Prolog

Urząd Klasyfikacji Diagnostycznej

Jackson, Georgia

27 stycznia godz. 23.5S


To się stanie.

Boże, nie pozwól.

Będę zgubiona.

Wszyscy będziemy zgubieni.


– Chodź, Eve, chodźmy stąd.

Obok niej stał Joe Quinn. Jego kwadratowa chłopięca twarz, osłonięta czarnym parasolem, była blada i zmęczona.

– Nic nie możesz zrobić. Dwukrotnie odraczano wykonanie wyroku. Gubernator na pewno się nie zgodzi. Już ostatnim razem ludzie byli oburzeni.

– Musi.

Obolałe serce tłukło jej się w piersi. W tej chwili wszystko ją bolało.

– Chcę porozmawiać z dyrektorem.

– Nie wpuszczą cię.

– Rozmawiałam z nim. Dzwonił do gubernatora. Muszę go zobaczyć. On wie…

– Odprowadzę cię do samochodu. Jesteś przemarznięta i przemoczona.

Gwałtownie potrząsnęła głową, nie odrywając wzroku od więziennej bramy.

– Porozmawiaj z nim. Pracujesz w FBI. Może ciebie posłucha.

– Za późno, Eve – powiedział, usiłując osłonić ją parasolem, ale się od niego odsunęła. – Nie powinnaś tu przyjeżdżać.

– Ty też przyjechałeś. I oni. – Wskazała na tłum dziennikarzy przy bramie. – Kto ma większe prawo ode mnie, żeby tu być? – szlochała. – Muszę ich powstrzymać. Muszę ich przekonać…

– Ty głupia dziwko!

Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła przed sobą mężczyznę w średnim wieku. Po jego wykrzywionej bólem twarzy spływały łzy. Przypomniała sobie, kto to jest. Bill Verner. Jego syn był jednym z zaginionych.

– Niech się pani nie wtrąca! – krzyknął. – Złapał ją rękami za ramiona i mocno potrząsnął. – Niech go wreszcie zabiją. Ciągle przez panią cierpimy i znów chce pani wszystko przedłużyć. Do jasnej cholery, niech w końcu zlikwidują tego skurwysyna.

– Nie mogę… Nie rozumie pan? Ich nie ma. Muszę…

– Niech pani stąd idzie albo nie ręczę za siebie!

– Proszę odejść – wtrącił się Quinn, odpychając Vernera. – Nie widzi pan, że ona cierpi bardziej niż pan?

– Akurat. Zabił mojego syna. Nie dopuszczę, żeby znów się wymigał.

– Myśli pan, że nie chcę, żeby go stracili? To potwór. Najchętniej sama bym go zabiła, ale nie mogę pozwolić…

Nie ma czasu na kłótnie – pomyślała zdesperowana. Nie ma czasu na nic. Już prawie północ. Zabiją go. I Bonnie zginie na zawsze. Odwróciła się i pobiegła do bramy.

– Eve!

Zaczęła walić pięściami w bramę.

– Wpuśćcie mnie! Musicie mnie wpuścić. Zaczekajcie!

Błyski fleszów. Podchodzą do niej strażnicy. Quinn usiłuje odciągnąć ją od bramy. Brama się otwiera. Może jest jeszcze szansa. Boże, daj jej szansę. Wychodzi dyrektor.

– Zaczekajcie! – krzyknęła histerycznie. – Musicie zaczekać!

– Niech pani wraca do domu. To koniec. Dyrektor przeszedł koło niej w stronę kamer telewizyjnych.

To niemożliwe!

Dyrektor stanął przed kamerami i przemówił spokojnym głosem:

– Nie było odroczenia. Ralph Andrew Fraser został stracony cztery minuty temu, o godzinie dwudziestej czwartej zero siedem.

– Nie!

Przeraźliwy bolesny krzyk przeciął powietrze. Eve nie zdawała sobie sprawy, że krzyczy.

Quinn złapał ją w ostatniej chwili, gdy padała zemdlona na ziemię.

Загрузка...