Rozdział szósty

Świat się śmieje

Współlokator Dorina, zmordowany bezsenną nocą, położył się spać w ubraniu, ale Jegor się tym nie przejął. Ochlapał się do pasa zimną wodą, pomachał hantlami i znowu był świeży jak szczypiorek na wiosnę. Zasiedział się w czterech ścianach, miał już dość: nie bezczynności (zajęć było aż nadto), ale monotonii i, co najgorsze – czekania. Tkwił w tym komunalnym mieszkaniu szósty dzień i nie wychodził, a telefonu od Wassera jak nie było, tak nie było. Może w ogóle nie nawiąże kontaktu?

Jegor wciągnął podkoszulek i wyszedł do kuchni, gdzie sąsiadka z pokoju po lewej, w rozdeptanych kapciach i spranym szlafroku niewiadomego koloru, gotowała kapuśniak.

– I hde ty, Zina, taku ohydnu kapustu beresz? – leniwie zagadnął z ukraińska. – Warto by włożyć maskę gazową.

– A idźże ty, Stiopka… Twoja gęba akurat do maski gazowej podobna – odgryzła się sąsiadka, zawsze gotowa stanąć okoniem. – Znalazł się jaśniepan, kapuśniak mu nie smakuje. A mój Juszka lubi. Toć musi chora dziecina pojeść gorącego.

Jegor parsknął – syn Zinki, idiota Juszka, miał pod trzydziestkę. Ładna mi „dziecina”, ledwie w drzwiach się mieści.

– Prymitywna z ciebie baba, Zinaido Wasiliewno. Brzydko się wyrażasz we wspólnej kuchni, gotujesz w niehigienicznych warunkach. Jakim cudem oni cię tam jeszcze trzymają w tym Mosżywhandlu, a nawet pozwalają sprzedawać lody?

Tego mu Zinaida tym bardziej nie mogła przepuścić płazem. Trzasnęła pokrywką o garnek, wzięła się pod boki i rozdarła głosem przekupy, aż z pokoju obok wylazł Demidycz, choć przecież był głuchoniemy. Też chciał wziąć udział w konflikcie. Zamaczał i pokazał Zince pięść, okazując w ten sposób męską solidarność.

Pokraczny Juszka również nie wytrzymał. Wjechał do kuchni w swoim wózku – olbrzym o pulchnej dziecięcej twarzy, na której dziwacznie wyglądała nieogolona szczecina. Zdenerwował się, zaczął pochlipywać i szarpać matkę za spódnicę, jakby chciał powiedzieć: uspokój się. Policzek miał obwiązany brudną szmatą – idiotę któryś już dzień bolały zęby.

Mieszkańcy komunałki wymyślali sobie z takim zapamiętaniem, że przegapili moment, kiedy otwarły się drzwi wejściowe. Zareagowali dopiero na skrzypienie linoleum w korytarzu.

Zinaida przerwała w pół słowa wielopiętrową konstrukcję przekleństw, obróciła się na pięcie, ugięła nogi w kolanach i wyciągnęła spod fartucha rewolwer.

Demidycz w ułamku sekundy znalazł się przy drzwiach, z lewej strony. Juszka przewrócił wózek i stanął po prawej. Obaj też mieli broń w ręku. Tylko Jegor trochę się spóźnił, wsunął rękę pod pachę, ale nie zdążył wyjąć tetetki.

Wszystko w porządku, to był szef; miał własny klucz.

– Wygłupiacie się – powiedział Październicyn. – Krzyku narobiliście na całe podwórze.

Starszy major zaglądał do lokalu trzy albo nawet cztery razy dziennie, na szczęście z gmachu głównego szło się tu dwie minuty. Miał wełniane palto narzucone na mundur, na głowie cyklistówkę.

Głuchoniemy Demidycz, jako starszy grupy, zameldował:

– Robimy próbę, towarzyszu naczelniku.

– No, no. Gdzie Karpenko?

– Śpi – poinformował Jegor. – Pół nocy z nim pracowaliśmy nad legendą, a potem jeszcze trzy godziny z kluczem.

– Co tu macie? Kapuśniak? – Październicyn wciągnął powietrze. – Poczęstujecie mnie?

Po czym usiadł przy stole i zdjął czapkę. Zina nalała mu pełny talerz, ukroiła chleba. Starszy major zaczął chciwie jeść, chociaż zupa parzyła w usta.

– Znowu nie spaliście, towarzyszu naczelniku, i nie jedliście – odezwała się Zinaida z wyrzutem w głosie.

Zamiast wzruszyć się jej troskliwością, Pazdziernicyn zrobił niegrzeczną uwagę:

– Kucharka z was, Walulina, jak z koziej dupy trąba, bierzecie taką ohydną kapustę?

Kobieta obrażona złapała talerz i chciała zabrać, ale starszy major też go chwycił i nie oddał.

– Proszę wybaczyć, towarzyszko – przeprosił. – Więcej się to nie powtórzy. A kapuśniak doskonały. Bardzo gorący.

– No to o co chodzi? – burknęła Zinaida.

– Jak tam głowa radioty? – spytał Pazdziernicyn, kiedy skończył jeść. – Facet się nie skarży?

– Przecież miał wstrząśnienie mózgu – wtrącił się Juszka, nie pozwalając odpowiedzieć Jegorowi. – A ten to bokser od siedmiu boleści: lał i nie myślał, co robi. Człowieka trzeba unieszkodliwiać inteligentnie, żeby mózgu nie uszkodzić. Mądrze bić, towarzyszu Dorin, a nie po żydowsku.

– Niby jak to po żydowsku? – zdziwił się Jegor.

– A kto ty jesteś, może nie Żyd? Nazwisko typowo żydowskie: Dorin, Basin, Szyfrin. I nos masz zagięty jak haczyk.

– Nie zagięty, tylko złamany na ringu. A nazwisko jest od miejsca urodzenia, wsi Dorino. Babcia opowiadała, że właściciele nazywali się von Dorenowie, czy jakoś tak. Od nich wzięła nazwę wieś.

Pazdziernicyn miał właśnie zapalić papierosa, ale ręka z zapałką nagle zawisła w powietrzu.

– Jak powiedziałeś? Fandorinowie?

– Chyba. A co?

– Nie, nic. – Starszy major otworzył już usta, ale się rozmyślił. – Nic, nic.

Babcia opowiadała, że chłopi nazwiskiem Dorin, wywodzili się od Słodkiego Paniska – przed stu laty żył taki ziemianin, bardzo zapalony do babskiego rodu. Ale tą informacją Jegor nie podzielił się z kierownictwem i kolegami, nie było po co.

Naczelnik palił w milczeniu, patrząc gdzieś w dal, i wzrok miał nie taki jak zawsze – roztargniony, nieobecny.

Z grupą więcej już nie rozmawiał i szybko wyszedł; tylko na ostatek uważnie przyjrzał się młodszemu lejtnantowi, jak gdyby pierwszy raz go widział. Ciekawe dlaczego?


* * *

W ogóle to w ciągu bez mała tygodnia znajomości Jegor zdążył już przywyknąć do osobliwego zachowania się towarzysza starszego majora. Niezwykły był to człowiek i zachowywał się także niezwykle.

Ma przykład po operacji na jeziorze Święte, kiedy wracali do Moskwy, nagle ni stąd, ni zowąd przemówił językiem ruskich bylin: – No, dzielny junaku, proś o nagrodę za wierną służbę.

Czymże cię obdarować za to, żeś złotą rybkę złowił? Złotem-srebrem, wioszczyną własną, czyli też szubą sobolową? Proś, o co tylko chcesz.

Prawdę mówiąc, Jegor był przygotowany na taki obrót sprawy. Widział, że naczelnik po operacji uwieńczonej sukcesem jest w znakomitym humorze, i zawczasu obmyślił życzenie.

– Towarzyszu starszy majorze bezpieczeństwa, weźcie mnie do tej grupy specjalnej, co? Sami mówicie, że wojna za pasem, a ja tu się mordobiciem zabawiam. Nie pożałujecie, słowo daję.

– Nie – powiedział Październicyn, ucinając sprawę i sprawiając, że Jegor zmarkotniał. – Nie, towarzyszu młodszy lejtnancie bezpieczeństwa. To, o co prosicie, nie jest nagrodą. To rozkaz dowództwa, którego się nie dyskutuje, tylko przyjmuje do wykonania. W skład grupy „Plan” zostaniesz włączony od jutra, chcesz czy nie chcesz. A za dzisiejszą operację przedstawię cię do awansu poza kolejnością, zasłużyłeś.

– Dzięki! – Dorin aż podskoczył na wyściełanym siedzeniu limuzyny. – Znaczy się, nie za nagrodę, ale za to, że mnie bierzecie do siebie. To jest, za nagrodę, oczywiście, też dziękuję – poprawił się. – Ku chwale ojczyzny!

Październicyn skinął głową, nie odrywając oczu od ciemnej szosy. Auto prowadził sam, kierowca drzemał z tyłu.

– No właśnie, ku chwale. A dziękować nie ma za co. Biorę cię z następujących przyczyn. Po pierwsze, dlatego że – ogólnie rzecz biorąc – dzielnie się spisałeś. Po drugie, bo narobiłeś także szkód: tak sprałeś radiotę, że nie można pokazać go Wasserowi w podobnym stanie. No, powiedzmy, że siniaki zejdą po kilku dniach, ale co ze złamaną szczęką? Po trzecie, znasz się na obsłudze radia. Po czwarte, wywierasz zbawienny wpływ na aresztowanego – przy tobie robi się potulny jak baranek. No więc daję ci odpowiedzialne zadanie. Zostajesz przydzielony do Karpenki. Szczegóły później. A z boksem oczywiście koniec. Mało, że ci skrzywili nos, to jeszcze prędzej czy później uszkodzą mózg. A ja nie potrzebuję pracowników bez mózgu.

Ot, i po finałach mistrzostw, pomyślał Jegor, ale bez specjalnego żalu.

– Towarzyszu starszy majorze…

– Wiesz co – przerwał mu Październicyn. – Mów do mnie „szefie”, dawniej tak było przyjęte zwracać się do przełożonego. Krótkie i wygodne. W grupie wszyscy tak do mnie mówią. Teraz przecież jesteś jednym z naszych.

W ten sposób młodszy lejtnant Dorin, można powiedzieć, wyszedł na prostą, zajął się prawdziwą robotą, wielką, ważną sprawą. Niech tam wojak Pawłów bierze sobie tytuł walkowerem, mała strata.

Zaczęło się nowe życie, całkiem niepodobne do poprzedniego. Służba pod dowództwem Październicyna to była sama radość – spokojna, wesoła, i za diabła się człowiek niczego nie boi prócz tej jednej rzeczy – że zawiedzie szefa.

Taki właśnie powinien być przełożony. Prawdziwy bolszewik, profesjonalista wysokiej klasy i, co bardzo ważne, dobry człowiek. To samo mówił idiota Juszka (który w rzeczywistości nazywał się Waśka Lachów), chociaż nie należał do grupy, tylko był czasowo odkomenderowany: „Fajnie się pracuje z waszym Październicynem. Robotą zawali cię po uszy, obijać się nie pozwoli, ale nie żąda rzeczy niemożliwych. A co najważniejsze, wiadomo, że nie zdradzi swoich ludzi. Jeśli spartolisz robotę, to ci głowę urwie, ale przed naczalstwem wszystko weźmie na siebie. Fajny chłop, w porządku. U nas, w Organach, złych ludzi masz do licha i trochę, cóż, taka służba, a ten jest dobry”.

Akurat tego, czy Październicyn jest dobrym człowiekiem, Jegor nie był pewien, zwłaszcza po pewnej pamiętnej rozmowie.

To było pierwszego dnia, u szefa w gabinecie. Kiedy tamten wyjaśniał, jak należy pracować z radiotelegrafistą i dlaczego jest tak ważne, żeby nie stracić śladów prowadzących do agenta zwanego „Wasser”, Dorin zapytał: a co będzie, jeśli ucapimy tego Wassera, a ten się zaprze i nie będzie mówił? Przecież najwyraźniej to stary wyga, szpieg ekstra klasa.

– Jak mu przysmażymy jaja, to zacznie gadać – uśmiechnął się starszy major – a nawet zaśpiewa pięknym falsetem. W pierwszej chwili Jegor pomyślał, że się przesłyszał.

– Czegoś wytrzeszczył gały? – Szef spojrzał na niego nieżyczliwie. – Środki przymusu fizycznego nie zostały nigdy zniesione. Jest to oczywiście wstrętne, ale na obecnym etapie nie można się bez nich obejść. Stwierdzono to w tajnej uchwale KC 10 -01. – Starszy major cytował z pamięci: – „Metody przymusu fizycznego winny być nadal traktowane jako uzasadnione i w drodze wyjątku stosowane wobec jawnych i zatwardziałych wrogów ludu”. Komitet Centralny Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej (bolszewików) tak postanowił, zrozumiano? Mając na uwadze szczególne nasilenie walki o istnienie naszego robotniczo – chłopskiego państwa. Jak aresztujemy Wassera, to nie będziemy wzywali adwokata.

Szef chciał kontynuować instruktaż postępowania z Wasserem, ale kiedy spojrzał na twarz młodszego lejtnanta, postanowił rozwinąć przykry temat, tak żeby nie pozostawiać niedomówień.

– Zapamiętaj sobie, Dorin: metody przymusu fizycznego to cała nauka, oparta głównie na psychologii. Nasi oprawcy z wydziału śledczego nie posiedli jej, wiem to z własnego doświadczenia. Chodzi mianowicie o to, że dobry psycholog zazwyczaj nie musi się uciekać do samego przymusu fizycznego. Wystarczy, tak jak w średniowieczu, pokazać przesłuchiwanemu narzędzia tortur. Trzeba tylko dokładnie ustalić, czego człowiek najbardziej się boi.

– A skąd to można wiedzieć? – spytał Dorin, zachęcony informacją, że można poprzestać na samej psychologii.

– To nie jest kwadratura koła. Mężczyźni dzielą się na dwie kategorie: oczy i jaja. Prawdziwego chłopa biciem po mordzie czy szpilkami pod paznokcie się nie złamie. Mój głupi śledczy sobie o mnie pięści porozbijał, palec sobie przyciął cążkami, nowe portki zapaćkał krwią, a nic nie osiągnął, bo był głupi jak cep. Ale gdyby mi się lepiej przyjrzał, przewertował akta, postał, ile czasu tracę na baby – od razu by powiedział: „Październicyn, ty wrogu ludu, jak nie podpiszesz, że się przyzna – jesz do winy – to ci jaja wyrwę”. A ja w jednej chwili bym podpisał, że jestem frankistowskim szpiegiem i tajnym agentem ośrodka monarchistycznego. – Październicyn roześmiał się, patrząc na zmartwiałą twarz młodszego lejtnanta. – No, a druga kategoria to ci, co się boją oślepnąć. Taki, jak mu zagrozisz, że go pozbawisz wzroku, załamie się od razu.

Jegor zerknął na karafkę, bo od tej rozmowy zaschło mu w gardle. Ale wody sobie nie nalał, bał się wyjść na słabeusza.

– Z kobietami też nietrudna sprawa. Jeśli widzisz, że dba o siebie: fryzura, manikiur, kolczyki itede, to możesz uważać, że sprawa załatwiona. Zagroź, że jej wyrwiesz nozdrza albo odetniesz górną wargę. Pokaż zdjęcia, żeby zobaczyła, jak wyglądają kobiety, którym to zrobiono.

– Ale przecież to świństwo! – wyrwało się Dorinowi. – Podłość! A jednak nie wytrzymał, zbłaźnił się przed szefem.

– Przecież już ci mówiłem: dobre jest to, co służy sprawie. A podłe – to wszystko, co jej szkodzi. A o jakiej sprawie mowa, sam dobrze wiesz. W naszej pracy to jest jedyne źródło ocen moralnych. W dodatku, powtarzam – ton starszego majora złagodniał – przy prawidłowej diagnozie psychologicznej nie trzeba uciekać się do takich metod. Jeśli facet się nie przestraszył „oczu-jaj”, a baba obciętego nosa, nie ma co tracić czasu i sił na tortury. Znaczy, że to potencjalni samobójcy albo, co gorsza, masochiści – ludzie, którzy od bólu i ran tylko stają się silniejsi duchem. O świętych męczennikach was teraz w szkole nie uczą; szkoda, bo od razu byś zrozumiał, o co mi chodzi.

– I co wtedy trzeba robić?

– Jeśli jest dostęp do krewnych albo bliskiej osoby, można spróbować nacisku psychologicznego. Ale z naszym klientem Wasserem ten wariant jest mało prawdopodobny. To z pewnością Niemiec i wszyscy jego bliscy mieszkają w Vaterlandzie. Nie szkodzi, coś się wymyśli. Trzeba go tylko złapać.

Październicyn nadal nie mógł się uspokoić – czy to rozjątrzył go temat, czy też wyraz twarzy Dorina.

– Po okropnościach wojny imperialistycznej, a jeszcze bardziej – domowej, nie ma miejsca na żadne skrupuły – powiedział z przekonaniem. – Jakimi bestiami byli biali, co wyrabiali nasi, tego ci nie pokażą na filmie Czapajew. Żyjemy w okrutnych czasach – I jeśli chcemy przeżyć i zwyciężyć, też powinniśmy być okrutni… No dobra, dosyć o tym. Kontynuujemy pracę.

Taki wykład starszy major zrobił Jegorowi od razu pierwszego dnia. No więc po tym wszystkim powstaje pytanie: Jaki właściwie jest – dobry czy zły?

Myślał o tym Dorin, myślał i doszedł do następującego wniosku. Szef jest dobry dla swoich towarzyszy, dla wrogów to bestia. I tak być powinno. Dobroć nie jest powszechnie uznawaną wartością. Jak wszystko na tym świecie, ma charakter klasowy, polityczny. Co złe dla wroga, to dobre dla nas. I na odwrót. Cóż może być prostszego?

A zresztą w owych dniach młodszy lejtnant nie miał zbyt dużo czasu, żeby go marnować na abstrakcyjne rozważania.


* * *

Pierwszym zatem miejscem pracy nowego członka grupy specjalnej „Plan” była zapuszczona komunałka przy Kuźnieckim Moście. Niemcy mieli łeb na karku, wybierając to mieszkanie. Trzypiętrowy budynek stał na przechodnim podwórzu, z okien widać było wszystkie prowadzące doń drogi. W razie potrzeby można było uciec i tylnym wyjściem, i po dachach, przez strych.

Agenci Abwehry dobrali mądrze także i sąsiadów: pokój, który przeznaczyli dla radioty, należał do człowieka pracującego na Kamczatce, a w dwóch pozostałych mieszkali głuchoniemy staruszek Demidycz i sprzedawczyni lodów Zinaida Kulkowa z synem Juszą, przerośniętym oligofrenikiem.

Jak wiadomo, co Rosjaninowi wyjdzie na zdrowie, od tego Niemiec umiera. A co dobre dla Niemca, powiedział Październicyn, to i nam pasuje. Blisko na Łubiankę? Znakomicie. Ubodzy sąsiedzi? Doskonale. We wszystkich otaczających podwórze domach starszy major rozmieścił kilka grup pracujących zmianowo – na wypadek, gdyby Wasser pofatygował się osobiście.

Październicyn podmienił sąsiadów – i to tak, że nikt nawet nie zauważył. Głuchoniemego wysłano do Domu Weterana (dawno o to zabiegał), zamiast niego zaś przysłano lejtnanta Grigoriana, zewnętrznie podobnego do Demidycza, tak że żadna charakteryzacja nie była potrzebna.

Sprzedawczyni lodów i jej synowi przydzielono z funduszu NKWD samodzielne mieszkanie na drugim końcu Moskwy w robotniczym osiedlu Usaczowskim. Jako Zinaida Kulkowa wystąpiła Gala Walulina z Drugiego Wydziału NKGB (kontrwywiad). Kobieta była młoda, postawna, równie tęga jak Zina, chociaż z twarzy nie bardzo przypominała nalaną sprzedawczynię. Sprokurowano Walulinej rumieniec alkoholiczki, postarzono kobiecie cerę, ubrano ją w łachy Ziny – i jak się na nią z daleka popatrzyło, to nie sposób było odróżnić, a z bliska nikt postronny nie miał okazji się jej przyglądać: „Kulkowa” siedziała w domu, na chorobowym.

Synem idiotą, ku uciesze współpracowników, został mianowany stary wyjadacz Wasia Lachow, też z kontrwywiadu. Na razie idiota miał rolę łatwą, ale nudną: siedzieć w oknie z obwiązanym policzkiem i gapić się na podwórze. Szybę, i tak zawsze brudną, zapaćkano jeszcze bardziej. Zresztą nikt z sąsiadów z podwórza szczególnie się oknom nie przypatrywał – i cóż tam ciekawego?

Główna zaś rola – tego wymagała sprawa – dostała się Jegorowi Dorinowi, najmniej doświadczonemu ze wszystkich.

Kiedy uczył się w Szkole Specjalnego Przeznaczenia, w ramach eksperymentu przygotowywano tam uniwersalnych wywiadowców, którzy mogliby działać w pojedynkę, bez łączników i radiotelegrafistów. Uważano, że to czyni agenta bezpieczniejszym. Dlatego kursanta Dorina nauczono pracować z nadajnikiem, naprawiać radiostację i nawet składać ją z materiałów pomocniczych. Potem, po wpadce kilku cennych agentów, pomysł uznano za szkodliwy: osobiście nawiązując łączność radiową, szpieg ryzykował o wiele więcej niż przy kontakcie z radiotą. Mimo to Jegorowi przydała się wiedza zdobyta w SSP.

Raz-dwa nauczył się posługiwać zmyślną niemiecką radiostacją, która okazała się nie tylko niewielka, ale i nad podziw wygodna w obsłudze. Nie musiał łamać sobie głowy nad kodami – Karpenko powiedział, że ich nie zna i musi pracować na ślepo. Szyfrowanie i rozszyfrowywanie nie należą do jego obowiązków. Pozostawało nauczyć się naśladować styl Karpenki – Październicyn chciał, żeby Dorin mógł go zastąpić, gdyby zaszła potrzeba długiego utrzymywania łączności.

Tym właśnie Jegor przeważnie się zajmował. Siedział i przyglądał się, jak Karpenko pracuje kluczem. Próbował to powtórzyć – Z początku mu nie szło – nie nadążał, mimo wszystko nie miał takiej wprawy, a poza tym dawno tego nie robił. Przesiadywał przy niepodłączonym do anteny nadajniku. Kiedy jeniec odpoczywał, Jegor godzinami słuchał magnetofonu i stukał kluczem w takt. Po trzech dniach upartego treningu dał się zauważyć postęp, a po pięciu wychodziło mu już dosyć podobnie.

Kiedy Jegor nie pracował z radiostacją, poznawał życiorys zdrajcy ojczyzny: dzieciństwo, kontakty, a już niemiecki okres życia – z najdrobniejszymi szczegółami.

Stepan Karpenko pochodził ze wsi, spod Czernihowa. Kłamał, że jest synem biedniaka, ale Jegor był przekonany, że to kułackie nasienie; inaczej nie podniósłby ręki na swoją ojczyznę. O dzieciństwie w kołchozie plótł takie bzdury, że głowa puchła.

W ogóle to kłamał jak najęty, przy czym jego kłamstwa były najgorszego typu – podobne do prawdy, obfitujące w szczegóły. Kilka razy Jegor chciał krzyknąć na niego, żeby przestał szkalować władzę radziecką, ale się powstrzymał. Nie prawdy przecież chciał się dowiedzieć, ale tego, co Karpenko nagadał swoim niemieckim mocodawcom.

Rzekomo w tej ich wsi panował głód, ludzie umierali, więc baćko Stepana ukradł z magazynu worek kartofli. Złapali go, skazali. No i jak tu wierzyć w coś takiego? Żeby za parszywy worek kartofli zesłać na Sybir całą rodzinę, w zatłoczonym do niemożliwości bydlęcym wagonie? A z tym głodem to też oczywiście bujda. W radzieckim kołchozie głód? Niemożliwe! Na wsi u dziadka Michela żyje się lepiej niż w mieście – niby to Jegor nie wie?

Co prawda, koloniści i za cara dobrze gospodarowali. Dlatego, że nie pili i składali grosz do grosza – typowi deutsche Bauern. Kołchoz zorganizowali więc zamożny; ludzie z całego Związku Radzieckiego przyjeżdżają, żeby skorzystać z doświadczeń przodowników. Ale przecież i ukraińscy chochłacy nie piją dużo, to dusigrosze gorsi od Niemców, a ich ziemia, jak powiadają, to czysty czarnoziem. Niby czemu więc mieliby głodować?

Ale się z bydlakiem nie kłócił – słuchał, nic nie mówił, tylko zapisywał.

Z bajdurzenia Karpenki (czyli jego legendy szpiegowskiej) wynikało, że pierwszego dnia jazdy na zesłanie – jeszcze zupełny smarkacz – wyskoczył z wagonu i uciekł do lasu, gdzie przystał do jakichś „leśnych”; czy to niedobitków z wojny domowej czy też zbiegłych kułaków, tego Jegor nie ustalił. Od leśnych trafił na Wołyń, do OUN-owców, nacjonalistów. Ci mieli kontakty z zagranicą, więc Karpenko niejeden raz przekazywał meldunki na tamtą stronę. Chłopak był obrotny, bystry, posłali go na naukę, najpierw do Austrii, potem do Niemiec.

Karpenko przeszedł edukację szpiegowską w głównym ośrodku szkoleniowym Abwehry, w Quenzgut, gdzie z takich jak on tworzono „kompanię ukraińską”.

Akurat o Quenzgut Jegor słuchał z ciekawością. Z opowieści radiotelegrafisty wynikało, że szkolenie tam było pod wieloma względami podobne do tego w SSP. Te same przedmioty, takie same zajęcia na poligonach, strzelnicach, w strefach bojowych, obiektach ćwiczebnych. Tyle że w Quenzgut robiono to z większym rozmachem. W ośrodku mieli szosy i tory kolejowe, mosty naturalnej wielkości, a nawet makiety fabryk i wież wiertniczych, wszystko to do ćwiczeń dywersyjnych. Kursanci uczyli się prowadzić wszelkie środki transportu: samolot, szybowiec, a nawet pociąg. Szczególne wrażenie zrobiło na Jegorze to, że w zatoce jeziora quenzguckiego mieli akwarium dla płetwonurków.

Nie można zaprzeczyć, Abwehra przygotowywała agentów całą gębą.

Jegor uczył się na pamięć nazwisk i przezwisk kolegów i wykładowców Karpenki, nazw geograficznych, dat. Kto tam wie, co się może przydać?

Poza tym długo przesiadywał przed lustrem, ćwicząc ukraiński akcent („Ta ja szczo? Ta niszczo! Prysiahaju! Toho znaty ne możu…”), i przyzwyczajał się do swojego nowego oblicza. Karpenko twierdził, co prawda, że Wasser nie zna swojego radiotelegrafisty, ale mógł widzieć zdjęcie czy też portret pamięciowy. Dlatego szef kazał Jegora ucharakteryzować.

Z eleganckim pszenicznym kosmykiem trzeba było się pożegnać – radiotelegrafista strzygł się krótko, prawie na zero, zostawiając szczecinę ledwie kilkumilimetrową. Włosy i brwi farbowano Jegorowi na czarno, ale połowę brwi wyskubano. Uwadze charakteryzatorów nie uszły i znaki szczególne: zafundowali mu różową szramę i z lekka odstające uszy.

Na pewno można było mieć niezłą uciechę, obserwując z boku dwóch Karpenków, kiedy siedzieli naprzeciw siebie, podobni jak rodzeni bracia: dwa kłapouchy, ostrzyżone na jeża, i mówią jednakowo, tylko jeden ma pół twarzy zalepione plastrem.

To ci zagadka psychiki. Jeśli człowiek pomieszka trochę z kimś bardzo nawet niemiłym, wręcz nienawistnym, przez kilka dni jest z nim bardzo blisko, stwierdza nagle, że to już nie jest dla niego zajadły wróg, ale po prostu człowiek. Nawet żal się go robi.

Karpenko wykonywał rozkazy bez protestu, odpowiadał na wszystkie pytania, nie próbował sabotażu, ale też nie przejawiał żadnej inicjatywy. Jeśli go Jegor o nic nie pytał, to siedział ze spuszczoną głową i nic nie mówił. Podczas odpoczynku patrzył tępo w ścianę, wzrok miał martwy, nikt by nie zgadł, o czym myśli. I jadł tak samo: obojętnie, bez apetytu, chociaż nie zostawiał ani kęsa. A wyżywienie, gadzina, miał prima sort, nie to co agenci. Radiotelegrafista dostawał specjalny przydział: kawior, kiełbasę krakowską, sardynki w puszkach, czekoladę.

– Co my mu tak dogadzamy? – spytał Jegor szefa od razu w pierwszych dniach. – Śpi w miękkim łóżku, żre za trzech, patefon mu przytaszczyli. Po co perły rzucać przed takiego…? On i bez prasowanego kawioru by z nami współpracował.

– Nie znasz się na psychologii – powiedział wtedy Październicyn. – Stepan to silny człowiek. Pamiętasz, jak o mało co nas nie wyprawił na tamten świat? Tacy ludzie źle się zginają i z trudem łamią, ale jeśli już łamią, to na kawałki. Złamaliśmy go wtedy nad jeziorem, stracił cały szacunek do siebie. Od tego tylko jeden krok do samobójstwa. Teraz Karpenko jest rozebrany cegiełka po cegiełce, do fundamentów. A nasze ludzkie fundamenty to zwykłe kamienie: strach przed śmiercią, pragnienie życia. No więc żeby nie stracił chęci do życia, zapewnimy mu dobre żarcie, miękką pierzynę, muzykę. Na razie. A potem znowu go zbudujemy, piętro po piętrze, tylko już według naszych planów. Stepan Karpenko nam się jeszcze przyda.


* * *

A na sprawy osobiste Dorin nie miał w tych dniach czasu, Ani chwili. Nie mógł wychodzić z mieszkania, nie mógł dać znać Nadieżdzie, co się z nim dzieje.

Zadzwonił oczywiście do szpitala im. Medsantrudu. Poprosił dyżurnego o przekazanie salowej Nadieżdzie Sorinej, że niejaki Jegor wyjechał w pilną podróż służbową. Przekazał tamten czy nie, nie wiadomo. Wielka tam persona, salowa. Jeśli nawet dostała wiadomość, to co mogła sobie pomyśleć?

Wiadomo co. Zbałamucił i porzucił. Plunął na jej miłość, zaufanie, serdeczność. A tatulek, Wikientij Kiriłłowicz, dopiero ma satysfakcję!

Nieładnie to wyszło, tak się nie robi.

Kiedy tylko Jegor wspomniał zielone oczy Nadi, jej włosy rozsypane na poduszce, cichy głos, po prostu ściskało go coś w środku. W takich chwilach mówił sobie: to nic, złapiemy Wassera, i od razu pojadę do Pluszczewa. Wszystko jej wytłumaczę, wszystko powiem (no, nie wszystko oczywiście, tyle, ile pozwoli dowództwo). Ona to zrozumie. Przecież nie hulał w karczmie, tylko bronił ojczyzny. Jak by się kto pytał, to narażał życie.

Miał na ten temat rozmowę ze starszym majorem.

Kiedyś wyrzuty sumienia tak mu dopiekły, że nie wytrzymał i poprosił tamtego, by zwolnił go bodaj na godzinkę.

Poleciałby na Tagankę. Gdyby Nadi nie zastał, to chociaż zostawiłby wiadomość.

Kiedy nachmurzony Październicyn spytał: „Po co?”, uczciwie powiedział, co i jak. Przecież nie będzie dowódcy okłamywał.

No, dostało mu się wtedy:

– Dla dziewczyny gotowiście zostawić posterunek? A jeśli właśnie wtedy Wasser zadzwoni? Dziwię się wam, Dorin. Może lepiej, żebyście wrócili do klubu sportowego „Dynamo”? – I tak dalej, i tak dalej.

Ale potem, widząc, że młodszy lejtnant spuścił nos na kwintę, złagodniał i przeszedł na inny ton, nie tak oficjalny:

– Wiesz, co ci powiem, Jegor, tak po koleżeńsku? Jeśli chcesz dojść do czegoś w naszym fachu, nie słuchaj serca, słuchaj głowy. Serce jest głupie. Wielu, oczywiście, łeb też ma durny ale ty akurat masz go nie od parady. Zakarbuj to sobie: nie pozwól miłości zapanować nad sobą. I nie zakładaj rodziny. Zakochany albo, co gorsza, żonaty czekista, staje się absolutnie bezbronny. Przestaje być człowiekiem z jednej bryły. W naszej służbie nie można rozdzielić duszy na połowy. Nie ma powodu żyć jak zakonnik, to szkodliwe dla zdrowia, i fizycznego, i psychicznego, ale nie uzależniaj się emocjonalnie. Kobieta to stworzenie całkiem innej natury. Nigdy jej nie wbijesz do głowy, że obowiązek jest ważniejszy od miłości. One tego nigdy nie zrozumieją… – W tym momencie Październicyn sposępniał, jak gdyby przypomniał sobie coś przykrego, ale potrząsnął głową i ciągnął już innym tonem: – Co prawda, bywają wyjątki. Na przykład lejtnant Grigorian ma z żoną stosunki koleżeńskie nowego typu. Kiedy się budzą, witają się uściskiem ręki. Przy herbacie czytają sobie nawzajem gazety i od razu omawiają bieżące sprawy. Do zbliżeń intymnych dochodzi w zależności od wyników głosowania. Czego rechoczesz? Sam mi opowiadał: jeśli oboje są za, to wiadomo, jeśli przeciw – tak samo. Ale bywa tak, że mąż jest za, a żona się wstrzymuje. Wówczas wszystko przebiega według skróconego programu.

Szef odczekał, aż Jegor skończy się śmiać, po czym znowu spoważniał.

– Jeśli nie odpowiada ci takie życie, to lepiej z zakładaniem rodziny poczekać. Kiedy zwyciężymy faszystów i imperialistów, wtedy można się będzie odprężyć. Myślę, że nie musisz długo czekać. Trzy, cztery lata, maksimum pięć. Cóż to dla ciebie, młody jesteś, to zdążysz, ale ja już, widać, zdechnę jak ten wilk-samotnik.

Aha, samotnik.

Była taka historia: dwudziestego czwartego wieczorem w centrali telefonicznej zrobili przerwę konserwacyjną i wyłączyli wszystkie numery po nieparzystej stronie Kuźnieckiego Mostu.

Październicyn powiedział wówczas:

– Do północy telefonów nie włączą, to znaczy, że Wasser nie zadzwoni. Jedziemy, Jegor, zapraszam cię na przyzwoitą kolację.

Dorin nie śmiał prosić o zwolnienie po takiej rozmowie. Poza tym to w końcu zaszczyt spędzić wieczór z szefem. Pojechali w nie byle jakie miejsce: do restauracji „Moskwa”, gdzie Jegor nigdy jeszcze nie był. Poprzednia płaca na to nie pozwalała, a nowej (ho ho, jakiej dobrej) nie miał do tej pory okazji wydać.

Szatniarz, cały w złotych szamerunkach, przypominał białogwardyjskiego generała, tyle że z odznaką przodownika pracy na piersi. W foyer szemrała prawdziwa fontanna, za nią na całą ścianę rozciągała się barwna mozaika: Wódz nad jeziorem Rica.

Jegor przypomniał sobie słowa złośliwego rodzica Nadi: „Niedługo będą się do niego modlić”.

– Co, nie podoba ci się? – zapytał szef, jak zwykle bezbłędnie odgadując myśl podwładnego.

– W restauracji to już chyba przesada? – ponuro spytał Dorin.

– W restauracji, w ubikacji i u cioci na kolacji. – Październicyn stanął przed lustrem, poprawił krawat (dzisiaj był po cywilnemu). – Lud powinien widzieć swojego Wodza zawsze i wszędzie. Ludzie tacy już są, że kochają nie rozumem, tylko oczami, uszami, powonieniem. Trzeba by wymyślić wodę kolońską, w najlepszym gatunku i nazwać ją „Zapach Wodza”.

Chyba żartuje, pomyślał Jegor, i od razu usłyszał:

– Mówię poważnie. Musisz zrozumieć: wódz, uwielbiany przez cały naród, jest wymogiem naszych czasów. Teraz tak trzeba. W śmiertelnej walce zwycięża kraj silniejszy i bardziej zdyscyplinowany, zgoda? Popatrz, wszystkie dynamicznie rozwijające się państwa wprowadziły kult wodza, jakkolwiek by się nazywał: Führer, Duce czy Mikado. Stoimy u progu wojny. Straszliwej, dotąd niewidzianej, wojny na śmierć i życie. Liberalizm i demokracja to bajeczki dla słabych i bojaźliwych. We współczesnej wojnie zwycięży społeczeństwo, które uderza pięścią, a nie otwartą dłonią, atakuje nie bezładną hurmą, tylko stalowym klinem. Ile ma klin wierzchołków? No właśnie. Jeden. I koniecznie stalowy. Niemcy popełnią wielki błąd, jeśli zaatakują nas, zanim skończą z Anglią. Najpierw trzeba dobić tych rozlazłych mięczaków, a potem dopiero niech się zetrze stal ze stalą, i zobaczymy, która mocniejsza. Inaczej tylko stępimy miecze, a złoto będzie zwycięzcą. Jak u Puszkina: „Wszystko kupię, rzekło złoto”.

Na progu olbrzymiej sali Jegor mało nie oślepł od jaskrawej bieli nakrochmalonych obrusów, nie ogłuchł od łoskotu jazz – bandu.

Kelner poprowadził ich do najodleglejszego kąta, ale Październicyn rozejrzał się wkoło i powiedział:

– Tam to możesz sadzać swoją ciocię ze wsi. A nas, bratku, usadź przy tamtym stoliku, gdzie jest tabliczka „rezerwacja”, przynieś najlepsze żarcie, jakie masz, i koniak „Jubileuszowy”, dwieście gramów. Więcej nie, jeszcze musimy popracować.

Ręka w rękawiczce niedbale wsunęła kelnerowi w kieszeń na piersi całą setkę, i po chwili starszy major i młodszy lejtnant już siedzieli na samym środku sali, a za sąsiadkę (Jegor jęknął z zachwytu) mieli zasłużoną artystkę Lubow Sierową, której towarzyszyło dwóch modnisiów z przylizanymi przedziałkami. Z bliska aktorka wydała się Jegorowi trochę starsza niż na ekranie, ale za to o wiele ładniejsza. W kinie wszystko jest czarne, białe albo szare, a tutaj było widać, że Sierowa oczy ma błękitne, włosy z odcieniem złota, a usta jaskrawoczerwone. I ubrana jest lepiej niż kapitalistki w zagranicznym filmie Stu mężczyzn i jedna kobieta. Sukienka z krepdeszynu z dekoltem, perły na szyi i wiszące kolczyki w uszach. Cudo!

– Co, ładna? – szepnął Październicyn. – Ale pamiętaj, że moja, ty dla niej jesteś jeszcze zielony.

Jegor tylko się uśmiechnął. Po pierwsze, Nadia jest mimo wszystko ładniejsza, chociaż nie ma takich loczków i wyskubanych brewek. No, a po drugie, przy całym szacunku do szefa, trzeba na rzeczy patrzeć realnie. To gwiazda filmowa, zna ją cały kraj, miliony zachwycają się jej urodą. Gdyby Październicyn był w mundurze z generalskimi lampasami i z orderami na piersi, to by jeszcze jakoś uszedł. A tak – zwyczajny łysy facet.

Starszy major podchwycił sceptyczne spojrzenie, które Jegor rzucił na jego czaszkę, i zaśmiał się.

– Co, fryzura ci się nie podoba? Włosy to atawizm. Ogolona głowa oddycha swobodniej, a pewnie też szybciej kombinuje.

– Jeśli atawizm, to po co wam wąsy? – spytał złośliwie Dorin.

– Wąsy u samców są czymś w rodzaju szaty godowej. Sygnał adresowany do płci żeńskiej: interesuję się panią i zaprą – szam do intymnej przyjaźni. Jeśli się kiedyś ożenię, to zgolę je w cholerę. Będę idealnym mężem.

Chociaż szef mówił do Jegora, patrzył wyłącznie na Sierową ta zaś już parę razy zatrzymała na nim wzrok: najpierw zwyczajnie, potem jakby pytająco.

Kelner zastawił stół przekąskami: kawior, sałatki, ryby, rostbef, ogórki konserwowe, pierożki. Jegor wsunął za kołnierz serwetkę, sięgnął po wędzonego jesiotra, gdy nagle Październicyn zarządził:

– Słuchaj, Dorin. Jesteś wojskowym, umiesz jeść szybko. Daję ci pięć minut na oczyszczenie stołu. Co zdążysz wsunąć, to twoje. A potem ewakuacja. Wal z powrotem na Kuźniecki. Zrozumiano?

Przywołał starszego kelnera, przekazał banknot dla orkiestry – zamówił muzykę.

– Co wy, naprawdę? – spytał Jegor, już z pełnymi ustami. – Przecież jest z kawalerami.

– Pętaki się nie liczą – rzucił szef, wstając od stolika i obciągając marynarkę.

Podszedł do sąsiedniego stolika i ze staromodną kurtuazją zapytał:

– Młodzi obywatele, pozwolicie, że zaproszę panią do tanga?

Jegor skrzywił się boleśnie; wolał nie patrzeć, jak szef dostanie kosza.

Jeden ze smarkaczy znacząco powiódł wzrokiem po niemłodym mężczyźnie i rzucił drwiącym tonem:

– Starszy obywatelu, Lubka nie jest w nastroju do tańca.

Ale aktorka z ciekawością patrzyła na Październicyna.

– A ty, Fila, bądź łaskaw za mnie nie decydować – powiedziała nagle. – Czemu nie miałabym zatańczyć?

Zmiatając sałatkę, Jegor nie odwracał wzroku od tańczącej pary. Modnisie też popatrywali; najpierw z nonszalanckimi uśmieszkami, potem miny im zrzedły.

Starszy major objął ślicznotkę w pasie tak władczo, tak pewnie poprowadził, że ich ciała jak gdyby się zlały w jedną całość. Naga, biała ręka jak gdyby sama ześlizgnęła się po szerokim ramieniu, owinęła wokół silnego karku.

Październicyn przycisnął swoją twardą szczękę do zarumienionego policzka aktorki. Przy kolejnym zwrocie Jegor zobaczył jej usta, z zagryzioną dolną wargą, i nagle poczuł się niezręcznie, jak gdyby podglądał coś, co nie jest przeznaczone dla postronnych.

Kiedy muzyka skończyła grać, szef i jego partnerka jeszcze kilka sekund stali bez ruchu; nieśpieszno im było się rozłączyć. W końcu Październicyn odsunął się, ceremonialnie ucałował dłoń pięknej aktorki, powiedział coś, a ta skinęła głową. Twarz miała rozmarzoną, na wpół senną.

Kiedy Jegor zobaczył, że szef prowadzi towarzyszkę nie do kawalerów, tylko do własnego stolika, przewrócił kieliszek z koniakiem, duszkiem wypił szklankę wody „Borżomi” i zwolnił szefowi przestrzeń operacyjną. Po piętnastu minutach siedział już w mieszkaniu i pochylony nad nadajnikiem stukał kluczem. Wzdychał.


* * *

Owa przełknięta na chybcika w restauracji „Moskwa” kolacja była jedynym oddaleniem się ze stanowiska bojowego w ciągu całego tego czasu. Dniem i nocą Jegor szykował się do spotkania z Wasserem, a tamten, łobuz, nadal nie dzwonił. Centralnym punktem mieszkania, sensem istnienia wszystkich jego lokatorów był czarny telefon, wiszący na ścianie w korytarzu. Niekiedy ogłupiały od niekończącego się pisku Morse’a Dorin zamierał w drzwiach swego pokoju i długo patrzył na milczący aparat.

Tak minął dzień, dwa, trzy, cztery, pięć. Szóstego dnia telefon się ocknął.

To było dwudziestego szóstego, tego samego ranka, kiedy szef spróbował kapuśniaku Ziny.

Kiedy odszedł, zaczęła się heca: „mamusia” karmiła łyżką synka, Jegor i Demidycz-Grigorian z nudów się temu przyglądali. W końcu o rozrywki było niełatwo, a Waśka Lachów znakomicie odgrywał rolę idioty.

– Otwórz buzię, nieszczęście ty moje – zachęciła lejtnant Walulina, wpychając mu łyżkę w usta.

Juszka rozwarł olbrzymią paszczę.

– Teraz zamknij.

Zamknął.

– Przełknij, cholero!

Lejtnant Lachow posłusznie przełknął kapuśniak, skrzywił żałośnie gębę i poskarżył się:

– Kwaa-śnee.

I zaraz dostał łyżką po łbie.

– Co to ja, za kucharkę się u was najęłam?! – Walulina wyszła z roli. – Nie podoba się, to sami gotujcie! Jednemu źle, drugi się stawia! Ja tam kursów gotowania nie kończyłam, jeśli chcecie wiedzieć, jestem specjalistką od infiltracji!

Właśnie w tej chwili zadzwonił telefon – ostro, przenikliwie.

– Ue! – Waśka miękko jak kot ześliznął się z wózka.

– Może znowu pomoc społeczna? – obojętnym głosem rzucił Grigorian (w ogóle był z niego spokojny chłop). – Dalej, Ga – lina, działaj zgodnie z instrukcją.

Walulina pozwoliła telefonowi zadzwonić jeszcze trzy razy, potem podniosła słuchawkę i odezwała się gderliwie:

– No i czego dzwonicie? Mówiłam wam, że żadnych Szmakowów tu nie ma. O jaki numer chodzi? Dzwonią i dzwonią!

I dopiero wtedy zrobiła małą pauzę: pozwoliła dzwoniącemu coś powiedzieć.

– Aaa… To trzeba było od razu mówić. – I rozdarła się na całe gardło. – Stiopa! Stiooopa! Śpisz, czy co? Do telefonu! Chcą gadać ze Stiepanem Karpienką.

W porządku, kiwnął głową Grigorian i ruchem dłoni zatrzymał Jegora, który rzucił się do aparatu: nie tak szybko. Szepnął:

– Wasia, zapisz do raportu: godzina dwunasta minut dziewiętnaście. Dalej, Dorin. Teraz można.

Jegor nabrał pełną pierś powietrza i wytchnął.

– Alo, chto taky?

– Dzień dobry – usłyszał uprzejmy, trochę zakłopotany głos. – Wybaczcie, towarzyszu, jeśli to pomyłka. Podano mi wasz numer w biurze adresowym. Jesteście Stiepan Pietrowicz, tak? Przypadkiem nie syn Piotra Siemionycza Karpienki? Pracowaliśmy razem w połtawskim Spożsojuzie, od trzydziestego drugiego do trzydziestego czwartego. Moje nazwisko Sielencow.

Загрузка...