ROZDZIAŁ ÓSMY

To bardzo dziwne uczucie widzieć campus ze stacji, a nie przez szybę samochodu, od strony parkingu. Zamiast pokazywać identyfikator strażniczce przy wjeździe, pokazuję go strażnikowi przy wyjściu ze stacji. Większość pracowników tej zmiany jest już w pracy; ochroniarz mierzy mnie ostrym spojrzeniem i gwałtownym ruchem głowy zezwala na przejście. Szerokie, obramowane kwietnikami chodniki prowadzą do budynku administracji. Kwiaty o pękatych kielichach są pomarańczowe i żółte; barwy wyglądają, jakby migotały w blasku słońca. W budynku administracji muszę pokazać identyfikator kolejnemu strażnikowi.

— Dlaczego nie zaparkowałeś tam, gdzie powinieneś? — pyta gniewnie.

— Ktoś pociął mi opony — mówię.

— Włóczęga — komentuje. Twarz mu się jakby zapada, a wzrok powraca do blatu biurka. Przypuszczam, że jest rozczarowany, ponieważ nie ma powodu do złości.

— Jaka jest najkrótsza droga do pawilonu 21? — pytam.

— Przez ten budynek, potem w prawo wokół pawilonu 15 i koło fontanny z nagą kobietą na koniu. Stamtąd będziesz mógł zobaczyć swój parking. — Nawet nie podnosi wzroku.

Przechodzę przez wydział administracji, o brzydkiej podłodze z zielonego marmuru, gdzie unosi się nieprzyjemnie mocny zapach cytryny, po czym z powrotem wychodzę na jaskrawe słońce. Jest znacznie cieplej niż przed chwilą. Blask słońca odbija się od chodników. Tutaj nie ma klombów; trawnik sięga do samych płyt.

Po drodze oblewam się potem. Docieram do naszego budynku i wsuwam kartę w czytnik przy drzwiach. Czuję swój zapach. W środku jest chłodno i ciemnawo; mogę się odprężyć. Łagodne kolory ścian, miarowy blask oświetlenia w starym stylu, chłodne, bezwonne powietrze — wszystko to mnie uspokaja. Idę prosto do swojego pokoju i włączam wentylator na najwyższe obroty.

Mój komputer jak zwykle czuwa, a na ekranie miga ikonka wiadomości. Wprawiam w ruch jedną ze spiral i włączam muzykę — Bach, wersja na orkiestrę Owce mogą paść się w spokoju, po czym odbieram wiadomość.

Zadzwoń natychmiast po przyjściu. Podpisano: pan Crenshaw, wewnętrzny 213.

Sięgam po słuchawkę telefonu, który zaczyna brzęczeć, nim zdążyłem ją podnieść.

— Kazałem ci zadzwonić, jak tylko dotrzesz do biura — odzywa się głos pana Crenshawa.

— Właśnie przyszedłem — mówię.

— Minąłeś główną bramę dwadzieścia minut temu — informuje. Głos ma bardzo rozgniewany. — Nawet tobie pokonanie takiego odcinka nie powinno zabierać tyle czasu.

Powinienem go przeprosić, ale wcale tego nie chcę. Nie wiem, ile czasu zabrało mi przejście od bramy aż tutaj, i nie mam pojęcia, jak szybko bym przyszedł, gdybym chciał się spieszyć. Było za gorąco, żeby się spieszyć. Nie wiem, co więcej mógłbym zrobić. Czuję, jak napinają mi się mięśnie czerwieniejącego karku.

— Nie zatrzymywałem się — mówię.

— I o co chodzi z tą oponą? Nie potrafisz zmienić koła? Spóźniłeś się ponad dwie godziny.

— Czterema oponami — poprawiam. — Ktoś poprzecinał mi wszystkie cztery opony.

— Cztery! Zakładam, że powiadomiłeś policję.

— Tak — potwierdzam.

— Mogłeś zaczekać z tym do końca pracy — burczy. — Albo zadzwonić z biura.

— Był tam policjant — wyjaśniam.

— Tam? Ktoś widział chuligana niszczącego twoje auto?

— Nie… — Usiłuję poprawnie zrozumieć jego słowa, nie zważając na wyczuwalne w głosie zniecierpliwienie i gniew. Ich dźwięk oddala się ode mnie, tracą powoli znaczenie. Trudno ułożyć właściwą odpowiedź. — To był policjant mieszkający w moim budynku. Zobaczył, że w kołach nie ma powietrza. Wezwał innego policjanta. Powiedział mi, co mam zrobić.

— Powinien ci kazać jechać do pracy — upiera się Crenshaw. — Nie było powodów, żebyś się tam kręcił. Wiesz, że będziesz musiał odpracować to spóźnienie.

— Wiem. — Ciekawe, czy on musi odpracowywać spóźnienia, jeśli coś go zatrzyma w drodze do pracy. Ciekawe, czy z jego opony, albo ze wszystkich czterech opon, uszło kiedyś powietrze, gdy śpieszył się do biura.

— Tylko nie policz sobie tego jako nadgodzin — kończy i rozłącza się. Nie powiedział, że mu przykro z powodu moich kłopotów z czterema oponami. Wystarczyłaby standardowa odżywka typu „a to pech” czy „paskudna sprawa”, lecz on, choć jest normalny, nie powiedział nic takiego. Może wcale nie jest mu przykro. Może nie doznaje współczucia, które mógłby wyrazić. Musiałem się nauczyć wypowiadać konwencjonalne zwroty, nawet kiedy nie czułem potrzeby ich wypowiadania, ponieważ była to część dopasowania i nauki właściwego postępowania. Czy ktoś kiedykolwiek prosił pana Crenshawa, żeby się dopasował albo odpowiednio zachowywał?

Zbliża się pora lunchu, choć się spóźniłem i muszę nadrobić stracony czas. Czuję się pusty w środku; ruszam do aneksu kuchennego i uświadamiam sobie, że nie mam nic do jedzenia. Musiałem zostawić śniadanie na stole, kiedy wróciłem do mieszkania, żeby wypełnić zgłoszenie szkody. Schowane w lodówce pudełko z moimi inicjałami jest puste. Opróżniłem je dzień wcześniej.

W naszym budynku nie mamy automatu z jedzeniem. Nikt z niego nie korzystał i żywność się psuła, więc dali sobie z tym spokój. Firma ma stołówkę po drugiej stronie campusu, a w sąsiednim budynku stoi taki automat. Wydawane z niego posiłki są paskudne. Wszystkie części kanapki są wymieszane ze sobą i usmarowane majonezem lub sosem do sałatek. W środku zielenina i siekane mięso z przyprawami. Nawet gdybym rozłożył kromki i oczyścił je z majonezu, jego zapach i smak i tak by zostały, psując mięso. Słodycze — pączki i bułki — kleją się, zostawiając obrzydliwe plamy na plastikowych pojemnikach, z których sieje wyjmuje. Aż skręca mnie w żołądku, gdy to sobie wyobrażam.

Wyjechałbym poza firmę i coś sobie kupił, choć zazwyczaj nie wychodzimy z biura w porze lunchu, lecz mój wóz pozostał na parkingu pod domem, opuszczony na swoich czterech sflaczałych oponach. Nie chcę iść przez cały campus, żeby jeść w tej wielkiej, hałaśliwej sali z ludźmi, których nie znam i którzy traktują nas jak groźnych dziwaków. Nie wiem też, czy oferowane tam jedzenie byłoby lepsze niż to z automatu.

— Zapomniałeś lunchu? — pyta Eric. Podskakuję. Jeszcze z nikim nie rozmawiałem.

— Ktoś poprzecinał mi opony w aucie — mówię. — Spóźniłem się. Pan Crenshaw jest na mnie wściekły. Przypadkowo zostawiłem lunch w domu. Mój samochód stoi pod domem.

— Jesteś głodny?

— Tak. Ale nie chcę iść do stołówki.

— Chuy jedzie załatwić coś w porze lunchu — oznajmia Eric.

— Chuy nie lubi nikogo zabierać — wtrąca Linda.

— Mogę z nim pogadać — podsuwam.

Chuy zgadza się kupić mi coś do jedzenia. Nie wybiera się do spożywczego, więc będę musiał zadowolić się tym, co zdoła kupić po drodze. Wraca z jabłkami i bułką z kiełbasą. Lubię jabłka, ale nie kiełbasę. Nie smakują mi wymieszane w niej cząstki. Nie jest jednak tak zła jak kilka innych rzeczy, a ja jestem głodny, więc ją zjadam, nie namyślając się długo.

Jest szesnasta szesnaście, kiedy przypominam sobie, że nie zadzwoniłem do nikogo w sprawie wymiany opon w samochodzie. Otwieram lokalną książkę teleadresową i drukuję listę numerów. Spis online podaje także lokalizację, toteż zaczynam od tych najbliżej mojego domu. Kiedy do nich dzwonię, jeden po drugim mówią mi, że jest już zbyt późno, żeby cokolwiek dzisiaj zrobić.

— Najszybsze rozwiązanie — radzi mi jeden z nich — to kupić cztery kompletne koła i założyć je samemu, po jednym na raz. — Kupno opon z kołami kosztowałoby mnóstwo pieniędzy, nie wiem zresztą, jak miałbym przewieźć je do domu. Nie chcę tak szybko prosić Chuya o kolejną przysługę.

Zupełnie jak w tej zagadce o człowieku, kurze, kocie i worku ziarna na tym samym brzegu rzeki oraz łodzi, która uniesie tylko dwoje z nich, a człowiek musi jej użyć do przewiezienia wszystkiego na drugi brzeg tak, żeby nie zostawić kota sam na sam z kurą ani kury z workiem ziarna. Mam cztery pocięte opony i jedną zapasową. Jeśli założę zapasowe koło, mogę zabrać uszkodzone do sklepu z oponami, gdzie zamontują na nie nową oponę, potoczę koło z powrotem do domu i założę je, po czym zabiorę do sklepu następną pociętą oponę. Po trzech rundkach będę miał cztery dobre koła i pojadę autem z ostatnią zniszczoną oponą, żeby ją także wymienili na nową.

Najbliższy sklep znajduje się milę od domu. Nie wiem, ile czasu będę toczył tam pozbawioną powietrza oponę, choć przypuszczam, że więcej niż w przypadku napompowanej. Ale to jedyny sposób, jaki potrafię wymyślić. Nie pozwolą mi pojechać z kołem komunikacją publiczną, nawet jeśli znalazłbym właściwą linię.

Sklep z oponami jest otwarty do dziewiątej wieczorem. Jeśli przepracuję dzisiaj dwie dodatkowe godziny i przyjadę do domu przed ósmą, to na pewno zdążę dotoczyć jedno koło do sklepu, zanim zamkną. Jutro, jeśli wyjdę z pracy punktualnie, powinienem zdążyć wymienić dwie następne.

Jestem w domu o dziewiętnastej czterdzieści trzy. Otwieram bagażnik i wyciągam zapasowe koło. Nauczyłem się zmieniać koło na kursie prawa jazdy, lecz od tamtej pory ani razu nie musiałem tego robić. Teoretycznie to bardzo proste, zabiera mi jednak więcej czasu, niż przewidywałem. Podnośnik trudno prawidłowo ustawić, a samochód nie unosi się zbyt szybko. Przód osiada na felgach; puste opony wydają głuchy odgłos, gdy bieżnik trze o nawierzchnię. Jestem cały spocony i zdyszany, kiedy w końcu udaje mi się zdjąć uszkodzone koło i nasadzić dobre.

Chyba trzeba przykręcać śruby w określonej kolejności, ale nie pamiętam dokładnie w jakiej. Pani Melton twierdziła, że należy to zrobić właściwie. Jest już ósma i poza kręgami światła gęstnieje mrok.

— Hej!

Podrywam się. Z początku nie rozpoznaję głosu ani biegnącego w moją stronę zwalistego człowieka. Zwalnia.

— Och, to ty, Lou. Myślałem, że może wrócił ten chuligan, żeby narobić więcej szkód. Co robisz, chcesz kupić nowe opony?

To Danny. Czuję, jak z ulgi miękną mi kolana.

— Nie. To koło zapasowe. Założę je, a potem zabiorę uszkodzone do sklepu z oponami, gdzie założą na nie nową oponę, a kiedy wrócę, będę mógł wymienić ją na uszkodzoną. Jutro zrobię to samo z następną.

— Ale… przecież mogłeś zadzwonić po kogoś, żeby wymienił ci wszystkie cztery. Czemu robisz to w tak skomplikowany sposób?

— Powiedzieli mi, że zrobią to dopiero jutro albo pojutrze. W jednym miejscu doradzono mi, żebym kupił komplet kół i sam je wymienił, żeby było szybciej. Więc pomyślałem o czymś takim. Przypomniałem sobie o zapasie. Wymyśliłem, jak zrobić to samemu, oszczędzając czas i pieniądze, i postanowiłem zacząć zaraz po powrocie do domu…

— Dopiero teraz wróciłeś do domu?

— Rano spóźniłem się do pracy. Siedziałem po godzinach, żeby to odrobić. Pan Crenshaw był na mnie bardzo zły.

— Tak, ale to zajmie ci kilka dni. Zresztą za niecałą godzinę zamkną sklep. Wezwiesz taksówkę, czy coś takiego?

— Potoczę je — mówię. Koło ze sflaczałą oponą się ze mnie naigrawa; wystarczająco trudno było odtoczyć je na bok. Kiedy zmienialiśmy koło na zajęciach, było napompowane.

— Pieszo? — Danny kręci głową. — To ci się nigdy nie uda, stary. Lepiej wsadź je do mojego wozu, podrzucę cię. Szkoda, że nie możemy zabrać dwóch… chociaż właściwie możemy.

— Nie mam dwóch zapasowych kół — zastrzegam.

— Możesz wykorzystać moje — mówi. — To ten sam rozmiar.

Nie wiedziałem o tym. Nie mamy samochodów tej samej marki ani modelu, a nie wszystkie koła mają identyczne rozmiary. Skąd to wie?

— Pamiętaj, żeby przykręcać przeciwległe śruby. Najpierw częściowo, potem pozostałe, a później dokręcasz wszystkie, zgadza się? Tak bardzo dbasz o swój samochód, że mogłeś tego nie wiedzieć.

Pochylam się, żeby dokręcić śruby. Teraz przypominam sobie dokładnie, co mówiła pani Melton. To wzór, w dodatku łatwy. Lubię symetryczne wzory. Nim kończę, wraca Danny ze swoim kołem zapasowym, spoglądając na zegarek.

— Będziemy musieli się pospieszyć — mówi. — Masz coś przeciwko temu, żebym zdjął następną? Robiłem to nie raz…

— Nie mam nic przeciwko temu — odpowiadam. Nie mówię całej prawdy. Jeśli ma rację, że dziś wieczorem mogę wymienić dwie opony, oznacza to olbrzymią pomoc, lecz Danny wkracza w moje życie, poganiając mnie i sprawiając, że czuję się powolny i głupi.

Z drugiej strony zachowuje się jak przyjaciel, pomagając mi. Okazywanie wdzięczności za otrzymaną pomoc jest bardzo ważne.

O dwudziestej dwadzieścia jeden oba zapasowe koła znajdują się z tyłu mojego samochodu; śmiesznie wygląda z pustymi oponami z tyłu i napompowanymi z przodu. Obie pocięte opony, które zdemontowaliśmy z tylnej osi auta, lądują w bagażniku samochodu Danny’ego, a ja siadam obok niego. Znowu włącza audio i grzechoczące dźwięki wstrząsają moim ciałem. Chcę uciec; za dużo tych dźwięków i to niewłaściwych. Danny przekrzykuje hałas, ale nie rozumiem go; muzyka i głos znoszą się nawzajem.

Gdy dojeżdżamy do sklepu z oponami, pomagam mu zanieść uszkodzone koła do środka. Ekspedient przygląda mi się obojętnie. Kręci głową, nim zdążam cokolwiek wyjaśnić.

— Już za późno — oznajmia. — Nie możemy teraz zmienić opon.

— Macie otwarte do dziewiątej — zauważam.

— Sklep, owszem. Lecz nie zmieniamy opon o tej godzinie. — Zerka na drzwi warsztatu, w których staje kościsty mężczyzna w granatowych spodniach i piaskowej koszuli z łatą, wycierając ręce w czerwoną szmatę.

— Ale nie mogłem przyjechać wcześniej — mówię. — A wy macie czynne do dziewiątej.

— Słuchaj pan — zaczyna. Jeden kącik ust podjeżdża mu do góry, bynajmniej nie w uśmiechu. — Powiedziałem przecież: spóźnił się pan. Nawet gdybyśmy zabrali się za te koła od razu, nie skończylibyśmy do dziewiątej. Założę się, że pan nie zostaje po godzinach, żeby dokończyć pracę, którą w ostatniej chwili dorzucił panu jakiś skończony cymbał.

Otwieram usta, chcąc powiedzieć, że owszem, zostaję po godzinach, że właśnie dzisiaj zostałem po godzinach i dlatego jestem tutaj tak późno, lecz wysuwa się przede mnie Danny. Mężczyzna za kontuarem prostuje się nagle, zaniepokojony. Ale Danny patrzy na mężczyznę w drzwiach warsztatu.

— Cześć, Fred — rzuca zadowolony, jakby właśnie spotkał przyjaciela. Lecz w jego głosie słychać coś jeszcze. — Jak leci ostatnimi czasy?

— Ach, świetnie, panie Bryce. Jestem czysty.

Wcale nie wygląda na czystego. Ma czarne smugi na rękach i brud pod paznokciami. Na spodniach i koszuli też widać ciemne smugi.

— To dobrze, Fred. Słuchaj, zeszłej nocy ktoś uszkodził mojemu kumplowi samochód. Musiał zostać do późna w biurze, ponieważ rano spóźnił się do pracy. Miałem nadzieję, że mógłbyś mu pomóc.

Mężczyzna w drzwiach patrzy na kolegę za ladą. Obaj unoszą i opuszczają brwi. Ekspedient wzrusza ramionami.

— Będziesz musiał sam pozamykać — mówi. Po czym do mnie:

— Zakładam, że wie pan, jaki typ opon chce pan kupić?

Oczywiście. Kupowałem tutaj opony raptem kilka miesięcy temu, więc wiem, co powiedzieć. Zapisuje numery i typ, po czym wręcza kartkę drugiemu mężczyźnie — Fredowi — a ten kiwa głową i podchodzi, żeby odebrać ode mnie koła.

Jest dwudziesta pierwsza siedem, kiedy wychodzimy z dwiema nowiutkimi oponami. Fred podtacza je do samochodu Danny’ego Bryceła i wrzuca do bagażnika. Jestem bardzo zmęczony. Nic wiem, czemu Danny Bryce mi pomaga. Nie podoba mi się myśl o jego kole w moim aucie; nie pasuje tam, jak kawałek ryby w wołowym gulaszu. Po powrocie na parking Danny pomaga mi założyć koła z nowymi oponami na przód wozu, a zniszczone chowa mi do bagażnika. Dopiero wtedy dociera do mnie, że rano będę mógł pojechać do pracy, a w południe wymienię obie pocięte opony.

— Dziękuję — mówię. — Teraz będę mógł jeździć.

— Pewnie. — Uśmiecha się szczerze. — I mam pewną sugestię: przestaw samochód. Na wypadek gdyby tamten chuligan tu wrócił. Postaw go tam, bardziej z tyłu. Założę w nim alarm; jeśli ktoś go dotknie, usłyszę.

— To dobry pomysł — przyznaję. Jestem taki zmęczony, że trudno mi nawet mówić. — Dziękuję.

Por nada — rzuca Danny, Macha ręką i wchodzi do budynku. Wsiadam do samochodu. Czuć lekki zaduch, ale siedzenie jest wygodne. Cały drżę. Włączam silnik, a potem muzykę — prawdziwą muzykę — i cofam, powoli obracając kierownicą. Wymijam pozostałe auta i zatrzymuję się na wskazanym przez Danny’ego miejscu. Tuż obok jego własnego wozu.

Trudno mi zasnąć, pomimo — a może właśnie dlatego — że jestem taki zmęczony. Bolą mnie plecy i nogi. Ciągle wydaje mi się, że coś słyszę, i podrywam się z łóżka. Włączam muzykę — znowu Bach — i w końcu osuwam się w sen, łagodnie kołysany dźwiękami.

Poranek przychodzi zbyt wcześnie, wstaję jednak i biorę kolejny prysznic. Zbiegam po schodach i nie widzę mojego samochodu. Przechodzi mnie nagły mróz, zaraz jednak przypominam sobie, że nie ma go na zwykłym miejscu, i obchodzę budynek, żeby go znaleźć. Wygląda na to, że wszystko jest w porządku. Wracam do siebie, by zjeść śniadanie i naszykować sobie lunch, po czym spotykam na schodach Danny’ego.

— W południe oddam opony do wymiany — mówię mu. — Wieczorem zwrócę ci koło zapasowe.

— Nie ma pośpiechu — odpowiada. — I tak nie jadę dzisiaj samochodem.


* * *

Zastanawiam się, czy mówi poważnie. Tak było, kiedy mi pomógł. W każdym razie oddam opony do wymiany, ponieważ nie podoba mi się jego koło; nie pasuje, gdyż nie jest moje.

Gdy przychodzą do pracy pięć minut przed czasem, pan Crenshaw i pan Aldrin stoją w holu i rozmawiają. Pan Crenshaw patrzy na mnie. Oczy ma błyszczące i twarde; nie czuję się dobrze, kiedy w nie spoglądam, ale staram się nie tracić kontaktu wzrokowego.

— Nie złapałeś dzisiaj żadnej gumy, Arrendale?

— Nie, panie Crenshaw — odpowiadam.

— Czy policja znalazła tego chuligana?

— Nie wiem. — Chcę dotrzeć do mojego pokoju, ale stoi mi na drodze i musiałbym przepychać się obok niego. Takie postępowanie nie jest uprzejme.

— Kto prowadzi dochodzenie? — pyta pan Crenshaw.

— Nie pamiętam nazwiska, ale mam jego wizytówkę — mówię, wyciągając portfel.

Pan Crenshaw wzrusza ramionami i kręci głową. Napinają mu się niewielkie mięśnie wokół oczu.

— Nieważne — rzuca. Po czym zwraca się do pana Aldrina: — Chodźmy do mnie, uporządkujmy ten bałagan. — Odwraca się, z lekko zwieszonym ramieniem, a pan Aldrin podąża za nim. Teraz mogę się dostać do swojego pokoju.

Nie wiem, dlaczego pan Crenshaw zapytał o nazwisko policjanta, a potem nie obejrzał wizytówki. Chciałbym poprosić o wyjaśnienie pana Aldrina, lecz on również odszedł. Nie wiem, czemu pan Aldrin, który jest normalny, tak słucha pana Crenshawa. Boi się go? Czy normalni ludzie boją się innych normalnych ludzi? A jeśli tak, to jaka jest korzyść z bycia normalnym? Pan Crenshaw powiedział, że jeśli poddamy się kuracji i staniemy się normalni, będzie nam łatwiej z innymi ludźmi, zastanawiam się jednak teraz, co miał na myśli. Może chce, żeby wszyscy byli jak nadskakujący mu pan Aldrin. Nie wykonywalibyśmy dobrze naszej pracy, gdybyśmy mieli się tak zachowywać.

W południe zabieram opony do innego sklepu, blisko campusu, gdzie zostawiam je do wymiany. Karteczkę z rozmiarem i typem opony wręczam ekspedientce. Jest w moim wieku i ma krótkie, ciemne włosy. Nosi płową koszulę z wyszytym czerwoną nicią napisem: „Obsługa klientów”.

— Dziękuję — mówi. Uśmiecha się do mnie. — Nie uwierzy pan, ilu ludzi przychodzi tutaj, nie mając zielonego pojęcia, jakich opon potrzebują, i zaczynają pokazywać rękami.

— Łatwo jest to zapisać — zauważam.

— Tak, ale nie przychodzi im to do głowy. Zaczeka pan czy przyjdzie później?

— Przyjdę później — odpowiadam. — Do której macie otwarte?

— Do dziewiątej. Albo może pan przyjechać jutro.

— Przyjdę przed dziewiątą — decyduję. Przesuwa moją kartę bankową przez czytnik i zaznacza na paragonie „Zapłacone z góry”.

— Oto pańska kopia — mówi. — Proszę jej nie zgubić… choć ktoś na tyle bystry, by zapisać rozmiar opony, jest pewnie na to zbyt mądry.

Z ulgą wracam do samochodu. Podczas tak krótkich spotkań łatwo oszukać ludzi, że jestem taki sam jak inni. Jeszcze łatwiej, gdy ludzie lubią gadać, jak ta kobieta. Sprawę załatwi parę formułek i uśmiech.

Pan Crenshaw znowu stoi w naszym holu, kiedy wracani na trzy minuty przed końcem przerwy obiadowej. Krzywi się na mój widok. Nie wiem dlaczego. Niemal natychmiast odwraca się i odchodzi. Nie odzywa się do mnie. Czasami milczenie ludzi oznacza gniew, ale nie wiem, co takiego zrobiłem, że jest na mnie zły. Ostatnio dwukrotnie się spóźniłem, lecz w obu przypadkach nie z własnej winy. Nie spowodowałem wypadku ani sam nie pociąłem sobie opon.

Trudno zabrać się do pracy.

Jestem w domu o siódmej, z własnymi oponami na wszystkich czterech kołach i zapasem Danny’ego w bagażniku. Postanawiam zaparkować obok jego wozu, choć nie wiem, czy jest w domu. Łatwiej będzie przenieść zapasowe koło z jednego auta do drugiego, jeśli będą stały blisko siebie.

Pukam do drzwi Danny’ego.

— Tak? — To jego głos.

— Tutaj Lou Arrendale — mówią. — Mam twoje koło zapasowe w bagażniku.

Słyszę zbliżające się kroki.

— Mówiłem ci, Lou, że nie musisz się z tym spieszyć. W każdym razie dziękuję. — Otwiera drzwi. Ma na podłodze taką samą brązową/żółtą/rdzawą wykładzinę jak ja, tyle że ja położyłem na niej coś, od czego nie bolą mnie oczy. Ma duży, ciemnoszary ekran wideo z niebieskimi głośnikami, które wydają się nieodpowiednie. Brązowa kanapa pokryta jest małymi ciemnymi kwadratami; wzór jest regularny, lecz nie pasuje do wykładziny. Na kanapie siedzi młoda kobieta w żółto-zielonej koszuli z białym wzorkiem, gryzącym się zarówno z wykładziną, jak i kanapą. Danny się do niej obraca.

— Lyn, idę przenieść koło zapasowe z samochodu Lou do mojego.

— OK. — Nie wygląda na zainteresowaną; nie podnosi wzroku znad stolika.

Ciekawe, czy to dziewczyna Danny’ego. Nie wiedziałem, że ma dziewczynę. Nie po raz pierwszy się zastanawiam, dlaczego czyjaś partnerka nazywana jest dziewczyną, a nie kobietą.

— Wejdź, Lou — mówi do mnie Danny — a ja poszukam kluczyków. — Nie mam ochoty wchodzić do środka, z drugiej jednak strony nie chciałbym sprawiać wrażenia kogoś nieuprzejmego. Źle dopasowane kolory i wzory męczą wzrok. Wchodzę. — Lyn, to jest Lou z góry — przedstawia mnie Danny. — Pożyczył ode mnie wczoraj koło zapasowe.

— Cześć — rzuca kobieta, unosząc na chwilę wzrok i zaraz go opuszczając.

— Cześć — odpowiadam. Patrzę, jak Danny podchodzi do biurka i zabiera z niego klucze. Na blacie panuje porządek: tylko skorowidz i telefon.

Udajemy się na dół i wychodzimy na parking. Otwieram bagażnik, a Danny wyciąga z niego koło. Otwiera swój bagażnik i kładzie je do środka, po czym zatrzaskuje klapę, która wydaje inny dźwięk niż ta w moim wozie.

— Dziękuję za pomoc — mówię.

No problemo — zapewnia Danny. — Miło było pomóc. I dziękuję za szybki zwrot koła.

— Proszę bardzo — odpowiadam. To nie brzmi dobrze w sytuacji, gdy on zrobił znacznie więcej, żeby mi pomóc, nie wiem jednak, co innego miałbym powiedzieć.

Stoi przy aucie, patrząc na mnie. Milczy przez chwilę, po czym rzuca: „No cóż, do zobaczenia” i odwraca się. Pewnie, że mnie zobaczy — mieszkamy w tym samym budynku. Myślę, że oznacza to, iż nie chce wracać do środka razem ze mną. Nie wiem, czemu po prostu tego nie powiedział, skoro o to mu chodziło. Odwracam się do mojego samochodu i czekam, aż usłyszę dźwięk otwierających się drzwi wejściowych, po czym zamykam bagażnik.

Czy zrozumiałbym to, gdybym poddał się leczeniu? Czy chodzi o kobietę w jego mieszkaniu? Gdyby była u mnie Marjory, to czy też bym nie chciał, żeby Danny wchodził ze mną do środka? Nie wiem. Czasami powody, dla których ludzie normalni coś robią, są bardzo oczywiste, czasem jednak w ogóle ich nie rozumiem.

Wreszcie wchodzę do budynku i ruszam na swoje piętro. Włączam uspokajającą muzykę — preludia Chopina. Wlewam dwie szklanki wody do garnka i otwieram paczkę klusek z warzywami. Obserwuję bąbelki w gotującej się wodzie. Pod pierwszymi z nich dostrzegam wzór palnika, kiedy jednak woda zaczyna wrzeć, tworzy się kilka obszarów intensywnego ruchu. Wciąż mi się wydaje, że to coś ważnego, coś więcej niż zwykła wrząca woda, na razie jednak nie odkryłem całego wzoru. Wrzucam kluski i warzywa, i mieszam zgodnie ze wskazówkami. Lubię patrzeć, jak wirują we wrzącej wodzie.

A czasami jestem znudzony głupio roztańczonymi warzywami.

Загрузка...