17

Wyspa Komsomolec, Rosja.


– Kapitanie Starr, ktoś chce z panem rozmawiać. Sam Gorbaczow przysłał tego gościa – powiedział rosyjski strażnik łamaną angielszczyzną.

Serce Patricka zabiło mocniej. Miał gościa.

– Co to znaczy? – spytał strażnika po rosyjsku. Zaprzyjaźnili się, jeden drugiego uczył swego języka ojczystego.

– Nie wiem. Może związane to jest z amerykańskimi inspekcjami wyrzutni rakietowych. Mamy zniszczyć wyrzutnie i wyposażenie pomocnicze. Amerykanie będą nadzorować akcję. Może chcą usłyszeć pana zdanie na ten temat – dodał chytrze.

– A wy trzęsiecie ze strachu portkami na myśl o tym, co się stanie, kiedy mnie zobaczą. Jak zamierzacie im wytłumaczyć fakt, że przetrzymywaliście mnie tyle lat? Wybuchnie bomba. W końcu. Słuchaj, Siergiej, czy mój gość jest Amerykaninem czy Rosjaninem?

– I jedno, i drugie – powiedział Siergiej.

– Pieprzysz!

– Co to znaczy?

– Że mnie oszukujesz, dupku!

– Aaa, dupek, rozumiem. Masz dwóch gości, jednego Amerykanina, jednego Rosjanina. Wyglądają na ważniaków. Może są z American Express.

– Masz na myśli ambasadę amerykańską. Jesteś głupi, Siergiej. W takim razie chodźmy.

– Najpierw musisz się ogolić, uczesać i założyć czystą koszulę, dupku!

– Spadaj! – krzyknął Patrick, czując ogarniające go podniecenie. To musi coś znaczyć. To musiało coś znaczyć. Rozpłakał się, kiedy się golił i czesał. Otarł łzy wierzchem dłoni i włożył czystą koszulę. Ręce tak mu drżały, że ledwo zdołał zapiąć guziki. – Boże, proszę, niech stanie się to, czego pragnę.

– No już czas, dupku – rzucił Siergiej przez otwarte drzwi.

– Nie, nie, to ja mówię na ciebie „dupku”, a nie ty na mnie. Przeproś mnie, Siergiej.

– Przepraszam. A jak ja mam wołać na ciebie?

– Spróbuj „kapitanie Starr”. Podoba mi się ten zwrot.

Strażnik splunął na podłogę.

– Ruszaj się – polecił ostrym tonem.

Patrick wyprostował się i udał się za Siergiejem do zimnego pokoju, w którym stał stół i cztery krzesła. Za stołem siedziało dwóch mężczyzn: jeden z nich był najwyraźniej Rosjaninem, drugi – Amerykaninem koło trzydziestki, przystojnym młodzieńcem o jasnych włosach i ciepłych, brązowych oczach, które mu się teraz zaszkliły. Ochrypłym ze wzruszenia głosem spytał:

– Kapitan Starr?

– Na Boga, tak. Tak, jestem Patrick Starr z Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. A więc znaleźliście mnie!

– Tak, proszę pana. Pańska rodzina bardzo się ucieszy.

Rosjanin uniósł dłoń.

– Najpierw porozmawiamy.

– Nazywam się David Peterson, a to Władimir Sudnieckij. Proszę usiąść, kapitanie Starr. Mamy do omówienia parę spraw.

Patrick usiadł. Jego oddech stał się płytki. Dlaczego po prostu go stąd nie zabiorą? Teraz, kiedy dowiedzieli się, że tu jest, powinni go zwyczajnie puścić z tym Davidem Petersonem, który był z grubsza w takim wieku, jak on, kiedy dwadzieścia lat temu katapultował się nad Wietnamem. Przestraszył się. Starał się nie skulić na krześle. Wyłączył się i przeniósł do Westfield w New Jersey. Znów był chłopakiem, krążył na rowerze czekając, aż wyjdą koledzy, by pograć z nimi w palanta; jednym uchem słuchał nawoływania ojca. Kącikiem oka dojrzał Kate Anders, wynoszącą przed dom torbę ze śmieciami. Ruszył w jej kierunku.

– Kate, co robisz? Pomóc ci?

Boże, ale była ładna, chyba najładniejsza w całej szkole. Lubił jej uśmiech i grube, jasne warkocze, zawsze przewiązane wstążką w kolorze sukienki. Miała na sobie tę samą sukienkę, co w szkole, w biało – czerwona kratkę, ozdobioną na dole krzyżykami.

– Wybierasz się w sobotę na piknik? Będzie mnóstwo jedzenia, wyścigi i różne takie. Więc jak?

Kate szurała trzewikami po spękanym, betonowym chodniku. Zauważył, że były wypastowane, biała skóra wprost lśniła, a sznurowadła były równie białe, jak czubki bucików.

– Pomyślałem sobie, że gdybyś się zdecydowała, moglibyśmy razem się przejść. Mam zaoszczędzone dwa dolary. Założę się, że coś dla ciebie wygram.

Kate zapłoniła się i dalej kopała nogą szczelinę. Jeśli nie będzie uważała, zedrze skórę z czubków butów.

– Może. Kiedy zrobię wszystko w domu. Tylko, że nie mam pieniędzy. Co możesz dla mnie wygrać? – spytała nieśmiało.

„Może” było prawie równoznaczne z „tak”.

– No wiesz, coś na patyku. Może małpkę, może misia. Coś z tych rzeczy. Matka Jacka będzie sprzedawała hot-dogi. Jack powiedział, że di każdemu z nas po jednym.

– Za darmo? – spytała z niedowierzaniem Kate.

– No pewnie. Postarasz się przyjść? Możemy się spotkać koło furtki. Wstań wcześniej i zrób wszystko, co masz do roboty. Mogę nawet zawieźć cię na piknik na ramie.

– A co będzie, jak wiatr uniesie mi sukienkę? – spytała z nie – pokojem Kate.

– Kurczę, Kate, będziesz ją musiała trzymać. Zresztą nie sądzę, by zerwał się wiatr. Słuchałem prognozy pogody. Przed piknikiem zawsze wcześniej informują, jaka będzie pogoda. Późnym popołudniem mają się odbyć pokazy lotnicze. Jesteś najpiękniejszą dziewczyną w szkole – wypalił znienacka.

Kate zaczerwieniła się jak burak.

– A ty jesteś przystojny. Wszystkie dziewczyny robią do ciebie słodkie oczy. Janie Chalmers marzy, żebyś ją pocałował.

– Nie zamierzam się całować ani z nią, ani z żadną inną dziewczyną. Ale mogę pocałować ciebie, jeśli mi pozwolisz. Pozwolisz mi?

– W usta? Nie wiem. Mam dopiero trzynaście lat. Mama mówi, że nie mogę się umawiać z chłopcami ani ich całować, póki nie skończę osiemnastu lat.

– Czyli dopiero za pięć lat. Nic jej nie mów. Fajnie jest się całować.

– Skąd wiesz? – spytała podejrzliwie Kate. – Z kim się całowałeś? Nie myślałam, że należysz do tych, co całują wszystkie dziewczyny. A więc z kim się całowałeś?

– Przysięgnij, że nikomu nie powiesz.

– Przysięgam – powiedziała z powagą Kate.

– Z Nancy Eggers.

– Z Nancy Eggers! Z Nancy Eggers! Jest od ciebie starsza i ma pryszcze. Dlaczego całowałeś się z Nancy?

– Bo tylko ona pozwoliła mi się pocałować. Chciałem się przekonać, jak to jest. Spodobało mi się. Tobie też się spodoba. Pokażę ci, jak sznurować usta. Nie maluj się szminką.

Kate stanęła na samym skraju krawężnika.

– Nie wolno mi się malować. Zbliż się… – Skinęła na niego, nachyliła się i złożyła na jego ustach wilgotny pocałunek. Potem odskoczyła i pobiegła do domu.

– Ho; ho, widzieliśmy wszystko, Pat! – krzyknęli jego koledzy, którzy schowali się po drugiej stronie ulicy za żywopłotem. – Pat ma dziewczynę, Pat ma dziewczynę. Pat kocha Kate. Kochasz Kate, prawda?

– Zamknij się, Danny, albo dam ci sójkę w bok. No więc jak, gramy w piłkę czy nie?

– Patrick…

– Kapitanie Starr, czy mnie pan słucha?

– Co? – zapytał nieprzytomnie Patrick, wracając z czasów dzieciństwa do pokoju, w którym siedział przy stole naprzeciwko dwóch mężczyzn.

– Proszę mnie uważnie wysłuchać – powiedział David Peterson.

– Powinniśmy stąd pójść. Natychmiast. Nie powinniśmy tu siedzieć i rozmawiać. Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych, oficerem lotnictwa, zestrzelonym podczas wykonywania zadania, a pan, do cholery, chce ze mną rozmawiać. Do diabła, zabierzcie mnie stąd! – krzyknął wojowniczo Patrick.

– Zamierzam pana stąd zabrać, ale najpierw musimy porozmawiać.

– Dlaczego nie możemy porozmawiać po drodze? – warknął Patrick.

– Bo nie i na razie musi panu wystarczyć ta odpowiedź. Chcę, żeby mi pan powiedział, co zaszło między 1971 a 1973 rokiem, kiedy pana tu przywieziono. Sądzimy, że znalazł się pan tu w siedemdziesiątym czwartym, bo wtedy straciliśmy pański ślad.

– Jak się miewają moi najbliżsi? Uważają mnie za zmarłego? Czy ma pan zdjęcia mojej żony i dzieci? Chcę zobaczyć moją rodzinę.

David Peterson otworzył teczkę i wyciągnął kilka fotografii.

– Zdjęcie maturalne pana córki. Twarze pana bliskich są zaznaczone kółkiem. Pańska córka Betsy zrobiła doktorat. Druga córka, Ellie, jest biegłą księgową. To zdjęcie pańskiej żony, zrobione podczas wręczania świadectwa maturalnego młodszej córce.

Patrickowi napłynęły łzy do oczu. Zbliżył fotografie do twarzy.

– Potrzebne mi okulary – stwierdził. – Mam zepsute zęby, muszę iść do dentysty.

– Zajmiemy się wszystkim. Teraz proszę nam opowiedzieć, co się z panem działo.

– A co pan o mnie wie?

– Nic, kapitanie Starr. Zostałem tu przysłany, bo akurat byłem w ambasadzie amerykańskiej w Moskwie, kiedy otrzymaliśmy wiadomość. Mogłem dotrzeć tu szybciej niż inni. Nie chcemy, by spędził pan tu jedną minutę dłużej, niż to konieczne. Proszę, im prędzej nam pan wszystko powie, tym prędzej będziemy mogli pana stąd zabrać.

– Na początku służby latałem na F-105 thunderchief. Zestrzeliłem cztery samoloty północnowietnamskie, zabrakło mi jednego, by zostać asem. Później latałem na samolotach myśliwsko – szturmowych F-4E phantom II. Brałem udział w misjach, mających na celu bombardowanie i likwidację artylerii przeciwlotniczej, więc nie mogłem zestrzelić piątego MiGa i uzyskać tytułu asa. Gryzłem się tym.

F-4E to wspaniała maszyna – może zrzucać bomby, wspierając oddziały naziemne, można na nich dokonywać lotów rekonesansowych, zwalczać stacje radiolokacyjne i artylerię przeciwlotniczą, ścigać MiGi. Miałem na pokładzie osiem ton bomb, rakiety ziemia – powietrze, napalm i dodatkowe zbiorniki paliwa. Miałem również vulcana – działko dwudziestomilimetrowe, strzelające z szybkością sześciu tysięcy pocisków na minutę. Boże, ależ kochałem tę maszynę.

W owym czasie startowałem z bazy lotniczej Ubon w Tajlandii, jako członek 547 eskadry bombowców, wchodzącej w skład Ósmego Taktycznego Dywizjonu Bombowców. Był piąty grudnia, polecono nam zbombardować cele w Północnym Wietnamie. Moim pierwszym celem były nadajniki Radia Hanoi – głównego środka łączności i propagandy armii północnowietnamskiej. Nigdy nie udało nam się go unieszkodliwić.

Zostałem wyznaczony na dowódcę lotu Romeo – czterech F-4, z których każdy był uzbrojony w dwie „inteligentne bomby” – jednotonowe bomby sterowane laserem. Polecono nam zniszczyć Radio Hanoi.

Radiostację otaczał sześciometrowy mur. Zrzuciłem bomby dokładnie nad celem. O pierwszej po południu czasu lokalnego, akurat w środku zjadliwej, antyamerykańskiej audycji, nadawanej po angielsku dla naszych oddziałów stacjonujących w Południowym Wietnamie, radio zamilkło.

Zrobiłem zwrot i pomknąłem z prędkością tysiąca kilometrów na godzinę. Strzelec pokładowy zameldował, że bomby spadły w sam środek urządzeń nadawczych… kiedy nagle bardzo blisko nastąpiła eksplozja rakiety ziemia-powietrze. Jej odłamki zabiły strzelca pokładowego. Maszyna doznała poważnego uszkodzenia układu hydraulicznego. Chryste, miałem podziurawione skrzydła. Starałam się wzbić jak najwyżej. Wiedziałem, że nigdy nie uda mi się dotrzeć do Tajlandii. W najlepszym wypadku mogłem dolecieć nad otwarte morze, skąd wyłowiłaby mnie marynarka amerykańska. Pozostali piloci z eskadry, którzy też zrzucili swoje bomby, poinformowali mnie, że mój samolot płonie. Kabinę wypełnił dym, F-4 zaczął przechylać się na prawo, w każdej chwili grożąc beczką. Zorientowałem się wtedy, że nie panuję nad maszyną. Dowódca dywizjonu zaczął wrzeszczeć, bym się katapultował, zanim F-4 eksploduje.

Wiedziałem, że mój strzelec pokładowy nie żyje, nie odpowiadał na moje wezwania, więc otworzyłem właz i uruchomiłem katapultę. Siła wyrzutu oszołomiła mnie, ale poza tym wszystko przebiegało jak trzeba. Kołyszę się pod czaszą spadochronu. Uruchomiłem radionadajnik, by samolot ratowniczy mógł mnie zlokalizować, kiedy się znajdę na ziemi. Nie spodziewałem się ekipy ratunkowej, ale łudziłem się nadzieją. Podczas opadania cały czas się modliłem. Wylądowałem na poletku ryżowym, na którym aż roiło się od Wietnamczyków.

Człowieku, dosłownie wpadłem w ramiona wroga. Natychmiast obdarli mnie ze wszystkiego z wyjątkiem kombinezonu lotniczego. Nic mi wtedy nie zrobili. Następną rzeczą, którą pamiętam, to jazda ciężarówką do Hanoi.

Przypuszczam, że przez pierwsze trzy dni byłem traktowany jak wszyscy jeńcy, pochwyceni przez Wietnamczyków. Pod koniec trzeciego dnia zaciągnięto mnie do biura komendanta. Powiedział, że dowodziłem samolotami, które zbombardowały radiostację w Hanoi… – Głos Patricka zadrżał. – Zdaje się, że podczas nalotu znajdowała się tam jego narzeczona. Zginęła na miejscu. Komendanta ogarnęła taka wściekłość, że myślałem, iż mnie zabije. Wsadzili mnie do izolatki i zbili do nieprzytomności. Robili ze mną wszystko. Powiedzieli, że mnie złamią. Muszę wierzyć, że to zrobili, ale niczego nie pamiętam.

Trzymali tam też innych Amerykanów. Słyszałem, jak rozmawiali, ale byłem w tak okropnym stanie, że nie mogłem mówić. Zostawili mnie samego w celi przez tydzień, może dłużej, bym zgnił. Próbowałem wyskrobać swoje nazwisko na ścianie, ale nie wiem, czy mi się to udało. Może tylko mi się wydawało, że to robię.

Mijał czas. Tygodnie. Może miesiące. – Patrick wzdrygnął się. – Pewnego ranka – na dworze było jeszcze ciemno – strażnicy zabrali mnie do biura komendanta, gdzie ten wygłosił do mnie mowę. Powiedział, że poinformował Rosjan, iż jestem wysokokwalifikowanym pilotem, kimś, kim powinni się zainteresować. Dodał, że to jego zemsta, i że już nigdy nie zobaczę swojej ojczyzny ani rodziny. Potem zostałem przeniesiony utaj, do tej bazy rakietowej.

Najpierw zajęło się mną KGB, przesłuchiwali mnie i sprawdzali, domagając się szczegółowego opisu technicznego rozmaitych amerykańskich bombowców, broni powietrznej i urządzeń elektronicznych. Chcieli wiedzieć wszystko. Z początku się opierałem, ale złamali mnie farmaceutykami. Jeden ze strażników powiedział mi, że przez długi czas wegetowałem niczym roślinka.

Nie wiem, jak długo to trwało. I to wszystko. Strażnicy mówili mi, że wraz z upływem lat wszyscy o mnie zapomnieli. Wyjeżdżali na urlop i wracali, po jakimś czasie prawie się zaprzyjaźniliśmy. Raz czy dwa sprowadzili mi nawet kobietę. Byłem wiecznie niedożywiony, ciągle odczuwałem zimno. Czasem dawali mi aspirynę. Kiedyś jeden ze strażników ulitował się nade mną i wyrwał mi zepsuty ząb trzonowy. Obcęgami.

Przekazywali mnie coraz to innemu komendantowi. Można powiedzieć, że zostałem ich maskotką. Życie stało się znośne. Żyłem i nic poza tym. Nigdy nie straciłem nadziei, że mnie odnajdziecie.

Nauczyłem się rosyjskiego, próbowałem uczyć dwóch strażników angielskiego. Udawało nam się jakoś porozumiewać. Siergiej powiedział mi o Układzie o Redukcji Zbrojeń i dał mi nadzieję, że może odeślą mnie do domu. Uczepiłem się tej myśli. Liczyłem dni, czekając na amerykańską delegację, dokonującą inspekcji bazy. Pomyślałem sobie, że mnie ukryją podczas wizytacji Amerykanów, więc pracowałem nad Siergiejem licząc, że może niechcący się wygada albo zwyczajnie powie Amerykanom o mojej obecności. Obiecałem mu, że jak stąd wyjdę, zabiorę go ze sobą do Ameryki. Ten wariat chce się spotkać z Jane Fondą.

Oto moja historia, panie Peterson. Jak mnie odnaleźliście? Kto wam powiedział, że tu jestem? Nie zawitała tu jeszcze żadna delegacja.

– Władzę przejął Gorbaczow, zainicjował głasnost’ – odparł Peterson. – Wie pan o rozmowach w sprawie redukcji zbrojeń. Sami zadzwonili do Białego Domu. Zaproponowali, że pana wypuszczą pod warunkiem, że nie puści pan pary z ust, póki nic nie będzie zagrażało reformom, wprowadzanym przez rząd Gorbaczowa. Pytanie teraz, czy potrafi pan trzymać język za zębami? Jeśli pan przystanie na te warunki, złoży swój podpis, jest pan wolny. Ale to oznacza, że nie może pan liczyć na żadne uroczyste przywitanie. Żadnych wywiadów dla prasy. Niczego. Odstawimy pana do domu, do rodziny. Jeśli trzeba będzie, powiemy, że jest pan kuzynem Patricka Starra. Rząd wypłaci panu odszkodowanie. Musi pan zrozumieć, że nie wróci pan do domu opromieniony chwałą bohatera Przyznaję, że to niesprawiedliwe, ale nie ma innego wyjścia.

Znów znalazł się w Westfield, w dniu rozdania dyplomów ukończenia szkoły, wystrojony w togę i biret. Został wyznaczony do wygłoszenia w imieniu całej klasy mowy pożegnalnej, której nauczył się na pamięć Zamierzał odszukać wzrokiem Kate i mówić bezpośrednio do niej, żeby się nie zdenerwować. Zakręciła sobie włosy i pomalowała usta różow szminką.

Wszystko sobie zaplanowali; po maturze postanowili razem uciec. Miał siedemset dolarów, Kate – dwieście dziewięćdziesiąt. Z okazji ukończenia szkoły z pewnością jeszcze zostaną obdarowani pieniędzmi, starczy, by spakować się i wyruszyć do Teksasu, gdzie przyjęto Patricka na uniwersytet. Chciał uzyskać dyplom inżyniera. Zamierzał wstąpić do Korpusu Szkolenia Oficerów Rezerwy i odbyć służbę wojskową w lotnictwie. Potem będzie kontynuował studia w dziedzinie inżynierii lotniczej. Jeśli dopisze mu szczęście, mając Kate u swego boku, spróbuje się dostać do szkoły lotnictwa w bazie lotniczej Edwards w Kalifornii.

Kate była pewna, że potrafi za niewielkie pieniądze stworzyć dla nich dom, w razie potrzeby zatrudni się jako opiekunka do dzieci. On podejmie jakąś dorywczą pracę. Kate zapewniła go, że im się uda. Wierzył jej.

„Wyruszamy w dzikie przestworza…”

– Kapitanie Starr, czekam na pana odpowiedź.

– Czy moja rodzina o tym wie?

– Jeszcze nie. Nikt tu nie działa pochopnie. Zabierzemy pana do domu, jeśli zgodzi się pan na postawione warunki.

– Wytrwałem tylko dzięki Kate. Cały czas myślałem o niej, o dziewczynkach. Zawsze wiedziałem, że wrócę do domu. Czy modli się pan, nonie Peterson?

– Tak,

– Ja przez długi czas się nie modliłem. Myślałem, że Bóg o mnie upomniał. Oczywiście nie rozumowałem jasno. Dlaczego wtedy, kiedy jest najtrudniej, kiedy nie może już być gorzej, ludzie zwracają się ku Bogu? Myślałem, że Bóg wymazał mnie ze swej pamięci, ale wiedziałem, że Kate nigdy o mnie nie zapomni. Kate mnie kochała, kocha – powiedział łamiącym się głosem. – Podpiszę ten wasz przeklęty dokument, ale tylko dlatego, że pragnę ujrzeć moją żonę i dzieci. Musicie mi go przeczytać, bo sam nie jestem w stanie.

Patrick słuchał bezbarwnego, pozbawionego emocji głosu Petersona.

– Przypuszczam, że jest pan świadom, iż podpisuję to pod przymusem. Nie mam tu swojego prawnika, którego mógłbym się poradzić. Chcę, żeby było to dla wszystkich jasne. Wykołowaliście mnie. Pan to wie, ja to wiem i ten dupek siedzący obok pana to wie. – Podpisał się, robiąc nieczytelny bazgroł. Później powie prawdę. Na razie chciał jedynie wrócić do Kate, poczuć boski, waniliowo – cytrynowy zapach jej włosów. Ciekaw był, czy upiecze dla mego tort czekoladowy i postawi na środku stołu kuchennego?

– Jeśli zacznie pan mówić, ogłosimy, że pan zdezerterował – ostrzegł | go zimno Peterson.

Płakał, opuszczając pusty, zimny pokój. Ubrany był w szorstką, koszulę i workowate, wełniane, dawno nie prane spodnie. Buty miały | dziurawe zelówki i wypchane były szmatami.

Jezu! Wracał do domu!

Загрузка...