Rozdział pierwszy

Czysty nokaut

– Pracuj więcej nad tułowiem, nie odsłaniaj się, i bez sztuczek, bo już ja ciebie, fuszera, znam – bębnił Wasilkow Jegorowi nad uchem.

Jegor wcale go nie słuchał. Po pierwsze, Wasilkow zalewał: nie znał Jegora, bo pracował w klubie może tydzień z hakiem. Po drugie, w porównaniu z poprzednim trenerem, wujkiem Loszą, był słaby. Psiakrew, przed samymi mistrzostwami wlepili wujkowi Loszy naganę i odsunęli go od pracy za krótkowzroczność polityczną – brat wujka Loszy okazał się szkodnikiem. Po trzecie, ten Wasilkow był jakiś taki popyrtany, nerwowy. No, a co do „sztuczek” i „fuszera”, to już w ogóle, wybaczcie, gówno z chrzanem.

Można było zresztą Wasilkowa zrozumieć. Kolektywu nie znał ani trochę, reputacji jeszcze sobie nie wyrobił, a wyniki takie, że nie można gorzej: wszystkie chłopaki, jeden za drugim, poodpadały w eliminacjach, tylko Jegor doszedł do półfinału. W ubiegłym roku dynamowcy zdobyli złoto, brąz i jeszcze trzy miejsca w pierwszej dziesiątce, a w tym – no proszę, co za wstyd, po prostu skandal.

– Ty, Dorin, pamiętaj o najważniejszym: jak zdobędziesz mistrzostwo Moskwy, tytuł mistrza sportu masz załatwiony. To ci gwarantuję. A w czerwcu finał wszechzwiązkowy, sam już wiesz. – Wasilkow starał się zawodnika usilnie motywować, ale fasonu do końca trzymać nie umiał, więc zakończył żałośnie: – Jegor, no wiesz, nie zawiedź, dobrze?

– Spokojna czaszka, towarzyszu starszy lejtnancie, wszystko pójdzie jak z płatka. – Jegor machnął ręką i na sekundę przystanął przed zasłoną, szykując się do wyjścia na salę.

Dobre wyjście przed publiczność to nastrojenie na odpowiednią falę, to zwiastun. Coś jak motto do dzieła literackiego. Widzowie powinni zobaczyć: ten będzie walczył na zabój o zwycięstwo; padnie, a nie ustąpi. No i zaczynają człowieka szanować. A nastrój sali błyskawicznie udziela się przeciwnikowi. To, krótko mówiąc, cała psychologia.

Jegor miał wejście w efektownym stylu: szlafrok (czerwono-biały, zagraniczny), granatowy ręcznik na szyi. Lekkim tanecznym krokiem wszedł na ring, a mikrofon dudnił:

– Mistrz klubu sportowego „Dynamo”, waga średnia, zawodnik pierwszej klasy, Jegor Dorin. Trzydzieści pięć walk, dwadzieścia dziewięć zwycięstw.

„Z czego czternaście przez nokaut” – dodał w myślach Jegor, żeby nabrać jeszcze większej wiary w zwycięstwo.

Rzucił szlafrok sekundantowi. Ponapinał bicepsy, potem mięśnie klatki piersiowej, potrząsnął czupryną.

Ostrzyżony był osobliwie: z tyłu i po bokach do skóry, z przodu zostawiony długi kosmyk pszenicznej barwy. Efektownie wyglądało, kiedy odrzucał go z czoła.

Widzowie byli dzisiaj na ogół usposobieni niechętnie. Tutaj, w Pałacu Kultury Fizycznej Osoawiachimu *, wojskowi mają bazę szkoleniową, tak że to ich terytorium. Kibiców „Dynama” przyszło niewielu, siedzą zbici w gromadę, czują się niepewnie. A Jegorowi to ganc pomada. Kiedy sala jest nieprzyjazna, to nawet lepiej. Podwyższa wartość bojową.

Specjalnie uśmiechnął się do publiczności całą gębą, pokazał swoje olśniewająco białe zęby. Szorował je dwa razy dziennie proszkiem „Leninowska Żarówka”, przynajmniej po pięć minut. Bo ładny uśmiech i dziewczyny lubią, i szefostwo docenia.

– Tak, tak, pokazuj klawiaturę! – zawołali do niego widzowie z pierwszego rzędu. – Sierioga zaraz ci wszystkie zęby policzy!

Jegor skrzywił się lekko na takie chamstwo, ale nie zaszczycił tamtych ani odpowiedzią, ani nawet spojrzeniem, tym bardziej że już zapowiadano jego przeciwnika, i to uroczyściej niż dynamowca:

– Dwukrotny zdobywca tytułu mistrza ZSRR, mistrz sportu Siergiej Kriukow! Czterdzieści walk, trzydzieści jeden zwycięstw! Klub Sportowy Robotniczo – Chłopskiej Armii Czerwonej!

Kibice zaczęli się drzeć, klaskać, ale Jegor na nich nie patrzył, cały skoncentrował się na przeciwniku. Teraz, za kilka sekund, które pozostały do gongu, trzeba było określić najważniejszą rzecz – taktykę walki. Każdy ruch, spojrzenie, mimika – wszystko tu jest ważne.

Jeśli przeciwnik się denerwuje, przejawia choćby najmniejsze oznaki niepewności, to na takiego trzeba od pierwszej sekundy przypuścić wściekły atak. Chodzi o to, by go zgnębić moralnie, zmusić, żeby się pogodził z porażką.

O wiele bardziej niebezpieczni są niemrawi, senni. Ci nudziarze, nastawieni na ścisłą obronę, nigdy nie ryzykują, biorą przeciwnika na zmęczenie. Wszystkie sześć walk (pięć na punkty, jedną, no cóż, przez k.o.) Jegor przegrał z takimi właśnie pedantami. Szczęściem w wadze średniej jest ich stosunkowo niewielu – częściej spotyka ich się w wadze ciężkiej.

Siergiej Kriukow, jak od razu ocenił Jegor, należał do rodzaju trzeciego: podskakiewiczów. Dreptał w miejscu, przygryzał wargi z niecierpliwości, potrząsał głową, krótko mówiąc – rwał się do bitki.

Na takich żwawych Jegor miał swoją taktykę: sam zmieniał się w pedanta.

– Boks!

Pierwszą rundę rozegrał Jegor w szczelnej, ostrożnej obronie. Żołnierzyk doskakiwał, walił i z prawej, i z lewej, ale na dobrą sprawę ani razu nie trafił, kilka muśnięć się nie liczy. Jegor naumyślnie nie skontrował ani razu.

Publika darła się, zagrzewała swojego pupila, na nieśmiałego dynamowca gwizdała i psykała.

W przerwie Wasilkow miotał się, gadał jakieś bzdury, ale Jegor go nie słuchał. Obserwował przeciwnika. Zdaje się, że chłopak był mocny, nie wyglądało na to, żeby się zmęczył. To źle. Walka ma trwać pięć rund, Kriukow nie zdąży się zmachać. To znaczy, że taktykę należy skorygować.

W drugiej rundzie Dorin parował silne ciosy, a parę słabych przepuścił. Kątem oka śledził zegar. Na dziesięć sekund przed końcem podstawił szczękę pod prawy sierp i upadł na deski.

Cała sala zerwała się z miejsc, Wasilkow, biedaczysko, złapał się za głowę. Ale przy „ośmiu” rozległ się gong. Niby to zbawienny dla dynamowca.

Trener już nic nie mówił, tylko wzdychał i z rezygnacją kręcił głową. Właściwie wystarczyłoby schrzanić tę walkę, żeby Wasilkowa szurnęli z klubu i z powrotem wzięli wujka Losze.

W trzeciej rundzie przeciwnik myślał tylko o jednym: by jak najszybciej dobić ofiarę. O obronie zapomniał zupełnie. Parę razy odkrywał się tak, że można byłoby mu nieźle przyłożyć, ale co do nokautu, Jegor nie miał stuprocentowej pewności, a zwykły nokdaun zepsułby cały plan. Kriukow zaraz by się połapał, że go robią w konia, i do końca meczu trzymałby gardę, a przewagi punktowej już by nie udało się odrobić.

W końcu wojak podstawił się jak należy, i tu już Dorin nie zawiódł, zadał wyjątkowo kulturalny cios – lewy prosty w nasadę nosa.

Kriukow jak padł, tak więcej nie wstał. Do widzów nie od razu dotarło, że już jest po wszystkim, koniec filmu, zapalać światła.

Kiedy ogłoszono zwycięstwo, a sędzia podnosił w górę rękę Jegora, ten pośpiesznie zlustrował salę pod kątem kadr.

Kadry były, jedna nawet niczego sobie: ruda, siedziała obok lejtnanta czołgisty, ale patrzyła nie na kawalera, tylko na zwycięzcę, w dodatku tak jak trzeba – z zachwytem. Innym razem Dorin na pewno by na nią pikował (w relacjach z płcią odmienną zazwyczaj trzymał się terminologii lotniczej), a wtedy, czołgisto, miej się na baczności.

Ale dzisiaj kadry nie interesowały Jegora, przyglądał im się raczej z przyzwyczajenia. Brak ciekawości był najprawdopodobniej tymczasowy, nie na zawsze, tylko do chwili, kiedy przyszły mistrz stolicy zbada pewne zjawisko, o jasnoblond warkoczu do pasa i cudownych zielonych oczach.

Jegor niecierpliwie uwolnił się od garstki wiernych kibiców, odbił od pociągającego nosem Wasilkowa i popędził do szatni. Była za pięć dwunasta, a o pierwszej musiał podskoczyć na Tagankę i zabrać z dyżurki wyżej wspomniane zjawisko (istotę naprawdę niezwykłą, zagadkę antropologiczną). Umówili się do filharmonii na popołudniowy koncert muzyki fortepianowej, a potem mieli pojechać do niej, do Pluszczewa. Dla tego drugiego punktu Jegor był gotów znieść nawet filharmonię.

Kiedy mydlił się i pluskał pod prysznicem, śpiewał ulubioną piosenkę: „Pokaż więc, żeś ty zuch, kapitanie, jak banderę wciągnij uśmiech swój na maszt…”. Myślał przy tym o zielonookiej Nadi, Nadieżdzie. Od drzwi dobiegał głos uszczęśliwionego Wasilkowa („W finałach będziesz walczył z Pawłowem, z wojska, Pawłów jest doświadczony, ale ja znam jego styl doskonale, popracujemy jak należy, i załatwisz go, mówię ci, a jak nie załatwisz, to srebro też niezłe, ale ja myślę, że załatwisz, masz szansę…”), co tylko przeszkadzało myśleć. Potem trener umilkł – Jegor jednak nie zwrócił na to uwagi. Ale kiedy wyszedł, wycierając się wielkim ręcznikiem, zrozumiał, dlaczego Wasilkow przestał produkować decybele. Nie było go w szatni. Zamiast trenera przed Jegorem stał dowódca w skórzanym płaszczu bez dystynkcji, ale po niebieskim otoku na czapce było jasne, że to swój człowiek, z NKWD albo NKGB. A potem płaszcz się rozchylił, Jegor dostrzegł malinowe wyłogi z dwoma rombami i szybko wciągnął majtki, żeby przedmiotem osobistego użytku nie trząść przed wyższym dowództwem. Dowództwo z pewnością przyszło pogratulować zwycięzcy w imieniu klubu „Dynamo”. No bo co tu gadać, Jegor Dorin ocalił honor sławnych Organów *.

Dowódca trzymał czapkę w ręku, było widać potężną ogoloną czaszkę i białą ukośną szramę na skroni.

Nieznajomy oglądał Dorina gruntownie, i to z wyraźnym zadowoleniem. To zrozumiałe: z Jegora był chłopak jak szóstka, szczególnie w samych spodenkach. Wzrost sto siedemdziesiąt pięć, waga siedemdziesiąt trzy. Fizjonomia też nie od macochy, tyle że nos troszeczkę krzywy – nie od urodzenia, ale pamiątka po tym jedynym nieszczęsnym nokaucie. Ale mężczyznę taki nos w zasadzie tylko zdobi. Dla pełni obrazu Jegor potrząsnął grzywką i obnażył w uśmiechu wszystkie swoje białe zęby.

Samemu dowódcy też nic nie brakowało: niemłody, ale w bławatkowych oczach błyskały iskierki, podbródek był jakby z granitu, a pod nosem czarne wąsiki a la marszałek Woroszy – łow. Dorin dostrzegł jeszcze w klapie palta odznakę „Honorowy czekista”, a na prawej ręce cienką skórzaną rękawiczkę. Zapomniał zdjąć? A może to proteza?

– Patrzyłem na was i zachwycałem się. – Ogolony uśmiechnął się. Głos miał miły, silny. – Mądrze walczycie, przezornie. Tylko w boksie, czy to w ogóle wasza postawa życiowa?

Co jak co, ale wrażenie na przełożonych Jegor potrafił robić. Człowiek z dwoma rombami mówił kulturalnie, od razu widać, że wykształcony, więc Dorin stosownie do tego mu odpowiedział:

– Boks, towarzyszu dowódco, to dobra szkoła życia. Jak u Majakowskiego, pamiętacie?

Trenuj angielski,

a i francuski boks.

Nie po to,

żeby szczękę mieć skrzywioną w bok,

Lecz po to, żebyś

z nieprzyjacielskim zwiadem

Gołymi pięściami

mógł dać sobie radę.

– Taki sobie wierszyk, Majakowski pisywał lepsze. Ale zasada słuszna. – Ogolony pochylił wysokie czoło i nagle zwrócił się do Jegora po niemiecku: - Mögen Sie Gedichte? *

Wymowę miał czystą, można powiedzieć, idealną. Dorin też nie chciał się zbłaźnić, więc odpowiedział w Hochdeutsch:

Ich kann nicht immer noch die Gedichte, die ich in der Schule gelernt habe. Mein Geddchtnis lasst mich nicht im Stich! *

Iskierki w niebieskich oczach oficera nagle zgasły.

– Wasz niemiecki jest szkolny, nienaturalny.

Wówczas Jegor przeszedł na dialekt: nie jak uczyli go w SSP, ale tak jak mówiono w kołchozie u dziadka Michela:

Ja mei, wir sind halt einfache Leut *

Iskierki znowu zabłysły.

Dees iis aa schee! * To mi prawdziwy bawarski, nic w opinii nie nakłamali!

A więc już było wiadomo, że ogolony czytał opinię służbową młodszego lejtnanta Dorina. Ten tajny dokument przechowywano w żelaznym sejfie, dokąd Jegor nie miał dostępu. W Organach pracownikom nie pisze się banalnych charakterystyk, jak w zwykłych radzieckich urzędach. Nie ma w takiej opinii nic o pracy społecznej, są natomiast wymienione pożyteczne i szkodliwe w działaniu cechy delikwenta. Dużo by dał Jegor, żeby choć jednym okiem zerknąć do tego dokumentu, ale figę tam. A niebieskookiemu go pokazali. Z czego wynikało, że nie przyszedł do szatni, by pogratulować zwycięzcy, ale z jakiejś innej, o wiele ważniejszej przyczyny.

Serce Dorinowi zaczęło bić szybciej, ale nie dał nic po sobie poznać, patrzył ciągle tak samo naiwnym wzrokiem, uśmiechnięty od ucha do ucha.

– Skąd tak znacie bawarski dialekt? – spytał dowódca.

– Od matki. Jest Niemką. I od dziadka. Jeździłem do niego każdego lata. Jest przewodniczącym kołchozu „Rot Front” w obwodzie saratowskim. To byli niemieccy koloniści. Sto lat temu przywędrowali z Bawarii. A raczej nie oni, tylko ich przodkowie.

– A kim był wasz ojciec, Maksim Iwanowicz Dorin? W dokumentach podano, że chłopem biedniakiem. Jak się poznał z waszą matką? To niezwykłe: wiejski chłopak i córka kolonisty. Mówcie, mówcie, nie pytam z próżnej ciekawości.

Pewnie, że nie z próżnej, pomyślał Jegor.

– On też pochodził z guberni saratowskiej. Walczył na wojnie imperialistycznej, a kiedy został ranny, otrzymał urlop.

Wtedy poznał matkę, która była jeszcze młodą dziewuszką. Pokochali się. Dziadek Michel był przeciwny, więc ojciec wywiózł mamę potajemnie…

O tych mało ciekawych sprawach Dorin opowiedział pobieżnie. Najważniejsze o ojcu zaczynało się po rewolucji: jak wstąpił na ochotnika do Armii Czerwonej i został komisarzem batalionu, jak go biali kozacy wzięli do niewoli i zarąbali szablami.

Ale ogolony nie chciał słuchać o wojnie domowej. Powiedział, że i tak wie, ten heroiczny fakt jest w opinii uwzględniony.

– A co robi teraz wasza matka? Mieszka nadal w Saratowie? Nie wyszła za mąż?

– Nie. Bardzo kochała ojca. Po jego śmierci długo rozpaczała. A teraz jest za stara, żeby iść za mąż, ma już czterdzieści dwa lata.

Słysząc to, dowódca się uśmiechnął.

– A wy, Dorin, ile macie lat? Dwadzieścia cztery?

– Jesienią skończę. Urodziłem się, towarzyszu dowódco, ósmego listopada 1917 roku – z dumą oświadczył Dorin.

Tamten uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– Rozumiem. Pierworodny nowej epoki. Odpowiedzialna sprawa.

Dopiero teraz Jegor dostrzegł, że za drzwiami w korytarzu ktoś stoi – przez szparę widział rękaw ochronnej barwy, z naszywką. Ach, to dlatego przez cały czas rozmowy nikt nie wszedł do szatni!

– Porozmawiamy, towarzyszu młodszy lejtnancie? – Ogolony wskazał na ławkę. – Znajdziecie minutkę?

Pytał wyraźnie pro forma, odpowiedź mogła być tylko jedna.

– Rozumie się. – Jegor skinął głową, chociaż do spotkania ze zjawiskiem zostało mu już bardzo niewiele czasu.

Wciągnął koszulkę przez głowę i usiadł.

– Nie stęskniliście się za prawdziwą robotą? – spytał rozmówca, i serce w piersiach Jegora znowu podskoczyło. – Przypomnijcie no mi swój życiorys. Dzieciństwo i lata chłopięce możecie opuścić, zacznijcie od wieku młodzieńczego.

– No cóż… – Dorin zastygł w bezruchu, nie kończąc sznurowania buta – w trzydziestym piątym skończyłem dziesięciolatkę w Saratowie. Dostałem się do Szkoły Lotniczej, przecież trenowałem w Aeroklubie. Ukończyłem ją w trzydziestym siódmym, z wynikiem bardzo dobrym. Służyłem w Kijowskim Okręgu Wojskowym, w pułku myśliwskim. Niedługo. Zgłosiłem się na ochotnika do Hiszpanii, przeszedłem wstępne szkolenie, ale zamiast do Hiszpanii trafiłem do Szkoły Specjalnego Przeznaczenia. W sierpniu trzydziestego dziewiątego roku przydzielono mnie do wydziału niemieckiego w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa. Ale we wrześniu, po pakcie o nieagresji, wydział został rozwiązany… Przez dwa miesiące czekałem na nowy przydział. Skierowano mnie do klubu sportowego „Dynamo” – w Szkole Lotniczej zrobiłem pierwszą klasę w boksie. Już półtora roku jestem tutaj…

Opowiadając to wszystko, Jegor czuł się dosyć głupio. Wysoki oficer na pewno i tak znał doskonale jego przebieg służby. Ale słuchał bardzo uważnie, a patrzył tak, jak gdyby prześwietlał człowieka rentgenem.

– SSP skończyliście w trzydziestym dziewiątym? Kurs Foniakowa? To wtedy, kiedy prowadzono eksperyment w zakresie przygotowania agentów uniwersalnych?

– Tak jest.

– Czyli kurs radiotechniki mieliście w pełnym wymiarze? To dobrze. Nawet bardzo dobrze – mruczał w zadumie ogolony i nagle klepnął Dorina w kolano – Jegor omal nie podskoczył. – No, a teraz powiem parę słów o sobie. Jestem szefem grupy specjalnej NKGB. Grupa nosi kryptonim „Plan” i zajmuje się… pewnym planem. Dopóki nie wyrazicie zgody na moją propozycję, nie mogę wam nic więcej powiedzieć. A propozycję mam następującą…

Zrobił pauzę. I, jak się zdaje, specjalnie – chciał popatrzeć, jak młodszy lejtnant wyciąga szyję, chłonąc każde słowo. Zadowolony z reakcji, uśmiechnął się i przeszedł na „ty”.

– Potrzebny mi pomocnik do pewnej operacji, akurat taki jak ty: wysportowany, z szybką orientacją i, co najważniejsze, musi mówić po niemiecku jak rodowity Niemiec. Od razu uprzedzam – operacja jest ryzykowna, można dostać w czapę. To jedyny szczegół, który na tym etapie muszę ci zdradzić. Masz prawo odmówić, nie potrzebuję wcielonych pod przymusem. Wtedy jednak zapomnisz o tej rozmowie raz na zawsze. No, ale jeśli się zgadzasz, siadamy do samochodu i jedziemy. Czekam na odpowiedź.

Jegor otworzył usta – i nic nie powiedział. Jeszcze wczoraj podskoczyłby ze szczęścia i bez namysłu, nie zadając żadnych pytań, popędziłby za szefem specgrupy. Teraz zresztą też był szczęśliwy i gotów jechać z tym silnym, pewnym siebie człowiekiem na każdą niebezpieczną akcję. Tyle że nie w tej chwili. Bodaj godzinkę zwłoki, żeby polecieć na Tagankę, uprzedzić. Badawcze spojrzenie dowódcy wskazywało jednak, że prośba o godzinę na załatwienie spraw osobistych równałaby się utracie wszystkiego.

Ale też nie wyobrażał sobie, że po tym, co się stało wczoraj, mógłby zawieść Nadieżdę. Do pracy nie można do niej dzwonić; mówiła, że niższego personelu medycznego nie wzywa się do telefonu… Co tu robić?

Jegor otworzył usta jeszcze raz – i znowu nic nie powiedział.

Загрузка...