ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

W niedziele komunikacja miejska nie jeździ według tego samego rozkładu co w tygodniu, pomimo że niedziela jest dniem świątecznym tylko dla niewielkiej części społeczeństwa. Jeśli nie wybieram się do kościoła samochodem, docieram tam albo za wcześnie, albo za późno. Nieuprzejmie jest się spóźniać, a bycie nieuprzejmym wobec Boga to grubiaństwo większe od każdego innego.

Kiedy przyjeżdżam, jest bardzo cicho. W kościele, do którego chodzę, odprawia się jedną mszę bardzo wcześnie rano, bez muzyki, a drugą o dziesiątej trzydzieści, z muzyką. Lubię przyjść wcześniej i siedzieć w cichym półmroku, obserwując światło wędrujące przez wielobarwne witraże. Teraz również zasiadam w cichym półmroku i rozmyślam o Marjory i Donie.

Nie powinienem rozmyślać o Donie i Marjory, tylko o Bogu. „Skupcie się na Bogu — mawiał kapłan, który niegdyś nauczał w tym kościele — a nie zbłądzicie”. Trudno jest skupić się na Bogu, kiedy przed oczami wciąż mam ziejący otwór lufy trzymanej przez Dona broni. Okrągły i ciemny, niczym czarna dziura. Czuję jego przyciąganie, jak gdyby miał masę, która chce mnie wchłonąć w wieczną czerń. Śmierć. Nicość.

Nie wiem, co dzieje się po śmierci. Pismo Święte opisuje różne rzeczy w różnych miejscach. Niektórzy ludzie kładą nacisk na to, że wszyscy sprawiedliwi będą wybawieni i pójdą do nieba, inni twierdzą, że trzeba zostać wybranym. Nie wydaje mi się, aby było to coś, co potrafilibyśmy opisać. Kiedy do tej pory próbowałem to sobie wyobrazić, wyglądało jak świetlny wzór, skomplikowany i piękny, niczym rysunki tworzone przez astronomów na podstawie zdjęć z kosmicznych teleskopów, gdzie każdy kolor oznacza inną długość fal.

Teraz jednak, po napaści Dona, widzę mrok, który jest szybszy od światła i wylatuje z lufy pistoletu, by mnie w siebie wciągnąć, z dala od prędkości światła, na zawsze.

A jednak jestem tutaj, siedzę w tej ławce, w tym kościele i nadal żyję. Światło wpada do środka przez stary witraż nad ołtarzem, kładąc się barwnymi plamami na okrywającym go płótnie, drewnie i dywanie. O tak wczesnej porze światło sięga dalej w głąb kościoła niż podczas mszy, i nieco w lewo, ze względu na porę roku.

Oddycham głęboko, wyczuwając woń topiącego się wosku i delikatny ślad kadzideł po porannej mszy, a także zapach ksiąg — nasz kościół nadal korzysta z papierowych modlitewników i śpiewników — oraz środków czyszczących do drewna, tkanin i podłogi.

Żyję. Pozostaję w świetle. Tym razem mrok nie był szybszy od światła. Lecz czuję niepokój, jakby coś mnie ścigało i było coraz bliżej, za moimi plecami, gdzie nie mogę tego zobaczyć.

Siedzę z tyłu, ale za mną rozciąga się wolna przestrzeń, kolejna niewiadoma. Zwykle mnie to nie niepokoi, lecz dzisiaj wolałbym, żeby była tam ściana.

Próbuję skupić się na świetle, na powolnym przesuwaniu się barwnych smug, w miarę jak słońce wspina się coraz wyżej. W ciągu godziny światło pokonuje niezauważalną odległość, ale to nie światło się porusza, tylko planeta. Zapominam o tym i używam tego frazesu jak każdy, po czym — jak zwykle — przeżywam radosny wstrząs, gdy przypominam sobie, że to ziemia się porusza.

Wiecznie się obracamy, wpadając w światło i z niego uciekając. To nasza prędkość, a nie światła lub mroku, czyni noc i dzień. Czy to moja prędkość, a nie Dona, wtrąciła nas w mrok, gdzie chciał mnie skrzywdzić? Czy to moja prędkość mnie uratowała?

Ponownie staram się skupić na Bogu. Światło dotarło do mosiężnego krzyża na drewnianym piedestale. Błysk żółtawego metalu na tle fioletowych cieni jest tak porażający, że przez chwilę nie mogę złapać tchu.

W tym miejscu światło jest zawsze szybsze od mroku; prędkość mroku nie ma żadnego znaczenia.

— Tutaj jesteś, Lou!

Głos mnie zaskakuje. Kulę się, ale udaje mi się zachować milczenie, a nawet uśmiechnąć do siwej kobiety z broszurką w dłoni. Zwykle jestem bardziej świadomy upływu czasu i przychodzących ludzi, tak że nie można mnie zaskoczyć. Uśmiecha się.

— Nie chciałam cię przestraszyć — mówi.

— W porządku — odpowiadam. — Zamyśliłem się.

Kiwa głową i w milczeniu wraca do tylnej części kościoła, by powitać pozostałych. Ma identyfikator z nazwiskiem Cynthia Kressman. Widuję ją tutaj co trzeci tydzień, kiedy rozdaje broszurki, a w pozostałe niedziele siada po drugiej stronie przejścia, cztery rzędy przede mną.

Jestem już czujny i zauważam wchodzących ludzi. Starzec o kulach, drepczący nawą ku przodowi. Zwykle przychodził z żoną, ale umarła cztery lata temu. Trzy staruszki, które zawsze przychodzą razem, chyba że któraś jest chora, i siadają w trzecim rzędzie po lewej. Ludzie powoli zapełniają kościół. Jedna osoba, dwie, trzy, cztery, potem znowu dwie, jedna i jeszcze jedna. Nad konsolą organów dostrzegam głowę organisty. Rozlega się ciche „mmf’ i zaczyna grać muzyka.

Mama mówiła, że chodzenie do kościoła tylko ze względu na muzykę jest złe. Nie jest to jedyny powód, dla którego chodzę do kościoła. Chodzę do kościoła, by nauczyć się, jak być lepszym człowiekiem. Ale muzyka jest jednym z powodów, dla których chodzę do kościoła. Dzisiaj znowu Bach — nasz organista lubi Bacha — i mój umysł bez trudu wychwytuje niezliczone linie melodyczne i podąża za nimi w miarę ich odgrywania.

Słuchanie muzyki w ten sposób, na żywo, jest czymś zupełnie odmiennym od słuchania nagrań. Sprawia, że jestem bardziej świadomy przestrzeni, w której się znajduję; słyszę dźwięki odbijające się od ścian i tworzące harmonię specyficzną wyłącznie dla tego konkretnego miejsca. Słuchałem Bacha w innych kościołach i zawsze tworzy ona jakąś harmonię, a nie dysharmonię. To wielka tajemnica.

Muzyka milknie. Słyszę za sobą ciche pomruki, gdy zbiera się chór i duchowni. Biorę do ręki zbiór hymnów i odszukuję hymn procesyjny. Organy odzywają się ponownie, a po kilku taktach za moimi plecami rozlegają się donośne głosy. Ktoś się trochę spóźnia. Łatwo określić kto, ale byłoby nieuprzejme zwrócić mu uwagę. Pochylam głowę, gdy niosący krzyż prowadzi obok procesję. Mija mnie chór w ciemnoczerwonych habitach z białymi komżami, najpierw kobiety, potem mężczyźni. Słyszę każdy głos. Odczytuję słowa i śpiewam najlepiej, jak umiem. Najbardziej lubię chwilę, gdy mijają mnie dwaj ostatni mężczyźni; obaj śpiewają basem i pieśń aż wibruje mi w piersiach.

Po hymnie odmawiamy wspólnie modlitwę. Znam jej słowa na pamięć. Od dziecka. Ważną przyczyną — oprócz muzyki — dla której chodzę do tego kościoła jest przewidywalny porządek mszy. Mogę wymawiać znane mi słowa, nie potykając się o nie. Mogę być gotowy do siadania, wstawania lub klękania, mówić, śpiewać lub słuchać, nie czując się niezręczny ani powolny. Kiedy odwiedzam inne kościoły, bardziej przejmuję się tym, czy wykonuję właściwą czynność we właściwym momencie niż Bogiem. Tutaj rutyna ułatwia mi wysłuchanie, czego Bóg ode mnie chce.

Dzisiaj czyta Cynthia Kressman. Odczytuje lekcję ze Starego Testamentu. Czytam razem z nią z broszurki. Trudno wszystko zrozumieć, jeśli się tylko słucha albo tylko czyta; obie te czynności wykonywane jednocześnie działają skuteczniej. W domu czytam zawczasu lekcje z kalendarza, który kościół rozdaje co roku. Pomaga mi to również przewidzieć, co będzie w następnej kolejności. Lubię, kiedy wszyscy podejmujemy słowa psalmu; tworzy się wzór przypominający rozmowę.

Zerkam teraz do Ewangelii. Nie tego oczekiwałem. Zamiast czytania ewangelii według św. Mateusza będzie czytanie ewangelii według św. Jana. Przebiegam tekst uważnie, podczas gdy ksiądz czyta na głos. To historia człowieka leżącego przy sadzawce Siloe, który pragnął uzdrowienia, lecz nie było nikogo, kto pomógłby mu wejść do wody. Jezus zapytał go, czy naprawdę pragnie uzdrowienia.

Według mnie to głupie pytanie. Po co ktoś miałby leżeć przy uzdrawiającej sadzawce, jeśli nie chciałby być uleczony? Dlaczego skarżyłby się na to, że nie ma nikogo, kto opuściłby go do wody, gdyby nie pragnął uzdrowienia?

Bóg nie zadaje głupich pytań. To nie może być głupie pytanie, ale jeśli nie jest głupie, to co oznacza? Byłoby głupie, gdybym zadał je ja albo lekarz podczas wizyty, cóż jednak oznacza w tym przypadku?

Ksiądz rozpoczyna kazanie. Nadal staram się dociec, jakie znaczenie może mieć to pozornie głupie pytanie, kiedy jego głos odzwierciedla moje myśli.

— Dlaczego Jezus zapytał tego człowieka, czy chce być uzdrowiony? Czyż nie wydaje się to niemądre? Wszak leży tam i czeka na wyleczenie… na pewno chce zostać uzdrowiony.

Właśnie, myślę.

— Jeśli Bóg nie gra z nami w niemądre zgadywanki, co wobec tego oznacza to pytanie: „Czy chcesz być uzdrowiony”? Spójrzcie, gdzie znajdujemy tego człowieka: przy sadzawce znanej z uzdrawiającej mocy, gdzie „zstępuje anioł i porusza wodę…”, a chorzy muszą wejść do tej wzburzonej toni. Gdzie, innymi słowy, chorzy są cierpliwymi pacjentami, czekającymi na pojawienie się lekarstwa. Wiedzą — tak im powiedziano — że sposobem na uzdrowienie jest zanurzenie się we wzburzonych falach sadzawki. Nie szukają niczego innego… Przybywają w to właśnie miejsce i o tym właśnie czasie, nie szukając po prostu uzdrowienia, lecz wyleczenia za pomocą tej szczególnej metody. W dzisiejszym świecie moglibyśmy powiedzieć, że chory ten jest jak człowiek, który wierzy, że tylko jeden konkretny lekarz — znany na całym świecie specjalista — może wyleczyć go z raka. Udaje się do szpitala, gdzie pracuje ów lekarz, i domaga się wizyty u niego i tylko u niego, ponieważ jest pewny, że jedynie ta metoda przywróci mu zdrowie. Tak samo sparaliżowany mężczyzna skupia się na leczniczej sadzawce, absolutnie przekonany, że może mu pomóc tylko ktoś, kto we właściwej chwili wniesie go do wody.

Pytanie Jezusa każe mu się zastanowić, czy chce być zdrowy, czy pragnie jedynie wypróbować tę określoną metodę — zanurzenie w sadzawce. Czy przyjmie uzdrowienie osiągnięte inną metodą? Niektórzy kaznodzieje uznają tę przypowieść za przykład paraliżu na tle psychicznym, wynikającym z histerii — jeśli ktoś chce pozostać sparaliżowanym, to tak będzie. To choroba umysłu, a nie ciała. Ja jednak uważam, że zadane przez Jezusa pytanie związane jest z problemem poznawczym, a nie emocjonalnym. Czy człowiek potrafi spojrzeć szerzej? Czy zaakceptuje uzdrowienie, którego nie oczekiwał? Które wykroczy poza uzdrowienie jego nóg i pleców, zaczynając kurację od środka, od duszy, poprzez umysł do ciała?

Zastanawiam się, co tamten człowiek by powiedział, gdyby nie był sparaliżowany, tylko autystyczny? Czy chociaż udałby się do sadzawki po uzdrowienie? Cameron tak. Zamykam oczy i widzę, jak schodzi do szemrzącej wody, w rozmigotane światło. I znika. Linda się upiera, że nie potrzebujemy leczenia, że nie ma niczego złego w tym, jacy jesteśmy. Zło tkwi jedynie w innych, którzy nas nie akceptują. Wyobrażam sobie Linde, jak przepycha się przez tłum, oddalając się od sadzawki.

Nie uważam, abym potrzebował leczenia, w każdym razie nie z autyzmu. To inni chcą mnie leczyć, nie ja sam. Ciekawe, czy tamten człowiek miał rodzinę, zmęczoną już ciągłym dźwiganiem go na noszach. Ciekawe, czy miał rodziców, którzy mu powiedzieli: „Możesz przynajmniej spróbować wyzdrowieć”, albo żonę, która go namawiała: „No dalej, spróbuj, to ci nie zaszkodzi”, lub dzieci, którym dokuczały inne dzieci, ponieważ ich ojciec nie mógł pracować. Zastanawiam się, czy ci, którzy tam przyszli, zrobili to nie dlatego, że chcieli być uzdrowieni, tylko dlatego, że inni chcieli, aby to uczynili i stali się dla nich mniejszym ciężarem.

Od śmierci rodziców nie jestem dla nikogo ciężarem. Pan Crenshaw uważa, że stanowię obciążenie dla firmy, ale nie wierzę, że to prawda. Nie leżę przy sadzawce, błagając ludzi, żeby mnie do niej wnieśli. Próbuję powstrzymać ich przed wrzuceniem mnie do wody. I tak nie wierzę w jej uzdrawiającą moc.

tak więc stawiane przed nami dzisiaj pytanie brzmi; Czy chcemy mocy Świętego Ducha w naszym życiu, czy jedynie udajemy? — Ksiądz powiedział bardzo dużo, gdy go nie słuchałem. Teraz jego słowa docierają do mnie i wzdrygam się. — Czy siedzimy przy sadzawce i czekamy na anioła, żeby poruszył wodę, cierpliwie, acz bezczynnie, podczas gdy tuż obok żywy Bóg oferuje nam życie wieczne i dostatnie, jeśli tylko otworzymy ramiona i serca, by przyjąć ten dar? Wierzę, że wielu z nas tak właśnie czyni. Wierzę, iż wszyscy z nas postępuj atak od czasu do czasu, teraz jednak wielu tylko siedzi i lamentuje, że nie ma nikogo, kto wniósłby ich do wody, gdy zstąpi anioł. — Urywa i rozgląda się po kościele; widzę, jak niektórzy się garbią, a inni odprężają, gdy spoczywa na nich jego wzrok. — Rozglądajcie się dokoła, każdego dnia, w każdym miejscu, patrzcie w oczy każdemu, kogo napotkacie. Jakkolwiek ważny jest dla was ten kościół, Bóg winien być ważniejszy… a jest On wszędzie, zawsze, w każdym człowieku i rzeczy. Zapytajcie samych siebie: „Czy chcę być uzdrowiony?”, a jeśli nie możecie odpowiedzieć sobie twierdząco, zapytajcie: „Dlaczego nie?” Gdyż jestem pewien, że On stoi obok każdego z was, zadając to pytanie waszym duszom, by uleczyć was ze wszystkich dolegliwości, jeśli tylko będziecie gotowi na uzdrowienie.

Wpatruję się w księdza i niemal zapominam wstać i wyrecytować słowa modlitwy, na którą przychodzi teraz pora.

Wierzę w Boga Ojca, Stworzyciela nieba i ziemi, i wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. Wierzę, że Bóg jest ważny i nie popełnia błędów. Mama zwykle żartowała sobie z boskich pomyłek, ja jednak nie sądzę, aby popełniał błędy, skoro jest Bogiem. Czyli jednak nie jest to głupie pytanie.

Czy chcę być uzdrowiony? I z czego?

Jedynym ja, jakie znam, jest moje ja, człowiek, którym jestem teraz: autystyczny bioinformatyk i szermierz zakochany w Marjory.

Wierzę również w Jego syna pierworodnego, Jezusa Chrystusa, który w swej cielesnej postaci zadał to pytanie mężczyźnie przy sadzawce. Człowiekowi, który prawdopodobnie — przypowieść o tym nie wspomina — zjawił się tam, ponieważ ludzie byli zmęczeni jego chorobą i kalectwem, i który być może był zadowolony z tego, że mógł całymi dniami leżeć bezczynnie, lecz mimo wszystko udał się w drogę.

Co zrobiłby Jezus, gdyby mężczyzna powiedział: „Nie, nie chcę uzdrowienia, jestem całkiem zadowolony ze swego stanu. Ze mną wszystko w porządku, to moi krewni i sąsiedzi nalegali, żebym tu przywędrował”.

Powtarzam to automatycznie, gładko, podczas gdy mój umysł siłuje się z czytaniem, kazaniem, słowami. Pamiętam innego studenta, w moim rodzinnym miasteczku, który dowiedział się, że chodzę do kościoła i zapytał: „Naprawdę wierzysz w to wszystko czy to tylko taki zwyczaj?”.

Jeśli to tylko zwyczaj, jak wyprawy do uzdrawiającej sadzawki, kiedy jest się chorym, to czy oznacza to brak wiary? Gdyby tamten człowiek odpowiedział Jezusowi, że tak naprawdę wcale nie chce być zdrowy i tylko jego krewni na to nalegają, Jezus mógłby mimo to uznać, że chory powinien odzyskać władzę w nogach i odejść o własnych siłach.

Może Bóg uważa, że byłbym lepszy, gdybym nie był autystyczny. Może Bóg chce, żebym poddał się kuracji.

Robi mi się nagle zimno. Tutaj czułem się akceptowany — przez Boga, księdza i ludzi, przynajmniej przez większość z nich. Bóg nie odrzuca ślepych, głuchych, sparaliżowanych, obłąkanych. Tak mnie uczono i w to wierzę. A jeśli się mylę? Jeśli Bóg chce, żebym był inny, niż jestem?

Siedzę do końca mszy. Nie idę przyjąć komunii. Jeden z odźwiernych pyta, czy dobrze się czuję, a ja kiwam głową. Wygląda na zatroskanego, ale zostawia mnie w spokoju. Po hymnie czekam, aż pozostali wyjdą, i wówczas sam wychodzę. Ksiądz nadal tam stoi i rozmawia z odźwiernym. Uśmiecha się do mnie.

— Witaj, Lou. Co słychać? — Krótko, mocno ściska moją dłoń, ponieważ wie, że nie lubię długiego potrząsania ręką.

— Nie wiem, czy chcę być uzdrowiony — mówię. Robi zatroskaną minę.

— Nie mówiłem o tobie, Lou, ani o ludziach takich jak ty. Przepraszam, jeśli tak pomyślałeś… Chodziło mi o duchowe uzdrowienie. Wiesz, że przyjmujemy cię takim, jakim jesteś…

— Wy tak — odpowiadam — ale Bóg?

— Bóg kocha cię takim, jakim jesteś i jakim się staniesz — mówi dobitnie ksiądz. — Przepraszam, jeśli moje słowa cię uraziły…

— Nie czuję się urażony — wyjaśniam. — Po prostu nie wiem…

— Chcesz o tym porozmawiać? — pyta.

— Nie teraz — mówię. Nie wiem jeszcze, co sam o tym myślę, i nie będę pytał, dopóki nie będę pewny.

— Nie przyjąłeś komunii — nadmienia. Zaskakuje mnie; nie spodziewałem się, że zauważy. — Proszę, Lou, niechaj nic, co powiedziałem, nie stanie pomiędzy tobą a Bogiem.

— Nie stanie — zapewniam. — Ja tylko… muszę się zastanowić. — Odwracam się; pozwala mi odejść. To jeszcze jedna dobra rzecz w moim kościele. Jest, ale nikomu się nie narzuca. Kiedy byłem w szkole, chodziłem do kościoła, gdzie każdy chciał uczestniczyć w życiu pozostałych. Gdybym się przeziębił i opuścił mszę, ktoś by zadzwonił, żeby się dowiedzieć dlaczego. Mówili, że się o mnie troszczą i dbają, aleja czułem się z tego powodu przytłoczony. Mówili, że jestem chłodny i powinienem rozwijać w sobie duchowość, która roznieci we mnie ogień; nie rozumieli mnie i nie słuchali.

Wracam do księdza; unosi brwi, ale czeka, aż się odezwę.

— Nie wiem, dlaczego ksiądz wygłosił właśnie to kazanie w tym tygodniu — mówię. — Nie było go w harmonogramie.

— Ach — wzdycha. Jego twarz się wypogadza. — Nie wiedziałeś, że ewangelia według św. Jana nie zawsze znajduje się w harmonogramie? To rodzaj tajnej broni, którą my, księża, zawsze możemy zastosować, jeśli uważamy, że potrzebuje tego nasza kongregacja.

Zauważyłem to, ale nigdy nie zapytałem dlaczego.

— Wybrałem to kazanie na dzisiaj, ponieważ… Lou, jak bardzo jesteś zaangażowany w sprawy parafii?

Trudno jest zrozumieć, kiedy ktoś w trakcie udzielania odpowiedzi zmienia ją w coś innego, ale próbuję.

— Chodzę do kościoła — mówię. — Prawie w każdą niedzielę…

— Czy masz tutaj przyjaciół? — pyta. — Chodzi mi o ludzi, z którymi spędzasz czas poza kościołem i może rozmawiasz na temat tego, co dzieje się w parafii.

— Nie — odpowiadam. Po historii z tamtym kościołem nie miałem ochoty na zbliżenie z innymi parafianami.

— Cóż, wobec tego możesz nie wiedzieć, że toczą się dyskusje na rozliczne tematy. Przyłączyło się do nas wielu nowych wyznawców. Większość z nich przyszła z innego kościoła, gdzie doszło do okropnej walki, toteż postanowili go opuścić.

— Walka w kościele? — Czuję, jak ściska mnie w żołądku; bójka w kościele byłaby czymś strasznie złym.

— Ci ludzie byli rozgniewani, gdy do nas przyszli — mówi ksiądz. — Wiedziałem, że potrzebują czasu, by się uspokoić i uleczyć odniesione rany. Dałem im ten czas. Lecz oni nadal odczuwają złość i toczą spory z ludźmi z ich dawnego kościoła. Zaczynają też kłócić się z naszymi ludźmi. — Patrzy na mnie ponad krawędziami szkieł. Większość ludzi poddaje się operacji, gdy psuje im się wzrok, on jednak nosi staromodne okulary.

Zastanawiam się nad tym, co powiedział.

— Czyli… mówił ksiądz o chęci wyleczenia się, ponieważ wciąż są rozgniewani?

— Tak. Pomyślałem, że potrzebują wyzwania. Chciałem, by zrozumieli, że uporczywe trwanie w tych samych koleinach, pogrążanie się w tych samych kłótniach i gniewie wobec ludzi, których porzucili, to niewłaściwa droga. Nie pozwalają, by Bóg ich uzdrowił. — Kręci głową, na chwilę spuszcza wzrok, po czym znów na mnie patrzy. — Lou, nadal wyglądasz na zmartwionego. Jesteś pewny, że nie możesz mi powiedzieć, o co chodzi?

Nie chcę rozmawiać z nim o nowej terapii właśnie teraz, ale kłamstwo tutaj, w kościele, jest gorsze niż gdziekolwiek indziej.

— Tak — mówię. — Powiedział ksiądz, że Bóg kocha nas wszystkich i przyjmuje takimi, jakimi jesteśmy. Potem jednak usłyszałem, że ludzie powinni się zmienić, przyjąć leczenie. Tylko wówczas gdy zaakceptujemy siebie takimi, jakimi jesteśmy, zostanie my takimi, jakimi powinniśmy być. Skoro jednak powinniśmy się zmienić, błędem byłoby akceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy.

Kiwa głową. Nie wiem, czy to oznacza, że zgadza się z moimi słowami, czy że powinniśmy się zmienić.

— Naprawdę nie celowałem tą strzałą w ciebie, Lou, i przykro mi, że zostałeś trafiony. Zawsze uważałem cię za kogoś doskonale przystosowanego, kto czerpie zadowolenie z życia w ramach nakreślonych mu przez Boga.

— Nie sądzę, żeby to był Bóg — mówię. — Moi rodzice powiedzieli, że to przypadek, że niektórzy ludzie po prostu tacy się rodzą. Jeśli jednak sprawił to Bóg, to grzechem byłoby to zmieniać, prawda?

Jest wyraźnie zaskoczony. Ciągnę:

— Ale zawsze wszyscy chcieli mnie zmienić tak bardzo, jak tylko się da, żebym był możliwie jak najbardziej normalny, a jeśli jest to słuszne żądanie, to nie mogą wierzyć, iż ograniczenia autyzmu pochodzą od Boga. Tego właśnie nie potrafię pojąć. Muszę to zrozumieć.

— Hmm… — Kiwa się na piętach, patrząc przez dłuższą chwilę ponad mną. — Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, Lou. Faktycznie, jeśli ludzie uważają kalectwo za dane od Boga, to czekanie przy sadzawce jest jedyną rozsądną odpowiedzią. Nie powinno się odrzucać niczego danego od Boga. Ale, prawdę rzekłszy… zgadzam się z tobą. Nie wyobrażam sobie, żeby Bóg chciał, aby ludzie rodzili się ułomnymi.

— Powinienem więc pragnąć wyleczenia, nawet jeśli nie ma lekarstwa?

— Uważam, że powinniśmy pragnąć tego, co Bóg, problem w tym, że zwykle tego nie wiemy — wyznaje.

— Ksiądz to wie — mówię.

— Częściowo. Bóg chce, żebyśmy byli uczciwi, uprzejmi i pomocni sobie nawzajem. Ale czy Bóg chce, abyśmy gonili za najmniejszą sugestią uzdrowienia naszego stanu… Tego nie wiem. Przypuszczam, że tylko wtedy, gdy nie wpływa to na to, kim jesteśmy jako dzieci Boga. Poza tym istnieją przypadłości, których uzdrowienie pozostaje poza możliwościami człowieka, wobec czego musimy dawać z siebie wszystko, żeby sobie z nimi radzić. Wielkie nieba, Lou, podnosisz trudne kwestie! — Uśmiecha się do mnie i wygląda to na szczery uśmiech, uśmiech oczami, ustami i całą twarzą. — Byłbyś bardzo interesującym studentem seminarium.

— Nie mogę pójść do seminarium — wyjaśniam. — Nigdy nie nauczyłbym się żadnego języka.

— Nie jestem taki pewien. Przemyślę to, co mi powiedziałeś, Lou. Gdybyś chciał jeszcze kiedyś porozmawiać…

To sygnał, że nie ma ochoty na dłuższą rozmowę. Nie rozumiem, czemu normalni ludzie nie mogą po prostu powiedzieć: „Nie chcę już dłużej rozmawiać” i odejść. Żegnam się pospiesznie i odwracam. Znam niektóre z tych sygnałów, wolałbym jednak, żeby było bardziej rozsądne.

Autobus się spóźnia, dzięki czemu jeszcze mi nie uciekł. Czekam na rogu i rozmyślam o kazaniu. W niedziele niewiele osób korzysta z autobusów, toteż bez trudu znajduję miejsce siedzące i przyglądam się drzewom, brązowym i miedzianym w blasku jesiennego słońca. Kiedy byłem mały, drzewa przybierały czerwonawy i złocisty kolor, ale tamte drzewa uschły pod wpływem zbyt wysokich temperatur, a obecne drzewa zmieniają barwy na bardziej wyblakłe.

W domu zabieram się za czytanie. Do rana chcę skończyć Cego i Clintona. Jestem pewny, że wezwą mnie na rozmowę o leczeniu i podjęciu decyzji. Nie jestem jeszcze gotowy, żeby ją podjąć.


* * *

— Pete — odezwał się głos. Aldrin go nie rozpoznał. — Mówi John Slazik. — Umysł Aldrina ściął mróz; serce zatrzymało mu się na chwilę, po czym zaczęło bić w szaleńczym rytmie. Generał John L. Slazik, Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych, oficer w stanie spoczynku. Obecny prezes firmy.

Aldrin przełknął ślinę i uspokoił głos.

— Tak, panie Slazik? — Sekundę później przyszło mu do głowy, że może powinien powiedzieć: „Tak, panie generale”, ale było już za późno. Zresztą nie wiedział, czy emerytowani generałowie używają stopnia w cywilu.

— Słuchaj no, tak się zastanawiam, co możesz mi powiedzieć o tym całym projekcie Gene’a Crenshawa. — Głos Slazika był głęboki, ciepły, gładki jak dobra whisky i równie mocny. Aldrin czuł, jak przez żyły pełznie mu ogień.

— Tak jest, proszę pana. — Starał się pozbierać myśli. Nie oczekiwał telefonu od samego prezesa. Wyrzucił z siebie wyjaśnienie, w którym zawarł informacje o badaniach, sekcji autystycznej, potrzebie cięcia kosztów i swojej trosce, że plan Crenshawa będzie miał negatywne konsekwencje dla firmy oraz jej autystycznych pracowników.

— Rozumiem — mruknął Slazik. Aldrin wstrzymał oddech. — Wiesz, Pete — dodał, przeciągając słowa — martwi mnie trochę, że nie przyszedłeś z tym do mnie. Fakt, jestem tutaj nowy, ale naprawdę lubię wiedzieć, co się dzieje, zanim gorący kartofel walnie mnie prosto w twarz.

— Przepraszam pana — odrzekł Aldrin. — Nie wiedziałem… Starałem się przestrzegać hierarchii…

— Uhm. — Długo i znacząco przeciągany oddech. — Cóż, teraz rozumiem już twój punkt widzenia, rzecz jednak w tym, że nadszedł czas, zdarza się to rzadko, ale tak właśnie jest teraz, kiedy próbujesz pójść wyżej, lecz zostałeś powstrzymany i musisz się dowiedzieć, jak pokonać tę przeszkodę. A takie sytuacje nie są zbyt korzystne… dla mnie.

— Przykro mi, proszę pana — powtórzył Aldrin. Serce mu waliło.

— Cóż, myślę, że połapaliśmy się w samą porę — oznajmił Slazik. — Przynajmniej jak dotąd, nic się nie przedostało do mediów. Z przyjemnością usłyszałem, że troszczyłeś się zarówno o swoich ludzi, jak i o firmę. Mam nadzieję, iż zdajesz sobie sprawę, Pete, że nigdy nie wybaczyłbym żadnych nielegalnych lub nieetycznych działań wymierzonych w pracowników lub uczestników badań. Jestem bardziej niż zaskoczony i rozczarowany, że jeden z moich podwładnych próbował czegoś takiego. — Przy wymawianiu ostatniego zdania głos mu stwardniał, przywodząc na myśl zębate, stalowe ostrze.

Aldrin wzdrygnął się mimowolnie. Po chwili przeciąganie słów powróciło.

— Ale to nie twój problem. Pete, sytuacja jest następująca: twoim ludziom obiecano leczenie i zagrożono pozbawieniem pracy, a ty musisz to teraz wyprostować. Dział prawny podeśle kogoś, by wyjaśnił sytuację, chcę jednak, żebyś ich na to przygotował.

— Jak… jak wygląda obecna sytuacja, proszę pana? — zapytał Aldrin.

— Mają zapewnioną pracę, o ile są nią zainteresowani — odrzekł Slazik. — Nie zmuszamy ochotników do niczego; to nie wojsko i doskonale to rozumiem, nawet jeśli… ktoś inny nie rozumie. Mają swoje prawa. Nie muszą zgadzać się na leczenie.

Z drugiej strony, jeśli nadal chcą zgłosić się na ochotnika, to świetnie: przeszli już wstępne testy. Pełne wynagrodzenie, zachowanie ciągłości zatrudnienia… To przypadek specjalny.

Aldrin chciał zapytać, co się stanie z Crenshawem i nim samym, bał się jednak, że to tylko pogorszy sytuację.

— Zamierzam wezwać pana Crenshawa na rozmowę — oświadczył Slazik. — Nie mów o tym nikomu, z wyjątkiem twoich ludzi, by upewnić ich, że nie są niczym zagrożeni. Czy mogę ci zaufać w tej kwestii?

— Tak jest, proszę pana.

— Żadnych ploteczek z Shirley z księgowości ani Bartem z kadr czy innymi znajomymi?

Aldrinowi zrobiło się słabo. Ile Slazik wiedział?

— Nie, proszę pana. Nikomu nic nie powiem.

— Crenshaw może cię wezwać. Powinien być nielicho na ciebie wkurzony, ale nie przejmuj się tym.

— Rozumiem, proszę pana.

— Będę musiał spotkać się z tobą osobiście, Pete, jak to wszystko się uspokoi.

— Tak jest, proszę pana.

— Jeśli nauczysz się nieco lepiej pracować w systemie, twoje oddanie zarówno celom firmy, jak i personelowi, a także świadomość problemów od strony public relations, mogą być dla nas bardzo cenne. — Slazik odłożył słuchawkę, nim Aldrin zdążył coś powiedzieć. Pete wziął głęboki oddech — miał wrażenie, że pierwszy od dłuższego czasu — i siedział wpatrzony w zegarek, dopóki sobie nie uświadomił, że wyświetlane cyferki wciąż się zmieniają.

Potem udał się do Sekcji A, zanim Crenshaw — do tej pory musiał już się dowiedzieć — wydrze się na niego przez telefon. Czuł się kruchy i bezbronny. Miał nadzieję, że jego zespół ułatwi mu obwieszczenie nowiny.


* * *

Nie widziałem Camerona, odkąd opuścił nas tydzień temu. Nie wiem, kiedy go znowu zobaczę. Nie podoba mi się, że jego samochód nie parkuje już naprzeciwko mojego. Nie podoba mi się, że nie wiem, gdzie jest ani czy u niego wszystko w porządku.

Symbole na ekranie się zmieniają, wzory się tworzą i rozpadają. Wcześniej nic takiego się nie zdarzało. Włączam wentylator. Od wirujących spiral i rozbłysków odbitego światła bolą mnie oczy. Wyłączam wentylator.

Zeszłej nocy przeczytałem kolejną książkę. Wolałbym jej nie czytać.

To, czego nauczono nas o autyzmie, kiedy byliśmy dziećmi, stanowiło jedynie część tego, w co wierzyli nasi nauczyciele. Później dowiedziałem się o paru rzeczach, ale o innych tak naprawdę wcale nie chciałem wiedzieć. Myślałem, że wystarczająco trudno jest radzić sobie ze światem i lepiej nie wiedzieć, co inni ludzie uznają we mnie za złe. Sądziłem, że wystarczy dostosować do ich oczekiwań zachowanie zewnętrzne. Tego mnie uczono: zachowuj się normalnie, a będziesz wystarczająco normalny.

Jeśli chip, który wszczepią Donowi do mózgu, sprawi, że będzie zachowywał się normalnie, to czy stanie się wystarczająco normalny? Czy to normalne mieć w mózgu chipa? Mieć mózg wymagający obecności chipa, zapewniającego normalne zachowanie?

Skoro mogę wyglądać na normalnego bez chipa, a Don potrzebuje takiego chipa, to czy oznacza to, że jestem normalny, bardziej normalny od niego?

W książce napisano, że osoby autystyczne mają skłonność do nadmiernego roztrząsania tego typu abstrakcyjnych, filozoficznych kwestii, bardzo tym przypominając psychotyków. Autorzy odwoływali się do wcześniejszych książek, w których spekulowano, że osoby autystyczne nie mają prawdziwego poczucia tożsamości, własnego ja. Definiują siebie, ale w sposób ograniczony i rygorystyczny. Wszystko to sprawia, że dostaję mdłości na samą myśl o przymusowej rehabilitacji Dona i o tym, co dzieje się z Cameronem.

Jeśli moje samookreślenie jest ograniczone i podporządkowane zasadom, to przynajmniej jest to moje samookreślenie, a nie cudze. Lubię pieprz na pizzy, a nie lubię anchois. Jeśli ktoś mnie zmieni, to czy nadal będę lubił na pizzy pieprz, a nie anchois? Co będzie, jeśli ten, kto będzie mnie zmieniał, uzna, że powinienem lubić anchois… Czy mogą to zmienić?

W książce o funkcjonowaniu mózgu napisano, że okazywane preferencje są wynikiem interakcji pomiędzy wewnętrznym procesem przetwarzania danych oraz uwarunkowaniem społecznym. Jeśli osobie, która chce, żebym lubił anchois, nie udało się ze społecznym uwarunkowaniem, a ma dostęp do mojego systemu przetwarzania danych, to może sprawić, że polubię anchois.

Czy będę pamiętał, że nie lubię anchois… że nie lubiłem anchois?

Lou, który nie lubił anchois, zniknie, a nowy Lou, wielbiciel anchois, będzie żył pozbawiony przeszłości. To, kim jestem, zależy od mojej przeszłości tak samo jak to, czy lubię anchois, czy nie.

Jeśli moje zachcianki są zaspokajane, to jakie ma znaczenie, na czym polegają? Jaka jest różnica pomiędzy człowiekiem lubiącym, a nielubiącym anchois? Jaką różnicę by sprawiało, gdyby każdy lubił anchois bądź ich nie lubił?

Dla anchois — wielką. Gdyby każdy lubił anchois, ginęłoby więcej anchois. Dla handlarza anchois — wielką. Gdyby każdy lubił anchois, człowiek ten zarobiłby więcej pieniędzy, sprzedając je. A dla mnie, tego, który jestem teraz, i tego, kim będę potem? Będę zdrowszy czy nie mniej zdrowy, bardziej uprzejmy czy mniej uprzejmy, sprytniejszy czy mniej sprytny, gdy polubię anchois? Widywani przeze mnie ludzie, lubiący lub nielubiący anchois, wyglądali tak samo. W wielu przypadkach nie ma znaczenia, co ludzie lubią: jakie kolory, smaki czy muzykę.

Pytanie, czy chcę być uzdrowiony, jest jak pytanie, czy chcę lubić anchois. Nie potrafię sobie wyobrazić, jakby to było lubić anchois, jak smakowałyby w moich ustach. Ludzie, którzy lubią anchois, mówią mi, że są smaczne; ludzie normalni zapewniają, że normalność jest dobra. Nie potrafią opisać smaku ani uczucia w zrozumiały dla mnie sposób.

Czy potrzebuję uzdrowienia? Komu zaszkodziłoby, gdybym pozostał nieuleczony? Mnie, ale tylko wówczas, gdybym czuł się źle z sobą takim, jaki jestem obecnie, a ja się tak nie czuję, z wyjątkiem chwil, gdy inni mówią, że nie jestem jednym z nich, że nie jestem normalny. Zakłada się, że osoby autystyczne nie dbają o opinie innych na ich temat, ale to nieprawda. Mnie na tym zależy i boli mnie, gdy ludzie mnie nie lubią, ponieważ jestem autystyczny.

Nawet uchodźcom, którzy zabrali ze sobą jedynie ubranie na grzbiecie, nie odmawia się prawa do wspomnień. Choć zdezorientowani i przerażeni, mają samych siebie do porównania. Możliwe, że nigdy więcej nie skosztują ulubionych potraw, nadal jednak pamiętają ich smak. Mogą już nigdy więcej nie ujrzeć rodzinnych stron, ale mają prawo pamiętać, że tam mieszkali. Mogą osądzić, czy ich życie jest lepsze, czy gorsze, czyniąc stosowne porównania ze wspomnieniami.

Chcę wiedzieć, czy Cameron pamięta tego Camerona, którym był, oraz czy uważa, że kraj, do którego zawitał, jest lepszy od tego, który porzucił.

Po południu znowu mamy się spotkać z konsultantami. Zapytam o to.

Patrzę na zegarek. Jest 10:37:18, a ja jeszcze nic nie zdziałałem. Nie chcę robić tego projektu. To projekt sprzedawcy anchois, nie mój.

Загрузка...