ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pytania, ciągle pytania. Nie czekają na odpowiedzi. Pędzą przed siebie, piętrząc pytania, zajmując każdą chwilę pytaniami, tłumiąc każde wrażenie kłującym gąszczem pytań.

I poleceń. Jeśli nie: „Lou, co to jest?”, to: „Powiedz mi, co to jest”. Miska. Ta sama miska, za każdym razem. To jest miska, i to brzydka miska, nudna miska, miska pełna absolutnej i całkowitej łagodności, nieinteresująca. Nie jestem zainteresowany tą nieinteresującą miską.

Czemu miałbym mówić, skoro nie zamierzają mnie słuchać?

Nie jestem taki głupi, żeby powiedzieć to głośno. Wszystko, co się dla mnie liczy, osiągnąłem dzięki temu, że nie mówiłem, co naprawdę myślę, lecz to, co chcą ode mnie usłyszeć.

W tym gabinecie, gdzie cztery razy do roku zostaję poddany ocenie i gdzie udziela mi się porad, pani doktor jest równie pewna dzielącej nas linii jak pozostali. Obraz tej pewności jest tak bolesny, że staram się nie patrzeć na tę kobietę częściej, niż muszę. Niesie to ze sobą określone zagrożenia: podobnie jak inni uważa, że powinienem utrzymywać z nią lepszy kontakt wzrokowy. Patrzę na nią teraz.

Doktor Fornum, rzeczowa i profesjonalna, unosi brwi i kręci głową, nie tak znów niedostrzegalnie. Osoby autystyczne nie rozumieją podobnych sygnałów; tak jest napisane w książce. Przeczytałem książkę, więc wiem, czego nie rozumiem.

Czego jeszcze nie ustaliłem, to zakresu rzeczy, których nie pojmują oni. Normalni. Prawdziwi. Ci ze stopniami naukowymi, siedzący za biurkami na wygodnych krzesłach.

Orientuję się nieco w tym, czego nie wie ona. Nie wie, że potrafię czytać. Myśli, że mam hiperleksję[1] i że po prostu papuguję wyrazy. Nie dostrzegam różnicy pomiędzy tym, co ona nazywa papugowaniem, a tym, co sama robi, kiedy czyta. Nie wie, że dysponuję bogatym słownictwem. Za każdym razem pyta o moją pracę, a kiedy odpowiadam, że pracuję w firmie farmaceutycznej, pyta, czy wiem, co oznacza słowo „farmaceutyczny”. Uważa, że papuguję. Nie dostrzegam różnicy pomiędzy tym, co ona nazywa papugowaniem, a używaniem przeze mnie dużej liczby słów. Sama używa poważnych słów, rozmawiając z innymi lekarzami, pielęgniarkami i technikami, paplając bez końca, podczas gdy to samo można powiedzieć znacznie prościej. Wie, że pracuję przy komputerze. Wie również, że poszedłem do szkoły, ale nie zorientowała się jakoś, że nie pasuje to do jej przekonania, iż jestem niemal analfabetą i słabo mówię.

Przemawia do mnie, jakbym był nierozgarniętym dzieckiem. Nie lubi, kiedy wplatam w rozmowę poważne słowa (jak sama je nazywa), i każe mi mówić to, co mam na myśli.

Mam na myśli to, że prędkość mroku jest równie interesująca jak prędkość światła, a może nawet większa, kto wie?

Mam na myśli grawitację i to, czy istnieje świat, w którym jest ona dwukrotnie większa, i czy wobec tego w takim świecie podmuch z wentylatora będzie silniejszy ze względu na gęstsze powietrze i zdmuchnie mi ze stołu szklankę, a nie tylko samą serwetkę? A może większa grawitacja utrzyma szklankę na stole i silniejszy wiatr jej nie strąci?

Mam na myśli to, że świat jest wielki, przerażający, hałaśliwy i szalony, lecz także piękny i spokojny jak w oku cyklonu.

Mam na myśli to, czy sprawia jakąkolwiek różnicę, że myślę o kolorach jako o ludziach lub o ludziach jako kawałkach kredy, sztywnych i białych, chyba że to kreda brązowa lub czarna?

Mam na myśli to, że wiem, co lubię i czego chcę, a ona nie, oraz że nie chcę ani nie lubię tego, co według niej powinienem lubić lub chcieć.

Ona nie chce wiedzieć, co mam na myśli. Chce, żebym mówił to, co mówią inni ludzie. „Dzień dobry, doktor Fornum. Tak, wszystko w porządku, dziękuję. Tak, zaczekam. Nie ma sprawy”.

„Nie ma sprawy”. Kiedy odbiera telefon, mogę rozglądać się po jej gabinecie i wyszukiwać błyszczące przedmioty, o których istnieniu nawet nie wie. Mogę ruszać głową w przód i w tył, żeby światło w kącie odbijało się od połyskliwego grzbietu książki w biblioteczce. Jeśli zauważy, że poruszam głową, odnotuje to w mojej karcie. Może nawet przerwie rozmowę i powie mi, żebym przestał. Nazywa się to stereotypią, kiedy ja to robię, a rozluźnianiem mięśni karku, kiedy robi to ona. Ja nazywam to zabawą w obserwowanie odbijającego się światła.

W jej biurze panuje dziwna mieszanina zapachów, nie tylko papieru, atramentu i książek, kleju do wykładzin i plastiku krzeseł, lecz także czegoś, co według mnie musi być czekoladą. Czyżby w szufladzie biurka trzymała pudełko czekoladek? Chciałbym się dowiedzieć. Gdybym zapytał, odnotowałaby to w mojej karcie. Wyczuwanie zapachów jest niestosowne. Notatki o wyczuwaniu to złe notatki, ale nie takie, jak fałszywe dźwięki w muzyce, które są niewłaściwe.[2]

Nie uważam, aby wszyscy poza mną byli tacy sami pod każdym względem. Powiedziała mi, że każdy wie to i każdy robi tamto, ale ja nie jestem ślepy, tylko autystyczny i wiem, że oni wiedzą i robią różne rzeczy. Samochody na parkingu mają różne kolory i rozmiary. Tego ranka trzydzieści siedem procent z nich jest niebieskich. Dziewięć procent jest za dużych: ciężarówki i furgonetki. W trzech stojakach pozostawiono osiemnaście motocykli, co powinno dawać po sześć w rzędzie, tyle że dziesięć pozostawiono w tylnym stojaku, blisko wejścia dla obsługi. Na różnych kanałach nadawane są różne programy; nie miałoby to miejsca, gdyby wszyscy byli tacy sami.

Kiedy odkłada słuchawkę i patrzy na mnie, przybiera tę minę. Nie wiem, jak określiłaby ją większość ludzi, lecz ja określam ją mianem JESTEM PRAWDZIWA. Oznacza ona, że pani doktor jest prawdziwa, zna odpowiedzi, a ja jestem kimś gorszym, nie do końca realnym, choć przez spodnie wyczuwam grudkowatą powierzchnię biurowego krzesła. Zwykle podkładam sobie kolorowy magazyn, choć ona twierdzi, że nie muszę tego robić. Sądzi, że jest prawdziwa, więc wie, czego potrzebuję, a czego nie.

Tak, doktor Fornum, słucham panią. Jej słowa zalewają mnie, szczypiąc nieznacznie, jak ocet z kadzi. „Wsłuchuj się we wskazówki — instruuje mnie — i czekaj”. „Tak”, odpowiadam. Kiwa głową, zaznacza coś w karcie i nie patrząc na mnie, mówi: „Bardzo dobrze”. Ktoś idzie w tę stronę korytarzem. Dwóch ktosiów pogrążonych w rozmowie. Wkrótce ich konwersacja miesza się z jej słowami. Słyszę o Debby w piątek… „Następnym razem… idziemy do… Czyżby? I powiedziałem jej. Ale nigdy ptak na stołku… nie może być”, a doktor Fornum czeka na moją odpowiedź. Nie opowiadałaby mi o ptaku na stołku. „Przepraszam”, mówię. Nakazuje mi większą uwagę i zaznacza coś w mojej karcie, po czym pyta o moje życie towarzyskie.

Nie podoba się jej to, co mówię, czyli że gram przez Internet z moim przyjacielem Aleksem z Niemiec i przyjaciółką Ky z Indonezji. „W prawdziwym świecie”, wyjaśnia stanowczo. „Koledzy z pracy”, dodaję, a ona ponownie kiwa głową, po czym pyta o kręgle, minigolfa, kino i lokalny oddział towarzystwa autystycznego.

Od kręgli bolą mnie plecy, poza tym nie mogę znieść hałasu. Minigolf jest dla dzieci, nie dla dorosłych, a ja nie lubiłem go nawet w dzieciństwie. Lubiłem lasery, ale kiedy powiedziałem jej o tym na pierwszej sesji, odnotowała skłonność do przemocy. Sporo czasu zajęło mi wymazanie zestawu pytań o przemoc ze standardowego planu spotkań, a i tak jestem pewny, że nie usunęła tej adnotacji. Przypominam jej, że nie lubię kręgli ani minigolfa, a ona odpowiada, że powinienem bardziej się starać. Mówię, że byłem w kinie na trzech filmach, a ona o nie pyta. Czytałem recenzje, mogę więc opowiedzieć jej przebieg akcji. Za kinem też nie przepadam, ale muszę jej coś powiedzieć… Jak dotąd nie odkryła, że moje barwne opowieści są żywcem wzięte ze streszczeń.

Przygotowuję się na następne pytanie, które zawsze mnie denerwuje. Moje życie seksualne nie jest jej sprawą. To ostatnia osoba, której opowiedziałbym o przyjaciółce lub przyjacielu. Lecz ona nie oczekuje, że mam kogoś w tym rodzaju. Po prostu chce odnotować, że nikt taki nie istnieje, a to tylko pogarsza sprawę.

Wreszcie koniec. „Do zobaczenia następnym razem”, mówi, a ja odpowiadam: „Dziękuję, doktor Fornum”, na co ona: „Bardzo dobrze”, jakbym był tresowanym psem.

Na zewnątrz jest upalnie i sucho i muszę mrużyć oczy przed blaskiem zaparkowanych aut. Ludzie na chodnikach są kleksami czerni w blasku słońca, trudno ich zobaczyć, dopóki oczy nie przyzwyczają się do tej jasności.

Idę za szybko. Orientuję się nie tylko po głośnym tupocie butów o chodnik, lecz także po twarzach przechodniów, które — moim zdaniem — zdradzają zaniepokojenie. Dlaczego? Nie próbuję ich uderzyć. Zwalniam jednak i zaczynam myśleć o muzyce.

Doktor Fornum twierdzi, że powinienem nauczyć się cieszyć muzyką, która podoba się innym ludziom. Robię to. Wiem, że inni ludzie lubią Bacha i Schuberta, a nie wszyscy z nich są autystyczni. Nie ma tylu osób autystycznych, by utrzymać te wszystkie orkiestry i opery. Lecz dla niej „inni ludzie” znaczy: „większość ludzi”. Przypominam sobie Pstrąga i gdy muzyka przepływa przez mój umysł, uspokajam oddech i zwalniam, dostosowując krok do jej tempa.

Teraz, w takt odpowiedniej muzyki, kluczyk gładko wślizguje się w zamek drzwi samochodu. Siedzenie jest ciepłe, kojąco ciepłe, a miękkie runo przynosi ulgę. Przywykłem do szpitalnej wełny, lecz za pierwsze zarobione pieniądze kupiłem prawdziwą owczą skórę. Kiwam się lekko w rytm wewnętrznej muzyki, zanim uruchomię silnik. Czasami trudno jest utrzymać muzykę przy włączaniu silnika; lubię zaczekać na odpowiedni moment.

W drodze powrotnej do pracy pozwalam, by muzyka niosła mnie przez skrzyżowania, światła, korki, a wreszcie bramę campusu, jak go nazywają. Nasz budynek wznosi się po prawej; migam identyfikatorem parkingowemu i odnajduję ulubione miejsce. Zdarza mi się słyszeć narzekania ludzi z sąsiedniego budynku, że nie mogą zostawić auta na ulubionym miejscu, ale nam zawsze się to udaje. Nikt nie zająłby mojego miejsca ani ja nie stanąłbym na cudzym. Dale po prawej, a Linda po lewej, naprzeciwko Camerona.

Wchodzę do budynku przy akompaniamencie ostatniej frazy mojego ulubionego fragmentu i pozwalam jej ucichnąć, gdy mijam drzwi. Przy maszynie do kawy stoi Dale. Milczy, ja również. Doktor Fornum chciałaby, żebym przemówił, ale nie ma ku temu powodów. Widzę, że jest pogrążony w myślach i nie trzeba mu przeszkadzać. Nadal jestem zły na doktor Fornum, jak co kwartał, toteż mijam swoje biurko i kieruję się do sali gimnastycznej. Skakanie mi dobrze zrobi. Zawsze tak jest. Nikogo tam nie ma, więc wieszam znak na drzwiach i włączam głośno muzykę dobrą do skakania.

Nikt mi nie przeszkadza, kiedy skaczę; siła wyrzutu trampoliny, a potem pozbawione ciężaru zawieszenie sprawiają, że mam wrażenie bezkresu i lekkości. Gdy dostosowuję się idealnie do muzyki, mój umysł rozpościera się i odpręża. Kiedy czuję powracającą koncentrację, a ciekawość popycha mnie ku mojemu zadaniu, zwalniam do niewielkich podskoków dziecka i schodzę z trampoliny. Nikt mnie nie zaczepia, gdy wracam do biura. Wydaje mi się, że jest tam Linda i Bailey, ale nie ma to znaczenia. Później możemy pójść na kolację, lecz nie w tej chwili. Teraz jestem gotowy do pracy.

Symbole, nad którymi pracuję, dla większości ludzi są pozbawione znaczenia i mylące. Trudno wyjaśnić, co robię, wiem jednak, że jest to ważna praca, skoro płacą mi wystarczająco dobrze, żebym mógł pozwolić sobie na samochód i mieszkanie, a ponadto opłacają siłownię i kwartalne wizyty u doktor Fornum. Najprościej rzecz ujmując, wyszukuję wzory. Część wzorów ma zabawne nazwy i innym ludziom trudno je dostrzec, dla mnie jednak zawsze było to łatwe. Jedyne, czego musiałem się nauczyć, to takiego sposobu ich opisywania, żeby inni zrozumieli, co miałem na myśli.

Zakładam słuchawki i wybieram muzykę. Schubert jest zbyt bogaty dla projektu, nad którym obecnie pracuję. Bach nadaje się doskonale, jego zawiła melodyka odzwierciedla wzór, którego potrzebuję. Pozwalam tej części umysłu, która wyszukuje i tworzy wzory, zatopić się w projekcie, a potem przypomina to już obserwowanie kryształków lodu, rosnących na powierzchni nieruchomej wody… Linie lodu grubieją jedna po drugiej, rozgałęzienie, potem znowu, wreszcie splot… Muszę tylko uważać, żeby wzory pozostały symetryczne, asymetryczne lub takie, jakich wymaga projekt. Tym razem wzór powtarza się częściej niż zazwyczaj, a j a widzę go jako masę fraktali tworzących kolczastą kulę.

Gdy krawędzie tracą wyraźny zarys, otrząsam się i prostuję. Nawet nie zauważyłem, jak minęło pięć godzin. Wywołane przez doktor Fornum ożywienie znikło, pozostawiając mi czysty umysł. Czasami po powrocie z jej gabinetu nie mogę pracować przez dzień czy dwa, tym razem jednak odzyskałem równowagę dzięki skakaniu. Nad moim biurkiem, w przeciągu wywołanym przez klimatyzację, obraca się leniwie wiatraczek. Dmucham na niego i po chwili — dokładnie w 1,3 sekundy — przyspiesza, połyskując srebrno-liliowo. Postanawiam włączyć swój obrotowy wentylator, żeby wszystkie wiatraczki i spirale mogły wirować jednocześnie, wypełniając pokój migotliwym blaskiem.

Zaczęło właśnie porządnie migotać, kiedy usłyszałem z korytarza głos Baileya: „Chce ktoś pizzę?”. Jestem głodny; w brzuchu mi burczy i nagle wyłapuję wszystkie biurowe zapachy: papieru, biurka, wykładziny, środków czyszczących metal/plastik/antystatycznych… mój własny. Wyłączam wentylator, zerkam po raz ostatni na wirujące, migotliwe piękno i wychodzę na korytarz. Szybki rzut oka na twarze przyjaciół wystarcza, bym wiedział, kto idzie, a kto nie. Nie musimy o tym mówić; znamy się wszyscy.

Do pizzerii wchodzimy o dziewiątej. Linda, Bailey, Eric, Dale, Cameron i ja. Chuy też chciał iść, ale się spóźnił, a mają tutaj tylko sześcioosobowe stoliki. Rozumie to. Ja też bym zrozumiał, gdyby inni byli gotowi wcześniej ode mnie. Nie chciałbym przyjść tutaj i siedzieć przy osobnym stoliku, więc wiem, że Chuy nie przyjdzie, a my nie będziemy próbowali się ścieśnić, żeby wszyscy mogli usiąść razem. W zeszłym roku nowy kierownik tego nie rozumiał. Zawsze starał się organizować dla nas wielkie przyjęcia i zmieniał nam miejsca. „Nie bądźcie tacy zabobonni”, mawiał. Kiedy nie patrzył, wracaliśmy na swoje ulubione miejsca.

Dale ma tik, który bardzo denerwuje Linde, więc siada tak, by go nie widzieć. Ja uważam ten tik za zabawny, toteż siadam po lewej stronie Dale’a; teraz wygląda to tak, jakby mrugał do mnie okiem.

Tutejsi pracownicy nas znają. Nawet kiedy inni goście zbyt długo patrzą, jak się poruszamy i rozmawiamy — albo milczymy — obsługa nie rzuca nam tych spojrzeń mówiących „idźcie stąd sobie”, z którymi miewałem do czynienia gdzie indziej. Linda po prostu pokazuje w karcie, co chce zamówić, albo najpierw to sobie zapisuje, a oni nigdy nie zawracają jej głowy dodatkowymi pytaniami.

Tego wieczoru nasz ulubiony stolik jest brudny. Z trudem znoszę widok pięciu zapaćkanych talerzy i patelni; w żołądku mi się przewraca na myśl o plamach po sosie i serze oraz okruchach ciasta, a wszystko pogarsza jeszcze nieparzysta liczba naczyń. Po prawej jest wolny stolik, ale my go nie lubimy. Stoi obok przejścia do toalet i zbyt wielu ludzi kręciłoby się za naszymi plecami.

Czekamy, próbując okazać cierpliwość, kiedy Cześć-Jestem-Sylwia — taki napis ma na identyfikatorze, jak gdyby była produktem na sprzedaż, a nie człowiekiem — daje znać koledze, żeby sprzątnął z naszego stolika. Lubię ją i pamiętam, żeby nazywać ją Sylwią bez „Cześć-Jestem”, przynajmniej dopóki nie rzucę okiem na jej plakietkę. Cześć-Jestem-Sylwia zawsze się do nas uśmiecha i stara się nam pomagać. Cześć-Jestem-Jean jest przyczyną, dla której nie przychodzimy tu w czwartki, kiedy wypada jej zmiana. Cześć-Jestem-Jean nie lubi nas i mamrocze coś pod nosem na nasz widok. Czasami jedno z nas przychodzi po zamówienie dla wszystkich; kiedy ostatnio wypadła moja kolej i właśnie odchodziłem od kasy, Cześć-Jestem-Jean powiedziała do jednego z kucharzy: „Przynajmniej nie przyprowadził ze sobą pozostałych dziwolągów”. Wiedziała, że usłyszałem. Chciała, żebym usłyszał. Tylko ona sprawia nam kłopoty.

Lecz tego wieczoru są tutaj Cześć-Jestem-Sylwia i Tyree, który zbiera talerze, brudne noże i widelce, jakby zupełnie się tym nie przejmując. Tyree nie ma identyfikatora; on tylko sprząta ze stołów. Wiemy, że to Tyree, ponieważ słyszeliśmy, jak inni tak na niego wołają. Kiedy po raz pierwszy zwróciłem się do niego po imieniu, był zaskoczony i lekko wystraszony, ale teraz nas zna, choć nie używa naszych imion.

— Zaraz skończę — mówi i zerka na nas z ukosa. — Wszystko w porządku?

— Pewnie — odpowiada Cameron. Kołysze się lekko na piętach. Zawsze tak robi, ale teraz nieco szybciej niż zwykle.

Obserwuję migające w oknie logo piwa. Zapalają się po kolei jego elementy: czerwony, zielony i niebieski środek, a potem wszystkie trzy na raz. Mrugnięcie, czerwień. Mrugnięcie, zieleń, mrugnięcie, błękit, potem mrugnięcie, czerwień/zieleń/błękit, przy-gaśnięcie, błysk, przygaśnięcie i od początku. Bardzo prosty wzór, a kolory nie są szczególnie ładne (czerwień jest zbyt pomarańczowa jak na mój gust, podobnie zieleń, lecz błękit jest piękny), niemniej stanowi to jakiś wzór, na który można sobie popatrzeć.

— Wasz stolik jest gotowy — oznajmia Cześć-Jestem-Sylwia, a ja staram się nie krzywić, przenosząc na nią wzrok z symbolu piwa. Zajmujemy miejsca wokół stołu w zwyczajowym porządku i siadamy. Zamawiamy to, co zwykle, więc nie zabiera nam to zbyt wiele czasu. Czekamy najedzenie, nie rozmawiając, ponieważ każde z nas, na swój sposób, oswaja się z sytuacją. Z powodu wizyty u doktor Fornum jestem bardziej niż zazwyczaj świadomy szczegółów pewnego procesu: Linda uderza palcami w łyżeczkę, wystukując skomplikowany wzór, który zachwyciłby matematyka, tak jak zachwycają. Kątem oka obserwuję logo piwa, podobnie Dale. Cameron porusza malutkimi plastikowymi kośćmi, które zawsze trzyma w kieszeni, tak dyskretnie, że niezorientowani niczego by nie zauważyli, ale ja dostrzegam ruch jego rękawa. Bailey również obserwuje logo piwa. Eric wyjął wielokolorowy długopis i rysuje na papierowej podkładce maleńkie geometryczne wzory. Najpierw czerwony, potem fioletowy, niebieski, zielony, żółty, pomarańczowy i ponownie czerwony. Lubi, kiedy przynoszą jedzenie, a on kończy wielobarwną sekwencję.

Tym razem napoje pojawiają się, gdy jest przy żółtym, a talerze przy następnym z kolei oranżu. Eric ma wyraz odprężenia na twarzy.

Nie powinniśmy rozmawiać o projekcie poza campusem. Lecz Cameron wciąż podskakuje na krzesełku, chcąc jak najszybciej opowiedzieć nam o problemie, który właśnie rozwiązał. Za chwilę skończymy jeść. Rozglądam się dokoła. Przy sąsiednich stolikach nikt nie siedzi. „Ezzer”, mówię. W naszym prywatnym języku „Ezzer” oznacza „No dalej”. Nie powinniśmy mieć prywatnego języka i nikomu nie przyszłoby do głowy, że jesteśmy do czegoś takiego zdolni, ale to prawda. Wielu ludzi posługuje się prywatnym językiem, nawet o tym nie wiedząc. Mogą go nazywać żargonem albo slangiem, lecz tak naprawdę to prywatny język, sposób na odróżnienie, kto jest w grupie, a kto nie.

Cameron wyciąga z kieszeni kartkę i rozkładają. Nie powinniśmy wynosić papierów z biura, by nikt nie miał do nich dostępu, jednak wszyscy tak robimy. Czasami trudno jest mówić, znacznie łatwiej napisać lub narysować.

Poznaję kędzierzawych strażników, których Cameron zawsze umieszcza w rogu swych rysunków. Lubi anime. Rozpoznaję również wzory, które połączył w częściowej rekurencji, mającej w sobie schludną elegancję większości jego rozwiązań. Patrzymy na to wszyscy i kiwamy głowami.

— Ładne — oznajmia Linda. Ręce jej drgają; w campusie klaskałaby jak szalona, tutaj jednak stara się tego nie robić.

— Tak — mówi Cameron i składa papier.

Wiem, że ta wymiana zdań nie zadowoliłaby doktor Fornum. Chciałaby, żeby Cameron objaśnił rysunek, mimo że dla nas jest zupełnie przejrzysty. Chciałaby, żebyśmy zadawali pytania, komentowali, rozmawiali o tym. Ale to niepotrzebne. Wiemy, na czym polegał problem i że rozwiązanie Camerona jest dobre w każdym sensie. Cała reszta to czcza gadanina. Między sobą nie musimy tego robić.

— Zastanawiałem się nad prędkością mroku — mówię, spuszczając wzrok. Zerkną na mnie, choćby tylko przelotnie, a ja nie chcę czuć na sobie tych wszystkich spojrzeń.

— On nie ma prędkości — oponuje Eric. — To tylko przestrzeń pozbawiona światła.

— Jakby to było jeść pizzę w świecie z większą grawitacją? — pyta Linda.

— Nie wiem — odpowiada zatroskanym tonem Dale.

— Prędkość niewiedzy — rzuca Linda. Zastanawiam się nad tym przez moment i znajduję rozwiązanie.

— Niewiedza rozszerza się szybciej od wiedzy — oświadczam. Linda uśmiecha się i pochyla głowę. — A więc prędkość mroku może być większa od prędkości światła. Jeśli zawsze istnieje mrok wokół światła, to musi je zawsze wyprzedzać.

— Chcę iść do domu — mówi Eric. Doktor Fornum chciałaby, żebym go zapytał, czy jest zdenerwowany. Wiem, że nie jest, ale jeśli teraz pójdzie do domu, obejrzy swój ulubiony program w telewizji. Żegnamy się, ponieważ jesteśmy w miejscu publicznym i dobrze wiemy, że oczekuje się od nas tego, byśmy mówili „do widzenia” w miejscu publicznym. Wracam do campusu. Przed pójściem spać chcę poobserwować wiatraczki i spirale.


* * *

Cameron i ja jesteśmy na siłowni, rozmawiamy w trakcie podskoków na trampolinie. Przez ostatnich kilka dni obaj odwaliliśmy kawał dobrej roboty i teraz się odprężamy.

Wchodzi Joe Lee i patrzy na Camerona. Joe Lee ma tylko dwadzieścia cztery lata. Byłby jednym z nas, gdyby nie poddano go kuracji, którą w naszym przypadku wynaleziono zbyt późno. Uważa jednak, że jest jednym z nas, ponieważ wie, że byłby nim i że ma parę charakterystycznych dla nas cech. Jest na przykład bardzo dobry w abstrakcjach i rekurencjach. Lubi niektóre z naszych gier i naszą salkę gimnastyczną. Lecz jest znacznie lepszy — prawdę powiedziawszy, jest normalny — jeśli chodzi o zdolność czytania umysłów i wyrażeń. Normalnych umysłów i wyrażeń. Nie różni się od nas, którzy w tym sensie jesteśmy jego najbliższymi krewnymi.

— Cześć, Lou — wita mnie.

— Cześć, Cam. — Widzę, jak Cameron sztywnieje. Nie lubi, kiedy ktoś skraca jego imię. Powiedział mi kiedyś, że to tak, jakby odcinali mu nogi. Joemu Lee też to mówił, ale Joe Lee o tym zapomina, gdyż zbyt wiele czasu spędza z normalnymi.

— Jak leci? — pyta niewyraźnie, jednym ciągiem, zapominając stanąć twarzą do nas, żebyśmy mogli czytać z ruchu jego warg. Zrozumiałem jego słowa, ponieważ mam lepszy słuch od Camerona i wiem, że Joe często mówi niezrozumiale.

— Jak leci? — powtarzam wyraźnie, na użytek Camerona.

— Świetnie, Joe Lee — sapie Cameron.

— Słyszeliście? — pyta Joe Lee i dodaje, nie czekając na odpowiedź: — Ktoś pracuje nad procedurą odwracania autyzmu. Sprawdziło się na szczurach czy czymś takim, więc starają się to wypróbować na naczelnych. Założę się, że wy, chłopaki, będziecie niedługo tak samo normalni jak ja.

Joe Lee zawsze mówił, że jest jednym z nas, teraz się jednak okazało, że tak naprawdę nigdy w to nie wierzył. My jesteśmy „wy, chłopaki”, a normalni są, jak ja”. Ciekawe, czy twierdził, że jest jednym z nas, tylko miał więcej szczęścia, żeby sprawić przyjemność nam, czy komuś innemu.

Cameron patrzy na niego ze złością; czuję niemal gąszcz słów, które go dławią, udaremniając próbę powiedzenia czegokolwiek. Wiem, że lepiej go nie wyręczać. Mówię zawsze tylko za siebie; każdy powinien tak postępować.

— A więc przyznajesz, że nie jesteś jednym z nas — mówię i Joe Lee sztywnieje, przybierając minę, którą nauczono mnie interpretować jako „zranione uczucia”.

— Jak możesz tak mówić, Lou? Wiesz, że to tylko leczenie…

— Jeśli przywrócić głuchemu dziecku słuch, nie jest już głuche — upieram się. — Jeśli dokonasz tego odpowiednio wcześnie, nigdy nim nie będzie. To wszystko to tylko udawanie czegoś innego.

— Co to znaczy udawanie czegoś innego? Jakiego innego? — Joe Lee ma minę jednocześnie zmieszaną i urażoną, a ja orientuję się, że pozostawiłem niewielką przerwę, jakbym stawiał przecinek. Lecz jego zakłopotanie mnie niepokoi — niepokoi mnie bycie niezrozumianym; tak długo to trwało, kiedy byłem dzieckiem. Czuję, jak słowa plączą mi się w głowie, w gardle, i staram się za wszelką cenę wydobyć je w odpowiednim porządku i z właściwym wyrazem twarzy. Dlaczego ludzie nie mogą po prostu mówić tego, co myślą, samymi słowami? Dlaczego muszę walczyć z intonacją głosu, jego tempem, tonem i modulacją?

Czuję i słyszę mechaniczność głosu wydobywającego się przez moje zaciśnięte gardło. Brzmi w nim złość, ale tak naprawdę jestem przerażony.

— Naprawili cię przed urodzeniem, Joe Lee — mówię. — Nie przeżyłeś choćby jednego dnia taki jak my.

— Mylisz się — rzuca pospiesznie, jakby chciał mi przerwać. — W środku jestem taki sam jak wy, z wyjątkiem…

— Z wyjątkiem tego, co cię odróżnia od innych, których nazywasz normalnymi — powiadam, tym razem mu przerywając. Przerywanie boli. Panna Finley, jedna z moich terapeutek, dawała mi po łapach, kiedy przerywałem. Nie mogłem już jednak znieść wysłuchiwania nieprawdy. — Słyszałeś dźwięki i mogłeś je wydawać. Nauczyłeś się normalnie mówić. Nie miałeś niewidzących oczu.

— Tak, ale mój mózg pracuje w ten sam sposób.

Kręcę głową. Joe Lee powinien być mądrzejszy; powtarzamy mu to na okrągło. Nasze kłopoty ze słuchem, wzrokiem i innymi zmysłami nie mają źródła w organach, lecz w mózgu. Czyli mózg nie pracuje tak samo u kogoś, kto nie ma takich problemów. Gdybyśmy byli komputerami, Joe Lee miałby inny procesor, z odmiennym zestawem instrukcji. Nawet jeśli dwa komputery z różnymi procesorami pracują na tym samym oprogramowaniu, nie czynią tego w identyczny sposób.

— Ale wykonuję taką samą pracę…

Wcale nie. Tylko tak myśli. Czasami zastanawiam się, czy koncern, dla którego pracujemy, podziela jego zdanie, gdyż zatrudnił innych Joe Lee, choć wiem, że są jeszcze bezrobotni ludzie tacy jak my. Rozwiązania Joego Lee są linearne. Czasami bardzo efektywne, lecz czasami… Chcę to powiedzieć, ale nie mogę, ponieważ sprawia wrażenie rozgniewanego i niezadowolonego.

— Dajcie spokój — mówi. — Zjedzcie ze mną kolację, ty i Cam. Ja stawiam.

Czuję w środku chłód. Nie chcę jeść kolacji z Joem.

— Nie mogę. Mam randkę — odpowiada Cameron, a ja podejrzewam, że chodzi o jego partnera szachowego z Japonii. Joe przenosi na mnie wzrok.

— Przykro mi — mówię. Pamiętałem, żeby to powiedzieć. — Umówiłem się na spotkanie. — Pot spływa mi po plecach; mam nadzieję, że Joe Lee nie zapyta, o co chodzi. Najgorsze jest to, że znalazłbym czas na kolację z Joem Lee przed spotkaniem, jeśli jednak będę musiał skłamać, przez następne dni będę czuł się naprawdę podle.


* * *

Gene Crenshaw zasiadł w wielkim fotelu u szczytu stołu, Pete Aldrin, podobnie jak pozostali, zajął zwykłe miejsce z boku. Typowe, pomyślał. Zwołuje narady, ponieważ w tym wielkim fotelu wygląda na ważnego. To już trzecie spotkanie w ciągu czterech dni i na biurku Aldrina piętrzyła się sterta roboty, której nie mógł wykonać przez te nieszczęsne narady. U pozostałych było podobnie.

Tego dnia tematem był negatywny duch w miejscu pracy, co zdawało się oznaczać każdego, kto w jakikolwiek sposób sprzeciwił się Crenshawowi. Zamiast tego mieli „uchwycić wizję” — wizję Crenshawa — i skupić się na niej, zapominając o reszcie. Wszystko, co nie pasowało do wizji, uznawano za… podejrzane, jeśli nie złe. Nie było w tym za grosz demokracji: był to biznes, nie jakaś impreza. Crenshaw powtórzył to parokrotnie. Potem wymienił zespół Aldrina — Sekcję A, jak nieformalnie go określano — jako przykład negatywny.

Aldrin poczuł zgagę; w ustach pojawił się kwaśny smak. Sekcja A wykazywała się znakomitą produktywnością; dostał za to szereg pochwał. Jak Crenshaw mógł uważać, że coś było nie tak?

Zanim zdążył się wtrącić, przemówiła Madge Demont.

— Wiesz, Gene, zawsze pracowaliśmy w tym dziale jako zespół. A ty przychodzisz tutaj i nie zwracasz uwagi na ustalone, i przynoszące sukcesy, metody wspólnej pracy…

— Jestem naturalnym liderem — oznajmił Crenshaw. — Mój profil psychologiczny dowodzi, że mam być kapitanem, a nie członkiem załogi.

— Praca zespołowa jest ważna dla wszystkich — powiedział Aldrin. — Liderzy muszą się nauczyć, jak współdziałać z innymi…

— Nie na tym polega mój talent — zauważył Crenshaw. — Moje zadanie polega na inspirowaniu innych i gwarancji silnego przywództwa.

Jego talent — pomyślał Aldrin — to pozowanie na bossa bez najmniejszego ku temu prawa. Lecz Crenshaw cieszył się znacznym poparciem wyższego kierownictwa. Wywalą ich wszystkich, nim przyjdzie kolej na niego.

— Ci ludzie — ciągnął Crenshaw — muszą zdać sobie sprawę, że nie są pępkiem świata. Powinni się dostosować; ich obowiązkiem jest wykonywanie pracy, do której zostali zatrudnieni…

— A jeśli niektórzy z nich to także urodzeni liderzy? — zapytał Aldrin.

Crenshaw prychnął.

— Autystyczni? Liderami? Chyba żartujesz. Daleko im do tego. Nie rozumieją podstawowych zasad funkcjonowania społeczeństwa.

— Mamy zobowiązania kontraktowe… — Aldrin zmienił taktykę, nim zdążył rozzłości się na tyle, by stracić zdolność logicznego myślenia. — Zgodnie z umową musimy zapewnić im odpowiednie warunki pracy.

— Cóż, przecież to robimy, prawda? — Crenshaw aż zadygotał z oburzenia. — Olbrzymim kosztem. Osobna sala gimnastyczna, systemy audio, miejsca parkingowe, wszelkie zabawki.

Wyższe kierownictwo też miało osobną salę gimnastyczną, system audio, miejsca parkingowe i przywileje, takie jak choćby prawo subskrypcji akcji. Nie warto było o tym mówić.

— Jestem pewny, że pozostali pracownicy, którzy dają z siebie wszystko, też mieliby ochotę pobawić się w tej piaskownicy — ciągnął Crenshaw. — Lecz oni wykonują swoją robotę.

— Tak samo jak Sekcja A — odparł Aldrin. — Ich wydajność…

— Jest odpowiednia, przyznaję. Gdyby jednak zajmowali się pracą równie intensywnie co tymi ich zabawami, byłaby o wiele wyższa.

Aldrin poczuł, jak gorąco oblewa mu kark.

— Ich wydajność nie jest tylko odpowiednia, Gene. Jest fantastyczna. Sekcja A, co do jednego pracownika, przewyższa pod tym względem każdy inny dział. Może powinniśmy zapewnić pozostałym te same środki wsparcia, które dajemy Sekcji A…

— I zredukować zysk do zera? Nasi udziałowcy byliby zachwyceni, Pete. Podziwiam cię, że tak walczysz o swoich ludzi, ale właśnie dlatego nie zostałeś wiceprezesem i nie zajdziesz wyżej, dopóki nie nauczysz się ogarniać wzrokiem całości obrazu, dostrzegać. Ta firma się rozwija i potrzebuje pełnosprawnych, produktywnych pracowników, którym nie trzeba tych wszystkich świadczeń. Odchudzamy się, wracamy do szczupłej, mocnej, wydajnej machiny…

Techniczny żargon, pomyślał Aldrin. Walczył z podobną paplaniną, żeby zdobyć dla Sekcji A te wszystkie dodatkowe świadczenia, które sprawiały, że była tak wydajna. Kiedy produktywność Sekcji A dowiodła, że miał rację, wyższe kierownictwo ustąpiło z radością — przemknęło mu przez głowę. Teraz jednak nasłali na nich Crenshawa. Wiedzieli? Mogli nie wiedzieć?

— Wiem, że twój starszy brat cierpi na autyzm — rzucił obłudnym tonem Crenshaw. — Rozumiem twój ból, musisz jednak pamiętać, że to brutalny świat, a nie szkółka pielęgniarska. Twoje kłopoty rodzinne nie mogą wpływać na politykę firmy.

Aldrin miał ochotę chwycić dzbanek i roztrzaskać go — z wodą i lodem w środku — facetowi na głowie. Opanował się. Nie przekona Crenshawa, że powody, dla których walczył o Sekcję A, były o wiele bardziej złożone, że nie chodziło tylko o autystycznego brata. Niewiele brakowało, a odmówiłby przyjęcia tej pracy ze względu na Jeremy’ego i dzieciństwo spędzone w cieniu jego bezsensownych wybuchów wściekłości oraz docinków ze strony innych dzieciaków na temat „stukniętego” brata. Miał dosyć Jeremy’ego. Opuszczając dom, przyrzekł sobie, że będzie unikał wszystkiego, co mogłoby mu o tym przypominać, i resztę życia spędzi wśród zdrowych, niegroźnych, normalnych ludzi.

Teraz jednak dostrzegał różnicę pomiędzy Jeremym (który nadal mieszkał w domu opieki i był niezdolny do niczego z wyjątkiem prostych czynności higienicznych), a mężczyznami i kobietami z Sekcji A. Dlatego ich bronił. Choć czasem trudno mu było dostrzegać ich podobieństwo do Jeremy’ego, nie odczuwając jednocześnie niechęci. Mimo to dzięki tej pracy nie miał takiego poczucia winy, że odwiedza rodziców i Jeremy’ego nie częściej niż raz do roku.

— Mylisz się — zwrócił się do Crenshawa. — Jeśli pozbawi się Sekcję A środków, to straty będą większe niż oszczędności. Korzystamy z ich niezwykłych zdolności. Opracowane przez nich algorytmy wyszukiwawcze i analizy wzorów skróciły czas potrzebny na wdrożenie nowych technologii, co daje nam istotną przewagę nad konkurencją…

— Nie sądzę. Utrzymanie wysokiego poziomu ich produktywności jest twoim zadaniem, Aldrin. Zobaczymy, jak sobie z tym poradzisz.

Aldrin stłumił w sobie gniew. Na obliczu Crenshawa zagościł pełen samozadowolenia uśmieszek człowieka pewnego swojej władzy i lubiącego patrzeć na płaszczących się przed nim podwładnych. Aldrin zerknął na pozostałych; nie patrzyli na niego, licząc na to, że unikną jego kłopotów.

— I jeszcze jedno — ciągnął Crenshaw. — W laboratorium w Europie trwają nowe badania. Za dzień lub dwa wyniki powinny być dostępne w sieci. Na razie to faza eksperymentalna, lecz wielce obiecująca. Może powinniśmy im zasugerować, żeby dostarczyli nam raport.

— Nowa metoda leczenia?

— Tak. Niewiele mogę powiedzieć na jej temat, ale znam kogoś, kto dużo o niej wie i orientuje się, że zatrudniam grupę ludzi autystycznych. Poradził mi trzymać rękę na pulsie, kiedy dojdzie do testów na ludziach. Ta metoda ma uzupełnić ich podstawowe braki, uczynić normalnymi. Gdyby byli normalni, nie mieliby pretekstu, by otrzymywać te wszystkie luksusy.

— Gdyby byli normalni — wtrącił Aldrin — nie mogliby wykonywać swojej pracy.

— Tak czy owak, uwolnimy się od obowiązku, jakim jest zapewnianie im tego wszystkiego. — Crenshaw szerokim gestem zilustrował przywileje Sekcji A, od sali gimnastycznej do indywidualnych boksów z drzwiami. — Będą wykonywać swoją pracę mniejszym kosztem, a jeśli okażą się do niej niezdolni… przestaną być naszymi pracownikami.

— Co to za metoda? — zapytał Aldrin.

— Och, jakaś kombinacja neurowspomagaczy i nanotechnologii. Zmusza odpowiednie części mózgu do prawidłowego wzrostu. — Crenshaw uśmiechnął się nieprzyjaźnie. — Może dowiedziałbyś się czegoś na ten temat i przesłał mi sprawozdanie? Gdyby ta metoda się sprawdziła, moglibyśmy się postarać się o licencję na Amerykę Północną.

Aldrin chciał spiorunować go wzrokiem, ale wiedział, że to nic nie da. Wpadł w pułapkę Crenshawa; jeśli sprawa zakończy się źle dla Sekcji A, wina spadnie na niego.

— Wiesz, że nikogo nie można zmuszać do kuracji — powiedział, czując spływający po żebrach pot. — Mają swoje prawa obywatelskie.

— Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek chciał być taki jak oni — odparł Crenshaw. — A jeśli tak, to należy ponownie ocenić ich stan psychiczny. Jeśli wolą być chorzy…

— Nie są chorzy — zaprotestował Aldrin.

— … i niesprawni, jeśli wolą szczególne względy od leczenia… oznacza to brak równowagi psychicznej. A to już jest podstawa do zerwania kontraktu, zważywszy, że wykonują ważną pracę, której chętnie podjęliby się inni.

Aldrin znów musiał nad sobą zapanować, by nie uderzyć szefa czymś ciężkim w głowę.

— Może nawet pomogłoby to twojemu bratu — dodał Crenshaw. Tego już było za wiele.

— Proszę, nie mieszaj do tego mojego brata — wycedził Aldrin przez zaciśnięte zęby.

— No, no, nie chciałem cię zdenerwować — uśmiechnął się szeroko Crenshaw. — Pomyślałem sobie tylko, że to mogłoby pomóc… — Odwrócił się, machając niedbale ręką, zanim Aldrin zdążył powiedzieć bez ogródek, co myśli, i wybrał kolejną ofiarę.

— Przejdźmy teraz do terminów, których nie dotrzymuje twój zespół, Jenifer…

Cóż Aldrin mógł zrobić? Nic. A ktokolwiek inny? Nic. Ludzie tacy jak Crenshaw wspięli się na szczyt, ponieważ byli właśnie tacy — mieli to, co trzeba. Najwyraźniej.

Jeśli istniała taka kuracja — nie bardzo w to wierzył — czy pomogłaby jego bratu? Nienawidził Crenshawa za to, że ten podsunął mu tę przynętę. W końcu zdołał zaakceptować Jeremy’ego takim, jaki był. Stłumił dawne urazy i poczucie winy. Co by było, gdyby Jeremy się zmienił?

Загрузка...