Rozdział szósty

Eve zasnęła dopiero koło piątej i spała niespokojnie. Obudziła się o dziewiątej, ale została w łóżku jeszcze prawie godzinę. Tuż przed dziesiątą ktoś głośno zastukał do drzwi.

Nim zdążyła się odezwać, drzwi się otworzyły i niska, pulchna kobieta weszła do pokoju.

– Cześć, jestem Margaret Wilson. To jest pilot do bramy – powiedziała, kładąc go na stoliku przy łóżku. – Przepraszam, że panią obudziłam, ale John mnie opieprzył, że źle zorganizowałam laboratorium. Skąd miałam wiedzieć, że ma być ładnie? Co mam kupić? Poduszeczki? Dywaniki?

– Nic.

Eve usiadła na łóżku i z ciekawością wpatrywała się w Margaret Wilson. Kobieta miała jakieś czterdzieści parę lat. Szary gabardynowy garnitur wyszczuplał sylwetkę i podkreślał ciemne, gładkie włosy i piwne oczy.

– Mówiłam Loganowi, że nie będę tu długo i nie trzeba niczego zmieniać.

– Nie szkodzi. John lubi, kiedy wszystko jest tak jak należy. Ja też. Jaki jest pani ulubiony kolor?

– Chyba zielony.

– Powinnam się była domyślić. Typowy kolor dla rudych.

– Nie jestem ruda.

– Prawie – powiedziała Margaret, rozglądając się po pokoju. – To ma być mniej więcej taki kolor?

Eve kiwnęła głową i wstała z łóżka.

– Dobrze. Idę złożyć zamówienie. Powinno… Och, mój Boże, pani jest olbrzymką!

– Co?

– Ile ma pani wzrostu? – spytała ze złością Margaret.

– Metr siedemdziesiąt trzy.

– Olbrzymką. Czuję się przy pani jak karlica. Nie cierpię wysokich, chudych kobiet. Działają negatywnie na moją psychikę i robię się agresywna.

– Pani wcale nie jest niska.

– Niech mnie pani nie traktuje protekcjonalnie. Cóż, muszę jakoś przez to przebrnąć. Będę sobie wmawiała, że jestem od pani mądrzejsza. Niech się pani ubierze i zejdzie do kuchni. Zjemy coś i pokażę pani okolicę.

– Nie trzeba.

– Owszem, trzeba. John chce, żeby była pani zadowolona, a na razie i tak nie ma nic do roboty. Jeśli mamy podobne usposobienie, z nudów dostanie pani szału. Zajmę się tym. Będzie pani gotowa za piętnaście minut?

– Tak.

Ciekawe, co by się stało, gdyby powiedziała, że nie. Walec parowy był przy Margaret dziecinną zabawką, choć trudno było nie czuć do niej sympatii. Wprawdzie nie uśmiechnęła się ani razu, ale emanowała energią i zadowoleniem z życia. Była bezpośrednia i ostra. Eve nikogo takiego do tej pory nie spotkała. I była też jak powiew świeżego powietrza w porównaniu z mroczną tajemnicą otaczającą Logana.


– Cmentarz rodziny Barrettów – powiedziała Margaret, wskazując na cmentarzyk za żelaznym ogrodzeniem. – Ostatni grób jest z tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku. Chce pani tam iść?

Eve potrząsnęła głową.

– Dzięki Bogu. Nie znoszę cmentarzy, ale pomyślałam, że może panią zainteresuje.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Z powodu tych kości, nad którymi pani pracuje.

– Nie chodzę po cmentarzach jak wampir, ale mi nie przeszkadzają.

Zwłaszcza cmentarze rodzinne. Dobrze utrzymane, bez żadnych tajemnic i zaginionych dzieci. Na każdym grobie leżały świeże kwiaty.

– Skąd te kwiaty? Czy jacyś Barrettowie nadal mieszkają w okolicy?

– Nie, rodzina wymarła jakieś dwadzieścia lat temu, ale wtedy już tu nikt nie mieszkał. Ostatni na tym cmentarzu został złożony Randolph Barrett, zmarły w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku. Kiedy John kupił tę posiadłość, cmentarz był okropnie zaniedbany. Kazał go uporządkować i co tydzień kłaść świeże kwiaty.

– Coś takiego. Nie podejrzewałabym Logana o sentymenty.

– Z nim nigdy nic nie wiadomo. Ale jestem zadowolona, że to nie ja musiałam robić porządki na cmentarzu.

– Mnie cmentarze nie przygnębiają – powiedziała Eve, rozglądając się wokół. – Raczej smucą. Zwłaszcza groby dzieci. Kiedyś umierało dużo dzieci. Ma pani dzieci?

Margaret zaprzeczyła ruchem głowy.

– Miałam męża, ale tak byliśmy zajęci robieniem kariery, że nie myśleliśmy o dzieciach.

– Pani pracodawca musi być bardzo wymagający.

– Tak.

– Ale praca jest urozmaicona. Na przykład teraz. Szukanie szkieletów nie należy do obowiązków większości ludzi.

– Niczego nie szukam, robię, co mi każą.

– To niebezpieczne.

– John nie pozwoli, żebym miała kłopoty. Zawsze tak było.

– Robił już coś takiego?

– Z kośćmi? Nie, jednakże czasami bywał w trudnej sytuacji.

– Pani mu ufa?

– O tak.

– Nawet jeśli pani nie wie, czego szuka? A może pani wie?

Margaret uśmiechnęła się.

– Niech mnie pani nie wypytuje. Nic nie wiem, a gdybym wiedziała, to i tak bym nie powiedziała.

– Czy to Logan wyjechał gdzieś nad ranem?

– Nie. John jest tutaj. Widziałam go dziś rano, nim poszedł do swego gabinetu. Gil wyjechał.

– Dlaczego?

– Niech pani spyta Johna – odparła Margaret, wzruszając ramionami. – Przyjechała pani tutaj, bo John dobrze pani zapłacił. Wiem, bo przekazywałam pieniądze Fundacji Adama. On sam pani wszystko opowie, kiedy uzna za stosowne.

– Ja mu nie ufam, tak jak pani. Czy stamtąd obserwuje się bramę? – spytała, spoglądając na starą wozownię.

– Tak. To bardzo skomplikowany system z kamerami wideo porozstawianymi na całym terenie. Pilnuje ich Mark Slater.

– Jeszcze go nie poznałam.

– Rzadko przychodzi do domu.

– Czy dom Logana na Zachodnim Wybrzeżu też jest tak pilnowany?

– Jasne, tam mieszka pełno wariatów. Ludzie z taką pozycją jak John są pierwszorzędnym celem ataków. Mam coś do zrobienia – powiedziała Margaret, przyspieszając kroku. – Mogę panią zostawić samą po południu?

– Oczywiście, nie musi mnie pani pilnować, Margaret.

– Było mi całkiem miło. Inaczej sobie wyobrażałam damę od kości.

Dama od kości. Już Gil tak ją nazwał.

– To się nazywa rzeźbiarz sądowy.

– Niech będzie. Spodziewałam się kogoś w stylu chłodnego zawodowca. Stąd mój błąd w urządzaniu laboratorium. Oczywiście Johnowi nie przyznałam się do błędu. Wręcz przeciwnie, zwaliłam wszystko na niego, bo dostarczył mi za mało informacji. Nie powinien wiedzieć, że nie jestem doskonała, gdyż poczuje się niepewnie.

– Trudno mi to sobie wyobrazić – powiedziała z uśmiechem Eve.

– Każdy ma swoje chwile zwątpienia, nawet ja. Jednakże tylko wtedy, kiedy stoję obok takiej olbrzymki jak pani – dodała ponuro. – To dlatego że dorastałam pośród czterech braci, którzy mieli powyżej metra osiemdziesiąt. Czy pani matka jest wysoka?

– Nie, jest średniego wzrostu.

– Dobrze, zatem stanowi pani wybryk natury i wspaniałomyślnie pani wybaczam. Więcej nie powiem na ten temat ani słowa.

– Dziękuję. Doceniam…

– Właśnie się zastanawiałem, gdzie jesteście – powiedział Logan, idąc w ich stronę. – Dobrze pani spała? – spytał Eve.

– Nie.

– Muszę skończyć raporty – powiedziała szybko Margaret. – Zobaczymy się później, Eve.

Eve kiwnęła głową, nie odrywając oczu od Logana. W czarnych dżinsach i w czarnej bluzie nie przypominał mężczyzny, który odwiedził ją w domu tamtego wieczoru. Zmienił się nie tylko jego wygląd, lecz także ogólny wizerunek.

– Obce łóżko?

– Po części. Dlaczego Gil Price pojechał gdzieś nad ranem?

– Musiał coś dla mnie załatwić.

– O czwartej rano?

– To była pilna sprawa. Powinien wrócić dziś wieczorem. Spodziewałem się, że będzie pani miała dzień czy dwa, żeby się zaaklimatyzować, ale chyba będziemy musieli przyspieszyć tempo.

– Bardzo dobrze. Niech mi pan przyniesie kości i biorę się do roboty.

– Może będziemy musieli po nie pojechać.

– Co?

– Chciałbym, żeby pani zrobiła wstępne badanie zaraz po ekshumacji i oceniła, czy w ogóle warto przywozić tu szkielet. Mój informator mógł mnie oszukać i może się okazać, że czaszka jest zbyt zniszczona, aby zrekonstruować twarz.

– Chce pan, żebym była przy ekshumacji?

– Może.

– Nie ma mowy. Nie jestem grabarzem.

– Pani obecność może być konieczna. To jedyne…

– Nie.

– Porozmawiamy później. Może to nie będzie potrzebne. Podobał się pani cmentarz?

– Dlaczego wszyscy uważają, że lubię cmentarze… – Eve urwała i spojrzała na Logana zmrużonymi oczami. – Skąd pan wie, że byłam na cmentarzu? Ach, tak, oczywiście, kamery wideo – powiedziała, rzucając okiem na powozownię. – Nie lubię, kiedy się mnie szpieguje, Logan.

– Kamery bez przerwy filmują teren. Przypadkowo zaobserwowały panią i Margaret na cmentarzu.

To mogła być prawda, choć Eve wątpiła, czy cokolwiek w życiu Logana zdarzało się „przypadkowo”.

– Podobały mi się świeże kwiaty na grobach.

– Mieszkam w domu Barrettów, więc przynajmniej tyle mogę dla nich zrobić.

– To jest teraz pański dom.

Bo ja wiem? Barrettowie zbudowali gospodę, mieszkali tu i pracowali ponad sto sześćdziesiąt lat, byli świadkami wydarzeń historycznych. Czy wie pani, że Abraham Lincoln zatrzymał się tu przed końcem wojny domowej?

– Jeszcze jeden republikanin. Nic dziwnego, że kupił pan dom.

– Niektórych miejsc, gdzie zatrzymywał się Lincoln, nie przyjąłbym za darmo. Zbyt cenię sobie wygodę. Dzwoniła pani do matki? – spytał, otwierając jej drzwi.

– Nie, zadzwonię dziś wieczorem, jak wróci z pracy. Choć nie wiem, czy ją zastanę – dodała z uśmiechem. – Spotyka się z pewnym prawnikiem z biura prokuratora okręgowego.

– Facet ma szczęście. Pani matka jest bardzo miła.

– I niegłupia. Kiedy urodziła się Bonnie, skończyła szkołę średnią, a potem specjalny kurs pisania protokołów sądowych.

– Skończyła szkołę, kiedy pani córka… Przepraszam. Jestem pewien, że nie chce pani rozmawiać o córce.

– Zupełnie mi to nie przeszkadza. Jestem z niej bardzo dumna. Zjawiła się w naszym życiu i wszystko zmieniła. Miłość czyni cuda – powiedziała po prostu.

– Podobno.

– Naprawdę. Przez długi czas usiłowałam odzwyczaić matkę od heroiny. Być może źle się do tego zabrałam, za bardzo jej okazywałam swoje zgorzknienie czy niechęć. Czasem myślałam, że jej nienawidzę. A potem urodziła się Bonnie i ja się zmieniłam. Odeszło zgorzknienie. Moja matka też się zmieniła. Nie wiem, może akurat nadszedł właściwy moment w jej życiu, może wiedziała, że musi mi pomóc z Bonnie. Ona bardzo kochała Bonnie. Wszyscy ją kochali.

– Nie dziwi mnie to. Widziałem jej zdjęcie.

– Prawda, że była piękna? – spytała z jasnym uśmiechem Eve. – I szczęśliwa. Bonnie zawsze była szczęśliwa. Cieszyła się życiem w każdej minucie…

Eve urwała, przełknęła ślinę i dokończyła szorstko:

– Przepraszam, nie mogę więcej mówić. Dochodzę do pewnego punktu, a potem wraca ból. Ale z każdym dniem jest lepiej.

– Niech pani nie przeprasza – rzucił oschle. – Przykro mi, że zacząłem rozmowę na ten temat.

– Bonnie jest zawsze ze mną i nigdy o niej nie zapomnę. Istniała. Była częścią mnie, może najlepszą częścią. A teraz pójdę do laboratorium i spróbuję popracować nad Mandy.

– Przywiozła pani ze sobą te kawałki? – spytał zdumiony Logan.

– Oczywiście. Przypuszczalnie niewiele uda mi się z nimi zrobić, ale nie mogłam tak po prostu zrezygnować.

Eve odeszła, czując na sobie wzrok Logana. Nie powinna tak się przed nim odsłaniać, lecz rozmowa przechodziła z tematu na temat, a Logan słuchał cierpliwie i ze współczuciem, i Eve miała wrażenie, iż naprawdę go to obchodzi. Może i obchodziło. Może nie był intrygantem i manipulatorem, jak początkowo sądziła.

A może był. Co za różnica? Nie wstydziła się swych uczuć wobec Bonnie. Logan nie mógł niczego przekręcić i wykorzystać przeciwko niej. Zdobył tylko tę przewagę, że Eve czuła teraz do niego trochę sympatii. Rozmowa o Bonnie spowodowała, że zadzierzgnęły się między nimi cienkie nitki porozumienia, ale na razie tak wątłego, że w każdej chwili można je było zerwać.

Eve weszła do laboratorium i z pudełka na biurku wyjęła potrzaskane kawałki czaszki. Niektóre miały zaledwie kilka milimetrów. To niemożliwe – pomyślała z rozpaczą. I natychmiast zganiła się w myśli za czarnowidztwo. Zrekonstruowanie czaszki Mandy jest jej zadaniem i musi sobie z tym poradzić.

– Cześć, Mandy – powiedziała, siadając przy biurku i biorąc do ręki kość nosową, największą z pozostałych. – Chyba zaczniemy od tego. Nie martw się, być może zabierze mi to dużo czasu, ale cię znajdę.

– Dora Bentz nie żyje – powiedział Gil, kiedy Logan podniósł słuchawkę.

– Cholera.

– Rany od noża i ślady gwałtu. Siostra Dory znalazła ciało dziś rano, koło dziesiątej. Miały iść razem na zajęcia z aerobiku. Siostra miała klucz od mieszkania Dory. W mieszkaniu było otwarte okno i policja uważa, że to zwykły przypadek gwałtu połączonego z morderstwem.

– Akurat.

– Jeśli nie, to zostało sprytnie pomyślane. Bardzo sprytnie.

Tak jak wandalizm w laboratorium Eve.

– Miałeś ogon?

– Na pewno. Tego się spodziewałeś.

– Możesz się dowiedzieć od starych kumpli, kogo wynajął Timwick?

– Może. Spróbuję. Mam wracać?

– Nie. Przez cały ranek usiłowałem się dodzwonić do Jamesa Cadro. W jego biurze powiedzieli mi, że wyjechał z żoną pod namiot do Adirondacks. Pospiesz się. Nie jestem pierwszą osobą, która o niego pytała.

– Wiesz, gdzie dokładnie w Adirondacks?

– Gdzieś w okolicach Jonesburga.

– Wspaniale. Tak jak lubię. Dokładne wskazówki. Jadę. Logan odłożył słuchawkę. Dora Bentz nie żyje. Mógł ją ocalić, gdyby się wcześniej zdecydował. Do cholery, myślał, że pozostaną bezpieczniejsi, jeśli nie będzie się nimi interesował.

Nie miał racji. Dora Bentz nie żyła.

Dla niej było już za późno, ale może uda się uratować innych. Jeżeli zrobi coś dla odwrócenia od nich uwagi, nie straci świadków, których tak bardzo potrzebuje.

Nie może działać szybko bez Eve Duncan. Musi zdobyć jej zaufanie. To długi proces, gdy ktoś jest tak nieufny jak ona. W końcu się zorientuje, że jej i jej rodzinie grozi coś gorszego niż wandalizm.

Musi znaleźć sposób, aby przełamać opór Eve i pozyskać ją dla swojej idei.


– Hej! – powiedziała Margaret, zaglądając do laboratorium. – Przyjechali ludzie, którzy mają ocieplić atmosferę w laboratorium. Czy może pani wyjść stąd na godzinę?

– Mówiłam, że to nie jest konieczne.

– Laboratorium nie jest doskonałe, a zatem zmiany są konieczne. Nie zadowala mnie na wpół wykonana praca.

– Tylko na godzinę?

– Powiedziałam im, że nie można pani przeszkadzać i że stracą zamówienie, jeśli to potrwa dłużej. A pani musi coś zjeść – dodała Margaret, spoglądając na zegarek. – Już prawie siódma. Może być zupa i jakaś kanapka?

– Za chwileczkę.

Eve ostrożnie wsunęła podstawkę z kośćmi Mandy do dolnej szuflady biurka.

– Niech im pani powie, żeby nie dotykali biurka albo stracą coś więcej niż zamówienie. Zamorduję ich.

– Dobrze – powiedziała Margaret i zniknęła.

Eve zdjęła okulary i potarła oczy. Przyda jej się przerwa. Niewiele zrobiła w ciągu ostatnich paru godzin i czuła się mocno zniechęcona. Ale trochę to zawsze więcej niż nic. Będzie dalej pracować po kolacji.

Na korytarzu spotkała sześciu mężczyzn i dwie kobiety. Nieśli poduszki, krzesła i dywany. Eve musiała przycisnąć się do ściany, żeby ich przepuścić.

– Tędy – powiedziała Margaret, biorąc ją za ramię i prowadząc do kuchni. – To nie jest takie straszne, jak wygląda. Obiecuję, że nie potrwa dłużej niż godzinę.

– Nie będę patrzeć na zegarek. Parę minut w tę czy w tamtą stronę nie ma znaczenia.

– Nie idzie pani praca? – spytała ze współczuciem Margaret. – To kiepsko.

Weszły do kuchni i Margaret wskazała na dwa nakrycia.

– Przygotowałam zupę pomidorową i kanapki z serem. Może być?

– Tak. Nie jestem specjalnie głodna.

Eve usiadła i rozłożyła serwetkę na kolanach.

– Ja umieram z głodu, ale jestem na diecie. Pani najwyraźniej nigdy w życiu nie musiała się odchudzać – uznała, siadając naprzeciwko i spoglądając na Eve oskarżycielskim wzrokiem.

– Przepraszam – powiedziała Eve z uśmiechem.

– Proszę. Czy nie ma pani nic przeciwko temu, że włączę telewizor? – spytała Margaret, biorąc pilota. – Pokazują konferencję prasową prezydenta. John każe mi je oglądać i nagrywać, a potem informować, czy było coś ciekawego.

– Ależ proszę. Jednak pod warunkiem, że nie będę musiała tego oglądać. Polityka mnie nie interesuje.

– Mnie też nie, ale John ma obsesję.

– Słyszałam o bankietach związanych ze zbieraniem funduszy. Logan chce zostać politykiem?

Margaret potrząsnęła głową.

– Nie znosi zakłamania.

Przez chwilę patrzyła na ekran.

– Chadbourne jest cholernie dobry. Czy wie pani, że nazywają go najbardziej charyzmatycznym prezydentem od czasów Reagana?

– Nie wiedziałam. To odpowiedzialne zajęcie i sama charyzma nic tu nie pomoże.

– Pomaga w wyborach. Niech pani spojrzy. Wszyscy mówią, że tym razem podporządkuje sobie Kongres.

Eve spojrzała na ekran. Ben Chadbourne był dużym mężczyzną pod pięćdziesiątkę, o przystojnej twarzy z szarymi oczyma, błyszczącymi humorem. Odpowiedział na jedno z pytań z dobroduszną ironią i dziennikarze wybuchnęli śmiechem.

– Robi wrażenie – mówiła Margaret. – A Lisa Chadbourne też jest niczego sobie. Widziała pani jej kostium? Założę się, że jest od Valentina.

– Nie mam pojęcia.

– I nic to panią nie obchodzi, prawda? Mnie obchodzi. Ona bierze udział we wszystkich konferencjach prasowych i najbardziej mnie interesują jej stroje. Pewnego dnia będę na tyle szczupła, żeby nosić to, co ona.

– Jest bardzo atrakcyjna – przyznała Eve. – I bardzo dużo robi dla molestowanych dzieci.

– Naprawdę? – spytała Margaret. – To na pewno jest kostium od Valentina.

Eve uśmiechnęła się rozbawiona. Nigdy by nie przypuszczała, że Margaret tak bardzo się interesuje strojami.

Kostium Lisy Chadbourne uwypuklał jej szczupłą i zgrabną sylwetkę, a jego beżowy kolor podkreślał oliwkową cerę i ciemnobrązowe błyszczące włosy. Pierwsza dama uśmiechała się do męża z boku, spoglądając na niego z dumą i miłością.

– Myśli pani, że zrobiła lifting twarzy? Podobno ma czterdzieści pięć lat, a wygląda najwyżej na trzydzieści.

– Być może. Albo dobrze się starzeje.

– Też bym chciała. W tym tygodniu znalazłam na czole dwie nowe zmarszczki. Nie opalam się, używam kremu nawilżającego, robię wszystko, co trzeba, i mimo to wyglądam coraz starzej – stwierdziła ponuro Margaret, wyłączając telewizor. – Kiedy na nią patrzę, ogarnia mnie depresja. Chadbourne mówi w kółko to samo. Niższe podatki. Więcej miejsc pracy. Pomoc dla dzieci.

– Nie ma w tym nic złego.

– Niech pani to powie Johnowi. Chadbourne mówi i robi to, co trzeba, jego żona słodko się uśmiecha, patronuje tylu organizacjom charytatywnym co Evita Peron i sama piecze ciastka. Partii Johna nie przyjdzie łatwo wysadzić z siodła rząd pod egidą prezydenta, którego nazywają drugim Camelotem.

Chyba że znajdzie sposób, by obsmarować demokratów. Im więcej Eve o tym myślała, tym bardziej jej się to wydawało przekonujące i tym mniej jej się podobało.

– Gdzie jest Logan?

– Przez całe popołudnie siedział w bibliotece i dzwonił. Kawy? – spytała Margaret, wstając.

– Nie. Piłam przed godziną w laboratorium.

– Coś mi się jednak udało, kiedy zainstalowałam tam ekspres do kawy.

– Urządziła pani wszystko bardzo dobrze. Niczego mi nie brakuje.

– Szczęśliwa kobieta. Niewiele osób może to o sobie powiedzieć. Musimy iść na kompromis i… – Urwała nagle i podniosła głowę. – Boże, tak mi przykro. Nie chciałam…

– Nie ma sprawy. Wydaje mi się, że mam jeszcze dwadzieścia minut, nim dekoratorzy skończą swoją pracę. Pójdę do siebie i też wykonam parę telefonów.

– Przeze mnie pani wychodzi?

– Niech pani nie będzie śmieszna. Nie jestem aż tak wrażliwa.

– Myślę, że jednak pani jest, ale nieźle pani sobie z tym radzi – powiedziała Margaret, uważnie przyglądając się Eve. Podziwiam panią – dodała z zażenowaniem. – Wydaje mi się, że na pani miejscu nie mogłabym… – Wzruszyła ramionami. – Nie chciałam pani zrobić przykrości.

– Nic się nie stało – odparła łagodnie Eve. – Naprawdę. I muszę zadzwonić.

– Niech pani idzie. Wypiję kawę i pójdę ponaglić dekoratorów.

– Dziękuję.

Eve wyszła z kuchni i poszła szybko do swego pokoju. To, co powiedziała Margaret, nie było całkowitą prawdą. Z czasem rany się zabliźniły i miała na szczęście ciekawą i ważną pracę, kochającą matkę i dobrych przyjaciół.

Teraz powinna się odezwać do jednego z tych przyjaciół, dowiedzieć się, czy Joe znalazł coś więcej o Loganie. Nie podobał jej się rozwój sytuacji.

Albo nie, najpierw zadzwoni do matki.

Sandra podniosła słuchawkę dopiero po sześciu dzwonkach, ale miała wesoły głos.

– Chyba nie muszę pytać, czy wszystko jest w porządku – zaczęła Eve. – Z czego się śmiejesz?

– Ron właśnie wylał sobie farbę na… – Znów zachichotała. – Szkoda, że cię tu nie ma.

– Malujecie?

– Mówiłam, że odmaluję laboratorium. Ron mi pomaga.

– Na jaki kolor?

– Biało-niebieski. Będzie wyglądało jak niebo z chmurami. Próbujemy nowych wykończeń, takich, jakie są na workach do śmieci.

– Na workach do śmieci?

– Widziałam w telewizji – wyjaśniła Sandra i nagle zakryła ręką słuchawkę. – Nie rób tego, Ron. Psujesz chmury. Rogi trzeba zrobić inaczej. Jak się czujesz? – wróciła do rozmowy z Eve.

– Dobrze. Pracuję nad…

– Świetnie – powiedziała Sandra i znów się roześmiała. – Bez cherubinków, Ron. Eve tego nie zniesie.

– Cherubinków? – powtórzyła słabym głosem Eve.

– Obiecuję tylko chmury.

– Jesteś zajęta. Zadzwonię za parę dni.

– Cieszę się, że wszystko w porządku. Wyjazd dobrze ci zrobi.

A matce najwyraźniej nie przysparza żadnych problemów.

– Nie było więcej kłopotów?

– Kłopotów? Ach, masz na myśli włamanie. Nie. Joe wpadł po pracy z chińskim jedzeniem, ale wyszedł zaraz po przyjściu Rona. Okazuje się, że się znają. W końcu to nic dziwnego, skoro Ron pracuje w biurze prokuratora okręgowego, a Joe… Ron, domieszaj więcej białej farby. Muszę kończyć, Eve. Zepsuje moje chmury.

– To byłoby fatalnie. Do widzenia, mamo. Uważaj na siebie.

– Ty też.

Eve uśmiechała się, odkładając słuchawkę. Głos Sandry brzmiał młodo i jej życie kręciło się teraz wokół Rona. Miłość ma swoje prawa. Biedne dzieciaki szybko dorastają i może Sandra odzyska coś ze swego utraconego dzieciństwa.

Tylko dlaczego Eve poczuła się nagle tak staro, jakby miała tysiąc lat? Ponieważ jest głupia, samolubna i może odrobinę zazdrosna.

Joe. Sięgnęła po słuchawkę i opuściła rękę. Logan wiedział, że poszła na cmentarz. Nie podobał jej się cały ten elektroniczny arsenał w powozowni.

To paranoja. Kamery wideo nie są równoznaczne z podsłuchem w telefonach. Z drugiej strony Eve od samego początku czuła się oplatana jakąś siecią.

Trudno, jest paranoiczką. Wyjęła z torby telefon cyfrowy i wystukała numer Joego.

– Właśnie miałem do ciebie dzwonić? Co się dzieje?

– Nic. Pływam w głębokiej wodzie. Logan chce mnie wciągnąć w coś, co mi się nie podoba. Muszę mieć więcej danych. Masz coś nowego?

– Może, ale to dość dziwne.

– A co tu nie jest dziwne?

– Logan od jakiegoś czasu ma obsesję na punkcie Johna F. Kennedy’ego.

– Kennedy’ego? – powtórzyła zaskoczona Eve.

– Aha. W dodatku Logan jest republikaninem, więc już to jest dziwne. Odwiedził Bibliotekę Kennedy’ego. Zamówił kopie raportu Komisji Warrena na temat zabójstwa Kennedy’ego. Pojechał do magazynu książek w Dallas i do Bethesdy. Rozmawiał nawet z Oliverem Stone’em o jego przygotowaniach do filmu JFK. Wszystko bardzo spokojnie i bez rozgłosu. Nikt by nie wpadł, że jego działania są jakoś ze sobą połączone, gdyby nie szukał wspólnego mianownika, tak jak ja.

– Kennedy. To nie może mieć nic wspólnego z moim tu pobytem. Masz jeszcze coś?

– Na razie nie. Pytałaś o rzeczy odbiegające od normy.

– Nie da się ukryć, że je znalazłeś.

– Będę szukał dalej. Dziś po południu natknąłem się na aktualnego absztyfikanta twojej matki – dodał Joe, zmieniając temat. – Ron jest sympatycznym facetem.

– Matka też tak uważa. Dziękuję, że o niej pamiętasz.

– Moja pomoc nie będzie już chyba jej potrzebna. Ron się nią opiekuje.

– Jeszcze go nie poznałam. Matka się boi, że go wystraszę.

– Niewykluczone.

– Co to znaczy? Wiesz, że chcę dla niej jak najlepiej.

– I staniesz na głowie, żeby to osiągnąć.

– Aż tak?

– Nie – odparł ciepło Joe. – Posłuchaj, muszę kończyć. Dianę chce iść na dziewiątą do kina. Zadzwonię, jak będę coś więcej wiedział.

– Dzięki, Joe.

– Nie ma za co. Niewiele ci pomogłem, co?

Niewiele – pomyślała Eve, wyłączając telefon. Zainteresowanie Logana Kennedym może być całkiem przypadkowe. Jaki może być związek między byłym prezydentem a jej obecną sytuacją?

Przypadek? Nic, co robił Logan, nie było przypadkowe. Zainteresowanie Kennedym jest podejrzane, zwłaszcza że działania Logana są świeżej daty. I ma jakiś powód, jeśli się z tym kryje.

Jaki powód? Nie może to być…

Eve zesztywniała z przerażenia.

– Och, Boże – jęknęła na głos.

Загрузка...