ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W piątki piorę, żeby mieć wolne weekendy. Mam dwa kosze na brudną odzież: jeden na jasne, a drugi na ciemne rzeczy. Zdejmuję prześcieradła z łóżka i powłoczkę z poduszki, po czym wkładam je do kosza z jasnymi rzeczami. Ręczniki wędrują do kosza z ciemnymi rzeczami. Moja matka używała do sortowania brudnych ubrań dwóch błękitnych koszy; jeden z nich nazywała „jasnym”, a drugi „ciemnym”, co bardzo mnie niepokoiło. Znalazłem ciemnozielony kosz z wikliny i przeznaczyłem go na ciemne rzeczy; kosz na jasne ubrania jest ze zwykłej wikliny w miodowym kolorze. Lubię wzór wiklinowej plecionki i lubię słowo „wiklina”. Pręty otaczają pionowe ożebrowanie, niczym dźwięk wi9 potem następuje ostre k, przypominające spleciony z wikliny warkocz, a na koniec bardziej miękkie lina, gdy gałązki znikają z powrotem w cieniu.

Wyjmuję z pudełka z drobnymi dokładnie odliczoną ilość monet plus jedną dodatkową, na wypadek gdyby maszyna którejś nie przyjęła. Bardzo mnie złości, kiedy idealnie okrągła moneta nie wprawia maszyny w ruch. Mama nauczyła mnie zabierać dodatkową monetę. Powiedziała, że nie jest dobrze długo się złościć. Czasami moneta, której nie przyjęła pralka lub suszarka, zadziała w dystrybutorze napojów, a kiedy indziej bywa odwrotnie. Nie ma to sensu, ale taki już jest ten świat.

Wkładam monety do kieszeni i wrzucam paczuszkę z detergentem do jasnego kosza, który stawiam na ciemnym. Jasny powinien znaleźć się nad ciemnym. Zachowuje wówczas równowagę.

Idąc przez hol, widzę ponad nim drogę przed sobą. Zapamiętuję preludium Chopina i ruszam do pralni. Jak zwykle w piątkowe wieczory zastaję tam tylko pannę Kimberly. Jest stara i ma kędzierzawe, siwe włosy, nie jest jednak tak stara jak pani Watson. Zastanawiam się, czy rozważa zastosowanie kuracji przedłużającej życie, czy też jest już na to zbyt wiekowa. Panna Kimberly ma na sobie jasnozielone luźne spodnie i kwiecistą bluzkę. Nosi to w każdy ciepły, piątkowy wieczór. Wolę zastanawiać się nad jej strojem, niż rozmyślać o zapachu pralni — ostrym i nieprzyjemnym, którego nie lubię.

— Dobry wieczór, Lou — mówi. Skończyła już pranie i wkłada rzeczy do stojącej po lewej stronie suszarki. Zawsze używa suszarki po lewej stronie.

— Dobry wieczór, panno Kimberly — odpowiadam.

Nie przyglądam się jej praniu; niegrzecznie jest oglądać kobiece rzeczy, ponieważ może być wśród nich bielizna. Niektóre kobiety nie lubią, kiedy mężczyźni patrzą na ich bieliznę. Inne owszem, co komplikuje sprawę, ale panna Kimberly jest stara i nie sądzę, żeby chciała, abym zobaczył jej różowe barchany pomiędzy ręcznikami i pościelą. Ja również nie mam ochoty ich oglądać.

— Jak minął tydzień? — pyta. Zawsze o to pyta. Nie wydaje mi się, żeby ją obchodziło, czy mój tydzień był dobry, czy też nie.

— Pocięto mi opony — mówię. Przerywa wkładanie rzeczy do suszarki i spogląda na mnie z uwagą.

— Ktoś pociął ci opony? Tutaj? Czy w pracy?

Nie rozumiem, dlaczego miałoby to stanowić jakąś różnicę.

— Tutaj — odpowiadam. — Wyszedłem z domu w czwartek rano i wszystkie były podziurawione.

Wygląda na niezadowoloną.

— Tutaj, na naszym parkingu? Myślałam, że tu jest bezpiecznie!

— To było bardzo nieprzyjemne — dodaję. — Spóźniłem się do pracy.

— Ale chuligani? Tutaj?! — Robi minę, jakiej nigdy u niej nie widziałem; coś pośredniego między strachem a wstrętem. Potem patrzy ze złością wprost na mnie, jakbym to ja zrobił coś niestosownego. Odwracam wzrok. — Będę musiała się przeprowadzić — mówi.

Nie rozumiem: musi się przeprowadzić, ponieważ pocięto mi koła? Jej nikt nie przedziurawi opon, gdyż ich nie ma. Nie ma samochodu.

— Widziałeś, kto to zrobił? — pyta. Zostawiła część rzeczy przewieszonych przez krawędź suszarki; wygląda to bardzo nieporządnie i nieładnie, zupełnie jak wystające poza krawędź talerza jedzenie.

— Nie — odpowiadam. Wyciągam jasne rzeczy z jasnego kosza i wkładam je do pralki po prawej stronie. Dodaję detergent, uważnie go odmierzając, ponieważ zużycie zbyt dużej jego ilości byłoby marnotrawstwem, a ubrania się nie dopiorą, jeśli będzie go za mało. Wrzucam monety do szczeliny, zamykam drzwiczki, ustawiam pralkę na średnie pranie, płukanie w zimnej wodzie i odwirowanie, po czym naciskam guzik START. W pralce coś szczęka i do środka zaczyna wlewać się z sykiem woda.

— To okropne — mówi panna Kimberly. Trzęsącymi się rękami wpycha resztę prania do suszarki. Na podłogę spada coś różowego i pomarszczonego. Odwracam się i wyciągam ubrania z ciemnozielonego kosza. Wkładam je do pralki pośrodku. — Choć to nie problem dla ludzi takich jak ty — dodaje.

— Co to znaczy, że to nie problem dla ludzi takich jak ja? — pytam. Nigdy przedtem tak nie mówiła.

— Jesteś młody — wyjaśnia. — I jesteś mężczyzną. Nie musisz się martwić.

Nie rozumiem. Według pana Crenshawa nie jestem młody. Jestem wystarczająco dorosły, żeby wiedzieć, co trzeba. Jestem mężczyzną, ale nie rozumiem, czemu miałoby to oznaczać, że przedziurawienie opon w moim wozie to nic złego.

— Nie chciałem, żeby pocięto mi opony — mówię powoli, ponieważ nie wiem, jak się zachowa.

— No cóż, jasne, że tego nie chciałeś — odpowiada pospiesznie. Zwykle w świetle pralni jej skóra wygląda blado i żółtawo, teraz jednak na policzki wystąpiły jej brzoskwiniowe rumieńce.

— Ale nie musisz się martwić ludźmi, którzy ci dokuczają. Mężczyznami.

Patrząc na pannę Kimberly, nie potrafię wyobrazić sobie nikogo, kto by jej dokuczał. Ma siwe włosy, przez które przeziera różowa czaszka, pomarszczoną skórę i brązowe plamy na ramionach. Chcę zapytać, czy mówi poważnie, lecz wiem, że tak właśnie jest. Nie śmieje się, nawet ze mnie, kiedy coś upuszczę.

— Przykro mi, że panią zaniepokoiłem — mówię, wkładając detergent do pralki pełnej ciemnych rzeczy. Wsuwam monetę w szczelinę. Drzwi suszarki zamykają się z trzaskiem; zapomniałem o niej, próbując zrozumieć pannę Kimberly i teraz drgnęła mi ręka. Jedna z monet nie trafia w szczelinę i wpada do pralki. Będę musiał wszystko wyjąć, żeby ją znaleźć, a w tym czasie zsunie się z ubrań do środka. Szumi mi w głowie.

— Dziękuję, Lou — mówi panna Kimberly cieplejszym głosem. Jestem zaskoczony. Nie spodziewałem się, że powiem właściwą rzecz. — Coś nie w porządku? — pyta, gdy zaczynam wyciągać ubrania, strząsając je tak, że większość detergentu spada do pralki.

— Wpadła mi do środka moneta — wyjaśniam. Panna Kimberly podchodzi bliżej. Nie chcę tego. Używa mocnych perfum o bardzo słodkim zapachu.

— No to włóż inną. Tamta będzie naprawdę czysta, kiedy wyjmiesz pranie — oznajmia.

Nieruchomieję na chwilę z ubraniami w ręce. Czy mogę zostawić monetę w środku? W kieszeni mam zapasową. Wrzucam rzeczy do środka i sięgam do kieszeni po monetę. Ma odpowiedni rozmiar. Wkładam ją do szczeliny, zamykam drzwiczki, nastawiam pranie i naciskam przycisk START. Kolejne szczęknięcie i syk wody. Czuję się dziwnie. Myślałem, że rozumiałem pannę Kimberly, kiedy była jeszcze przewidywalną starszą panią i robiła pranie w każdy piątek wieczorem, tak jak ja. Myślałem, że rozumiałem ją kilka minut temu, przynajmniej na tyle, by pojąć, że jest na coś zła. Lecz ona tak szybko wymyśliła rozwiązanie, gdy ja jeszcze myślałem, że nadal jest rozgniewana. Jak to zrobiła? Czy normalni zawsze tak postępują?

— To łatwiejsze niż wyciąganie rzeczy — dodaje. — W ten sposób nie zapychasz pralki i nie musisz jej czyścić. Zawsze noszę ze sobą kilka zapasowych monet, tak na wszelki wypadek. — Wybucha nieco oschłym śmiechem. — Im jestem starsza, tym bardziej trzęsą mi się ręce. — Milknie, wpatrując się we mnie. Nadal zastanawiam się, jak to zrobiła, uświadamiam sobie jednak, że czeka na coś z mojej strony. Zawsze należy podziękować, nawet jeśli nie jest się pewnym, za co.

— Dziękuję — mówię. Znowu udało mi się powiedzieć właściwą rzecz; uśmiecha się.

— Miły z ciebie człowiek, Lou. Przykro mi z powodu twoich opon — wyznaje. Zerka na zegarek. — Muszę iść wykonać kilka telefonów. Zostajesz tutaj? Popilnujesz prania?

— Będę na dole — odpowiadam. — Tutaj jest za głośno. — Powiedziałem to już wcześniej, kiedy poprosiła mnie, żebym miał oko na jej rzeczy. Zawsze myślę wtedy o wyjęciu sobie oka i położeniu go na ubraniach, nie mówię jej jednak o tym. Wiem, co znaczy to wyrażenie, ale i tak brzmi głupio. Kiwa głową i uśmiecha się, po czym wychodzi. Sprawdzam ponownie, czy prawidłowo nastawiłem obie pralki (można zmieniać ustawienia, dopóki pralka nie nabierze wody), a następnie wychodzę na korytarz.

Podłoga w pralni pokryta jest brzydkim, szarym betonem i opada lekkim ukosem w stronę sporego odpływu pod pralkami. Wiem, że tam właśnie znajduje się odpływ, ponieważ dwa lata temu zniosłem pranie na dół i byli tam robotnicy. Odsunęli pralki i zdjęli pokrywę odpływu. Bił z niego obrzydliwy, kwaśny i stęchły zapach.

Posadzka na korytarzu wyłożona jest ozdobnymi płytkami z przeplatającymi się pasmami zieleni i beżu. To kwadraty o boku dwunastu cali; korytarz ma pięć kwadratów szerokości oraz czterdzieści pięć i pół kwadratu długości. Osoba układająca płytki zrobiła to tak, że pasma na poszczególnych kwadratach pozostają względem siebie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Większość płytek ułożono na jeden z dwóch sposobów, ale osiem z nich odwrócono do góry nogami w stosunku do pozostałych kwadratów o tym samym kierunku.

Lubię patrzeć na korytarz i rozmyślać o owych ośmiu płytkach. Jaki powstałby wzór, gdyby ułożyć je odwrotnie? Jak dotąd, wymyśliłem trzy możliwe kombinacje. Kiedyś próbowałem opowiedzieć o nich Tomowi, nie potrafił jednak wyobrazić sobie wzorów tak jak ja. Narysowałem je więc na papierze, szybko jednak spostrzegłem, że go nudzą. Nie jest grzecznie nudzić ludzi. Nigdy więcej nie próbowałem z nim o tym rozmawiać.

Ale dla mnie jest to nadal interesujące. Kiedy zmęczy mnie podłoga — a nigdy nie męczy — mogę przyglądać się ścianom. Wszystkie ściany korytarza są pomalowane, lecz na jednej z nich była kiedyś imitacja ceglanego muru. Te niby-cegły miały czterocalową krawędź, a w odróżnieniu od płytek posadzki znajdowała się między nimi przerwa na niby-zaprawę. Tak więc ich prawdziwy rozmiar to cztery i pół cala. Gdyby miały równo po cztery cale, to trzy z nich równałyby się jednej płytce posadzki.

Szukam miejsca, w którym linia pomiędzy płytkami może wspiąć się na ścianę, potem na sufit i z powrotem, bez przerwy. W całym korytarzu jest tylko jedno miejsce, gdzie linie tak się łączą, a i tam nie do końca. Kiedyś uważałem, że gdyby korytarz był dwukrotnie dłuższy, istniałyby dwa takie miejsca, ale to działa inaczej. Kiedy odpowiednio się temu przyjrzę, widzę, że korytarz musiałby być pięć i pół razy dłuższy, żeby linie zbiegły się dwukrotnie.

Słyszę, że jedna pralka zwalnia i wracam do pralni. Wiem, że zajmuje mi to dokładnie tyle czasu, by bęben przestał się obracać. To taka gra: zrobić ostatni krok w chwili, gdy wirnik kończy ostatni obrót. Suszarka po lewej stronie wciąż mruczy i bełkocze. Wyjmuję mokre ubrania i wkładam do suszarki po prawej. Zanim wszystko przełożyłem i sprawdziłem, czy nic nie zostało w środku, zaczęła zwalniać druga pralka. Pewnego razu w zeszłym roku rozpracowałem zależność pomiędzy siłą tarcia zwalniającą wirowanie a częstotliwością wydawanego przy tym dźwięku. Zrobiłem to sam, bez pomocy komputera, co sprawiło mi tym większą frajdę.

Wyjmuję rzeczy z drugiej pralki i znajduję na dnie upuszczoną przeze mnie monetę — lśniącą, czystą i gładką. Wkładam ją do kieszeni, ładuję ubrania do suszarki, wrzucam monety i włączam urządzenie. Dawno temu patrzyłem na kotłującą się odzież, by ustalić wzór — dlaczego raz rękaw czerwonego swetra znajduje się przed niebieską suknią, spadając i obracając się, by następnym razem pojawić się przy żółtych spodniach i powłoczce poduszki. Matka nie lubiła, jak mamrotałem, obserwując unoszenie się i opadanie ubrań, toteż nauczyłem się robić to po cichu.

Panna Kimberly wraca w chwili, gdy zatrzymuje się suszarka z jej rzeczami. Uśmiecha się do mnie. Trzyma talerzyk z ciasteczkami.

— Dziękuję, Lou — mówi. Wyciąga do mnie talerzyk. — Poczęstuj się ciastkiem. Wiem, że chłopcy… to jest: młodzi mężczyźni… uwielbiają ciasteczka.

Przynosi je niemal co tydzień. Nie zawsze mi smakują, nie byłoby jednak grzecznie jej o tym powiedzieć. W tym tygodniu to kruche ciastka cytrynowe. Bardzo je lubię. Biorę trzy. Stawia talerzyk na składanym stoliku i wyjmuje ubrania z suszarki. Umieszcza je w koszyku; nie składa ubrań tutaj.

— Odnieś mi talerzyk, jak skończysz, Lou — prosi. Tak samo było w zeszłym tygodniu.

— Dziękuję, panno Kimberly — odpowiadam.

— Nie ma za co — mówi jak zwykle.

Zjadam ciasteczka, wsypuję okruszki do kubła i składam pranie przed pójściem na górę. Oddaję talerzyk i wracam do mieszkania.


* * *

W sobotnie poranki udaję się do Centrum. Jeden z doradców przyjmuje od ósmej trzydzieści do południa, a raz na miesiąc przygotowują specjalny program. Dzisiaj nie ma żadnego programu, lecz Maxine, jedna z doradczyń, zmierza właśnie w stronę sali konferencyjnej, gdy przyjeżdżam. Bailey nie powiedział, czy to z nią rozmawiali w zeszłym tygodniu. Maxine ma pomarańczową szminkę na wargach i purpurowe cienie do powiek; nigdy jej o nic nie pytałem. Mimo to chcę zadać jej pytanie, lecz ktoś inny wchodzi do środka, nim mam czas podjąć decyzję.

Doradcy wiedzą, jak znaleźć dla nas pomoc prawną albo mieszkanie, nie mam jednak pewności, czy zrozumieją problem, przed jakim obecnie stoimy. Zawsze zachęcają nas do robienia wszystkiego, co pozwoli nam stać się bardziej normalnymi. Powiedzą, jak sądzę, że powinniśmy zgodzić się na leczenie, nawet jeśli uznają je za zbyt niebezpieczne, gdyż pozostaje jeszcze w fazie eksperymentalnej. W końcu będę musiał porozmawiać z kimś z Centrum, cieszę się jednak, że ktoś jest przede mną. Nie muszę robić tego właśnie teraz.

Przyglądam się tablicy z ogłoszeniami o spotkaniach AA i innych grup wsparcia (samotni rodzice, rodzice nastolatków, szukający pracy) i wspólnych zainteresowań (taniec funk, kręgle, pomoc komputerowa), kiedy podchodzi do mnie Emmy.

— Cóż, jak się miewa twoja dziewczyna?

— Nie mam dziewczyny — odpowiadam.

— Widziałam ją — oznajmia Emmy. — Wiesz, że tak było. Nie kłam.

— Widziałaś moją przyjaciółkę — mówię. — A nie dziewczynę. Dziewczyna to ktoś, kto zgadza się być twoją dziewczyną, a ona się nie zgodziła. — Nie jestem do końca szczery i to jest złe, nie mam jednak ochoty na rozmowę z Emmy o Marjory.

— Zapytałeś ją? — pyta Emmy.

— Nie chcę z tobą o niej rozmawiać — odpowiadam i odwracam się.

— Ponieważ wiesz, że mam rację — zauważa Emmy. Szybko obchodzi mnie dookoła i znowu staje przede mną. — Jest jedną z tych, którzy nazywają siebie normalnymi i traktują nas jak laboratoryjne szczury. Wiecznie się wokół nich kręcisz, Lou, i to nie jest w porządku.

— Nie wiem, o co ci chodzi — mówię. Widuję się z Marjory tylko raz w tygodniu, dwa razy, licząc spotkanie w sklepie spożywczym, więc jak można mówić o „kręceniu się” wokół niej? Jeśli przychodzę co tydzień do Centrum i jest tam Emmy, czy oznacza to, że kręcę się wokół niej? Nie podoba mi się ta myśl.

— Od miesięcy nie zjawiłeś się na żadnej imprezie specjalnej — mówi. — Spędzasz czas ze swoimi normalnymi przyjaciółmi. — Wymawia to słowo niczym przekleństwo.

Nie chodzę na imprezy specjalne, ponieważ mnie nie interesują. Wykład o tym, jak być dobrym rodzicem? Nie mam dzieci. Taniec? Nie lubię takiej muzyki. Pokaz garncarstwa? Nie chcę wyrabiać przedmiotów z gliny. Rozmyślając o tym, uświadamiam sobie, jak mało rzeczy interesuje mnie w Centrum. Łatwo jest wmieszać się w tłum innych autystycznych osób, lecz nie wszyscy z nich mnie przypominają, a łatwiej jest znaleźć ludzi o podobnych zainteresowaniach w Internecie lub w biurze. Cameron, Bailey, Eric, Linda… wszyscy spotykamy się w Centrum, zanim pójdziemy w jakieś inne miejsce, ale to tylko przyzwyczajenie. Tak naprawdę wcale nie potrzebujemy Centrum, chyba że od czasu do czasu chcemy zasięgnąć opinii doradcy.

— Jeśli zamierzasz znaleźć sobie dziewczynę, powinieneś zacząć od własnego środowiska — ciągnie Emmy. Dostrzegam widoczne na jej twarzy oznaki gniewu: zaczerwienioną skórę, błyszczące oczy pod napiętymi powiekami, zaciśnięte zęby i usta. Nie wiem, o co jest na mnie teraz zła. Nie wiem, czemu tak ją obchodzi, ile czasu spędzam w Centrum. I nie uważam, żeby należała do mojego środowiska. Nie jest autystyczna. Nie wiem, co jej dolega, i nie dbam o to.

— Nie szukam dziewczyny — odpowiadam.

— Czyli to ona znalazła ciebie?

— Powiedziałem, że nie chcę o tym z tobą rozmawiać — powtarzam. Rozglądam się dokoła. Nie widzę nikogo znajomego. Myślałem, że przyjdzie Bailey, może jednak zdał sobie sprawę z tego, do czego ja doszedłem przed chwilą. Może nie przychodzi, ponieważ wie, że nie potrzebuje Centrum. Nie chcę sterczeć tutaj i czekać, aż Maxine będzie wolna.

Odwracam się, żeby odejść, świadomy obecności Emmy za plecami; promieniuje mrocznymi uczuciami szybciej, niż mogę się oddalić. Wchodzą Linda i Eric. Nim mam czas cokolwiek powiedzieć, Emmy wypala:

— Lou znowu widuje się z tą dziewczyną, z tą badaczką. Linda odwraca wzrok; nie chce jej słuchać. Poza tym nie chce być zamieszana w żadne sprzeczki. Spojrzenie Erika prześlizguje się po mojej twarzy i odnajduje wzór na posadzce. Słucha, ale o nic nie pyta.

— Mówiłam mu, że jest badaczką i chce go wykorzystać, ale on nie słucha — ciągnie Emmy. — Widziałam ją na własne oczy; nawet nie jest ładna.

Czuję, jak czerwienieje mi kark. To nie w porządku ze strony Emmy mówić tak o Marjory. Nawet jej nie zna. Uważam, że Marjory jest ładniejsza od Emmy, zresztą to nie uroda jest powodem, że ją lubię.

— Czy próbuje nakłonić cię do poddania się kuracji, Lou? — pyta Eric.

— Nie — odpowiadam. — Nie rozmawiamy o tym.

— Nie znam jej — mówi Eric i się odwraca. Linda już zniknęła nam z oczu.

— Wcale nie chcesz jej poznać — rzuca Emmy. Eric się ogląda.

— Nie powinnaś wygadywać na jej temat niemiłych rzeczy, skoro jest przyjaciółką Lou — oznajmia. Potem podąża za Lindą. Zastanawiam się, czy nie pójść z nimi, ale nie chcę tutaj zostać. Emmy mogłaby za mną ruszyć. Mogłaby dalej mówić. Powie działaby więcej. To zdenerwowałoby Erika i Linde.

Odwracam się, żeby odejść, a ona rzeczywiście mówi dalej.

— Dokąd idziesz? — pyta. — Dopiero co tu przyszedłeś. Nie myśl sobie, że możesz uciec przed swoimi problemami, Lou!

Myślę, że mogę uciec przed nią. Nie mogę uciec przed pracą czy doktor Fornum, ale mogę uciec przed Emmy. Uśmiecham się na tę myśl, a ona robi się jeszcze bardziej czerwona na twarzy.

— Dlaczego się uśmiechasz?

— Myślę o muzyce — mówię. To bezpieczna odpowiedź. Nie chcę na nią patrzeć; jej twarz jest czerwona, błyszcząca i rozgniewana. Okrąża mnie, starając się mnie zmusić, żebym na nią spojrzał. Ja jednak tylko wbijam wzrok w podłogę. — Zawsze myślę o muzyce, kiedy ktoś się na mnie złości — dodaję. Czasami naprawdę tak robię.

— Och, jesteś niemożliwy! — rzuca i oddala się korytarzem. Zastanawiam się, czy w ogóle ma jakichś przyjaciół. Nigdy nie widuję jej w towarzystwie innych. To smutne, ale nic nie mogę na to poradzić.

Na zewnątrz jest znacznie spokojniej, choć Centrum mieści się przy ruchliwej ulicy. Nie mam żadnych planów. Nie jestem pewny, co robić, kiedy nie spędzam sobotniego poranka w Centrum. Pranie zrobiłem. Mieszkanie wysprzątane. Książki mówią, że nie radzimy sobie zbyt dobrze z niepewnością lub zmianą planów. Zazwyczaj się tym nie przejmuję, lecz teraz odkrywam, że w środku jestem cały rozdygotany. Nie chcę myśleć, że Marjory jest tym, kim jest według Emmy. Co będzie, jeśli okaże się, że Emmy ma rację, a Marjory mnie okłamuje? Mam wrażenie, że tak nie jest, lecz mogę się mylić.

Żałuję, że nie mogę spotkać się teraz z Marjory. Chciałbym, żebyśmy poszli razem coś zrobić i żebym mógł na nią patrzeć. Po prostu patrzeć i słuchać, jak rozmawia z kimś innym. Czy zorientowałbym się, gdyby mnie lubiła? Myślę, że mnie lubi. Nie wiem jednak, czy lubi mnie bardzo, czy tylko trochę. Nie wiem, czy lubi mnie w sposób, w jaki lubi innych mężczyzn, czy też tak, jak dorosły lubi dziecko. Nie wiem, jak to odróżnić. Wiedziałbym, gdybym był normalny. Normalni muszą to wiedzieć, w przeciwnym bowiem razie nigdy by się nie pobierali.

W zeszłym tygodniu o tej porze brałem udział w turnieju. Podobało mi się to. Wolałbym być tam niż tutaj. Pomimo hałasu, tłumu ludzi i tych wszystkich zapachów. Oto miejsce, do którego przynależę; z tym tutaj nie czuję się już związany. Zmieniam się, a raczej już się zmieniłem.

Postanawiam wrócić do mieszkania pieszo, choć to daleko stąd. Jest teraz chłodniej, a gdy mijam podwórka, widzę przywiędłe kwiaty. Rytm marszu rozluźnia mnie i ułatwia wsłuchiwanie się w muzykę, którą sobie wybrałem. Dostrzegam innych ludzi ze słuchawkami. Słuchają radia lub nagranej muzyki; zastanawiam się, czy ludzie bez słuchawek słuchają własnej muzyki, czy też idą bez niej.

Po drodze zatrzymuje mnie zapach świeżego chleba. Skręcam do małej piekarni i kupuję bochenek świeżego pieczywa. Obok znajduje się kwiaciarnia z rzędami kwiatów — fioletowych, żółtych, niebieskich, brązowych i ciemnoczerwonych. Kolory to coś więcej niż odpowiednia długość fal świetlnych; emanują radością, dumą, smutkiem, pociechą. Trudno to niemal znieść.

Utrwalam w pamięci barwy i struktury, po czym zabieram chleb do domu, wdychając jego zapach i łącząc go z mijanymi kolorami. Mur jednego z domów porośnięty jest pnącymi krzakami róż; nawet z drugiego końca podwórka wyczuwam ulotną, słodką woń.


* * *

Minął już ponad tydzień, lecz ani pan Aldrin, ani pan Crenshaw nie wspomnieli nic więcej o leczeniu. Nie przyszły do nas kolejne listy. Oznacza to, jak chciałbym wierzyć, że coś poszło nie tak z całym procesem i zapomną o tym, lecz obawiam się, że oni nie zapominają. Pan Crenshaw zawsze sprawia wrażenie zdenerwowanego. Gniewni ludzie nie zapominają krzywd; wybaczenie łagodzi gniew. Taki był temat kazania w tym tygodniu. Nie powinienem błądzić myślami podczas kazania, czasami jednak jest nudne i wolę rozmyślać o innych rzeczach. Gniew i pan Crenshaw zdają się ze sobą nierozerwalnie złączeni.

W poniedziałek wszyscy otrzymujemy notatkę, że mamy się spotkać w sobotę. Nie chcę rezygnować z mojej soboty, lecz notatka nie wymienia żadnych powodów, które pozwalałyby nie przyjść. Teraz żałuję, że nie poczekałem na Maxine w Centrum, lecz jest już za późno.

— Myślicie, że musimy iść? — pyta Chuy. — Wyrzucą nas, jeśli nie pójdziemy?

— Nie wiem — odpowiada Bailey. — Chcę wiedzieć, co zamierzają, więc i tak pójdę.

— Ja idę — mówi Cameron. Kiwam głową, pozostali również. Linda ma nieszczęśliwą minę, jednak wygląda tak zazwyczaj.


* * *

— Słuchaj… ee… Pete… — Głos Crenshawa ocieka fałszywą nutą przyjaźni; Aldrin zauważył, jaki kłopot sprawia szefowi zapamiętanie jego imienia. — Wiem, że uważasz mnie za pozbawionego serca drania, lecz prawda jest taka, że firma walczy o przetrwanie. Produkcja w przestrzeni jest niezbędna, ale nigdy byś nie uwierzył, ile pożera zysków.

Och, czyżby?, pomyślał Aldrin. Jego zdaniem, to głupota: korzyści wypływające z produkcji w nieważkości i niskiej grawitacji nikły w porównaniu z jej wadami i związanymi z nią wydatkami. Tu, na Ziemi, było wystarczająco wiele bogactw i on nigdy nie zagłosowałby za eksploracją przestrzeni, gdyby tylko ktoś dał mu takie prawo.

— Twoje chłopaki to skamieliny, Pete. Musisz to przyznać. Autystyczni, starsi od nich, byli odrzucani, dziewięciu na dziesięciu. I nie powołuj się na tamtą kobietę… jakkolwiek się nazywała… która zaprojektowała rzeźnie czy coś…

— Grandin — mruknął Aldrin, lecz Crenshaw go zignorował.

— Jedna na milion, a ja żywię najwyższy podziw dla kogoś, kto pnie się na szczyt, tak jak ona. Ale to wyjątek. Większość tych biednych drani była beznadziejna. Nie z własnej winy, prawda? Mimo to sytuacja nie była dobra ani dla nich, ani dla nikogo innego, niezależnie od wysokości nakładów. A gdyby cholerni psychiatrzy wciąż trzymali się dawnych teorii, twoi chłopcy byliby tak samo do kitu. Na szczęście dla nich do głosu dorwali się neurolodzy i psycholodzy behawioralni. Mimo to, cokolwiek byś powiedział, nadal nie są normalni.

Aldrin nie odezwał się ani słowem. Crenshaw, jak już się rozpędził, nie słuchał nikogo. Teraz też wziął milczenie za oznakę zgody i kontynuował.

— A potem odkryli, gdzie tkwił błąd, i wzięli się za naprawia nie niemowlaków… co oznacza, że twoje chłopaki to skamieliny, Pete. Zawieszeni pomiędzy dawnymi, złymi czasami a świetlaną przyszłością. Utkwili. To niesprawiedliwe w stosunku do nich.

W życiu mało co było sprawiedliwe, a Aldrin nie wierzył, że szefowi szczególnie zależy na sprawiedliwości.

— Twierdzisz, że mają wyjątkowy talent i zasługują na dodatkowe wydatki, którymi ich obsypujemy, ponieważ wytwarzają. Może było to prawdą pięć lat temu, Pete, może nawet dwa lata temu… Lecz maszyny się udoskonaliły, jak to zwykle bywa. — Pokazał wydruk. — Założę się, że nie śledzisz doniesień o sztucznej inteligencji, prawda?

Aldrin wziął wydruk, nie rzucając nań okiem.

Maszyny nigdy nie dokonają tego, co robią oni — powiedział.

— Dawno temu maszyny nie potrafiły zsumować dwóch dwójek — odparł Crenshaw. — Teraz jednak nie zatrudniłbyś nikogo do podliczania z ołówkiem w ręku kolumn cyfr, prawda?

Chyba że podczas przerwy w dostawie prądu… Małe firmy przekonały się już dawno, jak jest ważne, by ludzie sprawdzający rachunki potrafili dodawać dwa do dwóch na papierze. Aldrin wiedział jednak, że nie ma sensu o tym wspominać.

— Twierdzisz, że mogą ich zastąpić maszyny? — upewnił się.

— Proste jak drut — odrzekł Crenshaw. — Cóż… Może nie aż tak proste. Wymagałoby to kilku nowych komputerów i niezłego, wysokowydajnego oprogramowania… potem jednak wystarczył by tylko prąd. Żadnych głupot, które dostali w prezencie twoi podwładni.

Prąd, za który trzeba byłoby ciągle płacić, podczas gdy środki wspomagające dla jego ludzi już dawno się zwróciły. Kolejny argument, którego Crenshaw nie miałby ochoty wysłuchać.

— Załóżmy, że wszyscy poddadzą się leczeniu i wyzdrowieją… Czy nadal chciałbyś zastępować ich maszynami?

— Zyski, Pete, zyski. Chcę tego, co jest najlepsze dla firmy. Jeśli nadal będą mogli wykonywać swoją pracę i nie będą kosztować więcej od nowych urządzeń, to nie mam zamiaru wysyłać ich na bezrobocie. Ale musimy ciąć koszty… to konieczne.

W obecnej sytuacji rynkowej jedyną metodą przyciągnięcia inwestycji jest okazywanie wydajności. A to luksusowe prywatne laboratorium i osobne pokoje… Żaden akcjonariusz nie nazwie tego wydajnością.

Aldrin zdawał sobie sprawę, że sala gimnastyczna i jadalnia uważane były przez część akcjonariuszy za zbytek, nigdy jednak nie pomyślano o likwidację menedżerskich przywilejów. Kadra zarządzająca, powtarzano ciągle, potrzebowała ich do utrzymania maksymalnej wydajności. Zarobili na nie, a to z kolei zwiększało ich wydajność. Tak twierdzono, lecz Aldrin w to nie wierzył. Tego również nie powiedział na głos.

— A więc… zysk, Gene… — To, że zwrócił się do Crenshawa po imieniu, wydawało się śmiałym manewrem, lecz Aldrin był w bojowym nastroju. — Albo zgodzą się na kurację i jest to warunek, byś pozwolił im zostać w firmie, albo znajdziesz sposób, żeby się ich pozbyć. Zgodny z prawem lub nie.

— Prawo nie może doprowadzać firm do bankructwa — oznajmił Crenshaw. — Ta zasada przestała obowiązywać na samym początku naszego stulecia. Stracilibyśmy zwolnienia podatkowe, lecz jest to tak nikła pozycja w naszym budżecie, że nawet nie ma o czym wspominać. Z drugiej strony, gdyby zgodzili się zrezygnować z tak zwanych środków wsparcia i zachowywali się jak zwykli pracownicy, nie nalegałbym na leczenie, choć nie potrafię sobie wyobrazić, czemu mieliby go nie chcieć.

— Czego w takim razie ode mnie oczekujesz? — zapytał Aldrin. Crenshaw się uśmiechnął.

— Witamy na pokładzie, Pete. Chcę, żebyś jasno przedstawił swoim ludziom, jakie są możliwe opcje. Tak czy inaczej, muszą przestać być balastem dla firmy: natychmiast zrezygnować z luksusów lub poddać się leczeniu i dopiero potem z nich zrezygnować, o ile to faktycznie autyzm je usprawiedliwiał, albo… — Przeciągnął ręką po gardle. — Nie mogą robić z firmy zakładnika. Nie ma w tym kraju prawa, którego nie moglibyśmy obejść lub zmienić. — Odchylił się na krześle i splótł ręce za głową. — Mamy swoje sposoby.

Aldrinowi zrobiło się niedobrze. Wiedział o tym wszystkim od chwili, gdy stał się dorosły, jednak nigdy dotąd nikt nie powiedział tego przy nim na głos. Aż do tej chwili udawało mu się ukrywać przed samym sobą prawdę.

— Spróbuję im to wytłumaczyć — wykrztusił, walcząc z zesztywniałym językiem.

— Pete, musisz przestać próbować i zacząć działać — upomniał go Crenshaw. — Nie jesteś głupi ani leniwy; mogę to śmiało powiedzieć. Brakuje ci tylko… motywacji.

Aldrin kiwnął głową i wycofał się z gabinetu szefa. Poszedł do łazienki i umył ręce… Czuł się zbrukany. Zastanawiał się nad odejściem, nad złożeniem rezygnacji. Mia miała dobrą pracę i mogli wstrzymać się jeszcze z dziećmi. W razie potrzeby wyżyliby z jej pensji.

Ale kto zająłby się jego ludźmi? Nie Crenshaw. Pokręcił głową do swojego odbicia w lustrze. Oszukiwał samego siebie, myśląc, że może pomóc. Musiał spróbować, ale… kto inny z rodziny mógłby opłacać leczenie brata? Co będzie, jeśli straci pracę?

Przejrzał w myślach swoje kontakty: Betty w kadrach, Shirley w księgowości. Nie znał nikogo z działu prawnego; nigdy ich nie potrzebował. Kadry zajmowały się sprawami pracowników o specjalnych potrzebach; to one w razie konieczności kontaktowały się z prawnikami.


* * *

Pan Aldrin zaprosił całą sekcję na obiad. Jesteśmy w pizzerii, a ponieważ grupa jest zbyt liczna, by pomieścić się przy jednym stoliku, siedzimy wokół dwóch złączonych, w niewłaściwej części sali.

Nie czuję się swobodnie w towarzystwie pana Aldrina, który siedzi z nami przy wspólnym stole, nie wiem jednak, co mógłbym na to poradzić. Często się uśmiecha i dużo mówi. Doszedł do wniosku, jak twierdzi, że leczenie jest dobrym pomysłem. Nie chce na nas naciskać, uważa jednak, że przyniosłoby nam korzyść. Staram się koncentrować na smaku pizzy i go nie słuchać, lecz jest to trudne.

Po chwili zwalnia. Wypił piwo i głos mu mięknie, niczym brzegi tostu z czekoladą. Bardziej przypomina starego pana Aldrina, do jakiego przywykłem.

— Nadal nie rozumiem, dlaczego tak im się spieszy — mówi. — Wydatki na salę gimnastyczną i inne rzeczy są naprawdę minimalne. Nie potrzebujemy dużo miejsca. W porównaniu z wydajnością naszej sekcji to kropla w morzu. A na całym świecie nie ma tylu podobnych wam ludzi z autyzmem, żeby uczynić tę kurację opłacalną, nawet jeśli sprawdzi się w przypadku każdego z was.

— Aktualne szacunki podają, że w samych Stanach Zjednoczonych są miliony osób autystycznych — wtrąca Eric.

— Tak, ale…

— Koszty obsługi socjalnej takiej populacji, wliczając w to stałą opiekę dla najbardziej poszkodowanych, szacowane są na miliardy w skali roku. Jeśli kuracja okaże się skuteczna, te pieniądze będą do wzięcia…

— Rynek nie poradzi sobie z taką ilością nowych pracowników — mówi pan Aldrin. — A wielu z nich jest za starych. Jeremy… — Przerywa nagle, a jego skóra robi się czerwona i błyszcząca. Jest zły czy zakłopotany? Nie bardzo wiem. Bierze głęboki oddech.

— Mój brat — wyjaśnia — jest za stary, by znaleźć sobie pracę.

— Masz autystycznego brata? — pyta Linda. Po raz pierwszy patrzy mu w twarz. — Nigdy nam nie mówiłeś. — Nagle przenika mnie lodowaty ziąb; czuję się zupełnie odsłonięty. Myślałem, że pan Aldrin nie potrafi wejrzeć w nasze myśli, jeśli jednak ma autystycznego brata, to może wiedzieć więcej, niż zakładałem.

— Ja… cóż, nie sądziłem, że to ważne. — Jego twarz nadal jest czerwona i lśniąca. Myślę, że nie mówi prawdy. — Jeremy jest starszy od was. Mieszka w domu stałej opieki…

Staram się połączyć tę nową informację o panu Aldrinie, że ma autystycznego brata, z jego podejściem do nas i milczę.

— Okłamałeś nas — mówi Cameron. Ma opuszczone powieki i rozgniewany głos. Głowa pana Aldrina wykonuje gwałtowny ruch do tyłu, jakby ktoś pociągnął za sznurek.

— Ja nie…

— Są dwa rodzaje kłamstwa — ciągnie Cameron. Domyślam się, że cytuje czyjeś słowa. — Kłamstwo umyślne, które polega na tym, że oznajmia się nieprawdę, wiedząc, że jest nieprawdą, i kłamstwo przemilczenia, polegające na zatajeniu prawdy, kiedy wie się, że to prawda. Skłamałeś, nie mówiąc nam, że twój brat jest autystyczny.

— Jestem twoim szefem, a nie przyjacielem — wyrzuca z siebie pan Aldrin. Robi się jeszcze bardziej czerwony. Wcześniej powiedział, że jest naszym przyjacielem. Kłamał wtedy czy kłamie teraz? — To znaczy… To nie ma nic wspólnego z pracą.

— To powód, dla którego chciałeś być naszym przełożonym — mówi Cameron.

— Nieprawda. Z początku wcale nie chciałem być waszym przełożonym.

— Z początku. — Linda nadal wpatruje się w jego twarz. — Coś się zmieniło. Chodziło o twojego brata?

— Nie. Nie przypominacie mojego brata. On jest… bardzo ograniczony.

— Chcesz poddać swojego brata kuracji? — pyta Cameron.

— Ja… sam nie wiem.

To również nie brzmi szczerze. Próbuję wyobrazić sobie brata pana Aldrina, ową nieznaną, autystyczną osobę. Jeśli pan Aldrin uważa własnego brata za bardzo upośledzonego, co naprawdę myśli o nas? Jakie było jego dzieciństwo?

— Założę się, że tak — mówi Cameron. — Skoro uważasz, że to dobre dla nas, z pewnością sądzisz, że pomoże również jemu. Może myślisz, że jeśli nas przekonasz do kuracji, to wynagrodzą cię wyleczeniem brata? Grzeczny chłopczyk dostanie cukierka?

— To nie fair — rzuca pan Aldrin. Podniósł głos. Ludzie oglądają się na niego. Żałuję, że tu jestem. — To mój brat. Naturalnie, że chcę mu pomóc w miarę możności, ale…

— Czy pan Crenshaw ci powiedział, że jeśli nas przekonasz, to twój brat będzie mógł poddać się leczeniu?

— To… to nie tak… — Umyka spojrzeniem na boki; jego twarz zmienia kolor. Dostrzegam na niej wysiłek, z jakim stara się nas oszukać. W podręczniku napisano, że osoby autystyczne są łatwowierne i że bez trudu można je oszukać, ponieważ nie pojmują niuansów komunikacji. Nie uważam kłamstwa za niuans. Uważam, że kłamstwo jest złe. Przykro mi, że pan Aldrin nas okłamuje, cieszę się jednak, że nie robi tego zbyt dobrze.

— Skoro nie istnieje wystarczający rynek na ten rodzaj leczenia osób autystycznych, to gdzie tu korzyści? — pyta Linda. Wolałbym, żeby nie wracała do tamtego tematu, lecz jest już za późno. Oblicze Aldrina rozluźnia się nieznacznie.

Mam pewien pomysł, lecz jeszcze nie nabrał on ostatecznego kształtu.

— Pan Crenshaw powiedział, że jest skłonny zatrzymać nas bez konieczności poddawania się leczeniu pod warunkiem, że zrezygnujemy z naszych środków wspomagających, zgadza się? — pytam.

— Tak, a o co chodzi?

Czyli… chciałby mieć to, w czym my, autystyczni, jesteśmy dobrzy, bez naszych wad.

Pan Aldrin marszczy brwi. Oznacza to zakłopotanie.

— Tak przypuszczam — mówi powoli. — Nie jestem jednak pewny, co to ma wspólnego z kuracją.

— Gdzieś tutaj ukryty jest zysk — oświadczam panu Aldrinowi. — Nie w leczeniu ludzi autystycznych. W tym kraju nie rodzą się już dzieci takie jak my. Jest nas za mało. Lecz coś, co potrafimy, jest na tyle cenne, że gdyby potrafili to normalni ludzie, przyniosłoby duży zysk. — Przypomina mi się moment w biurze, kiedy na kilka chwil znaczenie symboli, przepiękna złożoność wzorów pierzchła, a ja odczułem zmieszanie i dekoncentrację. — Obserwujesz naszą pracę od wielu lat. Musisz się orientować, co to takiego…

— Wasze uzdolnienia w zakresie analizy wzorów i matematyki. Doskonale o tym wiecie.

— Nie. Twierdziłeś, że pan Crenshaw mówił, że nowe oprogramowanie też da sobie z tym radę. Chodzi o coś innego.

— Nadal chcę się dowiedzieć o twoim bracie — upiera się Linda. Aldrin zamyka oczy, przerywając kontakt. Bywałem karcony za to samo. Otwiera je znowu.

— Jesteście… bezlitośni — mówi. — Po prostu nigdy nie dajecie za wygraną.

Tworzący się w mojej głowie wzór, światło i mrok, zmieniając się i kołując, zaczyna układać się w spójną całość. Lecz nie dostatecznie; potrzebuję więcej danych.

— Wyjaśnij pieniądze — proszę pana Aldrina.

— Wyjaśnić… co?

— Pieniądze. Jak firma zarabia pieniądze, które nam płaci.

— To jest… bardzo skomplikowane, Lou. Nie sądzę, byś to zrozumiał.

— Spróbuj, proszę. Pan Crenshaw twierdzi, że za dużo kosztujemy, że cierpi na tym firma. Skąd tak naprawdę biorą się zyski?

Загрузка...