ROZDZIAŁ SZÓSTY

Walczę z drugim przeciwnikiem. Ten pojedynek bardzo się różni od pierwszego, ponieważ nie jest takim zaskoczeniem. To ten mężczyzna nosił kapelusz przypominający pizzę z piórami. Teraz założył maskę z przezroczystą zasłoną na oczy w miejsce stalowej siatki. Taka kosztuje znacznie więcej. Tom powiedział mi, że mój przeciwnik jest bardzo dobry, a jednocześnie uczciwy. Będzie liczył moje trafienia. Wyraźnie widzę jego twarz; sprawia wrażenie zaspanego, powieki opadają mu na błękitne oczy.

Sędzia macha chusteczką. Mój przeciwnik rzuca się do przodu, a ja czuję dotknięcie jego ostrza na ramieniu. Unoszę rękę. Zaspana mina nie oznacza, że przeciwnik jest powolny. Chcę zapytać Toma, co robić. Nie rozglądam się; pojedynek trwa i tamten może zaliczyć kolejne trafienie.

Tym razem przesuwam się w bok; przeciwnik krąży wokół mnie. Jego klinga wyskakuje naprzód tak szybko, że niemal znika, po czym pojawia się przy mojej piersi. Nie mam pojęcia, jak może poruszać się tak szybko; czuję się sztywny i niezdarny. Jeszcze jedno trafienie i przegram. Rzucam się do ataku, choć dziwnie się z tym czuję. Moje ostrze napotyka jego — tym razem zastawa okazała się skuteczna. Jeszcze raz i jeszcze — w końcu, po kolejnym wypadzie, czuję w dłoni, że moja klinga czegoś dotknęła. Mężczyzna cofa się natychmiast i unosi rękę.

— Tak — potwierdza. Patrzę mu w twarz. Uśmiecha się. Nie ma mi za złe, że go trafiłem.

Krążymy wokół siebie, zasypując się ciosami. Zaczynam dostrzegać, że jego wzór, choć szybki, jest zrozumiały, zanim jednak zdążę wykorzystać tę informację, trafia mnie po raz trzeci.

— Dziękuję — mówi. — To była świetna walka.

— Dobra robota, Lou — mówi Tom, gdy schodzę z areny. — Prawdopodobnie wygra cały turniej; zwykle tak jest.

— Raz go trafiłem — przypominam.

— Tak, i to w znakomitym stylu. I kilka razy niemal go dopadłeś.

— To już koniec? — pytam.

— Niecałkiem — odpowiada Tom. — Przegrałeś tylko jedną walkę; teraz przechodzisz do grupy jednorundowców i czeka cię jeszcze co najmniej jeden pojedynek. Dobrze się czujesz?

— Tak — mówię. Brak mi tchu i jestem zmęczony hałasem i ruchem, nie mam jednak takiej ochoty iść do domu, jak wcześniej. Ciekawe, czy Don oglądał walkę; nigdzie go nie widzę.

— Masz ochotę na lunch? — pyta Tom. Kręcę głową. Chcę znaleźć ciche miejsce, gdzie mógłbym usiąść. Tom prowadzi mnie przez tłum. Paru ludzi, których nie znam, łapie mnie za rękę lub klepie po ramieniu, mówiąc „dobra walka”. Wolałbym, żeby mnie nie dotykali, ale wiem, że tylko chcą być mili.

Lucia i nieznana mi kobieta siedzą pod drzewem. Lucia klepie dłonią ziemię. Wiem, że oznacza to: „Usiądź tutaj”, więc siadam.

— Gunther wygrał, ale Lou go trafił — mówi Tom. Nieznajoma klaszcze w dłonie.

— Znakomicie — woła. — Mało kto zalicza trafienie w pierwszej walce z Guntherem.

— Dokładnie rzecz ujmując, to nie była moja pierwsza walka, tylko pierwsza walka z Guntherem — prostuję.

— To właśnie miałam na myśli — przytakuje. Jest wyższa od Lucii i mocniej zbudowana. Ma na sobie fantazyjny kostium z długą spódnicą. W dłoniach trzyma małą ramkę, a jej palce przesuwają się tam i z powrotem. Na wąskim pasku materiału wyszywa geometryczny brązowo-biały wzór. Wzór jest prosty, ale nigdy przedtem nie widziałem nikogo wyszywającego, więc obserwuję ją uważnie, dopóki nie jestem pewien, że wiem, jak to robi i jak sprawia, że brązowy wzór zmienia kierunek.

— Tom powiedział mi o Donie — mówi Lucia, zerkając na mnie. Czuję nagły chłód. Nie chcę pamiętać, jaki był zły. — Wszystko w porządku? — pyta.

— Nic mi nie jest — odpowiadam.

— Don, cudowne dziecko? — pyta Lucie nieznajoma kobieta. Lucia się krzywi.

— Tak. Czasami potrafi być prawdziwym palantem.

— Co zrobił tym razem? — pyta nieznajoma. Lucia zerka na mnie.

— Och, to co zwykle. Ma niewyparzony jęzor.

Cieszę się, że nic więcej nie wyjaśnia. Nie sądzę, żeby był taki zły, jak to musiał przedstawić Tom. Jestem nieszczęśliwy na myśl o tym, że Tom potrafi być wobec kogoś niesprawiedliwy.

Tom wraca i mówi mi, że następny pojedynek mam o trzynastej czterdzieści pięć.

— Z jednorundowcem — dodaje. — Wczesnym rankiem przegrał swoją pierwszą walkę. Powinieneś coś zjeść. — Podaje mi bułkę z mięsem w środku. Pachnie dobrze. Jestem głodny. Odgryzam kęs i przekonuję się, że jest smaczna, więc zjadam całą.

Przy Tomie zatrzymuje się starzec i zagaduje go. Tom wstaje; nie wiem, czy też nie powinienem wstać. Coś w przybyszu przyciąga moją uwagę. Ma tik. I bardzo szybko mówi. Nie wiem, o czym rozmawiają — o ludziach, których nie znam, i miejscach, gdzie nigdy nie byłem.

Mój trzeci przeciwnik jest cały ubrany w czerń z czerwonymi lamówkami. On również nosi plastikową, przezroczystą maskę. Ma ciemne włosy i oczy, bardzo jasną skórę i przycięte na ostro długie bokobrody. Nie porusza się jednak za dobrze. Jest wolny i niezbyt silny. Swoimi atakami niewiele osiąga; ostrze porusza się gwałtownie w przód i w tył bez żadnego efektu. Zaliczam trafienie, którego on nie zgłasza, więc trafiam go mocniej. Podnosi dłoń. Na twarzy ma wymalowane uczucia: jest jednocześnie zaniepokojony i zły. Pomimo zmęczenia wiem, że mogę wygrać, gdybym tego chciał.

Nie jest dobrze złościć ludzi, ale chciałbym wygrać. Okrążam go; obraca się powoli, sztywno. Trafiam go ponownie. Wydyma dolną wargę i marszczy czoło. Niedobrze jest sprawiać, że ludzie czują się głupio. Zwalniam, ale on tego nie wykorzystuje. Ma bardzo prosty wzór, tak jakby znał tylko dwie zastawy i pchnięcia. Cofa się, kiedy się zbliżam. Ale takie stanie w jednym miejscu i wymiana ciosów jest nudna. Chcę, żeby coś zrobił. Kiedy nic nie robi, mijam jego kiepską zastawę i uderzam. Twarz przeciwnika wykrzywia gniew; wyrzuca z siebie wiązankę ordynarnych słów. Wiem, że powinienem uścisnąć mu dłoń i podziękować, ale on już odszedł. Sędzia wzrusza ramionami.

— Dobrze zrobiłeś — mówi Tom. — Widziałem, jak zwolniłeś, dając mu szansę na honorowe trafienie… Szkoda, że idiota nie miał pojęcia, jak postąpić. Teraz już wiesz, dlaczego nie lubię, kiedy moi uczniowie zbyt wcześnie biorą udział w turniejach. Nie był do końca gotowy.

Nie był do końca gotowy. Czy prawie gotowy. W ogóle nie był gotowy.

Kiedy zgłaszam swoje zwycięstwo, dowiaduję się, że znalazłem się w grupie zawodników z wynikiem 2:1. Tylko ósemka pozostała niepokonana. Czuję się bardzo zmęczony, ale nie chcę rozczarować Toma, więc się nie wycofuję. Następna walka zaczyna się niemal natychmiast, tym razem z wysoką, ciemnowłosą kobietą. Ubrana jest w prosty granatowy strój, ze zwykłą drucianą maską. W niczym nie przypomina poprzednika; atakuje natychmiast i po szybkiej wymianie ciosów zalicza pierwsze trafienie. Ja zdobywam drugie, ona trzecie, a ja czwarte. Ten wzór niełatwo jest przejrzeć. Dookoła słyszę głosy; ludzie mówią jedni do drugich, że to dobra walka. Znów czuję się lekki i szczęśliwy. Wtem czuję na piersi dotknięcie klingi i pojedynek się kończy. Nie dbam o to. Jestem zmęczony i spocony; czuję swój zapach.

— Dobra walka! — mówi kobieta i klepie mnie po ramieniu.

— Dziękuję — odpowiadam.

Tom jest ze mnie zadowolony; poznaję to po jego uśmiechu. Lucia też jest obecna; nie zauważyłem, kiedy przyszła oglądać pojedynek. Stoją obok siebie. Czuję się jeszcze szczęśliwszy.

— Sprawdźmy, jak wysoko zaszedłeś w rankingu — proponuje Tom.

— Ranking?

— Wszyscy szermierze otrzymują punkty w zależności od swoich rezultatów — mówi. — Dla nowicjuszy jest osobny ranking. Przypuszczam, że osiągnąłeś dobre miejsce. Turniej jeszcze potrwa, ale wydaje mi się, że wszyscy debiutanci już skończyli.

Nie wiedziałem o tym. Na wielkiej tablicy moje nazwisko znajduje się na dziewiętnastym miejscu, lecz w prawym dolnym rogu widnieje na samym szczycie listy siedmiu debiutantów.

— Tak myślałem — mówi Tom. — Claudio… — Jedna z kobiet zapisujących nazwiska na tablicy się odwraca. — Czy wszyscy nowicjusze już skończyli?

— Tak… Czy to jest Lou Arrendale? — Patrzy na mnie.

— Tak — potwierdzam. — Jestem Lou Arrendale.

— Świetnie ci poszło jak na debiutanta — chwali.

— Dziękuję — odpowiadam.

— Mam tutaj twój medal — dodaje, sięgając pod stół i wyciągając mały skórzany woreczek. — Czy wolisz zaczekać i otrzymać go w trakcie uroczystej ceremonii?

Nie wiedziałem, że dostanę medal. Myślałem, że tylko zwycięzca wszystkich walk zostanie nagrodzony.

— Musimy wracać — wtrąca Tom.

— Cóż, wobec tego… proszę bardzo — Podaje mi woreczek, który w dotyku sprawia wrażenie prawdziwej skóry. — Powodzenia następnym razem.

— Dziękuję — mówię.

Nie wiem, czy powinienem otworzyć mieszek, lecz Tom rzuca:

— Zobaczmy… — i wyciąga medal. To metalowy krążek z wtopionym wizerunkiem szpady i małą dziurką przy brzegu. Chowam go z powrotem do woreczka.

W drodze powrotnej odtwarzam w pamięci wszystkie pojedynki. Pamiętam każdy z nich, jestem nawet w stanie spowolnić ruchy Gunthera, żeby następnym razem — jestem zaskoczony swoją pewnością, że będzie następny raz i że chcę wziąć udział w kolejnym turnieju — sprawić się lepiej w starciu z tym przeciwnikiem.

Zaczynam rozumieć, czemu Tom uważał, że mi to pomoże, gdybym musiał walczyć z panem Crenshawem. Zjawiłem się w miejscu, gdzie nikt mnie nie znał, i współzawodniczyłem z innymi jak normalna osoba. Nie musiałem wygrać całego turnieju, żeby mieć poczucie, że coś osiągnąłem.

Po powrocie do domu zdejmuję przepocony strój, wypożyczony mi przez Lucie. Powiedziała, żebym go nie prał, ponieważ jest specjalny. Kazała go odwiesić i przywieźć ze sobą w środę, na trening. Nie podoba mi się ten zapach. Wolałbym oddać kostium dzisiaj lub jutro, ale wyraźnie powiedziała: w środę. Przewieszam strój przez oparcie kanapy w salonie i biorę prysznic.

Gorąca woda dobrze mi robi. Widzę niewielkie siniaki w miejscach, gdzie trafili mnie przeciwnicy. Biorę długi prysznic, aż czuję się absolutnie czysty, po czym zakładam najbardziej miękki podkoszulek i szorty, jakie mam. Jestem bardzo śpiący, lecz muszę zobaczyć, co inni napisali w e-mailach o swoich rozmowach.

Otrzymałem wiadomości od Camerona i Baileya. Cameron pisze, że rozmawiali, ale nic nie ustalili. Bailey wymienia tych, którzy przyszli — wszyscy, prócz mnie i Lindy — i informuje, że zapytali radcę prawnego Centrum o zasady rządzące eksperymentami na ludziach. Według Baileya, Cameron przedstawił to w ten sposób, że słyszeliśmy o tej kuracji i chcieliśmy ją wypróbować. Radca powinien dowiedzieć się więcej na ten temat od strony prawnej.

Idę spać wcześnie.


* * *

W poniedziałek i we wtorek nie słyszymy nic nowego ani od pana Crenshawa, ani od firmy. Może wynalazcy kuracji nie są jeszcze gotowi, by wypróbować ją na ludziach. Może pan Crenshaw musi ich do tego przekonać. Żałuję, że nie dowiedzieliśmy się więcej. Pamiętam, jak się czułem na arenie przed pierwszą walką. Niewiedza zdecydowanie wydaje się szybsza od wiedzy.

Znowu czytam streszczenie artykułu z magazynu online, nadal jednak nie rozumiem większości słów. Nawet po sprawdzeniu ich znaczenia nie pojmuję, na czym polega ta metoda i jak wygląda. Nikt nie oczekuje ode mnie zrozumienia. To nie moja działka.

Ale chodzi o mój mózg i moje życie. Chcę to zrozumieć. Kiedy zaczynałem trenować szermierkę, jej również nie rozumiałem. Nie wiedziałem, dlaczego muszę trzymać floret w określony sposób ani dlaczego moje stopy muszą znajdować się pod określonym kątem w stosunku do siebie. Nie znałem pojęć ani ruchów. Nie spodziewałem się, że będę dobrym szermierzem; myślałem, że przeszkodzi mi autyzm, i na początku faktycznie tak było. Nie brałem także udziału w żadnym turnieju z normalnymi ludźmi. Nie wygrałem, ale okazałem się lepszy od pozostałych debiutantów.

Może zdołam nauczyć się o mózgu więcej, niż wiem teraz. Nie jestem pewny, czy znajdę na to czas, ale postanawiam spróbować.

W środę odwożę kostium Tomowi i Lucii. Już wysechł i nie pachnie tak okropnie, nadal jednak czuję kwaśną woń własnego potu. Lucia odbiera ode mnie strój, a ja przechodzę przez dom do pomieszczenia ze sprzętem. Tom jest już na podwórzu; biorę broń i wychodzę na dwór. Jest zimno, lecz nie wieje wiatr. Tom się rozgrzewa. Dołączam do niego. W niedzielę i poniedziałek byłem cały zesztywniały, teraz jednak czuję się dobrze i boli mnie tylko jedno skaleczenie.

Na podwórze wychodzi Marjory.

— Opowiadałam Marjory, jak dobrze radziłeś sobie na turnieju — odzywa się Lucia zza jej pleców. Marjory się do mnie uśmiecha.

— Nie wygrałem — mówię. — Popełniłem błędy.

— Wygrałeś dwa pojedynki — upiera się Lucia — i zdobyłeś medal nowicjusza. I wcale nie popełniłeś tylu błędów.

Nie wiem, ile błędów to „tyle”. Jeśli chce powiedzieć „za dużo”, czemu mówi „tyle”?

Na tym podwórku bardziej pamiętam o Donie i jego złości z powodu tego, co powiedział o nim Tom, niż o uczuciu lekkości, jakie ogarnęło mnie po wygraniu dwóch walk. Czy przyjdzie dzisiaj? Czy będzie na mnie zły? Myślę, że powinienem o niego zapytać, potem jednak dochodzę do wniosku, że raczej nie.

— Simon był pod wrażeniem — mówi Tom. Siedzi i poleruje ostrze papierem ściernym, wygładzając nierówności. Badam swoją klingę, nie znajduję jednak nowych uszczerbków. — Mam na myśli sędziego; znamy się od lat. Spodobało mu się twoje zachowa nie, kiedy tamten facet nie sygnalizował otrzymanych trafień.

— Powiedziałeś mi, co trzeba zrobić — wyjaśniam.

— No cóż, zgadza się, ale nie wszyscy słuchają moich rad — odpowiada Tom. — A teraz, po kilku dniach, powiedz mi szczerze: była to dla ciebie dobra zabawa czy raczej kolejny kłopot?

Nie podchodziłem do turnieju jak do zabawy, z drugiej strony jednak nie uważałem go także za kłopot.

— A może coś zupełnie innego? — dodaje Marjory.

— Coś zupełnie innego — mówię. — Nie myślałem o tym jak o kłopocie; powiedziałeś mi, co trzeba zrobić, żeby się przygotować, i ja to zrobiłem. Nie uważałem turnieju za zabawę, raczej sprawdzian, wyzwanie.

— A w ogóle ci się podobało? — pyta Tom.

— Tak. Pewne fragmenty bardzo. — Nie wiem, jak opisać tę mieszaninę uczuć. — Czasami cieszy mnie robienie nowych rzeczy — dodaję tonem wyjaśnienia.

Ktoś otwiera bramę. Don. Czuję, jak podwórko ogarnia nagłe napięcie.

— Cześć — rzuca spiętym głosem. Uśmiecham się do niego, on jednak nie odpowiada uśmiechem.

— Cześć, Don — mówi Tom. Lucia milczy. Marjory kiwa mu głową.

— Tylko zabiorę swój sprzęt — rzuca Don i wchodzi do domu. Lucia patrzy na Toma; ten wzrusza ramionami. Marjory podchodzi do mnie.

— Powalczymy? — pyta. — Nie mogę zbyt długo zostać. Praca.

— Jasne — mówię. Znów czuję tę lekkość.

Teraz, po tym jak walczyłem w turnieju, czuję się bardzo odprężony. Nie myślę o Donie; skupiam się wyłącznie na ostrzu Marjory. Znowu odnoszę wrażenie, że dotykanie jej klingi to prawie tak, jak dotykanie jej samej — poprzez stal czuję jej każdy ruch, nawet nastrój. Chcę, żeby to trwało. Zwalniam nieco, przedłużając kontakt, nie trafiając jej wtedy, kiedy bym mógł, byle tylko pojedynkować się dalej. To uczucie jest inne niż na turnieju, lecz „lekki” to jedyne słowo, jakie przychodzi mi do głowy. Wreszcie Marjory się cofa. Dyszy ciężko.

— To była świetna zabawa, Lou, ale zupełnie mnie wykończyłeś. Muszę odetchnąć.

— Dziękuję — mówię.

Siadamy obok siebie, z trudem łapiąc powietrze. Dopasowuję rytm swojego oddechu do jej oddechu. Miło jest tak robić.

Nagle z zaplecza wychodzi Don, ze szpadami w jednej ręce i masce w drugiej. Obrzuca mnie palącym spojrzeniem i na sztywnych nogach obchodzi róg domu. Tom idzie za nim, wzruszając ramionami i rozkładając ręce.

— Próbowałem mu to wyperswadować — mówi do Lucii. — Nadal uważa, że na turnieju obraziłem go celowo. Poza tym uplasował się w drugiej dwudziestce, za Lou. Narazie to wszystko moja wina, więc zamierza uczyć się u Gunthera.

— To nie potrwa długo — pociesza Lucia. Wyciąga przed siebie nogi. — Nie podoła dyscyplinie.

— To przeze mnie? — pytam.

— To dlatego, że świat za nic nie chce się do niego dopasować — odpowiada Tom. — Daję mu kilka tygodni, zanim wróci, udając, że nic się nie stało.

— Pozwolisz mu na to? — pyta ostrym tonem Lucia. Tom wzrusza ramionami.

— Pewnie, o ile będzie się poprawnie zachowywał. Ludzie naprawdę dorastają, Lucio.

— Niektórzy z trudem — rzuca.

Zjawiają się Max, Susan, Cindy i pozostali, a wszyscy mówią o mnie. Nie widziałem ich na turnieju, ale oni widzieli mnie. Jestem zakłopotany, że ich nie zauważyłem, lecz Max zaraz to wyjaśnia.

— Staraliśmy się nie wchodzić ci w oczy, żebyś mógł się skoncentrować. Zawsze chcesz w takich sytuacjach rozmawiać z jedną, najwyżej dwiema osobami — mówi. To miałoby sens, gdyby inni również mieli problemy z koncentracją. Nie wiedziałem, że tak uważają. Myślałem, że chcą, by wokół nich ciągle było jak najwięcej ludzi.

Skoro to, co mówi się o mnie, nie jest prawdą, to może to, co mówiono mi o normalnych ludziach, także nie jest prawdą.

Fechtuję się z Maksem, potem z Cindy, a później siedzę z Marjory, dopóki nie mówi, że musi już iść. Zanoszę jej torbę do auta. Chciałbym spędzić z nią więcej czasu, nie jestem jednak pewny, jak to zrobić. Gdybym spotkał kogoś takiego jak Marjory — kogoś, kogo bym polubił — na turnieju, gdzie nikt nie wie, że jestem autystyczny, to czy byłoby mi łatwiej zaprosić taką osobę na kolację?

Co by odpowiedziała? Co powiedziałaby Marjory, gdybym ją zaprosił? Stoję obok samochodu, choć ona już do niego wsiadła, i żałuję, że nie wypowiedziałem tych słów, bo teraz czekałbym już na odpowiedź. W głowie dżwięczy mi rozdrażniony głos Emmy. Nie wierzę, że ma rację. Nie wierzę, że Marjory widzi we mnie jedynie obiekt do zdiagnozowania i potencjalny przedmiot badań. Nie, nie wierzę w to jednak na tyle mocno, żeby zaprosić ją na kolację. Otwieram usta, lecz nie dobywają się z nich żadne słowa. Cisza jest szybsza od dźwięku, szybsza od myśli, jakie mogę uformować.

Marjory na mnie patrzy. Nieśmiałość przejmuje mnie chłodem. Cały sztywnieję.

— Dobranoc — mówię.

— Do widzenia — odpowiada. — Zobaczymy się w przyszłym tygodniu. — Zapala silnik, więc się cofam.

Wracam na podwórko i siadam obok Lucii.

— Jeśli ktoś zaprasza kogoś na kolację — zaczynam — to jeśli zaproszona osoba nie chce pójść, czy istnieje jakiś sposób, by ostrzec przed tym zapraszającą osobę, zanim zaprosi tę drugą?

Nie odpowiada przez — moim zdaniem — ponad czterdzieści sekund. Potem mówi:

— Jeśli dana osoba zachowuje się przyjaźnie wobec tamtej osoby, to nie będzie miała nic przeciwko temu, że została zaproszona, choć może nie mieć ochoty przyjąć zaproszenia. Albo może mieć inne plany na ten wieczór. — Milknie na chwilę. — Czy zaprosiłeś kiedyś kogoś na kolację, Lou?

— Nie — odpowiadam. — Z wyjątkiem ludzi, z którymi pracuję. Są tacy jak ja. To pewna różnica.

— Faktycznie — przytakuje. — Zamierzasz zaprosić kogoś na kolację?

Ściska mnie w gardle. Nie mogę wykrztusić słowa, lecz Lucia nie nalega. Czeka.

— Myślę o zaproszeniu Marjory — mówię w końcu cichym głosem. — Nie chcę jednak wprawić jej w zakłopotanie.

— Nie sądzę, by je odczuła, Lou — zapewnia Lucia. — Nie wiem, czy z tobą pójdzie, nie uważam jednak, żeby była na ciebie zła za zaproszenie.

W domu, a potem wieczorem w łóżku wyobrażam sobie, jak Marjory siedzi naprzeciwko mnie przy stoliku i je. Widziałem coś takiego na wideo. Nie czuję się jeszcze gotowy, by to zrobić.


* * *

W czwartkowy poranek wychodzę z mieszkania i patrzę przez parking na samochód. Wygląda dziwnie. Wszystkie cztery opony rozpłaszczyły się na betonie. Nie rozumiem. Kupiłem je raptem kilka miesięcy temu. Zawsze sprawdzam ciśnienie w kołach, kiedy kupuję paliwo, a ostatni raz tankowałem trzy dni temu. Nie wiem, dlaczego uszło z nich powietrze. Posiadam tylko jedno zapasowe koło i chociaż mam w samochodzie pompkę, wiem, że nie uda mi się wystarczająco napompować trzech pozostałych. Spóźnię się do pracy. Pan Crenshaw będzie wściekły. Po żebrach spływa mi pot.

— Co się stało, kolego? — To Danny Bryce, mieszkający obok policjant.

— Nie mam powietrza w kołach — mówię. — Nie wiem dlaczego. Wczoraj sprawdzałem ciśnienie.

Podchodzi bliżej. Jest w mundurze; pachnie miętą i cytryną, a mundur pralnią. Buty aż lśnią. Na bluzie ma srebrną plakietkę z czarnymi literami, układającymi się w napis: „Danny Bryce”.

— Ktoś je poprzecinał — oznajmia. Głos ma poważny, ale nie słychać w nim gniewu.

— Poprzecinał? — Czytałem o tym, ale nigdy mi się to nie przydarzyło. — Dlaczego?

— Głupi dowcip — mówi, pochylając się, by lepiej widzieć. — Tak. Zdecydowanie jakiś chuligan.

Ogląda pozostałe samochody. Ja też. Żaden nie ma sflaczałych opon, z wyjątkiem starej przyczepy właściciela bloku, ale ta ma tylko jedno koło bez powietrza, i to od dawna. Guma jest szara, nie czarna.

— Tylko w twoim samochodzie — oznajmia. — Kto ma z tobą na pieńku?

— Nikt. Nie spotkałem się jeszcze dzisiaj z nikim. Pan Crenshaw będzie na mnie wściekły — mówię. — Spóźnię się do pracy.

— Po prostu powiedz mu, co się stało — radzi.

Myślę, że pan Crenshaw będzie zły tak czy owak, lecz nie mówię tego na głos. Nie należy dyskutować z policjantem.

— Zgłoszę to za ciebie — obiecuje. — Przyślą tu kogoś…

— Muszę iść do pracy — przypominam. Czuję, że coraz bardziej się pocę. Nie wiem, co mam zrobić najpierw. Nie znam rozkładu jazdy, choć wiem, gdzie jest stacja. Muszę poszukać rozkładu. Powinienem zadzwonić do biura, ale nie wiem, czy ktoś tam będzie.

— Naprawdę powinieneś to zgłosić — nalega z poważną miną Danny. — Z pewnością możesz zadzwonić do szefa i uprzedzić go…

Nie znam numeru wewnętrznego do pana Crenshawa. Myślę, że jeśli do niego zadzwonię, po prostu na mnie nakrzyczy.

— Później do niego zadzwonię — decyduję.

Radiowóz przyjeżdża już po szesnastu minutach. Danny Bryce zostaje ze mną, zamiast jechać do pracy. Nie mówi zbyt wiele, ale w jego obecności czuję się lepiej. Radiowóz zatrzymuje się i wysiada z niego mężczyzna w luźnych, płowych spodniach i brązowej sportowej bluzie. Nie ma plakietki z nazwiskiem. Pan Bryce podchodzi do auta i słyszę, jak przybysz mówi do niego „Dan”.

Pan Bryce i funkcjonariusz, który przyjechał, rozmawiają ze sobą, zerkają na mnie i zaraz odwracają wzrok. Co pan Bryce o mnie mówi? Jest mi zimno; trudno mi skupić na nich wzrok. Gdy ruszają w moją stronę, wydaj e się, że lekko podskakują, jakby drgało światło.

— Lou, to jest funkcjonariusz Stacy — wyjaśnia pan Bryce, uśmiechając się do mnie. Przyglądam się jego towarzyszowi. Jest niższy i szczuplejszy od Bryce’a; ma rzadkie i czarne włosy, pachnące jakimś słodkim olejkiem.

— Nazywam się Lou Arrendale — mówię. Mój głos brzmi dziwnie, jak wtedy, kiedy jestem przestraszony.

— Kiedy po raz ostatni widział pan swój samochód przed dzisiejszym rankiem? — pyta.

— O dziewiątej czterdzieści siedem wczoraj wieczorem — odpowiadam. — Jestem tego pewny, ponieważ spojrzałem na zegarek.

Spogląda na mnie, po czym notuje coś w podręcznym komputerze.

— Czy zawsze parkuje pan w tym samym miejscu?

— Zazwyczaj — mówię. — Miejsca parkingowe nie są numerowane i czasami ktoś inny zostawia tu samochód, kiedy przyjeżdżam z pracy.

— Wrócił pan wczoraj z pracy o dziewiątej… — patrzy na ekranik komputera — … czterdzieści siedem?

— Nie, proszę pana — odpowiadam. — Z pracy wróciłem o piątej pięćdziesiąt dwie, a potem pojechałem… — Nie chcę powiedzieć, że na trening szermierczy. Co będzie, jeśli uzna to za coś złego? Że się fechtuję? — … do domu przyjaciela — kończę.

— Czy to ktoś, kogo często pan odwiedza?

— Tak. Co tydzień.

— Czy byli tam jacyś inni ludzie?

Oczywiście, że byli tam inni ludzie. Dlaczego miałbym iść do kogoś, gdzie nie byłoby nikogo innego?

— Byli tam moi przyjaciele, mieszkający w tamtym domu — mówię. — I ludzie, którzy tam nie mieszkają.

Policjant mruga i zerka szybko na pana Bryce’a. Nie wiem, co oznacza to spojrzenie.

— Ach… zna pan ludzi, którzy nie mieszkają w tamtym domu? Czy to było przyjęcie?

Zbyt wiele pytań. Nie wiem, na które odpowiedzieć najpierw. Ludzie? Czy ma na myśli ludzi, którzy byli u Toma i Lucii, nie będących jednocześnie Tomem i Lucią? Którzy nie mieszkają w tamtym domu? Większość ludzi nie mieszka w tamtym domu… Z miliardów ludzi na całym świecie tylko dwie osoby mieszkają w tamtym domu, co oznacza… mniej niż milionową część procenta.

— To nie było przyjęcie — wyjaśniam, ponieważ to najłatwiejsza odpowiedź.

— Wiem, że wychodzisz w każdą środę wieczorem — mówi pan Bryce. — Czasami masz ze sobą drelichową torbę… Myślałem, że chodzisz do siłowni.

Jeśli przesłuchają Toma i Lucie, dowiedzą się o szermierce. Będę musiał powiedzieć im o tym teraz.

— To jest… to jest szermierka… trening szermierki-przyznaję. Nienawidzę tak dukać.

— Szermierka? Nigdy nie widziałem cię z bronią — rzuca pan Bryce. Sprawia wrażenie zaskoczonego i zainteresowanego.

— Ja… zostawiam sprzęt u nich w domu — odpowiadam. — Są moimi instruktorami. Nie chcę trzymać takich rzeczy w samochodzie ani w domu.

— A więc… poszedł pan do domu przyjaciół poćwiczyć szermierkę — wtrąca drugi policjant. — I ćwiczy pan tam… od jakiego czasu?

— Od pięciu lat — mówię.

— Czyli każdy, kto chciałby zrobić coś z pańskim samochodem, wiedziałby o tym? Wiedziałby, gdzie spędza pan środowe wieczory?

— Może… Nie sądzę. Myślę, że ktoś, kto chciałby uszkodzić mi samochód, wiedziałby raczej, gdzie mieszkam, a nie dokąd wychodzę, kiedy wychodzę.

— Żyje pan w zgodzie z tamtymi ludźmi? — pyta policjant.

— Tak. — Myślę, że to głupie pytanie. Nie chodziłbym przez pięć lat do niemiłych ludzi.

— Będziemy potrzebować nazwiska i numeru telefonu.

Podaję im nazwisko i imiona Toma i Lucii oraz ich numer domowy. Nie rozumiem, do czego im to potrzebne, skoro samochód nie został uszkodzony u Toma i Lucii, tylko tutaj.

— To zapewne zwykli chuligani — mówi policjant. — Okolica jest spokojna, lecz po drugiej stronie Broadwayu było mnóstwo zgłoszeń o pociętych oponach i wybitych szybach. Jakiś dzieciak uznał, że zrobiło się tam za gorąco i przeniósł się tutaj. Coś go spłoszyło, zanim zabrał się za inne wozy. — Obrócił się do pana Bryce’a. — Daj mi znać, gdyby coś się wydarzyło, OK?

— Jasne.

Komputer policjanta szumi i wypluwa pasek papieru.

— Proszę bardzo. Raport, numer sprawy, nazwisko oficera dochodzeniowego… Wszystko, czego będzie pan potrzebował do zgłoszenia w firmie ubezpieczeniowej. — Podaje mi papier. Czuję się głupio. Nie mam pojęcia, co z tym zrobić. Oficer się odwraca. Pan Bryce patrzy na mnie.

— Lou, czy wiesz, do kogo zadzwonić w sprawie tych opon? — Nie… — Bardziej martwię się pracą niż oponami. Jeśli nie będę miał samochodu, zawsze mogę skorzystać z transportu publicznego, jeśli jednak zwolnią mnie z pracy przez powtarzające się spóźnienia, nie będę miał nic.

— Musisz skontaktować się z twoim ubezpieczycielem i ściągnąć kogoś, żeby wymienił ci opony.

Wymiana opon będzie kosztowna. Nie wiem, jak mam dojechać do warsztatu na czterech kapciach.

— Potrzebujesz pomocy?

Chcę, żeby ten dzień był każdym innym dniem, kiedy siedzę w aucie i dojeżdżam do pracy na czas. Nie wiem, co powiedzieć. Potrzebuję pomocy tylko dlatego, że nie wiem, co zrobić. Chciałbym wiedzieć, co trzeba zrobić, żeby nie potrzebować pomocy.

— Wypełnienie formularza zgłoszenia szkody w firmie ubezpieczeniowej nie jest proste, jeśli nie robiłeś tego przedtem. Ale nie będę nalegał, skoro sobie nie życzysz.

Nie bardzo wiem, jak mam rozumieć minę pana Bryce’a. Jedna połowa jego twarzy wygląda na nieco smutną, druga na lekko rozgniewaną.

— Nigdy nie wypełniałem formularza zgłoszenia szkody — wyjaśniam. — Muszę nauczyć się go wypełniać, skoro powinienem uczynić to w tym przypadku.

— Chodźmy do ciebie i załogujmy się — decyduje. — Pomogę ci. Przez moment nie mogę się poruszyć ani przemówić. Ktoś ma wejść do mojego mieszkania? Zakłócić moją prywatną przestrzeń? Ale muszę wiedzieć, co zrobić. On wie, co powinienem zrobić. Próbuje mi pomóc. Nie spodziewałem się tego.

Bez zbędnych słów ruszam do mieszkania. Po paru krokach przypominam sobie, że powinienem jednak coś powiedzieć. Pan Bryce wciąż stoi przy moim samochodzie.

— To miło — mówię. Nie wydaje mi się, żebym użył właściwych słów, lecz pan Bryce chyba odpowiednio je rozumie, gdyż za mną idzie.

Kiedy otwieram zamek, trzęsą mi się ręce. Wszelki spokój, jaki tu stworzyłem, wsiąka w ściany, ucieka przez okna, ustępując miejsca napięciu i strachowi. Włączam swój domowy system i łączę się szybko z firmową siecią. Odzywa się Mozart, którego słuchałem zeszłej nocy. Zaraz go ściszam. Potrzebuję muzyki, ale nie wiem, co tamten sobie pomyśli.

— Ładnie tu — mówi za moimi plecami pan Bryce. Wzdrygam się lekko, choć przecież wiedziałem, że tam jest. Staje obok mnie, żebym mógł go widzieć. Tak jest troszkę lepiej. Pochyla się. — A teraz powinieneś…

— Powiadomić przełożonego o spóźnieniu — wpadam mu w słowo. — Muszę zająć się tym w pierwszej kolejności.

Trzeba odszukać adres mailowy pana Aldrina na internetowej stronie korporacji. Wcześniej nigdy nie przesyłałem mu wiadomości spoza firmy. Nie wiem, jak się wytłumaczyć, wobec czego jak najprościej przedstawiam całą sprawę.

Spóźnię się, ponieważ opony mojego samochodu zostały poprzecinane i nie ma w nich powietrza. Zjawiła się policja. Przyjadę najszybciej, jak to będzie możliwe.

Pan Bryce nie patrzy na ekran, kiedy piszę; to dobrze. Przełączam się do sieci publicznej.

— Powiadomiłem go — mówię.

— OK, w takim razie musisz teraz dokonać zgłoszenia szkody w firmie ubezpieczeniowej. Zacznij od lokalnego agenta, o ile go masz. On sam albo firma powinna mieć własną stronę internetową.

Już zacząłem szukać. Nie mam lokalnego agenta. Pojawia się strona firmowa. Szybko przebiegam przez „Usługi dla klientów”, „Polisy samochodowe” i „Nowe zgłoszenia”, by otworzyć właściwy formularz.

— Nieźle sobie radzisz — zauważa pan Bryce odrobinę wyższym głosem, co oznacza, że jest zaskoczony.

— To bardzo proste — odpowiadam. Wpisuję swoje nazwisko i adres, z osobistych plików ściągam numer polisy, wprowadzam dane i klikam przycisk „Tak” w okienku dialogowym: „Czy zdarzenie zostało zgłoszone policji?”.

Pozostałych rubryk nie rozumiem.

— To jest numer raportu policji — podpowiada pan Bryce, wskazując linijkę tekstu na pasku papieru, który otrzymałem. — A to numer oficera dochodzeniowego, który wprowadzasz tam — wskazuje — a jego nazwisko tam.

Zdążyłem zauważyć, że nie wyjaśnia mi tego, do czego doszedłem samodzielnie. Wydaje się rozumieć, z czym mogę sobie poradzić, a z czym nie. W polu „Własnymi słowami” wpisuję krótki opis zdarzenia, którego nie widziałem. Zaparkowałem auto wieczorem, a rano we wszystkich oponach brakowało powietrza. Pan Bryce mówi, że tyle wystarczy.

Po dokonaniu zgłoszenia szkody do firmy ubezpieczeniowej muszę znaleźć kogoś, kto wymieni mi opony.

— Nie mogę ci powiedzieć, do kogo powinieneś zadzwonić — mówi pan Bryce. — W zeszłym roku zrobiła się z tego wielka afera. Ludzie oskarżali policję o branie łapówek od firm usługowych. — Nie wiem, co to jest łapówka.

Kiedy schodzę na dół, zatrzymuje mnie pani Thomas, która zarządza budynkiem, i mówi, że zna kogoś, kto może to dla mnie zrobić. Daje mi do niego numer. Nie mam pojęcia, skąd wie, co się stało, lecz pan Bryce nie wygląda na zaskoczonego tym, że ona wie. Zachowuje się tak, jakby to było całkowicie normalne. Czy mogła usłyszeć naszą rozmowę na parkingu? Nie podoba mi się ta myśl.

— Podrzucę cię na stację — proponuje pan Bryce. — Bo sam się spóźnię.

Nie wiedziałem, że nie jeździ codziennie do pracy samochodem. To miło z jego strony, że zaproponował podwiezienie. Zachowuje się jak przyjaciel.

— Dziękuję panu, panie Bryce — mówię. Potrząsa głową.

— Już ci mówiłem, Lou: możesz się zwracać do mnie Danny. Jesteśmy sąsiadami.

— Dziękuję, Danny — powtarzam. Uśmiecha się do mnie, szybko kiwa głową i otwiera drzwi samochodu. W środku jest bardzo czysto, zupełnie jak w moim, tylko brakuje futrzaka na siedzeniu. Włącza system audio; jest głośny i dudniący i sprawia, że w środku cały się trzęsę. Nie podoba mi się to, ale wolę ten hałas niż wędrówkę pieszo na stację.

Stacja jest bardzo zatłoczona i głośna. Trudno mi zachować spokój i skupić się na tyle, by móc odczytać znaki, które podpowiadają mi, jaki bilet kupić i w której ustawić się w kolejce.

Загрузка...