ROZDZIAŁ TRZECI

Mój komunikator miga, kiedy przyjeżdżam do domu. To sygnał Larsa; chce, żebym się włączył online. Jest późno. Nie chcę zaspać i spóźnić się do pracy. Lecz Lars wie, że w środy trenuję szermierkę i zwykle nie próbuje się ze mną komunikować tego właśnie dnia. To musi być coś ważnego.

Loguję się i odszukuję jego wiadomość. Przesłał mi artykuł o badaniach nad zwalczaniem objawów autyzmopodobnych u dorosłych osobników z rzędu naczelnych. Przeglądam go z mocno bijącym sercem. Zwalczanie objawów autyzmu u małych dzieci jest już powszechne, ale dla mnie było za późno. Tak mi powiedziano. Jeśli wiadomość jest prawdziwa, nie jest jeszcze za późno. W zakończeniu artykułu autor spekuluje, że wyniki badań można odnieść do ludzi, i sugeruje dalsze badania.

Kiedy czytam, na ekranie wyskakują kolejne ikonki. Logo lokalnego towarzystwa autystycznego. Logo Camerona i Dale’a. A więc oni też o tym usłyszeli. Na razie je ignoruję i czytam dalej. Choć dotyczy to takich mózgów jak mój, nie jest to moja działka i nie całkiem rozumiem, jak to leczenie ma działać. Autorzy odwołują się do innych artykułów, w których opisano całe procedury. Nie ma do nich dostępu — nie dla mnie, nie tej nocy. Nie wiem, czym jest metoda Ho i Delgracii. Nie znam też znaczenia wszystkich słów i nie mogę znaleźć ich w moim słowniku.

Gdy patrzę na zegarek, okazuje się, że jest grubo po północy. Łóżko. Muszę iść spać. Wyłączam wszystko, nastawiam budzik i idę do sypialni. W mojej głowie fotony ścigają mrok, lecz nie mogą go dogonić.


* * *

Następnego ranka w pracy stoimy na korytarzu, nie patrząc sobie w oczy. Wszyscy wiedzą.

— Myślę, że to fałszywka — mówi Linda. — Pewnie nie będzie działać.

— Ale jeśli tak… — rzuca Cameron. — Jeśli tak, to możemy być normalni.

— Nie chcę być normalna — twierdzi Linda. — Jestem, kim jestem, i czuję się szczęśliwa. — Nie wygląda na szczęśliwą. Wygląda na zacietrzewioną i zdecydowaną.

— Ja też — popiera ją Dale. — Co to znaczy, że działa na małpy? To nie ludzie; są prostsze od nas. Małpy nie mówią. — Powieka drga mu bardziej niż zwykle.

— Porozumiewamy się lepiej od małp — dodaje Linda. Kiedy jesteśmy wszyscy razem, tylko my, mówimy lepiej niż zazwyczaj. Śmiejemy się, że normalni ludzie muszą emitować jakieś pole tłumiące nasze umiejętności. Wiemy, że to nieprawda i że inni uznaliby nas za paranoików, gdybyśmy opowiedzieli ten żart na zewnątrz. Pomyśleliby, że jesteśmy wariatami. Nie zrozumieliby, że to dowcip. Kiedy my nie rozumiemy żartu, mówią, że to dlatego, iż myślimy dosłownie, lecz my wiemy, że nie możemy tak powiedzieć o nich.

— Dobrze by było, gdybym nie musiał chodzić co trzy miesiące do psychiatry — mówi Cameron.

Myślę o tym, jakby to było, gdybym nie musiał spotykać się z doktor Fornum. Byłbym o wiele szczęśliwszy, gdybym nie musiał widywać doktor Fornum. Czy ona byłaby szczęśliwa, gdyby nie musiała się ze mną spotykać?

— A ty, Lou? — pyta Linda. — Żyjesz już częściowo w ich świecie.

Wszyscy tak żyjemy, pracując tutaj i mieszkając samodzielnie. Lecz Linda nie lubi robić czegoś z ludźmi, którzy nie są autystyczni, i powiedziała mi już kiedyś, że nie powinienem zadawać się z grupą szermierczą Toma i Lucii ani z ludźmi w moim kościele. Gdyby wiedziała, co czuję do Marjory, usłyszałbym coś naprawdę niemiłego.

— Radzę sobie… Nie widzę potrzeby, by cokolwiek zmieniać. — Słyszę, że mój głos jest bardziej chrapliwy niż zwykle, i wolałbym, żeby nie przybierał takiego tonu, kiedy czuję złość. Nie jestem rozgniewany. Nie chcę sprawiać takiego wrażenia.

— Widzisz? — Linda patrzy na Camerona, który odwraca wzrok.

— Muszę brać się za robotę — mówię i ruszam do swojego pokoju, gdzie włączam niewielki wentylator i patrzę na odbłyski światła. Muszę poskakać, ale nie chcę iść do sali gimnastycznej, na wypadek gdyby przyszedł pan Crenshaw. Czuję się, jakby coś mnie ściskało. Trudno mi się skupić na problemie, nad którym pracuję.

Zastanawiam się, jakby to było zostać normalnym człowiekiem. Kiedy skończyłem szkołę, postanowiłem o tym nie myśleć. Gdy nachodzą mnie takie myśli, odpycham je od siebie. Teraz jednak… Jakby to było, nie martwić się, że ludzie wezmą mnie za wariata, kiedy zaczynam się jąkać albo nie potrafię im odpowiedzieć i muszę pisać w podręcznym notesie? Jakby to było, nie nosić tej kartki w kieszeni? Móc wszędzie widzieć i słyszeć? Odgadywać po wyrazie twarzy, co ludzie myślą?

Blok symboli, nad którym pracuję, traci nagle sens, jak niewyraźne i niezrozumiałe głosy.

Czy o to chodzi? Czy dlatego normalni ludzie nie wykonują takiej pracy jak my? Czy muszę wybierać pomiędzy pracą, którą umiem wykonywać, pracą, w której jestem dobry, a byciem normalnym? Rozglądam się po biurze. Spirale zaczynają mnie nagle irytować. Wirują tylko, nie robią nic innego, ciągle tak samo, na okrągło. Obracam się, żeby wyłączyć wentylator. Jeśli to jest normalne, to nie powiem, żeby mi się podobało.

Symbole znów ożywają, bogate w znaczenia. Nurkuję w nie, zanurzam w nich umysł, tak bym nie musiał widzieć nieba nad głową.

Gdy wynurzam się ponownie, pora lunchu już minęła. Od zbyt długiego siedzenia w jednym miejscu i braku posiłku boli mnie głowa. Wstaję i spaceruję po pokoju, próbując nie myśleć o wiadomości od Larsa. Nie mogę nic na to poradzić. Nie jestem głodny, ale wiem, że powinienem coś zjeść. Idę do aneksu kuchennego i wyjmuję z lodówki plastikowe pudełko. Nikt z nas nie lubi zapachu plastiku, lecz oddziela on nasze jedzenie, dzięki czemu nie muszę wąchać kanapki z tuńczykiem Lindy, a ona mojego suszonego mięsa z owocami.

Zjadam jabłko i winogrona, potem skubię trochę mięsa. Niedobrze mi. Myślę, czy nie pójść do sali gimnastycznej, ale okazuje się, że są tam Linda i Chuy. Linda podskakuje wysoko, ma grymas na twarzy. Chuy siedzi na podłodze, przyglądając się serpentynom poruszanym podmuchem wentylatora. Linda dostrzega mnie i obraca się na trampolinie. Nie chce rozmawiać. Ja też nie mam na to ochoty.

Wydaje się, że popołudnie ciągnie siew nieskończoność. Wychodzę punktualnie i idę prosto do samochodu, który stoi na swoim miejscu. Muzyka jest absolutnie zła: głośna i dudniąca. Kiedy otwieram drzwi auta, ze środka bucha rozgrzane powietrze. Stoję przy samochodzie, marząc o jesieni i chłodniejszej pogodzie. Widzę, jak wychodzą pozostali, każdy na swój sposób okazuje napięcie i unika wzroku innych. Nikt nic nie mówi. Wsiadamy do naszych aut. Odjeżdżam pierwszy, ponieważ pierwszy wyszedłem.

Trudno jest bezpiecznie prowadzić w upalne popołudnie, ze złą muzyką w głowie. Światła odbijają się od przednich szyb, zderzaków, ozdób; zbyt wiele tych refleksów. Gdy docieram do domu, boli mnie głowa i cały się trzęsę. Zabieram poduszki z kanapy, idę do sypialni i zamykam drzwi. Kładę się, układam na sobie poduszki, a potem gaszę światło.

Kolejna rzecz, o której nigdy nie powiedziałem doktor Fornum. Wiem, że zaraz odnotowałaby to w mojej karcie. Kiedy tak leżę w ciemnościach, delikatny, miękki nacisk stopniowo osłabia napięcie, a zła muzyka cichnie. Unoszę się w miękkiej, mrocznej ciszy… w spokoju, wygodnie, nieatakowany przez mknące fotony.

Wreszcie znów mogę myśleć i czuć. Jest mi smutno. Nie powinienem być smutny. Powtarzam sobie słowa doktor Fornum. Jestem zdrowy. Mam nieźle płatną pracę. Mam gdzie mieszkać i w co się ubrać. Mam też prawo do prywatnego samochodu, rzadko przyznawane, dzięki czemu nie muszę jeździć zatłoczonymi, hałaśliwymi środkami transportu publicznego. Mam szczęście.

Ale i tak jest mi smutno. Staram się bardzo, a mimo to nic z tego nie wychodzi. Noszę te same ubrania co inni. Mówię to samo w tej samej chwili: dzień dobry, cześć, jak się masz, w porządku, dobranoc, proszę, dziękuję, nie ma za co, nie, dziękuję, nie teraz. Przestrzegam przepisów ruchu drogowego. Przestrzegam prawa. W mieszkaniu mam przeciętne meble, a swoją niezwykłą muzykę odtwarzam bardzo cicho albo używam słuchawek. Ale to nie wystarcza. Pomimo moich wysiłków, prawdziwi ludzie wciąż chcą mnie zmieniać, żebym był taki jak oni.

Nie wiedzą, jakie to trudne. Nie obchodzi ich to. Chcą, żebym się zmienił. Chcą powkładać mi do głowy różne rzeczy, chcą zmienić mój mózg. Zaprzeczyliby, ale tego właśnie chcą.

Myślałem, że byłem bezpieczny, mieszkając samodzielnie, jak inni. Myliłem się.

Zaczynam trząść się pod poduszkami. Nie chcę płakać; płacz może okazać się zbyt głośny i zostanie zauważony przez moich sąsiadów. Słyszę, jak w głowie tłoczą mi się etykietki, które mi przykleili, kiedy byłem dzieckiem. Rozpoznanie wstępne: zespół zaburzeń autystycznych/autyzm. Deficyt integracji czuciowej. Deficyt w zakresie przetwarzania informacji dochodzących drogą słuchową. Deficyt w zakresie przetwarzania informacji dochodzących drogą wzrokową. Ucieczka przed dotykiem.

Nienawidzę etykietek. Czuję się lepki w miejscach, gdzie je nakleili profesjonalnym klejem, którego nie potrafię usunąć.

Wszystkie dzieci rodzą się autystyczne, jak powiedział kiedyś ktoś z naszej grupy. Roześmialiśmy się nerwowo. Przytaknęliśmy, ale mówienie czegoś takiego było niebezpieczne.

Dziecko bez zaburzeń neurologicznych uczy się przez wiele lat, jak przetworzyć informacje zmysłowe w spójny obraz świata. Choć zajęło mi to znacznie więcej czasu — a bez oporów przyznaję, że moje procesy przetwarzania danych nie są normalne nawet teraz — podszedłem do zadania w taki sam sposób, jak każde inne dziecko. Najpierw zalała mnie powódź nieprzetworzonych danych zmysłowych, przed którą chroniłem się snem i ignorowaniem przeciążonych zmysłów.

Po lekturze książek można by pomyśleć, że postępuj atak wyłącznie dzieci z zaburzeniami neurologicznymi, w rzeczywistości jednak wszystkie bez wyjątku kontrolują własną wrażliwość — zamykają oczy, odwracają wzrok lub po prostu zasypiają, gdy świat staje się zbyt męczący. Z czasem, kiedy zaczynają pojmować kolejne fragmenty informacji, uczą się, jakie wzory pobudzenia siatkówkowego oznaczają takie, a nie inne wydarzenia w widzialnym świecie, albo jakie wzory pobudzenia słuchowego wywoływane są ludzkim głosem — wreszcie głosem mówiącym w ich ojczystym języku.

Mnie — osobie autystycznej — zabrało to znacznie więcej czasu. Moi rodzice wyjaśnili mi, gdy byłem już wystarczająco duży, że z pewnych przyczyn moje dziecięce nerwy potrzebują dłuższej stymulacji, by przenieść informację. Oni — i ja — mieliśmy szczęście, że dostępne już były techniki zapewniające moim neuronom niezbędny czas trwania sygnałów. Zamiast zaklasyfikować mnie jako osobnika cierpiącego na „niedobór uwagi” (co było dosyć powszechne), zapewniono mi bodźce, które mogłem zauważyć.

Pamiętam okres, nim poddano mnie wspomaganemu komputerowo programowi uczenia języka… kiedy dźwięki wydobywające się z ust ludzi zdawały się równie przypadkowe — nie, nawet bardziej — jak muczenie krowy na pastwisku. Nie słyszałem wielu spółgłosek, bo nie trwały wystarczająco długo. Terapia pomogła — komputer wydłużał dźwięki na tyle, bym je usłyszał, a mój mózg nauczył się stopniowo wychwytywać krótsze sygnały. Ale nie wszystkie. Do dzisiaj nie rozumiem szybko mówiącego człowieka, bez względu na to, jak bardzo jestem skupiony.

W połowie dwudziestego wieku terapeuci sądzili, że autyzm jest chorobą psychiczną, pokrewną schizofrenii. Moja matka czytała książkę napisaną przez kobietę, którą oskarżono o doprowadzenie do szaleństwa własnego dziecka. Pogląd, że autystyczni ludzie są — lub będą — psychicznie chorzy, pokutował do końca dwudziestego stulecia i nawet sam widziałem artykuł na ten temat w jakimś piśmie kilka lat temu. Dlatego właśnie muszę odwiedzać doktor Fornum — by mogła zyskać pewność, że nie rozwija się u mnie żadna choroba psychiczna.

Zastanawiam się, czy pan Crenshaw uważa mnie za wariata. Czy to dlatego twarz mu jaśnieje, kiedy ze mną rozmawia? Czy jest przestraszony? Nie sądzę, żeby pan Aldrin obawiał się mnie albo któregoś z nas. Rozmawia z nami, jakbyśmy byli normalni. Lecz pan Crenshaw rozmawia ze mną jak z upartym zwierzęciem, które ma prawo tresować. Często jestem wystraszony, lecz teraz, po wypoczynku pod poduszkami, w ogóle się nie boję.


* * *

Moim marzeniem jest wyjść na zewnątrz i spojrzeć na gwiazdy. Rodzice zabrali mnie pod namiot, to było gdzieś na południowym zachodzie; pamiętam, jak leżałem i patrzyłem na te przepiękne, odwieczne wzory. Chciałbym jeszcze raz popatrzeć na gwiazdy. Uspokajały mnie, gdy byłem dzieckiem. Ukazywały porządek wszechświata, wzór wszechświata, w którym mógłbym być małą częścią większego schematu. Kiedy rodzice powiedzieli mi, jak długo światło musi podróżować, by dotrzeć do moich oczu — setki, tysiące lat — uspokoiło mnie to, choć nie wiem dlaczego.

Stąd nie widzę gwiazd. Światła na parkingu obok naszego budynku mają sodowe żarówki, które emitują różowo-żółty blask. Sprawiają, że powietrze robi się jakby rozmyte, a gwiazdy nie mogą się przebić przez czarne wieko nieba. Widać jedynie księżyc i kilka najjaśniejszych gwiazd i planet.

Czasami wyjeżdżam poza miasto i próbuję znaleźć miejsce, skąd mógłbym podziwiać gwiazdy. To trudne. Jeśli zaparkuję na poboczu i wyłączę światła, ktoś na mnie najedzie, gdyż mnie nie zauważy. Próbowałem zatrzymać się równolegle do szosy albo na nieużywanej drodze dojazdowej do jakiejś stodoły, ale ktoś mieszkający w pobliżu mógłby mnie zauważyć i powiadomić policję. Przyjadą funkcjonariusze i będą chcieli wiedzieć, dlaczego zaparkowałem w tym miejscu o tak późnej porze. Nie zrozumieją mojej potrzeby ujrzenia gwiazd. Uznają to za wykręt. Nie robię tego już więcej. Staram się za to zaoszczędzić tyle pieniędzy, by móc wyjechać tam, gdzie widać gwiazdy.

Z tą policją to zabawna sprawa. Niektórzy z nas mają z nią więcej kłopotów niż inni. Jorge, który dorastał w San Antonio, powiedział mi, że jeśli nie jesteś bogaty, biały i normalny, to uważają cię za kryminalistę. W młodości wielokrotnie go zatrzymywano; dopiero w wieku dwunastu lat nauczył się mówić i nawet wtedy nie szło mu zbyt dobrze. Zawsze brali go za pijanego albo naćpanego, opowiadał. Nawet kiedy nosił bransoletę z informacją, że jest autystyczny i nie potrafi mówić, nie chcieli jej oglądać, dopóki nie dowieźli go na komisariat. Potem starali się odszukać rodzica, żeby zabrał go do domu, bo nie chcieli, żeby sam jechał przez całe miasto. Jego rodzice pracowali, więc zwykle przesiadywał tam trzy, cztery godziny.

Nie przydarzyło mi sienie takiego, ale czasami zatrzymywano mnie bez konkretnej przyczyny, jak zrobił to ten strażnik na lotnisku. Boję się, kiedy ktoś mówi do mnie szorstkim tonem, i czasami z trudem znajduję odpowiedź. Ćwiczyłem przed lustrem zdanie: „Nazywam się Lou Arrendale, jestem autystyczny, mam kłopoty z udzielaniem odpowiedzi”, aż mogłem je wyrecytować niezależnie od tego, jak bardzo byłem przerażony. Wypowiadam je ochrypłym i napiętym głosem. Pytają wtedy: „Masz jakiś dowód tożsamości?” Wiem, że powinienem wtedy odpowiedzieć: „W kieszeni”. Gdybym spróbował wyjąć portfel, mogliby się przestraszyć i mnie zabić. Jak wyjaśniła nam w liceum panna Sevier, policja z góry zakłada, że nosimy w kieszeniach noże albo pistolety, i zdarzało się już, że zabijali ludzi, którzy tylko chcieli pokazać im dowód tożsamości.

Uważam, że to niesłuszne, ale czytałem o orzeczeniu sądu, że wszystko było w porządku, skoro policjanci naprawdę się przestraszyli. Jeśli jednak ktoś przestraszy się policjanta i go zabije, to wcale nie jest dobrze.

To bez sensu. Nie ma w tym symetrii.

Policjant, który odwiedził naszą klasę w liceum, powiedział, że policja jest po to, żeby nam pomagać, i tylko ci, którzy zrobili coś złego, powinni się jej bać. Jen Brouchard powiedziała to, co sam pomyślałem w tym momencie, że trudno nie bać się ludzi, którzy krzyczana ciebie, grożą ci i mogą cię zmusić, byś położył się twarzą do ziemi. I nawet jeśli nie zrobiłeś nic złego, to wielki mężczyzna wymachujący bronią może przerazić każdego. Policjant się zaczerwienił i powiedział, że taka postawa w niczym nie pomaga. On też w niczym nie pomógł, pomyślałem sobie wtedy, ale nie byłem taki głupi, żeby powiedzieć to na głos.

Z drugiej strony, mieszkający w naszym budynku policjant zawsze jest dla mnie miły. Nazywa się Daniel Bryce, ale prosi, by zwracać się do niego Danny. Na mój widok mówi „dzień dobry” i „dobry wieczór”, a ja odpowiadam mu tak samo. Chwali mnie zawsze za to, że mam czysty samochód. Obaj pomagaliśmy pannie Watson w przeprowadzce, kiedy musiała przenieść się do domu opieki; każdy z nas trzymał za jeden koniec stolika kawowego, gdy znosiliśmy go po schodach. Zaproponował, że to on będzie szedł tyłem. Nie krzyczy na żadnego z moich znajomych. Nie wiem, co o mnie myśli, z wyjątkiem tego, że mu się podoba, że mam czysty samochód. Nie wiem, czy wie, że jestem autystyczny. Staram się go nie bać, ponieważ nie zrobiłem nic złego, mimo to trochę się go lękam.

Chciałbym go zapytać, czy uważa, że wywołuje w ludziach strach, ale nie chcę go rozzłościć. Nie chcę, żeby pomyślał, że robię coś złego, gdyż wciąż się go trochę obawiam.

Próbowałem oglądać policyjne programy w telewizji, ale one też mnie wystraszyły. Policjanci wyglądają w nich na wiecznie zmęczonych i złych, a programy przekonują, że tak ma być. Ja nie powinienem się zachowywać, jakbym był rozgniewany, nawet kiedy jestem, a im wolno.

A jednak nie lubię być osądzany przez pryzmat tego, co robią podobni do mnie, i nie chcę być nie w porządku wobec Danny’ego Bryce’a. Uśmiecha się do mnie, a ja odpowiadam mu uśmiechem. Mówi mi „dzień dobry”, a ja odpowiadam mu „dzień dobry”. Staram się udawać, że noszona przez niego broń to zabawka, dzięki czemu nie pocę się tak w jego towarzystwie, przez co mógłby uznać, że jestem winny czegoś, czego nie zrobiłem.

Pod kocami i poduszkami jestem cały spocony, ale i spokojny. Wypełzam spod nich, odnoszę je i biorę prysznic. To ważne, żeby nie pachnieć brzydko. Śmierdzący ludzie wywołują u innych gniew lub strach. Nie lubię zapachu mydła, którego używam — to sztuczny zapach, zbyt silny — lecz wiem, że jest on akceptowany przez innych.

Jest już późno — po dziewiątej — kiedy wychodzę spod prysznica i ubieram się. W czwartki oglądam zwykle Kobalt 457, teraz jednak jest już za późno. Jestem głodny. Zagotowuję wodę i wrzucam do wrzątku trochę makaronu.

Dzwoni telefon. Podskakuję. Niezależnie od wybranego dzwonka telefon zawsze mnie zaskakuje, a ja zrywam się z miejsca, kiedy daję się zaskoczyć.

To pan Aldrin. Ściska mnie w gardle; przez dłuższą chwilę nie mogę wydobyć z siebie głosu, ale mój rozmówca mnie nie pogania. Czeka. Rozumie.

Ja nie rozumiem. On należy do biura, jest jego częścią. Nigdy przedtem nie dzwonił do mnie do domu. A teraz chce się ze mną spotkać. Czuję się tak, jakbym wpadł w pułapkę. Jest moim szefem. Może mówić mi, co mam robić, ale tylko w pracy. Jego głos w słuchawce domowego telefonu brzmi niewłaściwie.

— Ja… nie spodziewałem się telefonu od pana — mówię.

— Wiem — odpowiada. — Zadzwoniłem do ciebie do domu, ponieważ muszę porozmawiać z tobą poza biurem.

Ściska mnie w żołądku.

— Z jakiego powodu? — pytam.

— Lou, musisz się o tym dowiedzieć, zanim wciągnie cię w to pan Crenshaw. Pojawiła się eksperymentalna metoda leczenia, która może odwrócić autyzm u dorosłych.

— Wiem — mówię. — Słyszałem o tym. Testowali ją już na małpach.

— Zgadza się. Ale artykuł w tym piśmie ma już ponad rok. Odnotowali… postęp. Nasza firma zakupiła wyniki badań. Crenshaw chce, żebyście wszyscy spróbowali tej nowej terapii. Nie zgadzam się z nim. Uważam, że jest za wcześnie, a on nie powinien was o to prosić. To musi być wasz wybór; nikomu nie wolno wywierać na was presji. Ale on jest moim szefem i nie mogę zakazać mu rozmów z wami na ten temat.

Po co dzwoni, skoro nie może pomóc? Czy to jeden z manewrów normalnych ludzi, o których czytałem, kiedy domagają się współczucia za to, że muszą zrobić coś złego?

— Chcę ci pomóc — mówi. Przypominam sobie powiedzenie moich rodziców, że mówienie o tym, co chce się zrobić, nie jest tym samym, co zrobienie tego czegoś… Próbować to coś innego, niż robić. Dlaczego nie powie w zamian: „Pomogę ci”?

— Myślę, że potrzebujecie adwokata — dodaje. — Kogoś, kto pomoże wam w negocjacjach z Crenshawem. Kogoś lepszego ode mnie. Mogę wam znaleźć taką osobę.

Moim zdaniem nie chce być naszym adwokatem. Myślę, że się boi, że Crenshaw go zwolni. To ma sens. Crenshaw może zwolnić każdego z nas. Walczę z upartym językiem, żeby coś powiedzieć.

— Czy nie powinniśmy… czy nie byłoby… myślę… myślę, że ja — my — powinniśmy sami znaleźć taką osobę.

— Naprawdę? — pyta. W jego głosie słyszę powątpiewanie. Kiedyś wystarczyło, żebym usłyszał coś innego od zadowolenia i od razu się bałem, że ten ktoś jest na mnie zły. Cieszę się, że już taki nie jestem. Zastanawia mnie, skąd u niego ta wątpliwość, skoro wie, nad czym pracujemy i że żyjemy samodzielnie.

— Mogę iść do Centrum — mówię.

— Może tak byłoby lepiej — przytakuje. Po jego stronie pojawia się jakiś hałas. Pan Aldrin coś mówi, chyba nie do mnie: — Ścisz to, rozmawiam przez telefon. — Słyszę drugi, niezadowolony głos, nie rozróżniam jednak słów. A potem mocniejszy głos pana Aldrina, tuż przy moim uchu. — Lou, gdybyście mieli problem ze znalezieniem kogoś… Jeśli chcecie, żebym wam pomógł, proszę, dajcie mi tylko znać. Wiesz, że chcę dla was jak najlepiej.

Nic mi na ten temat nie wiadomo. Wiem, że pan Aldrin jest naszym przełożonym i zawsze był dla nas miły i cierpliwy, zapewnił nam ułatwiające pracę przedmioty, lecz wcale nie wiem, że chce dla nas jak najlepiej. Skąd by wiedział, co to miałoby być? Czy chciałby, żebym poślubił Marjory? Co wie o naszym życiu poza pracą?

— Dziękuję — mówię; bezpieczna, konwencjonalna odżywka dobra w niemal każdej sytuacji. Doktor Fornum byłaby ze mnie dumna.

— Nie ma sprawy — odpowiada. Próbuję powstrzymać umysł od uwikłania się w te słowa, które same w sobie nie mają żadnego znaczenia. Kolejna konwencjonalna odżywka; mój rozmówca zamierza skończyć rozmowę. — Zadzwoń do mnie, gdybyście potrzebowali pomocy. Podam ci mój numer domowy… — Wypluwa z siebie ciąg cyfr; mój system telefoniczny wyłapuje je, choć ja nie zdołałbym ich spamiętać. Numery są łatwe, a zwłaszcza ciąg składający się z liczb pierwszych, choć pan Aldrin prawdopodobnie nigdy tego nie zauważył. — Dobranoc, Lou — kończy. — Spróbuj się nie martwić.

Próbować to nie robić. Żegnam się, odkładam słuchawkę i wracam do makaronu, nieco już rozmiękłego. Nie przeszkadza mi rozgotowany makaron; jest miękki i uspokajający. Większość ludzi nie lubi dodawać do makaronu masła orzechowego, lecz ja tak.

Rozważam zamiar pana Crenshawa skierowania nas na leczenie. Nie sądzę, żeby mógł nas do tego zmusić. Obowiązują prawa dotyczące takich jak my i badań medycznych. Nie wiem dokładnie, co mówi prawo, nie sądzę jednak, żeby pozwalało komukolwiek nas do tego zmusić. Pan Aldrin powinien wiedzieć na ten temat więcej ode mnie; jest szefem. Musi więc uważać, że pan Crenshaw może to zrobić albo że podejmie w tym celu jakąś próbę.

Trudno zasnąć po czymś takim.


* * *

W piątek rano Cameron mówi mi, że pan Aldrin dzwonił także do niego. Dzwonił do każdego. Jak dotąd, pan Crenshaw nic nam nie powiedział. Czuję to nieprzyjemne ściskanie w żołądku, jak przed egzaminem, którego spodziewam się nie zdać. Włączenie komputera i zabranie się do pracy przynosi ulgę.

Przez cały dzień nic się nie dzieje, z wyjątkiem tego, że skończyłem połowę bieżącego projektu i wszystkie testy wypadają pomyślnie. Po lunchu Cameron mówi mi, że lokalne towarzystwo autystyczne zwołało w Centrum spotkanie na temat artykułu w magazynie. Wybiera się tam. Uważa, że wszyscy powinniśmy pójść. Nie planowałem na sobotę niczego poza myciem auta, a i tak chodzę do Centrum w każdy sobotni ranek.

W sobotę rano idę do Centrum. To długi spacer, lecz o tak wczesnej porze nie jest jeszcze gorąco i dobrze to robi moim nogom. Poza tym, chodnik wyłożony jest dwukolorową cegłą-brązową i czerwoną — tworzącą interesujący wzór. Lubię na niego patrzeć.

W Centrum spotykam nie tylko kolegów i koleżanki z pracy, lecz również tych z całego miasta. Niektórzy, głównie starsi, przebywają w dziennych ośrodkach opieki lub warsztatach pracy chronionej, a mieszkają we wspólnych domach. Stefan jest profesorem na tutejszym niewielkim uniwersytecie; zajmuje się biologią. Mai jest profesorem na większym uniwersytecie; prowadzi badania na pograniczu matematyki i biofizyki. Żadne z nich nie przychodzi zbyt często na spotkania. Zauważyłem, że najczęściej przychodzą najbardziej poszkodowani. Młodzi ludzie, tacy jak Joe Lee, nie pokazują się prawie wcale.

Rozmawiam z kilkoma osobami, które znam, zarówno z pracy, jak i spoza niej, na przykład z Murrayem, pracującym w wielkiej firmie rachunkowej. Murray chce usłyszeć o moim fechtunku; trenuje aikido i też nie powiedział o tym swojemu psychiatrze. Wiem, że słyszał o nowej metodzie leczenia, bo z jakiej innej przyczyny przyszedłby tu dzisiaj, ale odnoszę wrażenie, że nie chce o tym rozmawiać. Nie pracuje z nami; może nie wiedzieć, jak bliskie są już testy na ludziach. Może tego chce. Nie zamierzam go o to pytać, nie dzisiaj.

Centrum nie jest wyłącznie dla ludzi autystycznych. Widujemy tu mnóstwo osób z różnymi dolegliwościami, zwłaszcza w weekendy. Nie wiem, na co cierpią. Nie chcę myśleć o wszystkich przypadłościach, jakie mogą dotknąć człowieka.

Niektórzy są przyjaźnie nastawieni i z nami rozmawiają, inni nie. Dzisiaj Emmy podchodzi od razu do mnie. Jest tutaj niemal zawsze. Niższa ode mnie, ciemnowłosa, nosi okulary o grubych szkłach. Nie wiem, czemu nie przeszła operacji okulistycznej. Pytanie o to byłoby nieuprzejme. Emmy zawsze sprawia wrażenie rozgniewanej. Ma ściągnięte brwi i napięte mięśnie w kącikach ust, zawsze skierowanych do dołu.

— Masz dziewczynę — mówi.

— Nie — odpowiadam.

— Tak. Linda mi powiedziała. Nie jest jedną z nas.

— Nie — powtarzam. Marjory nie jest moją dziewczyną — jeszcze — i nie chcę rozmawiać o niej z Emmy. Linda nie powinna Emmy nic mówić, a już na pewno nie o tym. Nie powiedziałem Lindzie, że Marjory jest moją dziewczyną, bo nianie jest. To nie w porządku.

— Tam, gdzie chodzisz walczyć na szpady — mówi Emmy. — Jest tam dziewczyna…

— To nie jest dziewczyna — zaprzeczam. — To kobieta i nie jest moją dziewczyną. — Jeszcze, dodaję w myślach. Jednak, jak mi się wydaje, robię się czerwony na myśl o Marjory i wyrazie jej twarzy w zeszłym tygodniu.

— Linda mówi, że jest. Ona jest szpiegiem, Lou.

Emmy rzadko używa imion. Kiedy wymawia moje, czuję się tak, jakby ktoś mnie trzepnął w ramię.

— Co masz na myśli, mówiąc „szpieg”?

— Pracuje na uniwersytecie. Tam, gdzie przygotowali ten projekt, wiesz. — Patrzy na mnie ostro, jakbym to ja nim kierował. Ma na myśli zespół badawczy, zajmujący się zaburzeniami rozwojowymi. Kiedy byłem dzieckiem, rodzice zabrali mnie tam na badania i przez trzy lata chodziłem do klasy specjalnej. Potem rodzice uznali, że zespół był bardziej zainteresowany wypełnianiem dokumentów, co pozwalało otrzymać kolejny grant, niż pomaganiem dzieciom, wobec czego przenieśli mnie do innego programu, w lokalnej klinice. Nasze stowarzyszenie wymaga od badaczy ujawniania swej tożsamości; nie pozwalamy im uczestniczyć w naszych spotkaniach.

Emmy sama pracuje na uniwersytecie jako dozorczyni i przypuszczam, że właśnie stąd wie, że Marjory też tam pracuje.

— Mnóstwo ludzi pracuje na uniwersytecie — mówię. — Nie wszyscy należą do zespołu badawczego.

— Ona jest szpiegiem, Lou — powtarza Emmy. — Interesuje ją wyłącznie twoja diagnoza, a nie ty jako osoba.

Czuję, jak otwiera się we mnie pustka. Jestem pewny, że Marjory nie jest badaczką, ale nie aż tak bardzo pewny.

— Dla niej jesteś dziwolągiem — ciągnie Emmy. — Zamienia przedmiot badań w coś obscenicznego, o ile dobrze pojmuję słowo „obsceniczny”. W coś paskudnego. Mysz w labiryncie, małpa w klatce. Myślę o tym nowym leczeniu. Ludzie, którzy poddadzą mu się pierwsi, będą przedmiotami badań jak małpy, na których już je wypróbowali.

— To nieprawda — mówię, czując ukłucia potu pod pachami i na szyi, i słaby dreszcz, który się pojawia, gdy coś mnie przestraszy. — A zresztą i tak nie jest moją dziewczyną.

— Cieszę się, że jesteś na tyle rozsądny — oznajmia Emmy.

Zostaję na zebraniu, ponieważ gdybym opuścił Centrum, Emmy opowiedziałaby innym o mnie i Marjory. Trudno jest słuchać prowadzącego, który opowiada o zasadach badania i jego implikacjach. Słyszę i nie słyszę tego, co mówi. Zauważam, kiedy mówi o czymś, czego wcześniej nie słyszałem, ale nie obchodzi mnie to. Mogę przeczytać streszczenie później, na stronie internetowej Centrum. Nie myślałem o Marjory, dopóki Emmy o niej nie wspomniała, a teraz nie mogę przestać o niej myśleć.

Marjory mnie lubi. Jestem pewny, że mnie lubi. Jestem pewny, że lubi mnie jako mnie, jako Lou, który fechtuje się w grupie, jako Lou, którego poprosiła o towarzystwo w drodze na lotnisko tamtego wieczoru. Lucia powiedziała, że Marjory mnie lubi. Lucia nie kłamie.

Istnieje jednak lubienie i lubienie. Lubię szynkę jako jedzenie. Nie dbam o to, co szynka sobie myśli, kiedy zatapiam w niej zęby. Wiem, że szynka nie myśli, toteż nie mam oporów, by ją ugryźć. Niektórzy ludzie nie jedzą mięsa, ponieważ zwierzęta, z których pochodzi, kiedyś żyły i może miały własne uczucia i myśli, ale przestaje mnie to interesować z chwilą, kiedy takie zwierzę traci życie. Wszystko, co sieje, kiedyś żyło, z wyjątkiem odrobiny minerałów, a i drzewo może mieć myśli i uczucia, tylko nie wiemy, jak do nich dotrzeć.

A jeśli Marjory lubi mnie tak, jak mówi Emmy — jako rzecz, przedmiot badania, ekwiwalent mojego kęsa szynki? A jeśli lubi mnie bardziej od innych obiektów badań, ponieważ jestem cichy i przyjazny?

Nie czuję się cichy i przyjazny. Czuję się tak, jakbym miał kogoś uderzyć.

Konsultant nie mówi niczego, czego byśmy nie przeczytali w Internecie. Nie umie objaśnić metody. Nie wie, gdzie powinien zgłosić się ktoś chętny do uczestnictwa w badaniach. Nie wspomina o tym, że korporacja, dla której pracuję, zakupiła te badania. Może o tym nie wie. Nic nie mówię. Nie jestem pewny, czy pan Aldrin ma rację.

Po zebraniu większość chce zostać i podyskutować o nowej metodzie, aleja szybko wychodzę. Chcę iść do domu i pomyśleć o Marjory bez kręcącej się wokół mnie Emmy. Nie chcę myśleć o niej jako o badaczce. Chcę myśleć o tym, jak siedziała obok mnie w samochodzie. Chcę myśleć ojej zapachu i świetlistych włosach, nawet jej stylu walki rapierem.

Łatwiej jest myśleć o Marjory, myjąc auto. Odwiązuję owczą skórę i strzepuję ją na zewnątrz. Nieważne, jak bardzo się staram, zawsze coś się w nią zapłacze — kurz, nitki, a dzisiaj również spinacz biurowy. Nie mam pojęcia, skąd się tutaj wziął. Kładę go na masce samochodu i czyszczę siedzenie szczotką, a potem odkurzam podłogę. Hałas odkurzacza rani moje uszy, lecz jest to szybsze od zamiatania i mniej kurzu wpada mi do nosa. Myję od środka przednią szybę, uważając, żeby dokładnie wyczyścić narożniki, a potem poleruję lusterka. Sklepy sprzedają specjalne środki czyszczące do aut, ale wszystkie one okropnie śmierdzą i doprowadzają mnie do mdłości, wobec czego używam zwykłej wilgotnej szmatki.

Kładę owczą skórę z powrotem na siedzenie i porządnie ją przywiązuję. Teraz auto jest czyste i gotowe na niedzielny poranek. Choć jeżdżę do kościoła autobusem, lubię sobie myśleć, że mój samochód siedzi sobie czyściutki w swoim niedzielnym ubraniu, gotowy na uroczystość.


* * *

Szybko biorę prysznic, nie myśląc o Marjory, a potem idę do łóżka i o niej myślę. W moich myślach zawsze jest w ruchu, a jednocześnie pozostaje w bezruchu. Jej twarz jest dla mnie czytelniejsza od większości twarzy. Wyraz twarzy trwa na tyle długo, że mogę go zinterpretować. Kiedy zasypiam, uśmiecha się.

Загрузка...