ROZDZIAŁ DZIESIĄTATY

Pan Aldrin wpatruje się we mnie. W końcu mówi:

— Nie wiem, jak to powiedzieć, Lou, ponieważ nie znam dokładnie całego procesu, nie wiem też, co by się stało, gdyby zastosować go wobec osoby nieautystycznej.

— Nie możesz nawet…

— Poza tym… uważam, że nie powinienem o tym rozmawiać. Pomaganie wam to jedno… — Jeszcze nam nie pomógł. Okłamywanie nas w niczym nam nie pomaga. — Lecz spekulacje na temat czegoś, co nie istnieje, domniemywanie, że firma planuje jakieś szersze działania, które mogą… które polegałyby na… — Urywa i kręci głową, nie kończąc zdania. Wszyscy na niego patrzymy. Oczy bardzo mu błyszczą, jakby miał się zaraz rozpłakać. — Nie powinienem był przychodzić — oznajmia po chwili. — To był poważny błąd. Zapłacę za posiłek, ale musimy już stąd iść.

Odsuwa krzesło i wstaje. Widzę, jak podchodzi do kasy i obraca się do nas tyłem. Nikt nic nie mówi, dopóki nie znika za drzwiami wyjściowymi.

— Jest szalony — podsumowuje Chuy.

— Jest przerażony — wpada mu w słowo Bailey.

— Wcale nam nie pomógł — mówi Linda. — Nie wiem, czemu zawracał sobie głowę…

— Jego brat — podsuwa Cameron.

— Powiedzieliśmy coś, co zaniepokoiło go bardziej niż pan Crenshaw czyjego brat — mówię.

— Wie coś, czego nie chce nam zdradzić. — Linda gwałtownym gestem odgarnia włosy z czoła.

— Sam nie chce tego wiedzieć — dodaję. Nie jestem pewny, czemu tak uważam, lecz tak właśnie jest. To coś, co powiedzieliśmy. Muszę wiedzieć, o co chodzi.

— Było coś takiego, na początku wieku — rzuca Bailey. — W jednym z naukowych periodyków napisali o tym, że robiono z ludzi do pewnego stopnia autystyków, żeby ciężej pracowali.

— Periodyk naukowy czy fantastycznonaukowy? — pytam. — To było… Czekaj, sprawdzę. Znam kogoś, kto będzie wiedział. — Bailey robi notatkę na podręcznym komputerze.

— Nie wysyłaj tego z biura — radzi Chuy.

— Dlaczego… Och, oczywiście. — Bailey kiwa głową.

— Jutro, przy pizzy — mówi Linda. — To normalne, że tu przychodzimy. Nikt nie będzie nic podejrzewał.

Otwieram usta, żeby powiedzieć, że we wtorek robię zakupy spożywcze, ale gryzę się w język. To jest ważniejsze. Mogę przez tydzień obejść się bez zakupów albo zrobić je później.

— Niech każdy sprawdzi, co może znaleźć — dorzuca Cameron.

W domu loguję się i wysyłam e-maila do Larsa. Tam, gdzie obecnie przebywa, jest bardzo późno, ale jeszcze nie śpi. Ustalam, że badania zapoczątkowano w Danii, lecz laboratorium, sprzęt i tak dalej zostały wykupione i cały ośrodek przeniósł się do Cambridge. Artykuł, o którym usłyszałem kilka tygodni temu, bazował na wynikach badań sprzed ponad roku. Pan Aldrin miał co do tego rację. Lars uważa, że większość pracy mającej na celu opracowanie kuracji dla ludzi została już wykonana, i spekuluje na temat tajnych eksperymentów wojskowych. Nie wierzę w to. Lars we wszystkim dopatruje się tajnych eksperymentów wojskowych. To bardzo dobry gracz, nie wierzę jednak we wszystko, co mówi.

W okna uderza podmuch wiatru. Wstaję i kładę dłoń na szybie. Znacznie zimniej. Krople deszczu i grzmot. Jest już późno. Zamykam system i idę spać.

We wtorek nie rozmawiamy ze sobą w pracy, ograniczając się do „dzień dobry”. Po zakończeniu kolejnej części mojego projektu spędzam piętnaście minut w sali gimnastycznej, potem jednak wracam do pracy. Pan Aldrin i pan Crenshaw przychodzą razem, może nie ramię w ramię, niemniej jednak odnoszą się do siebie przyjaźnie. Nie zostają długo i nie rozmawiają ze mną. Po pracy znowu idziemy do pizzerii.

— Dwa wieczory pod rząd! — woła Cześć-Jestem-Sylwia. Nie potrafię powiedzieć, czy ją to cieszy, czy martwi. Wybieramy nasz stolik i dostawiamy drugi, żeby starczyło dla wszystkich miejsca.

— A więc? — zaczyna Cameron zaraz po złożeniu zamówienia.

— Czego się dowiedzieliśmy?

Mówię im, co powiedział Lars. Bailey odszukał tekst starego artykułu, który jest czystą fikcją. Nie wiedziałem, że periodyki naukowe publikują fantastykę. Najwyraźniej dzieje się tak tylko raz w roku.

— Chodziło o to, by ludzie nauczyli się naprawdę koncentrować na zleconym im projekcie, nie tracąc czasu na inne sprawy — mówi Bailey.

— Tak jak pan Crenshaw uważali, że marnujemy czas? — podsuwam. Bailey przytakuje.

— Nie tracimy tyle czasu, ile on na łażenie z rozgniewaną miną — rzuca Chuy. Wybuchamy cichym śmiechem. Eric kreśli zawijasy kolorowymi długopisami; wyglądają jak odgłosy śmiechu.

— Wyjaśnili, jak to ma działać? — pyta Linda.

— W pewnym sensie — odpowiada Bailey. — Ale nie jestem pewny, czy założenia naukowe są słuszne. Poza tym, minęły dziesiątki lat. W rzeczywistości ich założenia mogą się nie sprawdzić.

— Nie chcą ludzi autystycznych, takich jak my — mówi Eric. — Chodziło im, tak przynajmniej tam napisano, o specjalistów i zwiększoną koncentrację bez efektów ubocznych. W porównaniu ze specjalistami marnujemy mnóstwo czasu, choć nie tyle, ile uważa pan Crenshaw.

— Normalni ludzie też marnują mnóstwo czasu — woła Cameron.

— Przynajmniej tyle samo co my, jeśli nie więcej.

— Czego potrzeba, by zamienić normalną osobę w specjalistę wolnego od dodatkowych problemów? — pyta Linda.

— Nie wiem — odpowiada Cameron. — Przede wszystkim musiałby być inteligentny. Dobry w jakiejś dziedzinie. I jeszcze jedno: musiałby chcieć robić określoną rzecz, zamiast czegokolwiek innego.

— Niewiele by dało, gdyby chciał robić to, w czym nie jest dobry — mówi Chuy. Wyobrażam sobie człowieka, który chce być muzykiem, a nie ma słuchu ani wyczucia rytmu. Zabawne. Wszyscy to dostrzegamy i wybuchamy śmiechem.

— Czy ludzie w ogóle chcą robić coś, w czym nie są dobrzy? — pyta Linda. — To znaczy: normalni? — Choć raz nie wymawia słowa „normalny” jak przekleństwa.

Przez chwilę siedzimy i zastanawiamy się, po czym Chuy mówi:

— Miałem wujka, który chciał być pisarzem. Moja siostra, która dużo czyta, twierdziła, że był naprawdę kiepski. I to bardzo. Miał sprawne ręce, jak rzemieślnik, ale chciał pisać.

— Tu jesteście — rzuca Cześć-Jestem-Sylwia, stawiając talerze z pizzą. Patrzę na nią. Uśmiecha się, ale wygląda na zmęczoną, a nawet nie ma jeszcze siódmej.

— Dziękuję — mówię do niej. Macha mi ręką i oddala się.

— Coś, co nie pozwoli, by ludzie się rozpraszali — mówi Bailey.

— Co sprawi, że polubią właściwe rzeczy.

— Brak skupienia determinowany jest wrażliwością zmysłów na każdym poziomie przetwarzania oraz siłą ich integralności — recytuje Eric. — Czytałem o tym. częściowo jest wrodzony. Wiedziano o tym już czterdzieści albo i pięćdziesiąt lat temu; pod koniec dwudziestego wieku można było o tym przeczytać w podręcznikach dla rodziców. Zespół kontroli uwagi wykształca się we wczesnej fazie rozwoju płodu; później może ulec uszkodzeniu…

Przez chwilę jest mi niedobrze, jak gdyby coś atakowało mój mózg, spycham jednak to wrażenie gdzieś na bok. Cokolwiek wywołało mój autyzm, spoczywa w przeszłości i nie mogę tego zmienić. Ważne, żeby teraz nie myśleć o sobie, tylko o problemie.

Przez całe życie mi powtarzano, jakie mam szczęście, że się urodziłem właśnie tutaj — że mogłem skorzystać z dobrodziejstw wczesnej interwencji, że się urodziłem w odpowiednim kraju i że miałem dysponujących odpowiednimi środkami wykształconych rodziców, którzy mogli o mnie zadbać. Miałem nawet szczęście, że urodziłem się za wcześnie, by można było mnie poddać całościowemu leczeniu, ponieważ — jak utrzymywali moi rodzice — konieczność walki dała mi szansę okazania siły charakteru.

Co by powiedzieli, gdyby tę kurację udostępniono, kiedy byłem dzieckiem? Woleliby, żebym był silny czy normalny? Czy zgoda na leczenie oznaczałaby dla mnie brak silnego charakteru? Czy może znalazłbym sobie inne pole walki?


* * *

Rozmyślam o tym jeszcze następnego wieczoru, gdy się przebieram i jadę do Toma i Lucii na trening szermierki. Na jakich to zachowaniach z naszej strony ktoś chciałby zbić majątek, pomijając sporadycznie występujący talent w jakiejś dziedzinie? Większość zachowań autystycznych przedstawiano nam jako wady, a nie zalety. Aspołeczni, pozbawieni umiejętności współżycia w społeczeństwie, mający kłopoty z utrzymaniem koncentracji… Wciąż do tego wracam. Trudno myśleć z ich perspektywy, mam jednak wrażenie, że ta kontrola koncentracji to serce wzoru, niczym czarna dziura w środku czasoprzestrzennego wiru. To coś, czego nam brakuje, zgodnie ze słynną Teorią Umysłu.

Zjawiam się odrobinę za wcześnie. Pod domem jeszcze nikt nie zaparkował. Podjeżdżam możliwie najdalej, by zostawić za sobą maksymalnie dużo wolnego miejsca. Czasami inni nie są równie uważni i mniej ludzi może zaparkować tak, by nie przeszkadzać pozostałym. Mógłbym przyjeżdżać wcześniej co tydzień, lecz nie byłoby to w porządku wobec innych.

Ze środka dobiega śmiech Toma i Lucii. Kiedy wchodzę, uśmiechają się do mnie, bardzo odprężeni. Zastanawiam się, jakby to było przez cały czas mieć w domu kogoś, z kim można by się pośmiać. Nie zawsze się śmieją, lecz częściej wyglądają na szczęśliwych niż smutnych.

— Jak się masz, Lou? — pyta Tom. Zawsze o to pyta. To jedna z tych rzeczy, które normalni zawsze robią, nawet jeśli wiedzą, że u ciebie wszystko w porządku.

— Świetnie — odpowiadam. Chcę zapytać Lucie o pewne sprawy medyczne. Ale nie wiem, jak zacząć ani czy byłoby to uprzejme. Zaczynam więc od czegoś innego. — W zeszłym tygodniu ktoś pociął mi opony w samochodzie.

— Och, nie! — woła Lucia. — To okropne! — Jej twarz się zmienia; sądzę, że Lucia ma zamiar wyrazić w ten sposób współczucie.

— Wydarzyło się to na parkingu pod moim domem — dodaję. — W tym samym miejscu co zawsze. Wszystkie cztery opony.

Tom gwiżdże.

— Kosztowna sprawa — zauważa. — Czy w okolicy często zdarzały się przypadki wandalizmu? Zgłosiłeś to na policję?

Nie mogę odpowiedzieć na wszystkie pytania jednocześnie.

— Zgłosiłem — mówię. — W moim budynku mieszka policjant. Powiedział mi, jak to zrobić.

— To dobrze — cieszy się Tom. Nie jestem pewny, czy ma na myśli, że to dobrze, iż w naszym budynku mieszka policjant czy że to zgłosiłem, ale nie uważam tego za zbyt istotne.

— Pan Crenshaw był zły, że spóźniłem się do pracy — wyznaję.

— Czy to nie o nim mówiłeś, że jest nowy? — pyta Tom.

— Tak. Nie lubi naszej sekcji. Nie lubi autystycznych osób.

— Och, pewnie jest… — zaczyna Lucia, lecz Tom rzuca jej spojrzenie i ta milknie.

— Nie wiem, czemu uważacie, że nie lubi autystycznych osób — mówi Tom. Rozluźniam się. O wiele łatwiej rozmawia się z Tomem, kiedy mówi w taki sposób. Jest to mniej przerażające. Żałuję, że nie wiem dlaczego.

— Twierdzi, że nie powinniśmy potrzebować środków wsparcia — wyjaśniam. — Utrzymuje, że to zbyt kosztowne i że nie powinniśmy mieć sali gimnastycznej ani… innych rzeczy. — Prawdę powiedziawszy, nigdy nie mówiłem o specjalnych przedmiotach, ulepszających nasze środowisko pracy. Może Tom i Lucia pomyślą tak samo jak pan Crenshaw, gdy się o nich dowiedzą.

— To jest… — Lucia urywa, patrzy na Toma, po czym kontynuuje: — To jest śmieszne. Nieważne, co on sobie myśli. Prawo stanowi, że muszą zapewniać wam otoczenie stymulujące efektywną pracę.

— Dopóki jesteśmy równie wydajni jak inni pracownicy — dodaję. Trudno mi o tym rozmawiać; to zbyt straszne. Czuję, jak ściska mnie w gardle, i słyszę własny głos, napięty i mechaniczny. — Dopóki mieścimy się w wyznaczonych przez prawo przedziałach diagnostycznych…

— A autyzm z pewnością spełnia te kryteria — wtrąca Lucia. — Jestem pewna, że jesteś produktywny, w przeciwnym razie nie trzymaliby cię tak długo…

— Lou, czy pan Crenshaw grozi, że was zwolni? — pyta Tom.

— Nie… niezupełnie. Mówiłem wam o tej eksperymentalnej kuracji. Od pewnego czasu nie wspominali o tym, lecz teraz chcą, pan Crenshaw… firma… żebyśmy poddali się leczeniu. Przysłali nam list. Wynika z niego, że osoby biorące udział w badaniach są chronione przed zwolnieniami. Pan Aldrin z nami rozmawiał. Mieliśmy specjalne zebranie w sobotę. Myślałem, że nie mogą nas do tego zmusić, ale pan Aldrin mówi, że według pana Crenshawa mogą rozwiązać naszą sekcję i odmówić przyjęcia nas do innych działów, gdyż nie jesteśmy przeszkoleni do wykonywania odpowiedniej pracy. Mówi, że jeśli nie poddamy się kuracji, to zrobią to, i nie jest to żadne zwolnienie, ponieważ firma ma prawo zmieniać swoją strukturę.

Tom i Lucia sprawiają wrażenie zdenerwowanych. Mięśnie ich twarzy się napinają, a skóra staje się połyskliwa. Nie powinienem był mówić im o tym właśnie teraz; to nie był odpowiedni moment, choć chyba żaden moment nie byłby odpowiedni.

— Co za dranie — mówi Lucia. Patrzy na mnie i twarz się jej wygładza. — Lou… Posłuchaj, Lou: nie jestem na ciebie zła. Jestem zła na ludzi, którzy się krzywdzą albo nie traktują dobrze… ale nie na ciebie.

— Nie powinienem był wam o tym wspominać — mówię niepewnie.

— Owszem, powinieneś — odpowiada Lucia. — Jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Musimy wiedzieć o wszystkim, co jest złe w twoim życiu, żebyśmy mogli ci pomóc.

— Lucia ma rację — dodaje Tom. — Przyjaciele sobie pomagają, tak jak ty pomogłeś nam budować stojak na maski.

— Obaj z niego korzystamy — zauważam. — Moja praca dotyczy tylko mnie.

— Tak i nie — mówi Tom. — Tak, ponieważ z tobą nie pracuje my i nie możemy ci pomóc bezpośrednio. Nie, gdyż jest to duży problem natury ogólnej, który może dotyczyć wszystkich. Nie chodzi tylko o ciebie. To samo może przytrafić się każdej niepełnosprawnej osobie, zatrudnionej w dowolnym miejscu. Co będzie, jeśli dojdą do wniosku, że człowiek na wózku inwalidzkim nie potrzebuje podjazdów? Musicie znaleźć prawnika. Czy nie wspominałeś, że Centrum może wam kogoś polecić?

— Zanim przyjdą pozostali, może opowiesz nam więcej o panu Crenshawie i jego planach? — proponuje Lucia.

Siadam na sofie, lecz trudno mi mówić, choć sami powiedzieli, że chcą mnie wysłuchać. Patrzę na dywan na podłodze o szerokim niebieskim obrzeżu i kremowych geometrycznych wzorach — są na nim cztery, w ramach z bladoniebieskich pasów — i staram się wyrażać możliwie jasno.

— Istnieje kuracja, którą ktoś zastosował na małpach — mówię. — Nie wiedziałem, że małpy mogą być autystyczne, ale oni twierdzą, że po leczeniu autystyczne małpy były normalniejsze. Teraz pan Crenshaw chce zastosować kurację na nas.

— A wy tego nie chcecie? — pyta Tom.

— Nie rozumiem, jak to działa ani w jakim stopniu poprawi mój stan — odpowiadam.

— Bardzo słusznie — przyznaje Lucia. — Wiesz, kto prowadził te badania, Lou?

— Nie pamiętam nazwiska — wyznaję. — Lars, członek międzynarodowej grupy dorosłych z autyzmem, przesłał mi o tym e-maila kilka tygodni temu, na adres internetowy. Wszedłem tam, ale nie zrozumiałem zbyt wiele. Nie studiowałem neurologii.

— Masz jeszcze tę wiadomość? — chce wiedzieć Lucia. — Mogę ją przejrzeć. Zobaczę, czego uda mi się dowiedzieć.

— Chciałabyś?

— Jasne. Mogę popytać u siebie i dowiedzieć się, czy ci naukowcy uznawani są za dobrych, czy nie.

— Mieliśmy pomysł — mówię.

— Mieliśmy… kto? ~ pyta Tom.

— My… Ludzie, z którymi pracuję — odpowiadam.

— Autystyczni? — upewnia się Tom.

— Tak. — Zamykam na chwilę oczy, żeby się uspokoić. — Pan Aklrin zafundował nam pizzę. Wypił piwo. Powiedział, że nie sądzi, by leczenie autystycznych dorosłych miało przynieść wystarczający profit, ponieważ obecnie leczy się dzieci nienarodzone i niemowlęta, a my jesteśmy ostatnią taką grupą. Przynajmniej w tym kraju. Zaczęliśmy więc się zastanawiać, dlaczego chcieli prowadzić pracę nad tą kuracją i jakie inne efekty może ona dawać. Przypomina to analizę wzorów, jaką się zajmuję. Istnieje wzór, lecz nie jest on jedyny. Można uważać, że tworzy się określony wzór, a w rzeczywistości powstaje ich kilka; któryś może być użyteczny bądź nie, w zależności od tego, na czym polegał problem. — Patrzę na Toma, a on patrzy na mnie z dziwną miną. Ma półotwarte usta. Szybko kręci głową.

— A więc… uważasz, że może zamierzają osiągnąć coś jeszcze i że jesteście im do tego potrzebni?

— To możliwe — mówię ostrożnie. Patrzy na Lucie, a ona kiwa głową.

— To absolutnie możliwe — potwierdza. — Wypróbowanie tej kuracji na was dostarczy im dodatkowych informacji, a potem… niech się zastanowię…

— Myślę, że ma to coś wspólnego z koncentracją — oznajmiam. — Każdy z nas inaczej przyjmuje dane zewnętrzne i… inaczej określa poziom swej uwagi. — Nie jestem pewny, czy używam właściwych słów, lecz Lucia przytakuje gorliwie.

— Koncentracja, oczywiście. Gdyby mogli ją osiągać innymi metodami niż chemiczna, łatwiej byłoby wykształcić oddaną pracy siłę roboczą.

— Przestrzeń kosmiczna — rzuca Tom. Nie rozumiem, lecz Lucia tylko mruga i zaraz przytakuje.

— Tak. Wielkim ograniczeniem, jeśli chodzi o zatrudnianie ludzi do pracy w przestrzeni, jest zmuszenie pracowników do koncentracji i zapobieganie ich rozkojarzeniu. Wysoko w górze bodźce zmysłowe różnią się od tych, do których przywykliśmy i które przechodzą przez sito naturalnej selekcji. — Nie mam pojęcia, skąd Lucia wie, co myśli jej mąż. Chciałbym umieć tak czytać w umysłach. Uśmiecha się do mnie. — Lou, myślę, że jesteś na tropie czegoś wielkiego. Prześlij mi ten fragment artykułu, a już ja się tym zajmę.

Jestem zaniepokojony.

— Nie powinienem rozmawiać o pracy poza campusem — mówię.

— Nie rozmawiamy o pracy — odpowiada. — Opisujesz nam swoje środowisko pracy. To co innego.

Ciekawe, czy pan Aldrin podzielałby tę opinię.

Ktoś puka do drzwi i kończymy rozmowę. Jestem spocony, choć przecież jeszcze się nie fechtowałem. Pierwsi zjawiają się Dave i Susan. Przechodzimy przez dom, bierzemy sprzęt i zaczynamy rozgrzewkę na podwórku.

Następna przyjeżdża Marjory. Uśmiecha się do mnie. Znowu czuję się lżejszy od powietrza. Pamiętam słowa Emmy, ale nie mogę w nie uwierzyć, gdy patrzę na Marjory. Może tego wieczoru zaproszę ją na kolację. Don się nie pojawił. Przypuszczam, że wciąż gniewa się na Toma i Lucie za ich niezbyt przyjacielskie postępowanie. Martwi mnie, że nie są już przyjaciółmi; mam nadzieję, że nie rozgniewają się na mnie i nie przestaną się ze mną przyjaźnić.

Walczę z Davem, kiedy słyszę na ulicy jakiś hałas, a zaraz potem pisk opon ruszającego szybko samochodu. Nie zwracam na to uwagi i nie przerywam ataku, lecz Dave zatrzymuje się, a ja trafiam go zbyt mocno w pierś.

— Przepraszam — mówię.

— Nie szkodzi — odpowiada. — To gdzieś blisko. Słyszałeś?

— Słyszałem — odpowiadam. Próbuję odtworzyć dźwięki: łomot-trzask-brzęk-brzęk-pisk-ryk, i zorientować się, co to było. Komuś wypadła z auta miska?

— Lepiej to sprawdźmy — mówi Dave. Kilka osób wstaje, by wyjrzeć na ulicę. Idę z pozostałymi na podjazd. W świetle narożnej latarni dostrzegam błysk na chodniku.

— To twój samochód, Lou — wzdycha Susan. — Przednia szyba. Robi mi się zimno.

— Opony w zeszłym tygodniu… Jaki to był dzień, Lou?

— Czwartek — odpowiadam. Głos drży mi lekko i brzmi chrapliwie.

— Czwartek. A dzisiaj mamy… — Tom patrzy na pozostałych, a oni odpowiadają mu spojrzeniami. Podejrzewam, że zastanawiają się nad czymś, nie wiem jednak nad czym. Tom potrząsa głową. — Przypuszczam, że trzeba będzie wezwać policję. Nienawidzę, kiedy trzeba przerwać trening, ale…

— Zawiozę cię do domu, Lou — proponuje Marjory. Stanęła za mną, podskakuję na dźwięk jej głosu.

Tom wzywa policję, ponieważ — jak twierdzi — wydarzyło się to przed jego domem. Po paru minutach podaje mi słuchawkę i znudzony głos pyta o moje nazwisko, adres, numer telefonu i prawa jazdy. Słyszę jakieś hałasy w tle na drugim końcu linii, a w salonie rozmawiają ludzie; trudno zrozumieć pytania. Cieszę się, że to rutynowe pytania, z którymi mogę sobie poradzić.

Potem głos zapytał o coś jeszcze i słowa poplątały się tak, że nic nie zrozumiałem.

— Przepraszam… — mówię.

Głos przybiera na sile, dokładniej rozdzielając wyrazy. Tom ucisza obecnych w salonie. Tym razem rozumiem.

— Domyśla się pan, kto to mógł zrobić? — pyta głos.

— Nie — odpowiadam. — Ale w zeszłym tygodniu ktoś pociął mi opony.

— Och? — W głosie pobrzmiewa zainteresowanie. — Zgłosił pan to?

— Tak — mówię.

— Pamięta pan, kto był oficerem prowadzącym?

— Mam wizytówkę… moment… — Odkładam słuchawkę i wyciągam portfel. Wizytówka nadal tam jest. Odczytuję imię i nazwisko: Malcolm Stacy. I numer sprawy.

— Nie ma go teraz w biurze. Położę raport na jego biurku. Czy są jacyś świadkowie?

— Słyszałem to — mówię. — Ale nie widziałem. Byliśmy na podwórku za domem.

— Szkoda. Cóż, przyślemy kogoś, ale to chwilę potrwa. Proszę czekać.

Nim przyjeżdża patrol, dochodzi dziesiąta; wszyscy siedzą w salonie, znużeni oczekiwaniem. Mam wyrzuty sumienia, choć przecież to nie moja wina. Nie wybiłem tej szyby ani nie powiedziałem policji, żeby kazała ludziom czekać. Funkcjonariusz to kobieta o nazwisku Isaka, niska, ciemnowłosa i bardzo energiczna. Chyba uważa, że to zbyt błaha sprawa, by od razu wzywać policję.

Ogląda mój samochód, potem pozostałe wozy i ulicę, po czym wzdycha.

— No cóż, ktoś wybił panu przednią szybę, a kilka dni temu podziurawił opony, powiedziałabym więc, że ten problem dotyczy osobiście pana, panie Arrendale. Musiał pan naprawdę kogoś wkurzyć i zapewne wie pan, kto to taki. Wystarczy, że się pan głęboko nad tym zastanowi. Jak tam u pana w pracy?

— Świetnie — odpowiadam machinalnie. Tom porusza się na kanapie. — Mam nowego szefa, nie sądzę jednak, żeby pan Crenshaw wybijał szyby albo przecinał opony. — Nie zrobiłby tego nawet w napadzie złości.

— Och? — mruczy, coś sobie notując.

— Był na mnie zły, kiedy spóźniłem się do pracy z powodu poprzecinanych opon — mówię. — Nie sądzę, żeby wybił mi szybę. Może mnie po prostu zwolnić.

Isaka na mnie patrzy, ale nic więcej nie mówi. Przenosi wzrok na Toma.

— Urządzaliście tu przyjęcie?

— Wieczorny trening fechtunku — wyjaśnia Tom. Widzę, jak napinają się mięśnie na szyi policjantki.

— Fechtunku? Bronią?

— To taki sport — mówi Tom. W jego głosie również wyczuwam napięcie. — W zeszłym tygodniu mieliśmy turniej, za parę tygodni mamy następny.

— Ktoś został tu kiedyś ranny?

— Nie u mnie. Przestrzegamy ścisłych reguł bezpieczeństwa.

— Czy co tydzień przychodzą tutaj te same osoby?

— Zazwyczaj. Zdarza się, że ktoś czasem nie zjawia się na zajęciach.

— A w tym tygodniu?

— Cóż, brakuje Larry’ego. Załatwia interesy w Chicago. I Dona.

— Kłopoty z sąsiadami? Skargi na hałas, coś w tym rodzaju?

— Nie. — Tom przeczesuje włosy dłonią. — Żyjemy z sąsiadami w zgodzie. To mili ludzie. Nie zdarzają się tu przypadki wandalizmu.

— Ale pan Arrendale doświadczył dwóch takich przypadków w ciągu tygodnia… To dość znaczące. — Czeka. Wszyscy milczą. Wreszcie wzrusza ramionami i ciągnie: — Sprawa wygląda następująco. Gdyby samochód jechał na wschód, prawą stroną ulicy, kierowca musiałby się zatrzymać, wysiąść, wybić szybę, obejść swój wóz, wsiąść i odjechać. Nie ma możliwości wybicia szyby, siedząc na miejscu kierowcy w trakcie jazdy w tym samym kierunku, w którym jest zaparkowany uszkodzony samochód, chyba że z broni palnej, lecz nawet w takim przypadku nie zgadzają się kąty. Jeśli jednak samochód jechał na zachód, kierowca mógł sięgnąć szyby jakimś przedmiotem, na przykład kijem, albo rzucić kamieniem, nie zatrzymując się. Mógł dzięki temu uciec, zanim ktokolwiek wybiegł z domu.

— Rozumiem — mówię. Kiedy już to wszystko powiedziała, mogę wyobrazić sobie, jak ktoś podjeżdża, atakuje i ucieka. Tylko dlaczego?

— Musi pan mieć jakieś podejrzenia, domyślać się, kto żywi do pana urazę — naciska policjantka. Wydaje się, że jest na mnie zła.

— Nieważne, jak bardzo człowiek jest na kogoś zły, to nie usprawiedliwia niszczenia jego rzeczy — oświadczam. Myślę intensywnie, lecz jedyna osoba, jaka przychodzi mi do głowy, a która jest na mnie zła za szermierkę, to Emmy. Emmy nie ma samochodu i nie sądzę, żeby wiedziała, gdzie mieszkają Tom i Lucia. Poza tym nie sądzę, by Emmy była zdolna wybić komuś szybę w aucie. Mogłaby wejść do środka i zbyt głośno mówić albo powiedzieć coś niegrzecznego o Marjory, ale niczego by nie zniszczyła.

— To prawda — przyznaje policjantka. — To niezgodne z prawem, niemniej ludzie tak postępują. Z kim ma pan na pieńku?

Jeśli powiem jej o Emmy, narobi jej kłopotów, a ona narobi kłopotów mnie. Jestem pewny, że to nie Emmy.

— Nie wiem — mówię. Czuję za sobą poruszenie, niemal presję. Myślę, że to Tom, lecz nie jestem pewny.

— Czy pozostali mogą już wyjść? — zwraca się Tom do policjantki.

— Och, jasne. Nikt nic nie widział ani nie słyszał… No dobrze, coś słyszeliście, ale niczego nie widzieliście… prawda?

Mruczą pod nosem: „Nie”, „Nie ja”, „Może gdybym wyszedł szybciej”, po czym wszyscy rozchodzą się do samochodów. Zostają Tom, Lucia i Marjory.

— Jeśli to pan jest celem, a na to właśnie wygląda, to sprawca wiedział, że będzie pan tutaj dzisiejszego wieczoru. Ilu ludzi wie, że przychodzi pan tutaj w środy?

Emmy nie ma pojęcia, którego dnia wieczorem chodzę na szermierkę. Pan Crenshaw w ogóle nie wie, że się fechtuję.

— Każdy, kto tutaj przychodzi — wyręcza mnie w odpowiedzi Tom. — Może ktoś z ostatniego turnieju… To był pierwszy występ Lou. Twoi koledzy z pracy coś wiedzą, Lou?

— Nie mówię o tym za dużo — odpowiadam. Nie tłumaczę dlaczego. — Coś tam wspominałem, nie przypominam sobie jednak, żebym zdradził komuś, gdzie odbywają się zajęcia. Chociaż mogłem to zrobić.

— Cóż, będziemy musieli się tego dowiedzieć, panie Arrendale — mówi policjantka. — W takich przypadkach zdarza się, że dochodzi do napaści i uszczerbku na zdrowiu. Proszę na siebie uważać. — Podaje mi wizytówkę z nazwiskiem i numerem. — Proszę zadzwonić do mnie albo do Stacy’ego, gdyby pan sobie o czymś przypomniał.

Po odjeździe radiowozu Marjory powtarza:

— Jeśli chcesz, Lou, to z przyjemnością odwiozę cię do domu.

— Pojadę swoim wozem — odpowiadam. — Powinienem oddać go do naprawy. Znowu będę musiał skontaktować się z firmą ubezpieczeniową. Nie będą szczęśliwi.

— Sprawdźmy, czy nie ma szkła na siedzeniu — mówi Tom. Otwiera drzwiczki. Światło latarni lśni w okruchach szkła na desce rozdzielczej, podłodze i pokrowcu z owczej skóry. Robi mi się niedobrze. Pokrowiec powinien być miękki i ciepły; teraz jest pełen ostrych odłamków. Odwiązuję go i strzepuję nad jezdnią. Uderzając o asfalt, kawałki szkła wydają cichy, drażniący dźwięk. Jest okropny, przypomina nowoczesną muzykę. Nie jestem pewien, że pozbyłem się wszystkich odłamków; w runie mogły ukryć się maleńkie kawałeczki, podobne do mikroskopijnych noży.

— Nie możesz tak jechać, Lou — wzdycha Marjory.

— I tak będzie musiał to zrobić, żeby wstawić sobie nową szybę — przekonuje Tom. — Reflektory są w porządku. Może jechać, tyle że powoli.

— Dojadę do domu — mówię. — Będę jechał ostrożnie. — Kładę pokrowiec z owczej skóry na tylnym siedzeniu, a sam bardzo uważnie siadam na przednim.

Dużo później, w domu, odtwarzam sobie w głowie to, co mówili Tom i Lucia.

— Według mnie — dowodził Tom — to ten twój pan Crenshaw postanowił brać pod uwagę ograniczenia, a nie możliwości. Mógł uznać ciebie, i resztę twojej sekcji, za zasoby, które należy wy szkolić.

— Nie jestem zasobem — powiedziałem. — Jestem osobą.

— Masz rację, Lou, ale teraz mówimy o korporacji. Podobnie jak w wojsku, korporacje traktują pracowników jak aktywa i pasywa. Pracownik, który potrzebuje czegoś innego niż pozostali, może być postrzegany jako zobowiązanie wymagające więcej nakładów dla osiągnięcia tego samego efektu. To bardzo proste podejście do sprawy i wielu menedżerów tak właśnie uważa.

— Widzą, co jest złe — zauważyłem.

— Tak. Mogą także dostrzec twoją wartość, jako części swoich aktywów, ale wolą mieć takie, które nie są obciążone zobowiązaniami.

— Dobrzy menedżerowie — dodała Lucia — pozwalają swym pracownikom się rozwijać. Jeśli pracownicy dobrze wykonują część swojej pracy, a resztę nie, pomagają im dostrzec słabe strony i je rozwijać, lecz tylko do takiego momentu, w którym nie wpływa to ujemnie na ich możliwości, dla jakich zostali zatrudnieni.

— Ale jeśli nowy system komputerowy może zrobić to lepiej…

— To nieważne. Zawsze jest coś, czego nie zrobi. Lou, to bez znaczenia, czy komputer albo inna maszyna, albo inny pracownik może wykonać konkretne zadanie, które ty wykonujesz… szybciej, dokładniej i tak dalej… Jedyne, czego nikt nie zrobi lepiej od ciebie, to bycie tobą.

— Ale co dobrego w tym, że nie będę miał pracy? — zapytałem. — Jeśli nie zdołam jej znaleźć…

— Lou, jesteś osobą… indywidualnością niepodobną do nikogo innego. To jest dobre, niezależnie od tego, czy będziesz miał pracę, czy nie.

— Jestem osobą autystyczną — powiedziałem. — Oto, kim jestem. Muszę mieć jakieś wyjście… Jeśli mnie zwolnią, cóż innego mógłbym robić?

— Mnóstwo ludzi traci pracę, a potem znajduje sobie inne zajęcie. Ty też możesz tego dokonać, jeśli będziesz musiał. O ile będziesz musiał. Możesz sam podjąć decyzję o zmianie. Nie musisz wystawiać się na cios. To tak jak w szermierce: możesz być tym, który ustanawia wzór, lub tym, który za nim podąża.

Odtwarzam to kilka razy jak taśmę, próbując dopasować dźwięki do słów i wyrażeń, tak jak zapamiętałem. Parę razy powtórzyli mi, żebym wynajął sobie prawnika, ale nie jestem gotowy rozmawiać z kimś, kogo nie znam. Trudno wyjaśnić, o co mi chodzi i co się wydarzyło. Wolę najpierw sam to sobie przemyśleć.

Gdybym nie był taki, jaki jestem, to jaki bym był? Zastanawiam się nad tym od czasu do czasu. Gdyby łatwiej przychodziło mi zrozumienie tego, co mówią inni, czy chciałbym częściej ich słuchać? Czy prowadzenie rozmowy przychodziłoby mi łatwiej? I czy w rezultacie miałbym wtedy więcej przyjaciół, był bardziej popularny? Próbuję sobie wyobrazić siebie jako dziecko, normalne dziecko, rozmawiające z rodziną, nauczycielami i kolegami z klasy. Gdybym był takim dzieckiem, a nie sobą, czy łatwiej nauczyłbym się matematyki? Czy wspaniałe, skomplikowane konstrukcje muzyki poważnej byłyby dla mnie równie oczywiste już przy pierwszym słuchaniu? Pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałem Toccatę i fugę d-mol Bacha… intensywność radości, jaką wówczas czułem. Czy byłbym zdolny wykonywać pracę, jaką się obecnie zajmuję? Jaką inną pracę mógłbym wykonywać?

Trudniej jest wyobrazić sobie innego siebie teraz, kiedy już jestem dorosły. Będąc dzieckiem, wyobrażałem sobie siebie w innych rolach. Myślałem, że stanę się normalny, że pewnego dnia będę mógł robić wszystko to, co innym przychodziło z taką łatwością. Z czasem te fantazje zniknęły. Moje ograniczenia były realne i niezmienne, niczym czarne linie, tworzące obwódkę wokół mego życia. Jedyna rola, jaką gram, to rola normalnego.

Wszystkie książki podkreślały to samo: trwałość braków, jak to nazywają. Wczesna interwencja mogła złagodzić symptomy, lecz najważniejszy problem pozostawał. Czułem ten problem każdego dnia, tak jakbym miał w środku wielki i okrągły kamień, ciężką obecność, która mi zawadzała i wpływała na wszystko, co robiłem lub usiłowałem zrobić.

A gdyby go tam nie było?

Porzuciłem czytanie o własnym upośledzeniu, gdy skończyłem szkołę. Nie miałem wykształcenia chemika, biochemika ani genetyka… chociaż pracuję w firmie farmaceutycznej, niewiele wiem o lekarstwach. Znam się tylko na wzorach, które przepływają przez mój komputer i które wyszukuję i analizuję. I na tych, które mam tworzyć.

Nie wiem, jak ludzie uczą się nowych rzeczy, lecz sposób, w jaki ja to robię, jest skuteczny. Kiedy miałem siedem lat, rodzice kupili mi rower i usiłowali wytłumaczyć, jak na nim jeździć. Chcieli, żebym najpierw usiadł i pedałował, podczas gdy oni prowadzili rower, a potem żebym zaczął sam nim kierować. Zignorowałem ich. Jasne było, że kierowanie to bardzo ważna, ale i trudna sprawa, wobec czego musiałem nauczyć się tego w pierwszej kolejności.

Prowadziłem rower dokoła podwórka, wyczuwając, jak kierownica podskakuje i szarpie, gdy przednie koło najeżdża na trawę lub kamień. Potem usiadłem na rowerze okrakiem i chodziłem w ten sposób, pozwalając, by się przewracał, a wtedy go podnosiłem. W końcu zjechałem ze skarpy, na której znajdowała się droga, odrywając stopy od ziemi, lecz w każdej chwili gotów się zatrzymać. A potem zacząłem pedałować i już nigdy się nie przewróciłem.

Najważniejsze jest wiedzieć, od czego zacząć. Jeśli zaczniesz we właściwym miejscu i przejdziesz przez wszystkie etapy, dotrzesz do mety.

Jeśli chcę się dowiedzieć, dlaczego to leczenie sprawi, że pan Crenshaw się wzbogaci, to muszę zapoznać się z zasadami działania mózgu. Nie z ogólnie znanymi definicjami, lecz z tym, jak rzeczywiście pracuje, na zasadzie maszyny. To jak kierownica roweru — sposób kierowania całą osobą. Muszę ponadto wiedzieć, czym tak naprawdę są lekarstwa i jak działają.

Wszystko, co pamiętam ze szkoły o mózgu, to tyle że jest szary i zużywa mnóstwo glukozy i tlenu. Kiedy chodziłem do szkoły, nie lubiłem słowa „glukoza”. Przywodziło mi na myśl gluta, a nie podobało mi się, że mój mózg wykorzystuje do pracy gluty. Chciałem, żeby mój mózg był jak komputer, coś, co działa dobrze samo z siebie i nie popełnia błędów.

Książki mówiły, że problem z autyzmem kryje się w mózgu, co sprawiało, że czułem się jak niesprawny komputer, który należałoby zwrócić do producenta lub wyrzucić. Wszystkie interwencje, całe szkolenie, było niczym oprogramowanie, które miało naprawić zepsuty komputer. Tyle że nigdy tak się nie stało.

Загрузка...