ROZDZIAŁ TRZY

— Witam, panie Arrendale — mówi i wyciąga do mnie rękę. Podaję mu swoją, choć nie lubię ściskania dłoni. Wiem jednak, że tak należy postąpić. — Czy moglibyśmy gdzieś porozmawiać? — pyta.

— W moim pokoju — odpowiadam. Wprowadzam go. Nie miewam gości, w związku z czym brakuje mi dodatkowego krzesła. Widzę, jak pan Stacy patrzy na świecidełka, spirale, wiatraczki i inne dekoracje. Nie wiem, co o nich myśli. Pan Aldrin mówi coś do niego cicho i wychodzi. Nie siadam, ponieważ nie jest uprzejmie siedzieć, kiedy inni muszą stać, chyba że jest się ich szefem. Pan Aldrin wraca z krzesłem z aneksu kuchennego. Stawia je pomiędzy biurkiem a szafami. Następnie zajmuje pozycję przy drzwiach.

— A pan jest…? — pyta pan Stacy, odwracając się ku niemu.

— Pete Aldrin, bezpośredni przełożony Lou. Nie wiem, czy pan rozumie… — Pan Aldrin rzuca mi spojrzenie, którego nie rozumiem, a pan Stacy kiwa głową.

— Rozmawiałem już z panem Arrendale’em — mówi. Znów zadziwia mnie sposób, w jaki przekazują sobie informacje bez słów. — Nie będę zajmował panu czasu.

— Ale… wydaje mi się, że on potrzebuje…

— Panie Aldrin, pan Arrendale nie ma żadnych kłopotów. Staramy się mu pomóc, powstrzymać tego czubka przed zrobieniem mu krzywdy. Gdyby znalazł mu pan bezpieczne miejsce, gdzie mógłby spędzić kilka dni, podczas gdy my spróbujemy wyśledzić tę osobę, byłoby to bardzo pomocne, ale poza tym… nie sądzę, żeby potrzebował opieki, kiedy z nim rozmawiam. Chociaż to zależy od niego… — Policjant patrzy na mnie. Widzę na jego twarzy cień uśmiechu, choć mogę się mylić. Jest bardzo subtelny.

— Lou jest bardzo zdolny — mówi pan Aldrin. — Cenimy go. Chciałem tylko…

— … upewnić się, że zostanie właściwie potraktowany. Rozumiem. Ale to już zależy od niego.

Obaj na mnie patrzą. Czuję się nadziany na ich spojrzenia, niczym eksponat w muzeum. Wiem, że pan Aldrin chce, żebym powiedział, że ma zostać, ale oczekuje tego z niewłaściwych powodów, a ja nie chcę, żeby został.

— Nic mi nie będzie — zapewniam. — Zawołam pana, gdyby coś się działo.

— Oczywiście — mówi. Obrzuca pana Stacy’ego przeciągłym spojrzeniem, po czym wychodzi. Słyszę oddalające się kroki na korytarzu, a potem skrzypienie krzesła w aneksie kuchennym, brzęk monet wrzucanych do maszyny z napojami i łomot lądującej w podajniku puszki. Zastanawiam się, co wybrał. Zastanawiam się, czy zostałby, gdybym tego chciał.

Policjant zamyka drzwi do mojego pokoju i siada na przyniesionym przez pana Aldrina krześle. Zajmuję miejsce za biurkiem. Rozgląda się po pokoju.

— Lubi pan wirujące przedmioty, prawda? — zauważa.

— Tak — odpowiadam. Zastanawiam się, jak długo tu zostanie. Będę musiał nadrobić ten czas.

— Pozwoli pan, że opowiem co nieco o chuliganach — podejmuje. — Znamy kilka typów. Osoby, zwykle dzieciaki, lubiące po prostu sprawiać trochę kłopotów. Mogą przebić oponę, rozbić szybę lub ukraść znak stopu. Robią to dla frajdy i nie obchodzi ich, komu wyrządzają szkodę. W drugiej kolejności jest coś, co nazywamy „nadwyżką”. Dochodzi do bójki w barze, która przenosi się na zewnątrz i przy okazji tłuczone są szyby samochodów na parkingu. Na ulicy gromadzi się tłum, komuś odbija i już po chwili tłum atakuje okna wystawowe i okrada sklepy. Część z tych osób nie ma zwykle skłonności do przemocy i sami są zaszokowani własnym zachowaniem. — Urywa i patrzy na mnie. Kiwam głową. Domyślam się, że oczekuje ode mnie jakiegoś potwierdzenia.

— Chce pan powiedzieć, że niektórzy chuligani nie robią tego po to, żeby skrzywdzić konkretnych ludzi.

— Właśnie. Są jednostki, które uwielbiają burdy, ale nie znają swoich ofiar. Są jednostki, które zazwyczaj nie wszczynają burd, ale zostają wciągnięte w rozróbę. Jeśli teraz przyjrzymy się konkretnemu przypadkowi aktu chuligaństwa, jak to miało miejsce z pańskimi oponami, jasno widzimy, że nie jest to „nadwyżka”, i zakładamy, że było to dzieło przypadkowej jednostki. To najpowszechniejszy przypadek. Jeżeli w ciągu następnych tygodni dojdzie do podziurawienia opon innych samochodów w okolicy lub wzdłuż tej samej trasy, to przyjmujemy, że trafił się nam rozrabiaka, który lubi wodzić policję za nos. Irytujący, ale niegroźny.

— Kosztowny — mówię. — Przynajmniej dla posiadaczy samochodów.

— Zgadza się, i dlatego jest to przestępstwo. Istnieje jednak trzeci typ chuligana i jest to typ niebezpieczny. Taki, który bierze na cel konkretną osobę. Zwykle zaczyna się od czegoś irytującego, lecz niegroźnego, jak porznięcie opon. Niektórych satysfakcjonuje pojedynczy akt zemsty. W takim przypadku nie są niebezpieczni. Innych jednak to nie zadowala i właśnie tacy budzą nasze zaniepokojenie. W pańskim przypadku mamy do czynienia z relatywnie niegroźnym podziurawieniem opon, po którym nastąpiło bardziej brutalne rozbicie przedniej szyby w samochodzie i wreszcie bardzo niebezpieczne podłożenie niewielkiego urządzenia wybuchowego, które mogło wyrządzić panu krzywdę. Za każdym razem dochodzi do eskalacji przemocy. Dlatego właśnie obawiamy się o pana bezpieczeństwo.

Mam wrażenie, jakbym unosił się w kryształowej kuli, niepowiązany ze światem zewnętrznym. Nie czuję się zagrożony.

— Może się pan czuć bezpiecznie — dodaje pan Stacy, znowu czytając mi w myślach. — Ale to wcale nie znaczy, że jest pan bezpieczny. Jedyny sposób, by zapewnić panu bezpieczeństwo, to wsadzić tego świra za kratki.

Tak łatwo nazywa go świrem… Ciekawe, czy o mnie też tak sądzi.

Znowu czyta w moich myślach.

— Przepraszam, nie powinienem mówić „świr”… Pewnie słyszy pan wystarczająco wiele tego typu określeń. Po prostu bardzo mnie to złości: z jednej strony pan, uczciwy i ciężko pracujący człowiek, a z drugiej strony ten… osobnik, który się na pana uwziął. Jaki ma problem?

Chcę powiedzieć, że na pewno nie autyzm, ale się powstrzymuję. Nie sądzę, żeby jakakolwiek autystyczna osoba mogła być wandalem, lecz nie znam wszystkich i mogę się mylić.

— Po prostu chcę, żeby pan wiedział, że traktujemy to zagrożenie poważnie — mówi. — Nawet jeśli początkowo nie działaliśmy zbyt gorliwie. Proszę więc także traktować tak tę sprawę. Te działania są bezwzględnie wymierzone w pana. Zna pan powiedzenie o wrogim działaniu?

— Nie — odpowiadam.

— Raz to przypadek, dwa razy — zbieg okoliczności, ale trzy — to wrogie działanie. Jeśli więc coś, co jedynie mogło być w pana wymierzone, dzieje się trzy razy, to pora założyć, że ktoś wziął pana na celownik.

Zastanawiam się nad tym przez chwilę.

— Ale… jeśli to jest wrogie działanie, to za pierwszym razem także było to wrogie działanie, nieprawdaż? A nie jakiś przypadek?

Wygląda na zaskoczonego: uniesione brwi i półotwarte usta.

— Prawdę mówiąc… tak… ma pan rację, ale sęk w tym, że nie wie pan tego o pierwszym przypadku, dopóki nie wydarzą się następne. Dopiero wtedy może pan zaliczyć wszystkie do tej samej kategorii.

— Jeśli dojdzie do trzech prawdziwych przypadków, możemy uznać je za wrogie działanie i się pomylić — mówię.

Patrzy na mnie, kręcąc głową.

— Jak wiele istnieje możliwości pomyłki i jak niewiele, że ma się rację?

Przez moją głowę natychmiast przebiegają kalkulacje, tworząc wzór dywanu z kolorów przypadku (pomarańczowego), zbiegu okoliczności (zielonego) i wrogiego działania (czerwonego). Trzy zdarzenia, z których każde może mieć przyporządkowaną jedną z trzech wartości, trzy teorie prawdy, z których każda jest albo prawdą, albo fałszem w zależności od wartości przypisanej każdemu działaniu. Trzeba także założyć istnienie pewnego filtru, odrzucającego zdarzenia, których nie można powiązać z działaniem ewentualnego wroga jednostki, której dotyczą brane pod uwagę zdarzenia.

Tego typu problemy rozwiązuję co dzień, tyle że o wiele bardziej złożone.

— Istnieje dwadzieścia siedem możliwości — mówię. — Tylko jedna jest prawdziwa, jeśli zdefiniujemy prawdziwość jako sumę trzech prawdziwych elementów, to znaczy, że pierwsze zdarzenie naprawdę było przypadkiem, drugie było naprawdę zbiegiem okoliczności, a trzecie naprawdę było wrogim działaniem. Tylko jedna — ale odmienna — jest prawdziwa, jeżeli prawdziwość zdefiniujemy jako sumę trzech wrogich działań. Jeśli zdefiniujemy prawdziwość w ten sposób, że we wszystkich przypadkach trzecie zdarzenie było wrogim działaniem niezależnie od zaszeregowania pierwszych dwóch zdarzeń, to musimy przyjąć możliwość wrogiego działania w dziewięciu przypadkach.

Jeśli jednak pierwsze dwa zdarzenia nie były wrogim działaniem, a trzecie tak, to dobór korelatywnych zdarzeń staje się jeszcze bardziej istotny.

Wpatruje się we mnie z otwartymi ustami.

— Pan… to przeliczył? W głowie?

— To nietrudne — wyjaśniam. — Prosta permutacja, której uczą w liceum.

— Czyli istnieje tylko jedna szansa na dwadzieścia siedem, że to prawda? — pyta. — To bez sensu. Nikt nie ukułby tego starego powiedzenia o szansach na ileś tam, gdyby nie było prawdziwsze… Więc co? Mamy około czterech procent? Coś tu nie gra.

Braki w jego wiedzy matematycznej i logicznym myśleniu są boleśnie oczywiste.

— W rzeczywistości prawda uzależniona jest od celu, jaki panu przyświeca — tłumaczę. — Jest tylko jedna szansa na dwadzieścia siedem, że wszystkie części twierdzenia są prawdziwe: że pierwsze zdarzenie to przypadek, drugie — zbieg okoliczności, a trzecie to wrogie działanie. Daje to 3,7 procent, przy wskaźniku błędu 96,3 procent dla prawdziwości całego twierdzenia. Istnieje jednak dziewięć przypadków — jedna trzecia całości — w których ostatnie zdarzenie jest wrogim działaniem, co zmniejsza wskaźnik błędu odnośnie ostatniego zdarzenia do 67 procent. Mamy także dziewiętnaście przypadków, w których wrogie działanie może wystąpić jako pierwsze, drugie bądź trzecie zdarzenie, albo ich kombinacja. Dziewiętnaście z dwudziestu siedmiu to 70,37 procent: takie jest prawdopodobieństwo, że wrogie działanie nastąpiło przynajmniej w jednym z trzech przypadków. Pańskie założenie o wrogim działaniu może być nadal mylne w 29,63 procentach, ale jest to mniej niż jedna trzecia przypadków. Z czego wynika, że jeśli należy wzmóc czujność w związku z zaistnieniem wrogiego działania — jeżeli dla pana ważniejsze jest wykrycie wrogiego działania niż uniknięcie mylnego podejrzenia — to lepiej będzie założyć, że wrogie działanie nastąpiło, gdy zaobserwuje pan trzy logicznie powiązane zdarzenia.

— Dobry Boże — mówi. — Pan nie żartuje. — Potrząsa gwałtownie głową. — Przepraszam. Nie miałem… Nie wiedziałem, że jest pan geniuszem matematycznym.

— Nie jestem geniuszem matematycznym — zaprzeczam. Chcę powtórzyć, że to bardzo proste obliczenia, w zasięgu możliwości dzieci z podstawówki, mogłoby to jednak być niewłaściwe. Jeśli nie potrafi ich wykonać, mógłbym sprawić mu przykrość.

— Ale… zgodnie z tym, co pan mówi… to powiedzenie o szansach oznacza, że i tak mogę się mylić wielokrotnie.

— Z matematycznego punktu widzenia powiedzenie to oznacza, że nie może się pan mylić częściej. To tylko powiedzenie, a nie matematyczna formuła, a w matematyce sprawdzają się tylko formuły. W rzeczywistości wszystko zależeć będzie od wybranych przez pana zdarzeń. — Zastanawiam się, jak to wytłumaczyć. — Przypuśćmy, że jadąc pociągiem do pracy, brudzę sobie rękę o świeżo pomalowaną część wagonu. Nie zauważyłem tabliczki „Świeżo malowane” albo ktoś ją przypadkiem przewrócił. Jeśli powiążę to zdarzenie z upuszczeniem jajka na podłogę i potknięciem się na nierównym chodniku, mógłbym nazwać to wrogim działaniem…

— Podczas gdy jest to kwestia pańskiej nieuwagi. Rozumiem. Proszę mi powiedzieć, czy procentowy wskaźnik błędu spada, gdy ilość powiązanych ze sobą zdarzeń rośnie?

— Oczywiście, o ile wybierze pan odpowiednie zdarzenia. Znowu kręci głową.

— Wróćmy wobec tego do pana i upewnijmy się, że wybraliśmy właściwe przypadki. Ktoś pociął panu opony we środę w nocy, dwa tygodnie temu. W następną środę wieczorem udał się pan do przyjaciela na… trening szermierki? To jest walka na szpady?

— To nie są prawdziwe szpady — mówię — tylko zwyczajna broń sportowa.

— OK. Trzyma je pan w samochodzie?

— Nie — odpowiadam. — Przechowuję sprzęt w domu Toma. Kilka osób tak robi.

— Czyli motywem nie mogła być chęć dokonania kradzieży. W następnym tygodniu, gdy był pan na treningu, wybito panu przednią szybę w samochodzie. Znowu mamy atak na pana wóz, zaś miejsce jego postoju dobitnie świadczy o tym, że napastnik wiedział, dokąd jeździ pan w środy. A trzeci atak nastąpił we środę w nocy, między pańskim powrotem do domu z zajęć, a porannym udaniem się do pracy. Sugeruje to, że ataki powiązane są z pańską grupą szermierczą.

— Chyba że robi to ktoś, kto dysponuje wolnym czasem jedynie we środę w nocy — podsuwam.

Przygląda mi się przez dłuższą chwilę.

— Wygląda mi na to, że nie chce pan przyjąć do wiadomości, że ktoś z pańskiej grupy szermierczej albo ktoś, kto do niej należał, żywi do pana szczególną niechęć.

Ma rację. Nie chcę dopuścić do siebie myśli, że nie lubią mnie ludzie, z którymi spotykam się co tydzień od tylu lat. Że choćby jeden z nich mnie nie lubi. Czułem się tam bezpiecznie. Są moimi przyjaciółmi. Widzę wzór, który wskazuje mi policjant — jest oczywisty, proste powiązanie czasowe, na które sam już wpadłem — ale to niemożliwe. Przyjaciele to ludzie, którzy życzą ci dobrze, a nie źle.

— Ja nie… — Moje gardło się zamyka. Czuję w głowie ciśnienie, które oznacza, że przez jakiś czas nie będę mógł się swobodnie wysławiać. — Nie jest… dobrze… mówić… czego… nie jest… się pewnym. — Żałuję, że w ogóle wspomniałem coś o Donie. Źle się z tym czuję.

— Nie chce pan wysuwać fałszywych oskarżeń — mówi. Przytakuję w milczeniu.

Wzdycha.

— Panie Arrendale, każdego ktoś nie lubi. Wcale nie musi być pan zły, żeby ludzie pana nie lubili. A to, że podejmuje pan pewne kroki, uniemożliwiające innym krzywdzenie pana, nie sprawia, że staje się pan złym człowiekiem. Nawet jeśli w pańskiej grupie ktoś żywi do pana niechęć, słusznie czy nie, to nadal nie musi być to osoba, która to zrobiła. Wiem o tym. Nie zamierzam nikogo poddawać resocjalizacji tylko dlatego, że pana nie lubi. Nie chcę jednak dopuścić do tego, żeby pan zginął, ponieważ nie potraktowaliśmy takiej możliwości poważnie.

Wciąż nie mogę sobie wyobrazić, żeby ktoś — Don — usiłował mnie zabić. Nie wyrządziłem nikomu żadnej krzywdy. Ludzie nie zabijają z błahych przyczyn.

— Chodzi mi o to — ciągnie pan Stacy — że ludzie zabijają z najróżniejszych głupich przyczyn. Błahych przyczyn.

— Nie — mruczę pod nosem. Normalni ludzie mają powody, żeby coś robić; ważne powody, żeby robić ważne rzeczy, i nieważne powody, żeby robić nieważne rzeczy.

— Tak — przekonuje. Wierzy w to, co mówi. — Nie każdy, ma się rozumieć. Lecz moim zdaniem ten, kto podłożył panu do auta tę głupią zabawkę z materiałem wybuchowym, nie jest normalną, zdrową na umyśle osobą. Z racji swojej profesji znam ludzi, którzy zabijają. Ojców ciskających dziećmi o ścianę, bo wzięły bez pozwolenia kromkę chleba. Żony i mężów chwytających za broń w środku sprzeczki o to, kto i co zapomniał kupić w sklepie spożywczym. Nie uważam pana za kogoś, kto bezmyślnie rzuca na innych niesłuszne podejrzenia. Proszę nam zaufać, zbadamy pieczołowicie wszystko, co nam pan powie. Niech pan da nam coś, nad czym będziemy mogli popracować. Osoba, która pana prześladuje, może także niepokoić innych.

Nie chcę mówić; moje gardło jest tak ściśnięte, że aż boli. Jeśli jednak miałoby to przydarzyć się również komuś innemu…

Gdy się zastanawiam, on dodaje:

— Proszę opowiedzieć mi więcej o tej grupie szermierczej. Kiedy zaczął pan trenować?

Na to mogę odpowiedzieć. Pyta mnie, jak wygląda trening, o której przychodzą pozostali, co robią i o której wychodzą.

Opisuję dom, podwórko, przechowalnię sprzętu.

— Moje rzeczy zawsze znajdują się na tym samym miejscu — mówię.

— Ile osób przechowuje sprzęt u Toma, zamiast wozić go tam i z powrotem?

— Poza mną? Dwie — odpowiadam. — Inni również, jeśli wybierają się na turniej. Lecz nas trzech robi tak zawsze. Pozostali to Sheraton i Don. — Proszę. Wymówiłem imię Dona bez zająknięcia.

— Dlaczego? — pyta cicho.

— Sheraton bardzo często wyjeżdża służbowo — odpowiadam. — Nie może przychodzić regularnie co tydzień, a raz stracił komplet broni, bo włamano mu się do mieszkania, kiedy wyjechał za granicę w interesach. Don… — Gardło znowu mi się zaciska, lecz brnę dalej. — Don zawsze zapominał sprzętu i pożyczał od innych. W końcu Tom kazał mu zostawiać sprzęt u siebie, żeby już więcej nie zapominał.

— Don. Ten sam, o którym opowiadał mi pan przez telefon?

— Tak — mówię. Mam napięte mięśnie, wszystkie bez wyjątku. Jest mi trudniej, kiedy policjant siedzi w moim pokoju i na mnie patrzy.

— Czy był w grupie, kiedy pan się przyłączył?

— Tak.

— Kim są pańscy przyjaciele w grupie?

Myślałem, że wszyscy są moimi przyjaciółmi. Emmy powiedziała, że to niemożliwe, aby byli moimi przyjaciółmi — są normalni, a ja nie. Ale i tak uważałem, że nimi są.

— Tom — mówię. — Lucia. Brian. M… Marjory…

— Lucia jest żoną Toma, tak? A kim jest ta Marjory? Czuję, że czerwienieje mi twarz.

— To… to osoba… która jest moim przyjacielem.

— Przyjaciółką? Kochanką?

Słowa wylatują mi z głowy szybciej od światła. Mogę jedynie kręcić nią w milczeniu.

— Chciałby pan, żeby była pańską dziewczyną?

Jestem cały sztywny. Czy chcę? Oczywiście, że chcę. Czy ośmielam się mieć nadzieję? Nie. Nie mogę ani pokręcić głową, ani przytaknąć, nie mogę wykrztusić słowa. Nie chcę widzieć miny pana Stacy’ego. Nie chcę wiedzieć, co myśli. Chcę uciec w jakieś spokojne miejsce, gdzie nikt mnie nie zna ani nie zadaje żadnych pytań.

— Pozwoli pan, że coś zasugeruję, panie Arrendale — mówi pan Stacy. Jego głos brzmi jak staccato, pocięty na ostre kawałeczki, które ranią moje uszy, moją zdolność rozumienia. — Załóżmy, że naprawdę lubi pan tę kobietę, tę Marjory…

„Tę Marjory”… Jakby była jakimś okazem, a nie człowiekiem. Na samo wspomnienie jej twarzy, włosów, głosu zalewa mnie fala ciepła.

— I jest pan dosyć nieśmiały, co jest absolutnie normalne u mężczyzny, który, jak przypuszczam, nie ma w tych sprawach zbytniego doświadczenia. Może pana lubi, a może tylko podoba się jej, że jest adorowana z daleka. A ktoś inny, może Don, może nie, jest wkurzony, ponieważ wygląda na to, że ona pana lubi. Może ona się jemu podoba. Może on po prostu pana nie lubi. Nieważne. Widzi pomiędzy wami coś, co nie przypada mu do gustu. Zazdrość jest bardzo częstą przyczyną gwałtownych zachowań.

— Ja… nie… chcę… żeby… to był… on — wyrzucam z trudem.

— Lubi go pan?

— Ja… znam… myślę… myślałem… że znam… że go znałem… — Wir chorobliwej czerni mąci ciepłe uczucie, wywołane wspomnieniem Marjory. Pamiętam, jak Don żartował, śmiał się, uśmiechał.

— Zdrada to nie zabawa — mówi pan Stacy, niczym ksiądz recytujący dziesięcioro przykazań. Wyciąga komputer kieszonkowy i wprowadza polecenia.

Wyczuwam wokół Dona jakiś mrok, który przypomina potężną chmurę burzową, nadciągającą nad słoneczną okolicę. Chcę ją przegnać, ale nie wiem jak.

— Kiedy wychodzi pan z pracy? — pyta pan Stacy.

— Zwykle kończę o siedemnastej trzydzieści — odpowiadam. — Ale dzisiaj straciłem sporo czasu w związku z tym, co stało się z moim autem. Muszę to odpracować.

Unosi brwi.

— Musi pan odrobić czas stracony na rozmowę ze mną?

— Oczywiście — mówię.

— Pański szef nie wygląda na kogoś, kto się czepia — wyznaje pan Stacy.

— To nie pan Aldrin — odpowiadam. — I tak odrobiłbym ten czas, ale to pan Crenshaw się złości, kiedy ma wrażenie, że nie pracujemy wystarczająco ciężko.

— Ach, rozumiem — mówi. Twarz mu czerwienieje i zaczyna się błyszczeć. — Podejrzewam, że chyba bym nie polubił tego Crenshawa.

— Ja nie lubię pana Crenshawa — przyznaję. — Ale i tak muszę się starać. Nadrobiłbym ten czas nawet wtedy, gdyby się nie gniewał.

— Jestem o tym przekonany — zapewnia. — Jak pan myśli, o której pan dzisiaj skończy, panie Arrendale?

Patrzę na zegarek i obliczam, ile jeszcze czasu będę musiał tu spędzić.

— Jeśli natychmiast wrócę do pracy, mogę wyjść o osiemnastej pięćdziesiąt trzy — odpowiadam. — Pociąg odchodzi ze stacji przy campusie o dziewiętnastej cztery. Zdążę na niego, jeśli się pospieszę.

— Nie będzie pan jeździł pociągiem — oznajmia. — Zapewnimy panu transport. Nie słyszał pan, jak mówiłem, że obawiamy się o pańskie bezpieczeństwo? Czy może pan zatrzymać się u kogoś na parę dni? Będzie lepiej, jeśli nie wróci pan do domu. Kręcę głową.

— Nikogo nie znam — mówię. Nie nocowałem w niczyim domu, odkąd opuściłem własny; zawsze mieszkałem u siebie lub w pokoju hotelowym. Nie chcę teraz jechać do hotelu.

— Jesteśmy w trakcie poszukiwań tego Dona, choć niełatwo go znaleźć. Jego pracodawca twierdzi, że nie pojawia się w pracy od kilku dni, a w mieszkaniu go nie ma. Zakładam, że tutaj nic panu nie grozi, proszę jednak powiadomić nas przed wyjściem, OK?

Kiwam głową. To łatwiejsze niż spieranie się. Mam wrażenie, że to jakiś film lub przedstawienie, że nic nie dzieje się naprawdę. Nikt nigdy nie opowiadał mi o czymś takim.

Drzwi otwierają się gwałtownie; podskakuję wystraszony. To pan Crenshaw. Jest wściekły.

— Lou! Co ja słyszę? Masz problemy z policją? — Rozgląda się po pokoju i sztywnieje na widok pana Stacy’ego.

— Jestem porucznik Stacy — mówi policjant. — Pan Arrendale nie ma problemów z policją. Prowadzę śledztwo w sprawie, w której jest poszkodowany. Mówił panu o pociętych oponach, prawda?

— Tak… — Pan Crenshaw to blednie, to czerwienieje. — Mówił mi. Ale czy to jest powód, żeby przysyłać tu funkcjonariusza?

— Nie, nie jest — odpowiada pan Stacy. — Są nim dwa następne zdarzenia, z czego jedno to podłożenie ładunku wybuchowego w samochodzie pana Arrendale’a.

— Ładunek wybuchowy? — Pan Crenshaw znowu blednie. — Ktoś próbuje skrzywdzić Lou?

— Tak uważamy — mówi pan Stacy. — Obawiamy się o bezpieczeństwo pana Arrendale’a.

— Jak myślicie, kto to jest? — pyta pan Crenshaw. Po czym podejmuje dalej, nie czekając na odpowiedź: — Arrendale pracuje nad bardzo ważnymi dla nas projektami. Może to próba sabotażu ze strony konkurencji…

— Nie sądzę — mówi pan Stacy. — Mamy powody przypuszczać, że nie ma to nic wspólnego z jego pracą. Jestem jednak pewny, że leży panu na sercu bezpieczeństwo tak cennego pracownika… Czy wasza firma dysponuje jakimiś pokojami gościnnymi lub podobnymi pomieszczeniami, gdzie pan Arrendale mógłby pozostać przez kilka dni?

— Nie… Naprawdę uważa pan, że to takie poważne? Powieki policjanta opadają nieznacznie.

— Pan Crenshaw, jak przypuszczam? Tak mi się zdawało, że rozpoznaję pana z opisu pana Arrendale’a. Czy uznałby pan za poważne zagrożenie, gdyby ktoś wyjął panu akumulator z samochodu i podłożył w jego miejsce urządzenie, które miało eksplodować w chwili, gdy uniósłby pan maskę?

— Mój Boże — mówi pan Crenshaw. Wiem, że to nie pana Stacy’ego nazywa bogiem. Tak wyraża swe zaskoczenie. Patrzy na mnie i jego twarz staje się groźna. — W coś ty się wpakował, Lou, że ktoś próbuje cię zabić? Znasz politykę firmy. Jeśli dowiem się, że zadawałeś się z jakimiś kryminalistami…

— Strzela pan na oślep, panie Crenshaw — przerywa mu pan Stacy. — Nie ma dowodów na to, że pan Arrendale zrobił coś złego. Podejrzewamy, że napastnikiem może być ktoś zazdrosny o dokonania pana Arrendale’a… kto wolałby, żeby pan Arrendale był mniej zdolny.

— Zazdrosny o jego przywileje? — pyta pan Crenshaw. — To miałoby sens. Zawsze mówiłem, że specjalne traktowanie takich ludzi spowoduje odwet ze strony tych, którzy ponoszą tego skutki. Mamy pracowników, którzy nie widzą powodów, by ta właśnie sekcja dysponowała wydzielonym parkingiem, salą gimnastyczną, systemem nagłaśniającym i aneksem kuchennym.

Patrzę na pana Stacy’ego, któremu właśnie tężeje twarz. Rozzłościło go coś, co powiedział pan Crenshaw, tylko co? Zaczyna cedzić słowa w wystudiowany sposób, co ma oznaczać dezaprobatę.

— Ach, tak… Pan Arrendale wspomniał, że nie akceptuje pan środków wspomagających, które umożliwiają niepełnosprawnym wykonywanie pracy — mówi.

— Tak bym tego nie ujął — odpowiada pan Crenshaw. — To zależy, czy są naprawdę niezbędne, czy nie. Podjazdy dla wózków inwalidzkich i tego typu rzeczy… Lecz niektóre tak zwane środki wspomagające to nic innego jak zwykła ekstrawagancja…

— A pan jest takim ekspertem, że doskonale odróżnia jedne od drugich? — pyta pan Stacy.

Pan Crenshaw ponownie czerwienieje. Patrzę na pana Stacy’ego. Wcale nie wygląda na przestraszonego.

— Znam się na bilansie — wyznaje pan Crenshaw. — Nie ma prawa, które mogłoby nas zmusić do bankructwa, byle tylko rozpieszczać parę osób, przekonanych, że potrzebują dupereli jak… Jak to… — wskazuje na spirale, które obracają się nad moim biurkiem.

— Jedna kosztuje dolara trzydzieści osiem centów — ucina pan Stacy. — Chyba że kupił je pan od dostawcy sprzętu wojskowego.

To jakaś bzdura. Dostawcy sprzętu wojskowego nie sprzedają wirujących spiral. Sprzedają pociski, miny i samoloty. Pan Crenshaw mówi coś, czego nie dosłyszałem, podczas gdy staram się dociec, czemu pan Stacy, który sprawia wrażenie całkiem kompetentnego, może z wyjątkiem permutacji, sugerował kupowanie wirujących spiral od dostawcy wojskowego. To po prostu głupie. Może to jakiś żart?

— … i właśnie w tym sęk — mówi pan Stacy, kiedy znów zaczynam przysłuchiwać się rozmowie. — Na przykład ta sala gimnastyczna. Jest już urządzona, prawda? Jej utrzymanie kosztuje pewnie grosze. Zakłada pan pozbycie się całej sekcji, szesnastu, może dwudziestu osób, i zamianę tej sali na… Nie potrafię wymyślić innego zastosowania dla przestrzeni zajmowanej nawet przez dużą siłownię, które przyniosłoby panu tyle samo pieniędzy, co obciążenie pracodawcy kosztami bezrobocia tak wielu ludzi. Nie wspominając już o utracie certyfikatu firmy zatrudniającej niepełnosprawnych, dzięki któremu, jestem tego pewien, cieszycie się ulgą podatkową.

— Co pan o tym wie? — pyta pan Crenshaw.

— W naszej komendzie również pracują niepełnosprawni — odpowiada pan Stacy. — Niektórzy zostali kalekami na służbie, innych zatrudniono, kiedy już nimi byli. Kilka lat temu też mieliśmy do czynienia z narwanym facetem, radnym, który chciał ciąć koszty pozbywając się „naciągaczy”, jak ich nazywał. Spędziłem wiele nadgodzin nad statystykami, by udowodnić, ile pieniędzy stracimy, jeśli zwolnimy tych ludzi.

— Utrzymujecie się z podatków — mówi pan Crenshaw. Widzę, jak na jego czerwonym, błyszczącym czole pulsuje naczyńko krwionośne. — Nie musicie się martwić o zysk. To my musimy zarabiać pieniądze, żeby opłacać wasze cholerne pensje.

— Co spędza panu sen z powiek, jak przypuszczam — rzuca pan Stacy. U niego również widać bijący puls. — A teraz, jeśli pan pozwoli, muszę porozmawiać z panem Arrendale’em…

— Lou, odpracujesz ten zmarnowany czas — oznajmia mi pan Crenshaw i wychodzi, trzaskając drzwiami.

Patrzę na pana Stacy’ego, a on potrząsa głową.

— Naprawdę niezły okaz. Miałem kiedyś takiego sierżanta, kiedy sam byłem jeszcze zwykłym posterunkowym, ale na szczęście przenieśli go do Chicago. Może powinien rozejrzeć się pan za inną pracą, panie Arrendale. Ten gość ewidentnie zamierza się was pozbyć.

— Nie rozumiem tego — wyznaję. — Pracuję… wszyscy pracujemy… bardzo ciężko. Czemu chce się nas pozbyć? Albo zmienić w kogoś innego… — Zastanawiam się, czy powinienem powiedzieć panu Stacy’emu o eksperymentalnym leczeniu.

— To żądny władzy sukinsyn — odpowiada pan Stacy. — Tacy jak on zawsze chcą wypaść dobrze na tle kogoś, kto ma wypaść źle. Siedzi pan cichutko za biurkiem i dobrze wykonuje swoją pracę. I wygląda pan na kogoś, kogo można bezpiecznie kopać w tyłek. Na nieszczęście dla niego przydarzyły się panu te przykre historie z samochodem.

— To dla mnie żadne szczęście — mówię. — To jeszcze gorzej.

— Pewnie tak — zgadza się pan Stacy. — Ale nie do końca. Bo dzięki temu pan Crenshaw będzie miał do czynienia ze mną i szybko się przekona, że na arogancji daleko z policją nie zajedzie.

Nie jestem pewny, czy w to wierzyć. Pan Crenshaw nie jest po prostu panem Crenshawem; jest również firmą, a firma ma duży wpływ na politykę miasta.

— Coś panu powiem — dodaje pan Stacy. — Wrócimy teraz szybko do tych zdarzeń, żeby mieć to już z głowy i żeby nie musiał pan zostawać tu do późna. Miał pan jeszcze jakieś inne zajścia z Donem, choćby nie wiem jak banalne, które mogłyby świadczyć, że żywił do pana urazę?

Dla mnie to głupie, ale opowiadam mu o tym, jak Don stawał pomiędzy mną a Marjory na treningu i jak Marjory nazywała go prawdziwą kosą, choć przecież dosłownie nie mógł być kosą.

— To, co od pana słyszę, układa się w pewien wzór. Pańscy pozostali przyjaciele chronią pana przed Donem, gdyż nie podoba im się sposób, w jaki pana traktuje, zgadza się?

Nie podchodziłem do tego w ten sposób. Kiedy mówi to na głos, dostrzegam wzór równie czytelnie jak na ekranie swojego komputera lub podczas szermierczego pojedynku i zastanawiam się, dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej.

— Byłby nieszczęśliwy — mówię. — Zobaczyłby, że jestem traktowany inaczej niż on i… — przerywam, uderzony innym wzorem, którego wcześniej nie dostrzegałem. — To zupełnie jak z panem Crenshawem — dodaję. Podnosi mi się głos; słyszę w nim napięcie, ale to jest zbyt ekscytujące. — Nie podoba mu się to z tych samych przyczyn. — Znowu milknę, chcąc to przemyśleć. Sięgam ręką do wentylatora i włączam go; wirujące spirale pomagają mi myśleć, kiedy jestem zbyt poruszony. — To wzór ludzi, którzy tak naprawdę nie wierzą, że potrzebujemy środków wsparcia, i mają o nie pretensje. Gdybym… gdybyśmy… mieli gorzej, lepiej by nas rozumieli. To zestawienie powodzenia i środków wspomagających tak ich denerwuje. Jestem zbyt normalny…

Spoglądam na pana Stacy’ego; uśmiecha się i przytakuje.

— To głupie — dodaję. — Nie jestem normalny. Nie teraz. Ani nigdy wcześniej.

— Może tak się panu wydawać — mówi. — A kiedy robi pan coś takiego, jak tamta analiza przypadku i wrogiego działania, z pewnością wybiega pan ponad przeciętność… Zwykle jednak wygląda pan i działa normalnie. Wie pan, sam myślałem… tłumaczono nam to na obowiązkowych zajęciach z psychologii… że autystyczni są małomówni, sztywni, skryci. — Uśmiecha się. Nie wiem, co oznacza ten uśmiech, skoro powiedział na nasz temat tyle złych rzeczy. — I oto przekonuję się, że prowadzi pan samochód, ma pracę, zakochuje się, bierze udział w turniejach szermierki…

— Jak dotąd, tylko w jednym — prostuję.

— W porządku, jak dotąd. Ale znam mnóstwo ludzi, panie Arrendale, którzy radzą sobie znacznie gorzej od pana albo znajdują się na takim samym poziomie. Bez wspomagania. Teraz rozumiem, po co potrzebne są środki wspomagające i na czym polega ich opłacalność. To tak samo, jak ze wsuwaniem małego klina pod zbyt krótką nogę stołu. Dlaczego niby nie mieć solidnego, opierającego się na czterech nogach mebla? Po co znosić chybotliwą, niepewną powierzchnię, skoro taka mała rzecz sprawia, że cały układ jest stabilny? Lecz ludzie to nie meble, a gdy inni widzą w takim klinie zagrożenie dla siebie… Na pewno im się to nie podoba.

— Nie rozumiem, jakie zagrożenie mógłbym stanowić dla Dona albo pana Crenshawa — mówię.

— Pan osobiście? Żadne. Pańskie środki wspomagające także nie, dla nikogo. Lecz pewnym ludziom myślenie nie wychodzi za dobrze i najłatwiej jest im obarczać innych winą za wszystko, co im w życiu poszło nie tak. Don uważa zapewne, że gdyby nie cieszył się pan taryfą ulgową, to jemu poszczęściłoby się lepiej z tamtą kobietą.

Wolałbym, żeby posługiwał się jej imieniem: Marjory. „Tamta kobieta” brzmi tak, jakby Marjory zrobiła coś złego.

— Prawdopodobnie i tak by go nie lubiła, ale on nie chce się z tym pogodzić. Woli obwiniać za to sama. Oczywiście, o ile to on za tym wszystkim stoi. — Pan Stacy spuszcza wzrok na swój podręczny komputer. — Z posiadanych przez nas informacji wynika, że imał się szeregu nisko płatnych zajęć, czasami sam je porzucał, czasami go zwalniano… Ma niską wiarygodność kredytową… Może uważać siebie za przegranego i szukać winnych tego stanu rzeczy.

Nigdy nie myślałem, że normalni ludzie potrzebują usprawiedliwień dla swych porażek. Nigdy nie sądziłem, że w ogóle doznają porażek.

— Przyślemy kogoś, żeby pana zabrał, panie Arrendale — dodaje policjant. — Proszę zadzwonić pod ten numer, kiedy będzie pan gotowy do wyjścia z pracy. — Wręcza mi wizytówkę. — Nie zamierzamy stawiać tutaj funkcjonariusza, ochrona w tej firmie jest wystarczająco dobra, proszę mi jednak wierzyć, że powinien pan zachowywać ostrożność.

Po jego odejściu trudno mi wrócić do pracy, koncentruję się jednak na moim projekcie i coś osiągam, zanim nadchodzi pora, by wyjść i zadzwonić pod wskazany numer.


* * *

Pete Aldrin odetchnął głęboko, kiedy Crenshaw opuścił jego gabinet, wściekły na „zawziętego glinę”, który przyjechał przesłuchać Lou Arrendaleła, i podniósł słuchawkę telefonu, by zadzwonić do kadr.

— Bart… — To właśnie imię Paul zasugerował — młodego i niedoświadczonego pracownika, który z pewnością uda się do kogoś po radę i wskazówki. — Bart, muszę zorganizować trochę wolnego dla mojej Sekcji A. Wezmą udział w projekcie badawczym.

— Czyim? — zapytał Bart.

— Naszym. To pierwsze próby na ludziach nowego produktu przeznaczonego dla dorosłych autystycznych. Pan Crenshaw nadaje temu priorytetowe znaczenie, byłbym więc wdzięczny za szybkie załatwienie bezterminowych urlopów… Tak chyba będzie najlepiej. Nie wiemy, jak długo to potrwa…

— Dla wszystkich? Jednocześnie?

— Mają zaliczyć cały projekt, choć nie jestem tego jeszcze do końca pewny. Dam znać, jak tylko zostaną podpisane odpowiednie formularze. Założę się jednak, że potrwa to co najmniej trzydzieści dni…

— Nie rozumiem, jak…

— Podam ci kod autoryzacji. Jeśli potrzebujesz podpisu pana Crenshawa…

— Nie chodzi tylko o…

— Dziękuję — rzucił Aldrin i odłożył słuchawkę. Wyobraził sobie, jak zdumiony i zaniepokojony Bart biegnie do swych przełożonych z pytaniem, co ma robić. Odetchnął głęboko, po czym zadzwonił do Shirley z księgowości.

— Muszę zorganizować bezpośrednie zdeponowanie płac Sekcji A w ich bankach na czas bezterminowego urlopu…

— Mówiłam ci, Pete, że to nie tak działa. Musisz mieć upoważnienie…

— Pan Crenshaw uważa to za priorytet. Mam kod autoryzacji tego projektu i mogę dostarczyć jego podpis…

— Ale jak niby mam…

— Nie możesz po prostu założyć, że pracują w innym miejscu? Nie wymagałoby to żadnych zmian w aktualnych budżetach działów.

Słyszał, jak Shirley wciąga powietrze przez zęby.

— Pewnie bym mogła, gdybyś podał mi to nowe miejsce ich pobytu.

— Budynek 42, główny campus.

Chwila milczenia, po czym:

— Ale to jest klinika, Pete. Co ty kombinujesz? Podwójne opłacanie pracowników jako obiektów doświadczalnych?

— Nic nie kombinuję — odparł Aldrin tak obraźliwym tonem, na jaki tylko mógł się zdobyć. — Próbuję przyspieszyć projekt, na którym zależy panu Crenshawowi. Nie będzie mowy o podwójnym opłacaniu, jeśli dostaną pensję, a nie honoraria.

— Mam pewne wątpliwości — oświadczyła Shirley. — Zobaczę, co da się zrobić.

— Dzięki — mruknął Aldrin i ponownie odłożył słuchawkę. Był cały mokry, czuł ściekające po żebrach strużki potu. Shirley nie jest nowicjuszką. Doskonale wie, jak oburzająca jest ta prośba, i odpowiednio to nagłośni.

Kadry, księgowość… został mu dział badawczy — prawnicy. Przejrzał pozostawione przez Crenshawa papiery i odnalazł na protokole nazwisko szefa zespołu badawczego. Liselle Hendricks… Zauważył, że to nie lekarz, którego wysłano na spotkanie z ochotnikami — doktora Ransome’a wymieniano jako „lekarza kontaktowego, rekrutacja” na liście pomocniczego personelu technicznego.

— Doktor Hendricks — powiedział do słuchawki kilka minut później. — Jestem Pete Aldrin z analiz. Odpowiadam za Sekcję A, skąd pochodzą pani ochotnicy. Ma pani już gotowe formularze?

— O czym pan mówi? — zapytała doktor Hendricks. — Jeśli chciał pan rozmawiać w sprawie rekrutacji ochotników, proszę wybrać wewnętrzny 337. Nie mam z tym nic wspólnego.

— Jest pani szefową zespołu badawczego, prawda?

— Tak… — Aldrin był w stanie wyobrazić sobie jej zdumioną minę.

— Cóż, zastanawiam się po prostu, kiedy wreszcie przyślecie nam formularze dla ochotników.

— Czemu miałabym je wam przysyłać? — zdziwiła się doktor Hendricks. — To doktor Ransome powinien się tym zająć.

— Cóż, wszyscy pracują tutaj — odparł Aldrin. — Tak byłoby prościej.

— Wszyscy w jednej sekcji? — Hendricks była bardziej zaskoczona, niż Pete oczekiwał. — Nie wiedziałam o tym. Czy nie stworzy to wam żadnych problemów?

— Poradzę sobie — odrzekł Aldrin, siląc się na chichot. — Bądź co bądź, jestem szefem. Rzecz w tym, że jeszcze nie wszyscy się zdecydowali… choć jestem pewien, że w końcu wszyscy się zgodzą, tak czy inaczej, ale…

Głos Hendricks zabrzmiał ostrzej.

— Co ma pan na myśli, mówiąc: „tak czy inaczej”? Wywieracie na nich naciski, co? To nieetyczne…

— Och, nie przejmowałbym się tym zbytnio — odparł Aldrin. — Oczywiście, nikogo nie można zmusić do współpracy… Nie ma tu mowy, rzecz jasna, o żadnym przymusie, ale z ekonomicznego punktu widzenia patrząc, czasy są ciężkie i pan Crenshaw mówi…

— Ale… ale… — wyrzucała z siebie.

— Więc byłbym zobowiązany, gdyby jak najszybciej przesłała nam pani te formularze — dokończył Aldrin i odłożył słuchawkę. Po czym szybko wykręcił numer Bartona, z którym Crenshaw kazał mu się skontaktować.

— Kiedy będziesz miał te formularze? — zapytał. — I jak będzie wyglądał harmonogram? Rozmawiałeś już z księgowością o pensjach? A z kadrami?

— Eeee… nie. — Barton miał zbyt młody głos, żeby być kimś ważnym, został jednak wyznaczony przez Crenshawa. — Myślałem… pan Crenshaw powiedział, że… jego sekcja… zajmie się szczegółami. Ja miałem tylko dopilnować, żeby zakwalifikowali się do projektu badawczego. Formularze… Nie jestem pewny, czy już je przygotowaliśmy…

Aldrin uśmiechnął się do siebie. Zmieszanie Bartona było nieoczekiwaną nagrodą; każdy menedżer mógłby spokojnie zlekceważyć tak niezorganizowanego durnia. Miał pretekst, by zadzwonić do Hendricks. Jeśli dopisało mu szczęście — a takie miał wrażenie — nikt się nie zorientuje, czyj numer wykręcił jako pierwszy.

Pozostawało pytanie, kiedy udać się wyżej. Wolałby to zrobić, kiedy dotrą tam plotki, nie miał jednak pojęcia, ile czasu to zajmie. Jak długo Shirley lub Hendricks będą nad tym siedziały, zanim coś zrobią? Co uczynią najpierw? Jeśli pójdą od razu na najwyższe piętro, kierownictwo dowie się o wszystkim w ciągu kilku godzin, jeśli jednak postanowią odczekać dzień czy dwa, wszystko może się przedłużyć nawet do tygodnia.

Piekło go w żołądku; wziął dwie tabletki na nadkwasotę.

Загрузка...