szczęściu należy pomóc, utkać ze zbiegów okoliczności sieć, w którą w końcu wpadnie, sieć o maksymalnie małych oczkach. I to było jego zadanie. I wszystkich policjantów. Bez udziału osób postronnych. Dlatego Kollberg nie pojechał od razu do domu, mimo że miał taki zamiar, tylko wolno ruszył Hornsgatan na zachód.

Zawsze kierował się systematycznością, uważał, że w policji nie ma miejsca na ryzykanctwo. Na przykład w jego ocenie Gunvald Larsson popełnił poważny błąd, włamując się do rabusia, mimo że drzwi były w opłakanym stanie. A gdyby zawiasy od razu nie puściły? Wyważenie drzwi było ryzykanctwem, czego z zasady nie popierał. W tej kwestii on i Martin Beck nie zawsze się zgadzali.

Objeżdżał Mariatorget, bacznie lustrując grupki młodych ludzi na skwerze i przed kioskami. Właśnie tutaj młodzież szkolna spotykała drobnych handlarzy z branży narkotykowej. Codziennie duże ilości haszyszu, marihuany, preludinu i LSD trafiały od dilerów do nabywców. A kupowali coraz młodsi. Niedługo się uzależnią. Wczoraj usłyszał, że proponuje się szpryce dziesięcioletnim dziewczynkom. Policja niewiele mogła zrobić; po prostu brakowało im funduszy. Żeby zachęcić do uprawiania tego procederu i utwierdzić zadowolonych z siebie beneficjentów w poczuciu bezkarności, trąbiły o tym wszystkie krajowe media.

Kollberg wątpił, czy powinna się tym zajmować policja. Narkomania wśród młodzieży zasadzała się na katastrofalnej w skutkach filozofii, którą sprowokował obecny system. To na społeczeństwie spoczywał obowiązek sformułowania celnych kontrargumentów, niepolegających na samozadowoleniu i domaganiu się większej liczby policjantów.

Tak jak wątpił w sens pałowania demonstrantów na Hötorget i przed US Trade Center, mimo że rozumiał kolegów, którzy byli do tego zmuszeni.

Policjant śledczy Lennart Kollberg myślał o tym, jadąc Rosenlundsgatan i Sköldgatan. Zatrzymał się za miniaturowym poletkiem golfowym przy Tantogården, wysiadł i poszedł alejką prowadzącą na skwer.

Zapadał zmierzch. Park opustoszał, ale nie całkiem; oczywiście bawiło się kilkoro dzieci. Niczego innego się nie spodziewał. Zamknąć w domach wszystkie dzieciaki w milionowym mieście tylko dlatego, że grasuje morderca? Mało prawdopodobne. Kollberg zajął pozycję w rzadkich zaroślach i postawił prawą stopę na pniaku. Widział stąd ogródki działkowe i miejsce, gdzie pięć dni temu leżała martwa dziewczynka.

Znalazł się tutaj bez żadnego szczególnego powodu, może dlatego, że był to największy park w Sztokholmie i było mu niejako po drodze. W pewnej odległości dostrzegł dzieci. Nastolatki? Znieruchomiał i czekał. Nie wiedział na co, może na to, że pójdą do domu. Był bardzo zmęczony. Płatki latały mu przed oczami.

Nie miał przy sobie broni. W dobie pogłębiającej się gangsterskiej mentalności i brutalizacji przestępstw opowiadał się za całkowitym rozbrojeniem policji i nosił pistolet tylko w razie najwyższej konieczności na wyraźny rozkaz.

Po wysokim nasypie kolejowym przetoczył się niespiesznie hałaśliwy pociąg śmieciarka[7] i dopiero kiedy stukot kół osłabł, by wreszcie zaniknąć, Kollberg usłyszał, że nie jest w zaroślach sam.

Sekundę później leżał na brzuchu w mokrej od rosy trawie, czując w ustach smak krwi. Ktoś zadał mu bardzo mocny cios w kark, przypuszczalnie jakimś tępym narzędziem.

Ten ktoś popełnił poważny błąd. Za takie błędy niejednemu przyszło potem słono zapłacić. Poza tym uderzył z całą siłą, wskutek czego stracił równowagę. Kollbergowi wystarczyły niespełna dwie sekundy, żeby się obrócić na plecy i powalić napastnika na ziemię. Kawał chłopa. Na więcej obserwacji nie miał czasu, bo obok stał drugi facet. Zdumiony wsunął prawą dłoń do kieszeni marynarki i jeszcze bardziej się zdumiał, kiedy Kollberg, klęcząc, chwycił go za rękę i wykręcił mu ramię; gdyby się w porę nie opamiętał, mogłoby się to skończyć wywichnięciem albo złamaniem. Poprzestał na wrzuceniu gościa w krzaki.

Napastnik siedział na ziemi i się krzywił, uciskając lewą dłonią prawy bark. Obok leżała gumowa pałka. Tak, rzeczywiście kawał chłopa. Dużo młodszy od Kollberga. Miał na sobie niebieski dres. Drugi, który wyczołgał się z krzaków, starszy i niższy, był w marynarce z manczesteru i rekreacyjnych spodniach. Obaj mieli białe tekstylne buty na gumowych podeszwach. Wyglądali jak niedzielni żeglarze.

– O co wam, do cholery, chodzi? – zapytał Kollberg.

– Kim pan jest? – odezwał się ten w dresie.

– Policjantem.

– Oj! – powiedział niższy, wstał i speszony otrzepywał swoje jasne spodnie.

– Wobec tego prosimy o wybaczenie – powiedział pierwszy. – Niezły numer, gdzie pan się go nauczył?

Kollberg milczał. Dostrzegł na ziemi płaski przedmiot, pochylił się i podniósł. Natychmiast go rozpoznał. Mały czarny pistolet samopowtarzalny marki Astra produkowany w Hiszpanii. Ważąc go w dłoni, popatrzył nieufnie na mężczyzn.

– O co wam, do cholery, chodzi? – powtórzył pytanie.

Duży wyprostował się i otrząsnął.

– Jak mówiłem, prosimy o wybaczenie. Stał pan za krzakami i gapił się nadzieci… Wie pan, morderca…

– No i?

– Mieszkamy tam – powiedział niższy, pokazując wieżowce za torami.

– I?

– Też mamy dzieci i znamy rodziców dziewczynki zamordowanej parę dni temu.

– I?

– I żeby pomóc…

– No?

– Założyliśmy ochotniczy związek ochroniarski. Patrolujemy park.

– Co założyliście?

– Ochotniczą milicję…

Kollberga ogarnęła wściekłość.

– Co ty bredzisz, człowieku?! – wrzasnął.

– Niech pan na nas nie krzyczy – zaperzył się starszy. – Nie jesteśmy pijaczkami, którymi możecie pomiatać i maltretować w areszcie. Jesteśmy porządnymi ludźmi, wiemy, co to odpowiedzialność. Musimy chronić siebie i nasze dzieci.

Kollberg odwrócił głowę i wpatrywał się w niego. Potem otworzył usta, żeby znowu wrzasnąć, ale się opanował.

– Czy to pański pistolet? – zapytał w miarę spokojnie.

– Tak.

– Ma pan pozwolenie?

– Nie. Kupiłem go w Barcelonie dawno temu. Normalnie leży zamknięty.

– Normalnie?

Do parku wjechał na światłach czarno-biały bus z komisariatu w parafii Marii. Było już ciemno. Wysiadło dwóch mundurowych.

– Co się tu dzieje?! – odezwał się pierwszy, rozpoznał Kollberga i powtórzył pytanie łagodniejszym tonem.

– Zabierzcie ich – bezdźwięcznie polecił Kollberg.

– Moja noga nigdy nie postała w komisariacie – obruszył się starszy.

– Ani moja – dodał ten w dresie.

– No to najwyższy czas, żeby postała – skwitował Kollberg i popatrzył na policjantów. – Pojadę za wami.

Odwrócił się i odszedł.


W komisariacie w parafii Marii przy Rosenlundsgatan kłębiło się od pijaczków.

– Co ja mam zrobić z tymi inżynierami? – spytał oficer dyżurny.

– Zrewidować i posadzić w areszcie prewencyjnym – powiedział Kollberg. – Za chwilę zabiorę ich do kryminalnego.

– Drogo pan za to zapłaci – burknął ten w dresie. – Czy pan wie, kim ja jestem?

– Nie.

Kollberg wszedł do dyżurki, żeby zadzwonić. Wybierając numer, patrzył ze smutkiem na staroświecki wystrój. Pełnił tu kiedyś służbę patrolową – miał wrażenie, że wieki temu – i już wtedy był to najgorszy rewir pijacki. Mimo że obecnie mieszkało tutaj dużo więcej ludzi z tak zwanych wyższych sfer (w kapitalistycznych bunkrach, czyli nieprzyzwoicie kiepskich domach o nieprzyzwoicie wysokich czynszach), rewir wciąż plasował się na pewnym trzecim miejscu w alkoholwej statystyce po Klarze i Katarinie.

– Kollberg – odezwała się żona, podnosząc słuchawkę.

– Cześć! Trochę się spóźnię.

– Masz dziwny głos. Czy coś poszło nie tak?

– Uhm. Wszystko.

Rozłączył się, kilka sekund siedział bez ruchu, po czym zadzwonił do Martina Becka.

– Przed chwilą napadło na mnie w Tantolunden dwóch uzbrojonych inżynierów. Założyli sobie ochotniczą milicję.

– Nie tylko tam – powiedział Martin Beck. – Przed godziną sponiewierali emeryta w Hagaparken. Sikał pod drzewem, właśnie się dowiedziałem.

– Gorzej być nie może.

– Gdzie jesteś?

– W dwójce.

– Co z nimi zrobiłeś?

– Siedzą na dołku.

– Dawaj ich tutaj.

– Okej.

Kollberg zszedł do aresztu. Ten w dresie wstał i patrzył tępo przez kratę. W sąsiedniej celi siedział z kolanami pod brodą wysoki chudy trzydziestopięciolatek i rzewnie śpiewał:

– My pocketbook is empty, my heart is full of pain…[8] – Spojrzał na Kollberga. – Hi, marshal, where is your six-shooter[9]?

– Haven’t got one[10] – odparł Kollberg.

– Dziki Zachód – skomentował strażnik.

– Co pan zmalował? – zapytał Kollberg aresztanta.

– Nic.

– To prawda – wtrącił się strażnik. – Niedługo stąd wyjdzie. Przyprowadziło go pięciu ludzi z żandarmerii morskiej. Wkurzył jakiegoś nabzdyczonego bosmana, który trzymał wachtę na Skeppsholmen, i przywlekli go aż tutaj. Idioci. Podobno nie znaleźli żadnego bliższego komisariatu. Musiałem go wsadzić, żeby się ich pozbyć. Jakbyśmy nie mieli nic innego…

Kollberg podszedł do następnej celi.

– W komisariacie pana noga już postała. Za chwilę zobaczy pan, jak jest u nas, w kryminalnej.

– Oskarżę pana o przewinienie służbowe.

– Nie sądzę. – Kollberg wyjął notes. – Ale zanim pojedziemy, proszę o nazwiska i adresy wszystkich członków waszej organizacji.

– Nie mamy żadnej organizacji. To tylko głowy rodziny, kilku ojców, którzy…

– …patrolują uzbrojeni w miejscach publicznych i napadają na policjantów – dokończył Kollberg. – No, szybko, nazwiska.

Dziesięć minut później wpakował dwie głowy rodziny na tylne siedzenie, zawiózł na Kungsholmsgatan i wepchnął do pokoju Martina Becka.

Starszy nie dawał za wygraną.

– Będzie pan tego żałował do końca życia.

– Żałuję tylko tego, że nie złamałem panu ręki – odparował Kollberg.

Martin Beck obrzucił go szybkim, badawczym spojrzeniem.

– W porządku, Lennart. Wracaj do domu.

Kollberg wyszedł.

Inżynier w dresie już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale Martin Beck go powstrzymał. Gestem poprosił, żeby usiedli, oparł łokcie na blacie biurka i splótł dłonie.

– Dopuściliście się czegoś niewybaczalnego. Sama myśl o milicji obywatelskiej jest większym zagrożeniem niż jeden przestępca albo cała szajka. Sprzyja linczom i zachęca do samowolnego wymierzania sprawiedliwości. Psuje system bezpieczeństwa państwa. Rozumiecie, o co mi chodzi?

– Jakbym czytał książkę – kwaśno stwierdził ten w dresie.

– I bardzo dobrze. To podstawa. Katechizm. Rozumiecie?

Zrozumieli mniej więcej po godzinie.


Kiedy Kollberg otworzył drzwi do mieszkania przy Palandergatan, żona siedziała na łóżku z robótką. Rozebrał się bez słowa, pomaszerował do łazienki, wziął prysznic i położył się obok niej.

Odłożyła robótkę.

– Masz paskudnego guza na karku. Czy ktoś cię uderzył?

– Obejmij mnie.

– Brzuch mi przeszkadza, ale… O, tak. Kto cię uderzył?

– Dwóch pieprzonych amatorów – odpowiedział Kollberg i zasnął.

Загрузка...